Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Cuban Girl's Guide 1: To Tee and Tommorow - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 lutego 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cuban Girl's Guide 1: To Tee and Tommorow - ebook

Miłość nie zawsze jest częścią planu... Poruszająca historia o dziewczynie z Miami, która niespodziewanie odnajduje uczucie - i samą siebie - w małym angielskim miasteczku.

Lilii Reyes nie planowała lata w Anglii. Zdecydowanie nie miała zamiaru utknąć w małym miasteczku Winchester, zupełnie pozbawionym słońca i z pewnością nieprzypominającym Miami. Kiedy Lila w lokalnej herbaciarni poznaje Oriona Maxwella, jej koszmarna wycieczka zaczyna nabierać kolorów. Czy Lila porzuci wszystko co zaplanowała do tej pory i podąży za głosem serca?

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-10-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Nazwij to, jak chcesz. Waka­cjami. Pre­zen­tem z oka­zji zda­nia matury. Może nawet ucieczką. Wiem jedy­nie, że jesz­cze ni­gdy nie byłam tak daleko od Miami.

Jestem tu, ponie­waż kubań­skie lekar­stwo zawio­dło. Jest stare jak świat i brzmi niczym prze­pis, a raczej recep­tura. Choć skład­niki – w zależ­no­ści od rodziny – mogą się róż­nić, ich połą­cze­nie powinno dać zawsze ten sam efekt tera­peu­tyczny: gdy masz zła­mane serce, twoja rodzinka je ule­czy. Z tym wyjąt­kiem, że mojego zła­manego serca żadna gro­mada krew­nych ani żadna ilość jedze­nia nie są w sta­nie ukoić, więc – jak w jakiejś tele­no­weli, którą ogląda mama – wro­bili mnie.

– Następny, pro­szę – cel­nik z lot­ni­ska Lon­don Heath­row przy­wo­łuje mnie do sie­bie. – Jaki jest cel pani wizyty? – pyta, gdy wrę­czam mu pasz­port.

Mijają dwie sekundy, cztery, a potem wypo­wia­dam wie­rutne kłam­stwo:

– Waka­cje.

Nic wię­cej nie mówię, ponie­waż jeden z krew­nych mają­cych mnie gościć tego lata, Spen­cer, już czeka, a wizja, że mia­ła­bym być pod­dana kon­troli oso­bi­stej, obej­mu­ją­cej wyry­wa­nie zębów i bada­nie gine­ko­lo­giczne, czyha za rogiem. Ale, _Dios_¹, jak bar­dzo chcia­ła­bym dać popa­lić temu cel­ni­kowi i całemu dniu. Ledwo się powstrzy­muję, by nie zbli­żyć się do nie­bie­skiego mun­duru cel­nika i nie wykrzy­czeć: „Jestem tutaj. Nie tylko dla­tego, że moja naj­uko­chań­sza babu­nia nie żyje, ale też z dwóch innych powo­dów. W ciągu dwóch mie­sięcy od śmierci babci moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka mnie porzu­ciła, a chło­pak, z któ­rym byłam przez pra­wie trzy lata, zosta­wił mnie przed samą stud­niówką. Nazy­wam to potrój­nym pechem. Naj­wy­raź­niej nie pora­dzi­łam sobie z tą kumu­la­cją zda­rzeń wystar­cza­jąco szybko, toteż moja rodzina wysłała mnie tu, żebym ochło­nęła. Nie chcia­łam przy­jeż­dżać do two­jej Anglii, ale mama wycią­gnęła z rękawa naj­więk­szego asa ze wszyst­kich moż­li­wych, może nawet więk­szego niż ciastka z gujawą i inne typowe kubań­skie lekar­stwa na zła­mane serce. Wycią­gnęła bab­cię. Więc odpo­wia­da­jąc na twoje pyta­nie: W moim poby­cie tutaj nie ma żad­nego celu”.

Trzask. Urzęd­nik wbija pie­czątkę w pasz­por­cie i prze­suwa go w moją stronę.

– Miłego pobytu.

Bez szans.

Dwie godziny póź­niej, po nie­mal zupeł­nie cichej jeź­dzie auto­bu­sem, nastą­piła cał­ko­wi­cie mil­cząca jazda tak­sówką, aż wresz­cie kie­rowca wysa­dził mnie w miej­scu, które widzia­łam tylko na zdję­ciach. Na nie­szczę­ście słońce chyba zapo­mniało o tym miej­scu. Trzęsę się pod nija­kim nie­bem, gdy Spen­cer wyszar­puje moje dwie duże walizy z bagaż­nika.

Zatem to jest Win­che­ster w hrab­stwie Hamp­shire w Anglii.

Prze­cho­dzę przez wąską ulicę i zbli­żam się do pen­sjo­natu Pod Sową i Wroną. Jak wiele innych budyn­ków, które minę­li­śmy w mia­steczku, Pod Sową i Wroną też wygląda jakby był wzięty pro­sto z powie­ści Jane Austen. Ogromny tort weselny z poma­rań­czowo-czer­wo­nej cegły góruje nad oko­licą. Bluszcz oplata por­tyk, czyli fron­tową kolum­nadę wspie­ra­jącą dach. Pnie się po trzy­pię­tro­wym hotelu ale­jami zie­lo­nych kłą­czy. To miej­sce krwawi histo­rią.

Nic w Miami nie jest tak stare. Nawet señora Cabral, która co ponie­dzia­łek z trud­no­ścią na­dal przy­cho­dzi do naszej rodzin­nej pie­karni, a była już sędziwa, zanim moi rodzice się uro­dzili – nawet ona nie jest aż tak stara.

Spen­cer Wal­lace wpy­cha moje walizki pod obro­śniętą różami bramę. Widząc go tutaj, a nie w Miami, kiedy odwie­dzał nas z żoną i synem, uświa­da­miam sobie, jak bar­dzo jego wygląd wta­pia się w ten muro­wany pen­sjo­nat. Świeżo posi­wiałe rude włosy. Wąska kozia bródka i wąsik połą­czone w jedno. Ma nawet na sobie cie­płą twe­edową mary­narkę. I to wła­śnie to pierw­sze spoj­rze­nie na dale­kiego krew­nego na lot­ni­sku spra­wiło, że moja podróż stała się jesz­cze bar­dziej sur­re­ali­styczna, niż kiedy wsia­da­łam do samo­lotu. Matka i ojciec wysłali mnie do obcego kraju, w któ­rym męż­czyźni noszą twe­edowe mary­narki. W czerwcu.

– W takim razie chodź, Lila – mówi Spen­cer od drzwi. – Cate powinna już wró­cić z reha­bi­li­ta­cji. W środku jest miło i cie­pło – zamy­ka­jąc drzwi, potrąca mnie w ramię. – Prze­pra­szam – mówi i rzuca kolejne, pełne nie­po­koju spoj­rze­nie na mój strój podróżny. To samo, któ­rym obda­rzył mnie, kiedy wyszłam z odprawy cel­nej. Jak się zorien­to­wa­łam w ter­mi­nalu pią­tym na Heath­row, moje białe dżinsy, złote san­dałki i cienki, wście­kle różowy top nie są typo­wym ubra­niem na angiel­skie waka­cje, nawet wcze­snym latem. W moim Miami to jed­nak zupeł­nie nor­malny strój. Nie ma zna­cze­nia, czy jest mi zimno, czy nie.

Wewnątrz jest cie­pło, ale nie parno i pach­nie masłem oraz cukrem. Wdy­cham te wonie i pró­buję je w sobie zatrzy­mać. Całym domem, jaki teraz mam, są znane zapa­chy. Ciotka Cate poja­wia się na dole wypo­le­ro­wa­nych, drew­nia­nych scho­dów.

– A oto i ona – pod­cho­dzi i zaplata wokół mnie ramiona. – Prze­pra­szam, nie mogłam poje­chać ze Spen­ce­rem na lot­ni­sko.

– Podróż auto­bu­sem była spoko – mówię, natra­fia­jąc w powi­tal­nym uści­sku na jej ramię, otu­lone gry­zącą wełną. Niski blond kok jest taki sam, jak pamię­tam, ale jej akcent stał się bar­dziej pła­ski niż wcze­śniej. Czy to jest to, co dwa­dzie­ścia pięć lat spę­dzo­nych w Anglii robi z Wene­zu­elką, uro­dzoną jako Cata­lina Raquel Men­doza? Tu, z tym mężem, w tym śre­dnio­wiecz­nym mia­steczku w Hamp­shire nazywa się Cate Wal­lace.

