Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Cudzoziemka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cudzoziemka - ebook

Unikalny w polskiej literaturze portret psychologiczny nieszczęśliwej kobiety.

Sześćdziesięcioletnia Róża Żabczyńska jako młoda osoba straciła wszystko, co było dla niej ważne – miłość, ojczyznę, karierę muzyczną. Wszędzie czuła się obca. Poczucie zawodu i niespełnienia sprawiło, że przez całe życie pielęgnowała w sobie nienawiść i krzywdziła nawet najbliższych.

Maria Kuncewiczowa kreśli poruszający portret kobiety dążącej do nieosiągalnego, która musi znaleźć sposób na pogodzenie się ze światem. Cudzoziemka została przetłumaczona na szesnaście języków i zdobyła uznanie krytyków w kraju i za granicą. Opublikowana po raz pierwszy w 1936 roku, do dziś pozostaje aktualna.

 

„Mówili o niej: histeryczka, egoistka, niedojrzała. Róża Żabczyńska faktycznie nie jest miła – ale może ma prawo? Czy jako żonie i matce nie wolno jej tęsknić za osobistym spełnieniem? Pragnąć być kimś innym i odczuwać więcej? I czy to, że nie potrafi pokochać córki poczętej w wyniku gwałtu małżeńskiego, naprawdę robi z niej potwora? Cudzoziemka zasługuje na nowe odczytanie w duchu dzisiejszej świadomości feministycznej”.

Małgorzata I. Niemczyńska

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-48-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Róża za­dzwo­niła do drzwi w spo­sób ka­te­go­ryczny i jed­nak ner­wowy: niechże otwie­rają na­tych­miast, chyba wie­dzą, że ona tu stoi z waż­nymi spra­wami. Sa­bina szybko przy­to­czyła, tym ra­zem z kuchni do przed­po­koju, swoje wiel­kie tłu­ste ciało.

– Dzień do­bry star­szej pani – po­wie­działa służ­bi­ście.

Zdej­mo­wała z Róży fu­tro, od­bie­rała mufkę, ka­pe­lusz, cze­kała na roz­kazy, mru­czała coś i po­trzą­sała to jed­nym, to dru­gim ra­mie­niem – wi­dać było, że re­spekt, że ner­wowy strach nie mogą za­głu­szyć w niej sta­rych uraz, a także chro­nicz­nej po­trzeby pro­te­stu prze­ciwko cha­rak­te­rowi przy­by­łej.

Róża roz­bie­rała się po­woli, trak­tu­jąc Sa­binę jak wie­szak albo krze­sło. Wresz­cie, po­pra­wiw­szy włosy, ob­rzu­ciła bły­ska­wicz­nym spoj­rze­niem od­bi­cie swo­jej twa­rzy w lu­strze i po­dą­żyła w stronę po­koju. Na progu już nie­mal spy­tała o córkę:

– Gdzie pani? W ła­zience?

Sa­bina od­parła:

– Wi­dać pani za­po­mniała, że pani star­sza miała przyjść. Wy­szła, nic nie mó­wiła.

Róża nie drgnęła pod cio­sem, prze­ciw­nie: zro­biła coś ta­kiego, że jej po­liczki i oczy wy­dały się na­gle ja­śniej­sze, now­sze – ra­do­sne. Za­nu­ciła me­lo­dyjkę, za­jęła się roz­kła­da­niem pa­czek na to­a­le­cie córki. Sa­bina cią­gle jesz­cze stała koło przed­po­ko­jo­wych sza­ra­gów.

– Ano, po­goda ładna, to pani po­bie­gła se gdzieś z sa­mego rana z pa­nią Mirą w Aleje czy do ja­kiej tam Eu­ropy. Jak to młode pa­nie.

Róża nie wy­chy­liła się w pole wi­dze­nia; z żół­tego po­koju do­le­ciał tylko ten sam co przed­tem wy­soki, kla­rowny głos:

– Pro­szę wra­cać do kuchni. Jak za­dzwo­nię, to Sa­bina poda mi her­baty. A na te­le­fon będę uwa­żała, pani tu bę­dzie do mnie te­le­fo­no­wała, za­po­mnia­łam, że miała dzi­siaj iść do szkoły Zbyszka roz­ma­wiać z wy­cho­wawcą.

Pod­łoga w ja­dalni za­dud­niła, drzwi od ko­ry­ta­rza trza­snęły, po ca­łym miesz­ka­niu po­szedł ło­mot, gdzieś po­mię­dzy ła­zienką a spi­żar­nią z tu­multu siły i wście­kło­ści wy­darła się pio­senka drżąca, ostra, cie­niutka: „Al­le­luja, niech pan nie buja...”. Za drzwiami kuchni ta pio­senka prze­pa­dła.

Te­raz Róża usia­dła i po­zwo­liła swo­jej twa­rzy zmierzch­nąć. Usta zwy­cię­skie wsią­kły w głąb twa­rzy, po­zo­sta­wia­jąc za­le­d­wie ślad, szramę na po­wierzchni skóry, sze­ro­kie źre­nice zwę­ziły się jak u bi­tego psa, nos stał się spi­cza­sty, a czoło brudne, zmięte. For­sow­nie prze­łknęła ślinę – wi­dać gorzką – bo kąty warg za­drgały. Po­ło­żyła dło­nie na po­rę­czach fo­tela i tak za­sty­gła.

Nie­długo wszakże trwał bez­ruch. W Róży nie­ba­wem zbu­dziło się coś na­glą­cego, bo­le­śnie ży­wego, na­pa­stli­wego, z czym nie można za­zna­wać spo­koju. Z po­ciem­niałą twa­rzą wstała i wró­ciła znowu do wej­ścio­wych drzwi. Te­raz – w zu­peł­nej sa­mot­no­ści – po raz drugi wkra­czała do miesz­ka­nia córki. Już nie tym ela­stycz­nym, urą­gli­wym kro­kiem, już nie z tą obo­jętną po­stawą co przy słu­dze. Te­raz wkra­czała ciężko, srogo, cier­pię­tli­wie, jak ob­ra­żona matka, jak stara, nie­po­trzebna ko­bieta. Stuk­nęła zgię­tym pal­cem w blat ma­ho­nio­wego sto­lika.

– O, gdzie to Marta wy­pchnęła pra­dzia­dow­ski sto­lik! W sieni po­nie­wiera, co przez tyle lat sza­no­wa­łam, z miej­sca na miej­sce po­przez całą Ro­sję wo­zi­łam.

Schy­liła się i tro­skli­wie ob­ma­cała wy­giętą em­pi­rową nóżkę. Ja­kiś czas sto­lik stał w dzie­cin­nym po­koju – wnu­czek Zbi­gniew przy­wią­zy­wał do tej nogi ko­nia na bie­gu­nach i nad­ła­mał ją. Próżno za­bra­niała. Córka śmiała się: „Dla niego to jest ka­reta, dziecko musi się ba­wić”.

Róża, zło­wroga, su­nęła w głąb miesz­ka­nia. Przy­sta­wała przy no­wo­cze­snych, nie­dawno na­by­tych sprzę­tach, mru­czała zja­dli­wie nad ni­skim dres­so­irem i nad wi­leń­ską tka­niną. W sto­ło­wym, mię­dzy ze­ga­rem a lu­strem, wi­siał por­tre­cik jej ojca – nie­wielki da­ge­ro­typ w me­da­lio­wa­tej ramce z epoki. Po­ryw­czo ze­rwała ob­ra­zek ze ściany i po­nio­sła do tego miej­sca, gdzie le­żały jej rze­czy: mufka, koł­nierz fu­trzany... Tam go