– No pro­szę. Pra­wie osiem­na­sto­latka – Cate cofa się, marsz­cząc brwi. – Chodźmy do salonu na her­batę, a Spen­cer wnie­sie na górę twoje bagaże. Pali się w kominku i mogę dać ci swe­ter, zanim się roz­pa­ku­jesz. Masz cienką bluzkę, a nie chcemy, żebyś się prze­zię­biła.

Żebra naci­skają mi serce i wtedy… to się dzieje. Tutaj, w przy­tul­nym holu pen­sjo­natu Pod Sową i Wroną z wybla­kłymi drew­nia­nymi deskami pod moimi san­da­łami i wyso­kimi pojem­ni­kami, wypeł­nio­nymi spi­cza­stymi para­sol­kami obok drzwi. Nie wyda­rzyło się na lot­ni­sku Miami Inter­na­tio­nal, kiedy przy­bra­łam nie­złomny wyraz twa­rzy, cału­jąc obo­wiąz­kowo _mis padres_² i sio­strę Pilar. Nie stało się, kiedy patrzy­łam, jak gwiezdny pył miej­skich świa­teł zni­kał pod skrzy­dłem odrzu­towca. Wtedy nie pła­ka­łam. Nie mogłam. Ale Cata­lina-Cate Wal­lace dopro­wa­dza mnie do tego tutaj i nie mogę się powstrzy­mać. Oczy napeł­niają mi się łzami, gar­dło zaci­ska na samo wspo­mnie­nie, które ni­gdy mnie nie opu­ści.

_¡Ponte un suéter, que te vas a res­friar!_

Załóż swe­ter, bo się prze­zię­bisz! – kubań­ska man­tra wszyst­kich mantr. Wyta­tuuj to sobie na czole. Zapisz nie­zmy­wal­nym atra­men­tem na naszej pach­ną­cej fioł­kami pape­te­rii. Wykrzycz na cały regu­la­tor z okna do dzieci liżą­cych lody na patyku na uli­cach Lit­tle Havana. Moja bab­cia na lewo i prawo rzu­cała wir­tu­al­nymi swe­trami. Aż do tego chłod­nego mar­co­wego poranka, kiedy już nie mogła. Naj­zim­niej­szego ze wszyst­kich dni.

Moja dłoń wędruje do zło­tego gołąbka zawie­szo­nego na szyi, pre­zentu od babci sprzed lat. Cate zauważa to, jej wytworne rysy więdną.

– Och, twoja wspa­niała babu­nia. Była cudowną kobietą, kocha­nie.

Kocha­nie. Nie mija. Nie dla angiel­skiej Cate.

– Bab­cia prak­tycz­nie i mnie wycho­wała – Cate patrzy mi w spuch­nięte oczy. – Żałuję, że nie mogłam przy­je­chać na pogrzeb.

– Mama zro­zu­miała. To prze­cież długa podróż – sie­dem tysięcy pięć­dzie­siąt kilo­me­trów.

Cate kła­dzie dło­nie na moich policz­kach. Ten gest tak bar­dzo przy­po­mina mi bab­cię, że znowu zaczy­nają kapać mi łzy.

– Powiedz prawdę – mówi. – Cho­ciaż tuż przed pogrze­bem babci mia­łam ope­ra­cję szyi, twoja matka i tak zna­la­zła spo­sób, żeby mnie obwi­niać za nie­obec­ność, prawda?

Śmieję się. Anglia nie przy­własz­czyła sobie wszyst­kiego. Zaci­śnięte usta, wysu­nięte bio­dro i wyzy­wa­jące spoj­rze­nie pocho­dzą wprost od Cate, którą pamię­tam z ostat­niej podróży Wal­lace’ów do Miami.

– Skąd wiesz?

– Uwiel­biam twoją matkę. Ale kobiety z tele­no­weli mogłyby się od niej nie­jed­nego nauczyć.

Dra­mat opery mydla­nej. Mama ni­gdy nie poszła na stu­dia, ale i tak spe­cja­li­zo­wała się w dra­ma­cie. A dodat­kowy fakul­tet miała w robie­niu cze­goś na prze­kór mnie.

– Usiądź w salo­nie, a ja przy­niosę her­batę, którą Polly dla nas przy­go­to­wała – mówi Cate i, zanim odcho­dzi, gestem wska­zuje skle­pione przej­ście.

Zdej­muję czarną torebkę; z przed­niej kie­szeni wysuwa się for­mu­larz celny. „Miłego pobytu”. Zgnia­tam papier w jak naj­mniej­szą kulkę. Żadne tak zwane waka­cje mi nie pomogą.ROZDZIAŁ 2

2

Rozu­miem, dla­czego goście pen­sjo­natu Pod Sową i Wroną zachwy­cają się pod­wie­czor­kiem poda­wa­nym w salo­nie, ale ta babeczka jest za słodka. Cho­ciaż kon­sy­sten­cję ma nie­mal ide­alną, to jed­nak ilość cukru jest tym, na czym potyka się wielu pie­ka­rzy. Mąka, masło i cukier są tylko nośni­kiem innych sma­ków – przy­praw i eks­trak­tów, owo­ców oraz kremu i cze­ko­lady. Cia­sto ni­gdy nie musi być prze­sad­nie słod­kie. Wystar­czy, że zapad­nie w pamięć.

Nie jestem eks­pertką od babe­czek; prawda jest taka, że ni­gdy ich nie pie­kłam. Ostat­nio jadłam je cztery mie­siące temu, kiedy Pilar chciała świę­to­wać swoje dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny popo­łu­dniową her­batą w hotelu Miami Bilt­more.

Ten salon, podob­nie jak tamto histo­ryczne miej­sce, ze swo­imi lodo­wato nie­bie­skimi ścia­nami i bro­ka­to­wymi tka­ni­nami, bar­dziej przy­po­mina obraz niż pomiesz­cze­nie. Tutaj jestem posta­cią wcią­gniętą w cudze życie.

Nazwę je „Kubanka z prze­sło­dzoną bułeczką w nie-Miami”.

– …i spa­cery, a wieś jest tak bli­sko. Możesz wszę­dzie jeź­dzić na jed­nym z rowe­rów gości i naprawdę odpo­cząć. W cen­trum mia­steczka są kawiar­nie i małe skle­piki, które na pewno poko­chasz – mię­dzy kolej­nymi łykami moc­nej czar­nej her­baty Cate, jak jakaś agentka nie­ru­cho­mo­ści, ostat­nie pięć minut poświę­ciła na próby prze­ko­na­nia mnie do Win­che­ster.

Przez cały czas uśmie­cha­łam się sztucz­nie, jakby mogła mi coś sprze­dać.

– Brzmi świet­nie. I dzięki za gościnę – wyobra­żam sobie prze­strzeń mię­dzy chę­cią uto­pie­nia wszyst­kich moich słów w imbryku poma­lo­wa­nym w róże a oka­za­niem sza­cunku kobie­cie, którą znam od uro­dze­nia – oto, na czym stoję.

– Bez kitu – mówi Cate. – Możesz być ze mną szczera.

– Jasne – odsta­wiam fili­żankę z krę­pu­ją­cym stu­ko­tem. – Nie chcę tu być.

Słowa nie robią na niej wra­że­nia – jest opa­no­wana jak białe, mar­mu­rowe niebo za oknami. Cate wodzi pal­cami po ran­cie fili­żanki. Jej owalne paznok­cie lśnią lakie­rem w kolo­rze cze­re­śni. – Oczy­wi­ście, że nie. Nie ma co uda­wać. Ale twoi rodzice uwa­żają, że tro­chę czasu z dala od domu dobrze ci zrobi…

– A co z moim zda­niem? Z tym, jak ja się czuję? – jestem jak zdarta płyta, powta­rza­jąc tekst, który recy­tuję od momentu rezer­wa­cji lotu. Wszelka pomoc, jakiej potrze­buję, jest sie­dem tysięcy kilo­me­trów za Atlan­ty­kiem. To miej­sce, gdzie kilka tygo­dni temu mia­łam wszystko, czego chcia­łam. To budy­nek naszej pie­karni, którą przejmę i roz­winę – pie­karni, która zawsze będzie opie­rała się na korze­niach babci. _Panadería³_ La Paloma. Jej duch i pamięć o niej na­dal są w tych ścia­nach, ale mnie tam teraz nie ma.

Nie potrze­buję Anglii. To Miami jest moim mia­stem. Domem, w któ­rym przez sie­dem­na­ście lat tak czę­sto odno­si­łam zwy­cię­stwo. Przy­zywa mnie, co odczu­wam do szpiku kości. „Jesteś moja – woła. – Możesz znowu wygrać”.

Ale nie tutaj. Nie w Anglii.

Miami pamięta o moich naj­waż­niej­szych rela­cjach i oso­bach, za któ­rymi po kry­jomu pła­czę. Bab­cia. Andrés. Ste­fa­nie. Moje serce, ciało i pamięć nie upo­rały się jesz­cze ze stratą. A teraz, w ciągu osiem­dzie­się­ciu pię­ciu dni, które mam spę­dzić w Anglii, wiele może się zmie­nić, a mnie nie będzie na miej­scu, żeby temu zapo­biec.

– Cier­pisz, Lila. I prze­stra­szy­łaś rodzi­ców – mówi Cate. – Twoje zdro­wie psy­chiczne jest w tej chwili waż­niej­sze niż prze­ję­cie od razu La Paloma.

_Bueno⁴_. Zasada „bez kitu” działa w obie strony. Radzi­łam sobie jed­nak. Potrze­buję wię­cej czasu, a nie wię­cej gada­nia. Ani nie wię­cej prze­strzeni. Dla­czego rodzice tego nie widzą?

Cate kręci blond kosmy­kiem, który wymsknął się z koka. – Obie­caj mi jedno, ponie­waż obie wiemy, do czego zdolna jest _tu mama⁵_.

Pod­no­szę wzrok na dźwięk języka hisz­pań­skiego.

– Spró­buj tu zna­leźć swoje miej­sce. Może nawet odro­binę rado­ści. Ale zrób to roz­sąd­nie, dobrze? – brzmi, jakby pół godziny spę­dzone ze mną spra­wiło, że jej akcent skrę­cił nieco na połu­dniowy zachód. – Nie bie­gaj samot­nie po zmroku ani nie rób niczego… lek­ko­myśl­nego.

Lek­ko­myśl­nego. Jak to, co zro­bi­łam dwa tygo­dnie temu? Policzki płoną mi gnie­wem i żalem. Byłam tak głu­pia. Nie­ostrożna.

Nie odzy­wam się. Cho­wam resztę wer­bal­nej reak­cji pod ostat­nimi kęsami babeczki z czarną porzeczką, którą przy­go­to­wała Polly. Tak, za słodka.

Zostało mi jesz­cze pół fili­żanki her­baty, kiedy Cate potrąca mnie w ramię. – Roz­gość się. Spen­cer pewno już zaniósł twoje bagaże na górę – wstaje, poka­zu­jąc mi, żebym poszła za nią sze­ro­kimi scho­dami do holu i na pię­tro.

Na pię­trze pen­sjo­natu Pod Sową i Wroną jest osiem pokoi gościn­nych. Cate wspo­mniała, że wszyst­kie są zare­zer­wo­wane, lecz nie spo­ty­kamy innych gości. Kory­tarz, wyło­żony boaze­rią, zaj­mują tylko rzędy mosięż­nych kin­kie­tów. Ogromne złote skrzy­dła pta­ków ozda­biają po bokach każdą lampę.

Zatrzy­mu­jemy się przed sze­ro­kimi, nie­ozna­ko­wa­nymi drzwiami z kla­wia­turą. – Tu są schody do naszego pry­wat­nego miesz­ka­nia. Kod do drzwi to kod pocz­towy Miami dla naszej sta­rej dziel­nicy – nostal­gia łago­dzi rysy Cate. Kiedy jej rodzice prze­pro­wa­dzili się z Wene­zu­eli do Miami, Cate spę­dzała z mamą tak dużo czasu w domu babci, że stał się on jej dru­gim domem. Pilar i ja ni­gdy nie nazy­wa­ły­śmy jej kuzynką. Zawsze będzie naszą cio­cią.

Ruchem ręki naka­zuje mi wpro­wa­dzić pięć cyfr, które tak dobrze znam. Po sygnale drzwi się otwie­rają, odsła­nia­jąc wej­ście na kolejne rzeź­bione, kręte schody.

Stop­nie dopro­wa­dzają nas do roz­le­głej prze­strzeni przy­po­mi­na­ją­cej pod­da­sze. Cate wska­zuje na jeden z kory­ta­rzy.

– Pokoje moje i Spen­cera są tam – obraca się, pro­wa­dząc mnie przez salon do dru­giego skrzy­dła. – Po tej stro­nie są twój pokój gościnny, łazienka i pokój Gor­dona. Jest teraz ze swoją grupą naukową w biblio­tece.

Jak przez mgłę przy­po­mi­nam sobie, jak mówiono mi, że egza­miny szkolne trwają tutaj aż do lata. – Nie mogę uwie­rzyć, że Gor­don ma szes­na­ście lat.

Uśmie­cha się.

– Jest tak wysoki, że ledwo go roz­po­znasz. Ostat­nio, kiedy się widzie­li­ście, miał chyba dwa­na­ście lat. Tuż przed naszą wycieczką na Key West.

– Tak, uwiel­biał bie­gać po kuchni w La Paloma, a ty i mama popi­ja­ły­ście kubań­skie espresso na zewnątrz.

Na twarz opa­dają mi ciemne włosy, które pachną samo­lo­tem. Odgar­niam je.

– Za każ­dym razem, kiedy bab­cia wycią­gała z pieca tacę z _empa­na­das⁶_, pró­bo­wał jedną zwi­nąć. Ude­rzała go ręcz­ni­kiem, ale to go nie powstrzy­my­wało.

Wybuch wspo­mnień pie­cze jak strzał z gumki.

Odwra­cam wzrok, aż Cate ści­ska mnie za ramię. Otwiera wyło­żone drew­nem drzwi i przy­trzy­muje je dło­nią.

– Jeste­śmy. Wiesz, gdzie mnie szu­kać. Kola­cja jest o siód­mej.

Zostaję sama. Sypial­nia, w któ­rej spę­dzę następne osiem­dzie­siąt pięć dni, ma praw­dziwe łóżko z bal­da­chi­mem. Nie jakiś spe­cjał z Ikei, ale auten­tyczny mebel pasu­jący do epoki regen­cji lub, jak kto woli, epoki geo­r­giań­skiej opi­sy­wa­nej przez Jane Austen. Rzu­cam torebkę i prze­jeż­dżam pal­cami po sło­jach wiśnio­wego drewna. Podob­nie jak pozo­stała część pen­sjo­natu łoże spra­wia wra­że­nie sta­rego.

Spen­cer posta­wił moje walizki obok sza­rej aksa­mit­nej ławy. Przy­glą­dam się prze­strzeni – komoda z tele­wi­zo­rem na górze, szara kwie­ci­sta dwu­oso­bowa kanapa, biurko. Na jed­nej ze ścian jest duże okno z taflą szkła, przez które wpada teraz mroczne świa­tło z ulicy. Na dru­giej ścia­nie znaj­duje się szer­sze okno, ale z mecha­ni­zmami kor­bo­wymi. Odsu­wam kre­mowe jedwabne zasłony. Kiedy prze­krę­cam klamkę i wysta­wiam na zewnątrz tułów, ramy okienne wydają jęk nie z tego świata. Pochy­la­jąc się nad para­pe­tem, spo­glą­dam, ponad koro­nami drzew, na oto­czony murem kościelny dzie­dzi­niec, który sąsia­duje z moją czę­ścią pen­sjo­natu Pod Sową i Wroną. Oczy, nawy­kłe do widoku palm, z tru­dem prze­sta­wiają się na pej­zaż ze zwie­trzałą cegłą i z igli­cami kościo­łów jak w maleń­kim kamien­nym kościółku obok.

Pokój jest wspa­niały. Ale część mnie na­dal chce walić pię­ściami w ścianę, wykrzy­ku­jąc dzi­kie dźwięki, które dotąd odbi­jały mi się echem w gło­wie. Cały marzec, kwie­cień i maj. Nie powstrzy­mam się chyba przed chę­cią scho­wa­nia się pod wygodną puchową koł­drą.

Zado­wa­lam się prze­tur­la­niem wali­zek w stronę drzwi – nie jestem gotowa ogar­niać nowej rze­czy­wi­sto­ści. Na łóżku roz­pi­nam dużą pod­ręczną torbę. W środku jest Miami. Zapa­chy cytry­nowo-octo­wego środka do czysz­cze­nia kafel­ków uży­wa­nego przez mamę i mojego spreju do pokoju o woni gar­de­nii przy­wie­rają do całej zawar­to­ści, któ­rej będę dziś potrze­bo­wać. Pra­wie, jakby to bab­cia spa­ko­wała tę torbę.

To ona spra­wiła, że ani Pilar, ani ja ni­gdy nie odwa­ży­ły­by­śmy się wsiąść do samo­lotu bez zabra­nia ze sobą zapa­so­wej pary bie­li­zny i ubrań na zmianę. „Prze­cież linie lot­ni­cze mogą zgu­bić wasze walizki”! Bab­cia ni­gdy nie ufała baga­żo­wym.

A ja nie zaufa­łam im w spra­wie tych kon­kret­nych rze­czy. Po leg­gin­sach i dłu­giej koszulce wycią­gam kul­towy biały far­tuch babci. Ten, który trzy­ma­łam na kola­nach pod­czas jej pogrzebu. Potem rodzinne zdję­cie, moje, rodzi­ców i Pilar w ogro­dzie mojego stry­jecz­nego dziadka. I kolejną małą foto­gra­fię babci, którą zro­bi­łam rok temu: drobna postać z zawa­diac­kimi, siwie­ją­cymi czar­nymi wło­sami uśmie­cha się pod­czas jedze­nia pro­stego śnia­da­nia zło­żo­nego z _café con leche_ i _pan tostado⁷_.

Bab­cia i ja były­śmy jedy­nymi oso­bami w rodzi­nie, które trzy­mały _recu­er­dos-memento⁸._ Pili nie miała tego sen­ty­men­tal­nego genu, a mama nie­na­wi­dzi bała­ganu. Jed­nak na­dal nie sprząt­nęła z komody babci ołta­rzyka z kar­tek, zdjęć, figu­rek i suszo­nych kwia­tów. Nie zro­biła z sypialni babci pokoju gościn­nego ani nie usu­nęła z tarasu jej zno­szo­nych drew­nia­ków ogro­do­wych. Jak na razie nawet ona zatrzy­mała rze­czy.

Usta­wiam mój prze­szcze­piony ołta­rzyk, ukła­da­jąc przed­mioty z Miami na szafce noc­nej. Serce zaha­cza o ostat­nią rzecz w tor­bie: biały T-shirt z napi­sem Uni­wer­sy­tet Miami, który kupi­łam dla Ste­fa­nie. Jest to _recu­erdo_ o wiel­kiej wadze, _memento_ o pla­nach naj­więk­szej przy­jaźni, któ­rej nie jestem jesz­cze w sta­nie odło­żyć do szu­flady.

Ta koszulka jest naj­waż­niej­szym powo­dem, dla któ­rego tutaj jestem.

Zamó­wiona dwa tygo­dnie temu, jak jakiś chory żart, dotarła do pie­karni La Paloma dokład­nie tego samego dnia, kiedy odle­ciał samo­lot Ste­fa­nie. Stef już nie szła na uni­wer­sy­tet. Moja przy­ja­ciółka już doni­kąd się nie wybie­rała w Miami. Nie ze mną.

Począ­tek naszego końca zaczął się dwa dni przed dostawą. Wal­nę­łam się na jej łóżku tak samo jak zawsze, z tą róż­nicą, że teraz ogromna torba zagar­nęła dywa­nik Stef. Na biurku leżały jej pasz­port, stos doku­men­tów podróż­nych i prze­syłka z Kato­lic­kiego Sto­wa­rzy­sze­nia Misjo­na­rzy Połu­dnio­wej Flo­rydy.

Koniec naszego końca miał miej­sce, gdy trza­snę­łam drzwiami i wybie­głam z domu, w któ­rym przez lata czu­łam się jak czło­nek rodziny.

A pomię­dzy począt­kiem a koń­cem końca moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka przy­znała, że od listo­pada przy­go­to­wy­wała się do dwu­let­niej pracy na sta­no­wi­sku pomocy medycz­nej. Mie­siące szko­leń, o któ­rych ni­gdy nie wspo­mniała. Stef, bez słowa, zastą­piła przy­ję­cie na uni­wer­sy­tet odle­głą afry­kań­ską wio­ską.

Dwa tygo­dnie temu, będąc sama w biu­rze pie­karni, wpa­try­wa­łam się w logo uni­wer­sy­tetu na koszulce. Wypo­wie­dziane przez nas słowa spa­dły na mnie jak grad.

– Nie mogłaś mi powie­dzieć?

– Prze­pra­szam, Lila. Wybi­ła­byś mi to z głowy.

– Nie­prawda.

– Muszę jechać.

– Cał­kiem zmie­ni­łaś swoje życie za moimi ple­cami?

– Dopiero co zmarła twoja bab­cia. A po tym, co się stało z Andrésem… Poza tym wiesz, że kłó­ci­ły­by­śmy się. I jak zawsze wygra­ła­byś.

Potem pobie­głam do domu i pła­ka­łam nad naszym sel­fie z ukoń­cze­nia szkoły, które zro­bi­ły­śmy tydzień wcze­śniej. Moja czarna grzywka i jej deli­katne blond włosy wysta­wały nam spod cza­pek absol­wenta, zabar­wio­nych ciem­nym kolo­rem oszu­stwa.

W biu­rze pie­karni dotyk mięk­kiej baweł­nia­nej koszulki tylko utwier­dził mnie w prze­ko­na­niu: mój smu­tek zmie­nił się, prze­cho­dząc z linii mię­dzy dwoma pul­su­ją­cymi punk­tami koń­co­wymi – bab­cią i Andrésem – w nowy kształt. Trój­kąta.

I ten trój­kąt był tak wielki, że nie mogłam się go pozbyć. Nie potra­fi­łam odna­leźć sie­bie pod czarną pustką. Serce roz­pa­dło mi się na kawałki, a oddech przy­po­mi­nał wstęp do burzy. Musia­łam się ruszyć. Musia­łam biec.

Przepis na porzucenie przez najlepszą przyjaciółkę
Z kuchni Lili Reyes

SKŁAD­NIKI: Jedna spa­ko­wana torba spor­towa z biura taty. Jedna para butów do bie­ga­nia Nike’a. Jedna wście­kle nie­bie­ska koszulka. Jedna para leg­gin­sów kom­pre­syj­nych Adi­dasa.

PRZY­GO­TO­WA­NIE: Prze­brać się i wybiec przez tylne drzwi ser­wi­sowe. Udać się do mia­sta swo­jego uro­dze­nia, do swo­jego Miami. Jest tak duże, że wchło­nie czło­wieka. Odzy­skać miej­sca i ulice, które cię znały, które znały twoją miłość i radość, zanim ostat­nie trzy mie­siące tak wiele ci zabrały. Odzy­skać to wszystko.

* Prze­stać roz­trzą­sać sprawę Ste­fa­nie ze swoją rodziną. To twoja strata i sobie z tym pora­dzisz.

TEM­PE­RA­TURA GOTO­WA­NIA: 246 stopni – dokładna tem­pe­ra­tura odczu­walna, kiedy bie­gasz po Miami w godzi­nach połu­dnio­wych.

Tam­tego popo­łu­dnia, dwa tygo­dnie temu, poszłam na boczny par­king i zamknę­łam w moim tur­ku­so­wym mini coope­rze wszystko, za wyjąt­kiem bre­loka zbli­że­nio­wego i tele­fonu. Wygi­na­jąc się i roz­cią­ga­jąc, przy­go­to­wa­łam się do wyko­na­nia tego, co na dru­gim miej­scu wycho­dziło mi naj­le­piej ze wszyst­kiego. Pobie­głam dalej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, na taki dystans, na któ­rym ludzie zdo­by­wają medale i szarfy. Moją jedyną zdo­by­czą była wymę­czona nagroda za upo­rczywy opór. Przez wiele godzin lek­ce­wa­ży­łam każde ostrze­że­nie orga­ni­zmu, mija­jąc gra­nice dziel­nic, aż nade­szła i minęła pora obiadu. Jedna myśl prze­bi­jała się przez pot, żar i ból, aż w końcu moje koń­czyny pod­dały się: gdy­bym bie­gła wystar­cza­jąco długo, może uda­łoby mi się wybiec z wła­snej skóry.

Dziś zasta­na­wiam się, czy Stef miała rację, czy rze­czy­wi­ście mogłam spra­wić, by zmie­niła zda­nie. Prze­cież siła per­swa­zji nie zadzia­łała na moją rodzinę.

Opa­dam na szarą aksa­mitną ławę i sta­ram się sie­dzieć w jak naj­więk­szym bez­ru­chu. Udaję, że jeśli się nie ruszę, to miej­sce, z któ­rego przy­cho­dzę, też tego nie zrobi. West Dade zamknie się w cza­so­prze­strzeni, dopóki nie wrócę do domu.ROZDZIAŁ 3

3

Po dobie spę­dzo­nej w pokoju nie mam poję­cia, jaka jest tem­pe­ra­tura na zewnątrz ani ile kro­ków dzieli pen­sjo­nat od cen­trum Win­che­ster. Znam nato­miast każdą tajem­ni­czą smugę na sufi­cie i wiem, że od drzwi do łazienki dzieli mnie sześć kro­ków. Pięt­na­ście mam do kuchni na pod­da­szu i z powro­tem.

Wal­lace’owie nie komen­tują mojej hiber­na­cji, tace z posił­kami znaj­duję na kuchen­nym bla­cie – niech ich Bóg bło­go­sławi. Na jed­nej z nich był liścik:

_Odpo­czy­waj. Jestem w kon­tak­cie z Twoją rodziną. Mami dzwo­niła tylko sześć razy. Cate._

Cate nie wspo­mniała też nic o waliz­kach, które na­dal stoją przy drzwiach. Ani o wyłą­czo­nym tele­fo­nie poło­żo­nym na wyłą­czo­nym lap­to­pie.

Jest jesz­cze Pilar. Przy­po­mi­nam sobie szczery uśmiech mojej sio­stry i jej spo­kojne, roz­sądne oczy i zasta­na­wiam się, ile wia­do­mo­ści mi wysłała. A może i ona się ode mnie odcięła, wie­dząc, że nie mogę trzy­mać się z dala zbyt długo? Zer­kam na tele­fon, głos naj­waż­niej­szej dla mnie osoby w życiu jest tylko dwa­dzie­ścia sekund ode mnie. Ale nie. Jesz­cze nie. Nie jestem cał­kiem gotowa na poważną roz­mowę z nią. A przy­naj­mniej taką, która nie będzie dopra­wiona naj­więk­szymi prze­kleń­stwami, jakie znam, w dwóch języ­kach.

Biała koszulka być może spro­wo­ko­wała moją ucieczkę, ale lot do Anglii mogła rów­nie dobrze zabu­ko­wać nie­jaka Pilar Vero­nica Reyes. Od chwili wylą­do­wa­nia kil­ka­na­ście razy myśla­łam o owej pół­nocy w mojej sypialni w West Dade – tej, która roze­grała się po tym, jak ucie­kłam z La Paloma na wie­lo­go­dzinny, samotny bieg. Następ­stwem tego był hura­gan. Choć sio­stra wzbu­dza we mnie iry­ta­cję, to bar­dziej wście­kła jestem na samą sie­bie za to, że byłam taka nie­ostrożna.

Mój orga­nizm też zapła­cił wysoką cenę za moją lek­ko­myśl­ność. Pamię­tam, jak wszystko mnie bolało. Jak włókna mojego szaro-bia­łego pledu draż­niły palące mię­śnie i spie­czoną słoń­cem skórę.

– _Más⁹_ – powie­działa tam­tej nocy Pilar, trzy­ma­jąc setną łyżkę _caldo de pollo¹⁰_. Zro­bi­łam tę par­tię magicz­nego rosołu z prze­pisu babci. To plus porządna war­stwa Vivaporú – maści Vicks Vapo­Rub – mogło wyle­czyć każdą cho­robę. – Wię­cej, Lila – Pilar skie­ro­wała łyżkę do mojej trzę­są­cej się głowy i zaci­śnię­tych ust.

– Wystar­czy – stwier­dzi­łam. W gło­wie waliły mi bębny.

Pili żach­nęła się i wal­nęła miską o szafkę nocną. Ta kobieta, spe­cja­li­zu­jąca się w księ­go­wo­ści, pode­szła jak pie­lę­gniarka na woj­nie, sto­icka i silna, do naszej małej apteczki.

Jej dło­nie wtarły wię­cej chło­dzą­cej, szczy­pią­cej maści w moje łydki. Skrzy­wi­łam się, kiedy się­gnęła po kolejną dawkę bal­samu na pęche­rze.

– Dobrze ci tak – wię­cej bal­samu na pię­tach i pal­cach, zerwane płaty skóry. – Jeśli już ni­gdy nie zało­żysz tych czer­wo­nych san­dał­ków na szpil­kach, to twoja wina, _her­mana¹¹_.

Tak, moja wina. Tak się dzieje, jak się bie­gnie przez ponad pięć godzin i ponad trzy­dzie­ści dwa kilo­me­try, by pod koniec już się czoł­gać. Kiedy zaczę­łam, nie mogłam skoń­czyć. A poza tym nie zale­żało mi.

Pilar krą­żyła po mojej sypialni, popra­wia­jąc poduszki i napeł­nia­jąc szklankę wodą, wysta­wia­jąc głowę, żeby spraw­dzić, gdzie byli mami z papi. Mru­czała coś cicho po hisz­pań­sku:

– Głu­pia dziew­czyna. Bez­myślna, pochopna i samo­lubna. A co by było, gdy­bym cię nie zna­la­zła? Co wtedy? Boże, Lila.

To sły­sza­łam.

To widzia­łam.

Mama i tata sku­lili się w drzwiach z wyro­kiem sądo­wym. Ojciec pochy­lił głowę, odsła­nia­jąc szpa­ko­wate włosy i łysinę.

Mama ści­skała zwi­tek chu­s­te­czek.

– Wła­śnie skoń­czy­li­śmy roz­ma­wiać z Cata­liną i Spen­ce­rem.

Jej słowa były szyb­kie i ostre: Anglia. Lato w pen­sjo­na­cie Pod Sową i Wroną. Uspo­koić się. Dać sobie czas.

Pod koniec mama pła­kała, a moja klatka pier­siowa była wydrą­żoną jamą.

– Anglia? Żar­tu­jesz?

Tata zro­bił krok wprzód.

– To dla two­jego zdro­wia. Już wio­sna była dla cie­bie nie do znie­sie­nia, a teraz Ste­fa­nie wyje­chała.

Powinni mnie po pro­stu zosta­wić w spo­koju. Pozwo­lić samej sobie z tym pora­dzić.

Mama odgar­nęła z twa­rzy czarne fale wło­sów.

– Myślisz, że cię nie widzimy? Jak od tygo­dni pła­czesz po kątach. Sku­lona i nie­mal roz­bi­ja­jąca się o ściany. Ojciec znaj­duje cię zapła­kaną w chłodni pie­karni. Samotną i zmar­z­niętą. Tak nie może być, Lila.

Ale tak było bar­dziej niż wła­ści­wie. Pamię­ta­łam nie­by­wałą ulgę odrę­twie­nia od stóp do głów, chło­dziła palącą stratę bab­ci­nych poca­łun­ków w czoło. I stratę Andrésa i jego czu­ło­ści. Przy­tu­lał mnie mocno, tak cał­ko­wi­cie. Jego cie­płe od kostek po uszy obję­cia były jedy­nym miej­scem, w któ­rym czu­łam się jed­no­cze­śnie ogromna jak pla­neta i lekka jak piórko. W chłodni szu­ka­łam tylko kilku minut cichego wytchnie­nia. Ale tata wpa­ro­wał do środka, zanie­po­ko­jony i nad­mier­nie reagu­jący.

– Nie może­cie mnie ode­słać. Nie z La Paloma. Nie z mojego Miami. Mojej rodziny.

– Ale ludzie z dziel­nicy, _también¹²_. Mówią o tobie czę­ściej niż zazwy­czaj. Nie możesz wyzdro­wieć, kiedy…

Kiedy co? Kiedy o moich oso­bi­stych spra­wach szep­cze się w całym mie­ście? Och, nie było trudno zro­zu­mieć dla­czego. To trwało już pra­wie od trzech lat. Jedyne, co musia­łam zro­bić, to usi­dlić Andrésa, syna pro­mi­nent­nego kon­gres­mena, Mil­lana, z ele­ganc­kiego Coral Gables. Andrés poja­wiał się w lokal­nych maga­zy­nach i rubry­kach towa­rzy­skich. Pod­czas kam­pa­nii poka­zał swoją gwiaz­dor­ską twarz w tele­wi­zji, z rodziną. Klienci, sąsie­dzi i wła­ści­ciele innych skle­pów kibi­co­wali nam; uwa­żali, że nasza histo­ria jest uro­cza. Kiedy cztery lata temu zaj­mo­wa­łam się cate­rin­giem pod­czas zbiórki pie­nię­dzy przez jego rodzi­ców, wtedy po raz pierw­szy spró­bo­wał zro­bio­nych przeze mnie cia­stek z gujawą. Przez dwa lata, co tydzień, przy­cho­dził do La Paloma po wię­cej, aż w końcu się ze mną umó­wił. Mia­łam pięt­na­ście lat i byłam zabu­jana bez pamięci w synu kon­gres­mena.

Kubań­ska bajka z West Dade. Ale Andrés wyco­fał się z naszego zamku.

Rodzice spoj­rzeli na Pilar, nie­mal odwra­ca­jąc się do mnie tyłem.

– Elena z Dade­land Bri­dal była w La Paloma w zeszłym tygo­dniu – powie­działa mama. Powstrzy­mała spazm. – Opo­wia­dała mi, że mię­dzy pra­cow­ni­kami a czę­ścią naszych regu­lar­nych klien­tów trwa jakaś gra. Zało­żyli się o to, kiedy Lila wybie­rze swoją _vestido de boda¹³_.

_Suk­nię ślubną? Serio?_ Zago­to­wa­łam się w środku.

– Mamo! Czy ty sie­bie sły­szysz?

– Ale to prawda – powie­działa mama. – Bar­dzo mi przy­kro.

– Teraz plotka jest już inna – zwró­cił się ojciec do Pili. – Dla­czego Andrés z nią zerwał? Jak Ste­fa­nie mogła tak bez uprze­dze­nia zosta­wić swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę? Straszne. Ludzie gadają w winiar­niach, spo­żyw­cza­kach, kio­skach.

Pilar sia­dła na moim łóżku.

– Wiem. Też to sły­szę.

Czy ja tu w ogóle byłam? Czy to było moje życie? Ich mała, za dużo mówiąca trójca prze­gięła, prze­cho­dząc przez ewi­dent­nie nie­wi­doczną mnie.

– Wystar­czy, w porządku?

Wresz­cie matka spoj­rzała na mnie.

– Nie wystar­czy, ponie­waż ni­gdy nie mówisz nam, co czu­jesz. Nie możemy ci pomóc, jeśli nie wiemy, co się dzieje.

Wypro­sto­wa­łam się, nogi mia­łam zdrę­twiałe i obo­lałe.

– Nie mam potrzeby opo­wia­dać o tym, co stra­ci­łam. Muszę to odre­ago­wać.

– A co, jeśli to nie­moż­liwe? – zapy­tała mama.

Nie­moż­liwe. Sły­sza­łam już to słowo wcze­śniej i roz­bi­ja­łam je jak twardą sko­rupę kokosa. A potem uży­wa­łam soczy­stego bia­łego miąż­szu do cia­sta.

– Zmarła twoja babu­nia – mięk­kim gło­sem powie­dział tata. – Naj­więk­sza część two­jego serca.

– Tato – zaczę­łam. Ale słowa były grube i ciemne. Posta­no­wi­łam: nie będę pła­kać, nie mogą widzieć moich łez. Ból był praw­dziwy i był mój. Mój, by prze­cier­pieć, i mój, by sobie z nim pora­dzić. Roz­ma­wia­nie o nim nie spra­wiało, że sta­wał się ich, aby mieli mi „poma­gać” i mną ste­ro­wać. A teraz, wysy­ła­jąc mnie za gra­nicę, chcieli mi jesz­cze bar­dziej „pomóc”?

– W Anglii będzie ci dobrze. _Chi­sme¹⁴_, wszystko ucich­nie i wró­cisz wypo­częta.

Zadzwo­nił tele­fon komór­kowy mamy.

– To Cata­lina.

Rodzice wyszli z pokoju. Sze­roko i bez­rad­nie wycią­gnę­łam ramiona w stronę Pilar. Chcia­łam, żeby się włą­czyła i wybiła im z głowy ten nie­do­rzeczny pomysł. Zrobi to. Byli­śmy dru­żyną: rodziną Rey­esów.

Teraz, kiedy skoń­czy­łam szkołę, byłam wresz­cie gotowa, by objąć rolę głów­nej, peł­no­eta­to­wej pie­karki i przy­szłej wła­ści­cielki _panadería_ La Paloma, na równi z Pilar. Nie potrze­bo­wa­łam stu­diów pody­plo­mo­wych – wszyst­kiego nauczy­łam się od babci. Firma była do prze­ję­cia za rok. Nasze dzie­dzic­two, nasza przy­szłość. Zaczęło się od babci, a my od tego lata mie­li­śmy kon­ty­nu­ować jej dzieło. Nie mogłam tego robić zza oce­anu.

– Nie mogę się docze­kać, żeby zoba­czyć, co zro­bisz – powie­dzia­łam, śmie­jąc się gorzko.

Pilar wstała, wmu­sza­jąc w moje gar­dło kolejny łyk wody. Tym razem byłam posłuszna. – Zro­bię? – zapy­tała.

– Jak wyba­wisz mnie z tej całej akcji z Anglią. Nie mamy na to czasu. Musimy przy­go­to­wać biz­ne­splan, ofertę i prze­my­śleć zmiany kadrowe…

– Lila – obró­ciła się, spusz­cza­jąc brą­zowe oczy. – Mają rację. Potrze­bu­jesz tego wyjazdu. Kocham cię, ale muszę cię puścić. Tylko na chwilę, dobrze?

Mia­łam wra­że­nie, że każdy krok, który posta­wi­łam w Miami tego popo­łu­dnia, zwró­cił się prze­ciwko mnie i nadep­nął na piersi. Wzdry­gnę­łam się. Mogłam tylko potrzą­sać głową. Nie_._ Nie. Nie.

– Nie mogę.

Pilar chwy­ciła biały far­tuch babci z nie­bie­ską literą L z przodu. Wło­żyła go w moje ramiona. Kilka godzin temu ocie­kały potem i solą.

– Co ona by na to powie­działa? – Pilar gestem wska­zała na moje prze­mę­czone ciało.

– Twoja sio­stra ma rację, dzie­ciaku – te słowa wypo­wie­działa mama, która wró­ciła do pokoju. – Bab­cia zosta­wiła ci swoje umie­jęt­no­ści i deter­mi­na­cję. Wię­cej niż tylko prze­pisy. Usza­nuj to, Lila. Ty, w chłodni, zapła­kana. Ty, wrak czło­wieka, trzy­dzie­ści parę kilo­me­trów stąd, stra­sząca nas, nie­dba­jąca o sie­bie – czy ona by chciała, żebyś na­dal tak postę­po­wała? – łzy pły­nęły mamie po twa­rzy. – Jak możesz pozwo­lić, żeby patrzyła z góry i widziała cię w tym sta­nie?

Chcia­łam wrza­snąć: Jak ja mogę? Mogę, ponie­waż jedyne, czego bab­cia mi nie zosta­wiła, to prze­pis na pora­dze­nie sobie z żalem. Prze­pis na to, co zro­bić w swoim wnę­trzu, kiedy umarła i zbyt wcze­śnie nas zosta­wiła. Kiedy chło­pak kop­nął mnie pro­sto w serce, a moja naj­uko­chań­sza przy­ja­ciółka pode­ptała zaufa­nie. Mil­cza­łam jed­nak i, trzę­sąc się, ści­ska­łam far­tuch i trzy­ma­łam się wspo­mnień.

– _Óyeme mi amor_¹⁵ – powie­działa bab­cia kilka mie­sięcy temu, po jed­nej z kłótni z Andrésem. – Kochasz tego chło­paka tak, jak kochasz kuch­nię – mie­szała w misce polewę z mango. – Ale cza­sami doda­jesz sie­bie jak zbyt dużo cukru. Zbyt wysoką tem­pe­ra­turę.

Wtedy to wyśmia­łam, zigno­ro­wa­łam.

– _Mi estrel­lita_¹⁶, jeśli będziesz zbyt jasno świe­cić na nie­bie, spa­lisz go. Spa­lisz też sie­bie.

Tam­tego dnia wypa­liło mi całe ciało. Pod­nio­słam tem­pe­ra­turę wła­snego orga­ni­zmu i stra­ci­łam pano­wa­nie.

– Lila, poje­dziesz do Anglii – powie­działa w końcu matka. – Nie możemy prze­ka­zać ci miej­sca, które bab­cia stwo­rzyła, skoro nie czu­jesz się dobrze.

I tak się stało.

Mój wcze­śniej­szy bieg – wyczer­pa­nie wewnętrzne i zewnętrzne – zablo­ko­wał waleczne słowa. Kiedy ojciec zalo­go­wał się na stronę Bri­tish Air­ways, tylko wga­pia­łam się w L na kie­szeni far­tu­cha.ROZDZIAŁ 4

4

Dwa tygo­dnie po tym, jak tata zare­zer­wo­wał mój lot, biały far­tuch babci leży zło­żony na noc­nej szafce w Anglii. Minął ponad dzień od mojego lądo­wa­nia, ale nie­mal nie wstaję z łóżka.

Spo­glą­dam na zegar, jest pra­wie dwu­dzie­sta, z dru­giego końca kory­ta­rza dobiega kako­fo­nia syn­te­za­to­rów i ude­rzeń per­ku­sji. Pewno z pokoju Gor­dona. Nie mogę sobie wyobra­zić Cate ani Spen­cera pusz­cza­ją­cych rocka z lat osiem­dzie­sią­tych, w prze­rwach mię­dzy zaba­wia­niem gości a opieką nad posia­dło­ścią. Z chwilą, kiedy ziden­ty­fi­ko­wa­łam zespół jako Van Hal­len, muzyka uci­chła. Ale nie­całe dzie­sięć sekund póź­niej basowe intro, z innego kawałka, wibruje przez deli­katną, drew­nianą boaze­rię, gło­śność przy­tła­cza. Wtedy… po kilku tak­tach milk­nie. _¿Cómo?¹⁷._

Oczy znaj­dują uko­je­nie i wytchnie­nie w małym pamiąt­ko­wym ołta­rzyku – zdję­ciach w ram­kach i bia­łej koszulce. W hafto­wa­nym nie­bie­skim L.

Pamiątki mają nie­ty­pową moc miło­ści, histo­rii i dzie­dzic­twa. Tutaj ta pamiątka przy­wo­łuje mnie do porządku, krzy­cząc – mam wra­że­nie – na całe gar­dło, gło­śniej niż muzyka, i języ­kiem, który mnie wycho­wał. Bab­cia nie znio­słaby tego, że sie­dzę bez­czyn­nie, ledwo wsta­jąc z łóżka przez wię­cej niż dzień. Zro­bię to dla niej, wstanę i roz­pa­kuję się.

Gdy tylko wyszłam spod koł­dry, do moich uszu dole­ciała grzmiąca fala elek­tro­nicz­nego techno-popu. Czy to czas, by wszech­świat, w postaci Gor­dona Wal­lace’a, prze­ka­zy­wał mi, że etap mojej hiber­na­cji ofi­cjal­nie dobiegł końca? Tak czy owak, nie spodo­bała mi się taka wia­do­mość. _Ten straszny hałas przez całe lato zde­cy­do­wa­nie mnie nie zachwyci_ – myślę. Lecz nim dotrę do drzwi, muzyka gwał­to­wa­nie ucich­nie, tak samo jak przed­tem. Cze­kam na jakąś okropną powtórkę, ale nic się nie dzieje. „Hm” – mówię do sie­bie i sta­wiam czoła waliz­kom.

Dzie­sięć minut póź­niej, wło­żyw­szy buty i ubra­nia do komody i szafy, zabie­ram się za drugą torbę. Pro­stow­nica do wło­sów i kosme­tyczka są na samej górze. Ale pod szla­fro­kiem znaj­duję kar­te­lu­szek ze zna­jo­mym pismem mojej sio­stry:

_Her­mana, nie złość się, ale znam Cię._

_Kocham Cię, ale bar­dziej tęsk­nię już. P._

Nie złość się? Jed­nym z nie­za­wod­nych spo­so­bów, w jakie Pili dopro­wa­dza mnie do szału, jest mówie­nie mi, żebym się nie zło­ściła, więc z tym więk­szą ostroż­no­ścią wycią­gam gru­ba­śną paczkę. Pierw­szą rze­czą, którą odwi­jam z papieru pako­wego, jest czarny swe­ter z wełny mery­no­sów.

Nie spa­ko­wa­łam żad­nego swe­tra.

A potem to już się wymyka spod kon­troli.

Kolejny iden­tyczny swe­ter w sza­rym kolo­rze. Krótki, czarny, wodo­od­porny trencz. Dwie kurtki bie­gowe. Para ciem­nych dżin­so­wych rurek. Dwie koszulki z dłu­gim ręka­wem, jedna w biało-nie­bie­skie pasy, a druga gładka gra­na­towa. Wresz­cie wielki szaro-czarny szal w pan­terkę.

Teraz moje podej­rze­nie wzbu­dza wszystko, co jest w tej walizce. Grze­bię w niej w poszu­ki­wa­niu kolej­nych dowo­dów na mani­pu­la­cję i znaj­duję parę butów do kostek, które Pilar kupiła, gdy zeszłej jesieni odwie­dzi­ły­śmy Nowy Jork. Chcę ją wyści­skać. Chcę rzu­cić jed­nym z butów w kie­runku jej okrą­głej kubań­skiej pupy. Ani jedno, ani dru­gie nie wcho­dzi w grę, łamię zatem sio­strzane mil­cze­nie i się­gam po tele­fon.

Zablo­ko­wany ekran roz­świe­tla się, poka­zu­jąc cztery wia­do­mo­ści gło­sowe i szes­na­ście powia­do­mień tek­sto­wych od mamy. Nic od Pilar.

– Wie­dzia­łaś, Pili! – mówię, kiedy owalna twarz mojej sio­stry poja­wia się na Face­Time’ie. Sie­dzi w czar­nym skó­rza­nym fotelu ojca na zaple­czu pie­karni.

– Cóż, dzień dobry – mówi Pilar. – Nie odzy­wa­łaś się przez dwa dni i to jest wszystko, na co cię stać?

– Wysła­łam do cie­bie i mamy ese­mesa po wylą­do­wa­niu – macham czar­nym swe­trem do kamerki. – Wie­dzia­łaś.

– Co? Że paku­jesz się w ner­wach?

Wydmu­chuję powie­trze.

– Oraz – kon­ty­nu­uje – że kiedy spraw­dzę twoje walizki, to jedyne, co znajdę, to twoje _cami­sas pequeñas¹⁸_ i let­nie sukienki? Oczy­wi­ście, że wie­dzia­łam. I mia­łam rację. Angiel­skie lato to nie jest nor­malne lato. Mama mówiła ci, co spa­ko­wać, Cate ci mówiła i ja ci mówi­łam, ale…

– Będę się ubie­rać, jak chcę.

Wzdy­cha, nie­mal czuję jej wiru­jący oddech. – Win­che­ster to nie Miami.

Ciskam z oczu szty­le­tami w Face­Time’a.

– Lila, czy tobie się wydaje, że nie rozu­miem? Prze­cież ja bez cie­bie ni­gdy nie czuję się dobrze, ale to było jedyne wyj­ście.

– Radzi­łam sobie. Z tym – mówię przez zaci­śnięte zęby.

– Radzi­łaś sobie? Ty, zni­ka­jąca, i tata, który widział twój samo­chód na par­kingu i myślał… Co byś pomy­ślała, będąc na jego miej­scu? A kiedy wresz­cie cię zna­la­złam… co zna­la­złam? _Dios_, Lila, nie na tym polega radze­nie sobie.

Pilar rzadko pła­cze. Roz­waża i ana­li­zuje. Orga­ni­zuje i szu­flad­kuje. To jeden z powo­dów, dla któ­rych tak dobrze nam się współ­pra­cuje. Ja marzę i kreuję oczami. Potem przy­go­to­wuję jedze­nie, które wypeł­nia żołądki po brzegi, pod­czas gdy ona robi wszystko, by to sprze­dać. Ale teraz pociąga nosem, z któ­rego kapie jak z nie­szczel­nego kranu, a ja głu­pia myśla­łam, że tylko ja sama to prze­ży­wam. Że tylko ja stra­ci­łam bab­cię.

– Prze­stań, Pili. Wiem, że cię prze­stra­szy­łam. Po pro­stu chcę do domu.

Do domu, gdzie wszystko z powro­tem poskła­dam.

Wydmu­chuje nos w chu­s­teczkę, jakby dęła w róg.

– Dom nie był dla cie­bie ostat­nio sprzy­ja­ją­cym miej­scem. Dowio­dłaś tego.

– Pie­kar­nia…

– …to coś, co prze­ra­bia­ły­śmy już ze dwa­dzie­ścia razy. Ange­lina sobie pora­dzi.

Nie mam zaufa­nia do nowej pie­karki, która prak­ty­kuje rap­tem od kilku mie­sięcy.

– Tylko przez jakiś czas – mówię.

– _Claro¹⁹_. Zawsze będziemy ty i ja. Potrze­buję mojej sio­stry z powro­tem. Poświęć tro­chę czasu i pozwól Cate zaopie­ko­wać się sobą.

Znowu wydmu­chuje nos i pochyla się.

– Więc jak tam jest?

– Cho­dzi ci o to, jak jest na zewnątrz? Nie mam poję­cia.

– Powin­nam się domy­ślić, patrząc na koł­tun na two­jej gło­wie. Ale dwa dni!?

– Jutro, dobrze?

Muzyka znów wybu­cha, zagłu­sza­jąc jej odpo­wiedź. Tym razem to wrzesz­czący riff gita­rowy. – Gor­don – mówię w stronę zacie­ka­wio­nej twa­rzy Pilar.

– Brzmi jak _Gimme Shel­ter_ – oce­nia.

– Ty wiesz lepiej.

Zami­ło­wa­nie Pilar do kla­sycz­nego rocka, zwłasz­cza w for­mie płyt winy­lo­wych, to jedyne, czego nie podzie­lamy.

– Robi to… – znowu muzyka cich­nie. – Nie mam poję­cia co, ale każę mu natych­miast prze­stać. Zadzwo­nię do cie­bie jutro.

– _Espérate²⁰_ – Pilar wyciąga rękę. – Nowe ubra­nia są ładne, co nie?

– Paskudne – odpo­wia­dam. Ale nie mogę prze­stać gła­skać mięk­kiej wełny z mery­no­sów.

Par­ska śmie­chem.

– Od mie­sięcy zazdro­ści­łaś mi butów.

– _Si, pero²¹_ to nie zna­czy, że je założę.

Na twa­rzy mojej sio­stry poja­wia się bruzda.

– Ale wło­żysz je do szafy. Podob­nie jak bluzki i kurtkę.

I wtedy na twa­rzy czuję zmarszczkę, któ­rej nie jestem w sta­nie kon­tro­lo­wać, choć­bym nie wiem, jak się sta­rała.

– Kto wie.

Roz­łą­czam się, kolejna trzy­dzie­sto­se­kun­dowa impro­wi­za­cja Gor­dona powo­duje, że pukam, a potem walę. Potem walę i wrzesz­czę. Hałas wresz­cie ustaje, a zbun­to­wany DJ otwiera drzwi swo­jego pokoju.

Ciem­no­rude włosy – lustrzane odbi­cie ojca – zebrane ma w roz­czo­chrany kucyk na karku.

– Sie­manko. W takim razie fak­tycz­nie nie jesteś mar­twa.

Trzyma kredkę. Igno­ruję to i kon­ty­nu­uję:

– Więc, w spra­wie muzyki.

– O co cho­dzi?

– O gło­śność – poma­gam sobie rękoma. – Jest za wysoka. Strasz­nie gło­śno.

Jakby głowę roz­świe­tliła mu żarówka.

– Aha. Góra domu jest odpo­wied­nio wyci­szona, a ja nie jestem przy­zwy­cza­jony do gości w tym skrzy­dle.

– Nie mam z tym nic wspól­nego.

Gor­don pła­skim koń­cem kredki pociera skroń.

– Jasne, muzyka pomaga mi osią­gnąć pewien poziom kre­atyw­no­ści.

– A czy cich­sza wer­sja tej samej muzyki nie pomo­głaby w tym twór­czym nastra­ja­niu się?

– Cóż…

Z roz­ma­chem odsuwa się na bok. I… o rany. Ściany pokryte są opra­wio­nymi rysun­kami domów w każ­dym archi­tek­to­nicz­nym stylu, jaki tylko można sobie wyobra­zić. Misterne szcze­góły i kolo­rowe akcenty kra­jo­bra­zowe wypeł­niają każdy obra­zek.

– Nary­so­wa­łeś to wszystko?

Wska­zuje głową w kie­runku stołu kre­ślar­skiego, na któ­rym znaj­dują się przy­rządy pomia­rowe, tęcza kolo­ro­wych kre­dek i nowy kwa­drat per­ga­minu w kolo­rze kości sło­nio­wej.

– Tak, przez lata. Takie hobby.

Prze­cho­dzę wzdłuż dziel­nicy maleń­kich budyn­ków Gor­dona, mijam kamienne domki, wik­to­riań­skie i angiel­skie domy w stylu Tudo­rów. Pod oknem widzę czarny gra­mo­fon Cro­sleya z gło­śni­kami. Płyty wło­żone w sze­ścien­nym pojem­niku cze­kają, aż Gor­don wyżyje się na nich w decy­be­lach.

– Zna­la­złam źró­dło hałasu.

Pod­cho­dzi.

– Prze­pra­szam za te wszyst­kie początki i końce. Nie mogłem zde­cy­do­wać się na jedną kon­kretną. Spró­buję ciszej.

– Dzięki.

Biorę album Rol­ling Sto­nes _Gimme Shel­ter_.

– Pilar też kolek­cjo­nuje płyty. Zawsze szuka rzad­kich oka­zów.

– Szo­ku­jące, za ile nie­które z nich idą. Mamy tu sklep z pły­tami U Far­leya. Tak dobry, że wielu przy­jezd­nych odwie­dza mia­steczko, żeby tam wstą­pić. W cen­trum, zaraz przy High Street.

Zapa­mię­tuję to, zanim zacznę przy­glą­dać się pozo­sta­łym pra­com Gor­dona. Może to kwe­stia koloru czy kształtu, ale od razu przy­ciąga mnie rysu­nek pię­tro­wego domu w bar­wie jasnej brzo­skwimi z tera­ko­to­wym dachem. Deli­katne liście palmy koły­szą się nad zie­lo­nym traw­ni­kiem Gor­dona, a różowe pną­cza bugen­willi wspi­nają po jasnym stiuku. Oglą­dam się przez ramię.

– Czy to jest…?

Pod­nosi głowę.

– Tak myśla­łem, że to wybie­rzesz. Pro­sto z Miami, Coral Gables, o ile sobie przy­po­mi­nam, z ostat­niej wizyty. Spodo­bały mi się styl i kolory.

Dom. Serce mi wali, jakby wie­działo. Potem odsu­wam się o krok i przy­glą­dam całej ścia­nie. Obok rysunku Coral Gables widzę ide­alne odwzo­ro­wa­nie pen­sjo­natu Pod Sową i Wroną oraz domku rze­mieśl­ni­czego. Pośród cegla­nych rezy­den­cji fede­ral­nych i chat kry­tych strze­chą brzo­skwi­niowy otyn­ko­wany dom wygląda zupeł­nie nie na miej­scu.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Boże.

2.

Moich rodzi­ców.

3.

Pie­kar­nia.

4.

Dobrze.

5.

Twoja mama.

6.

Pie­rożki, czę­sto w kształ­cie dużego pie­roga nadzie­wa­nego dowol­nym far­szem, na przy­kład mie­lo­nym mię­sem lub far­szem warzyw­nym.

7.

Kawa z mle­kiem i tosty.

8.

Wspo­mnie­nia, pamiątki.

9.

Wię­cej, jesz­cze.

10.

Rosół z kur­czaka.

11.

Sio­stro.

12.

Rów­nież.

13.

Suk­nia ślubna.

14.

Plotka.

15.

Posłu­chaj, kocha­nie.

16.

Moja gwiaz­deczko.

17.

Jak?

18.

Małe koszule.

19.

Oczy­wi­ście.

20.

Zacze­kaj, pocze­kaj.

21.

Tak, ale.

22.

Muszę biec, pędzić, spie­szę się.

23.

Jaka piękna.

24.

Troszkę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: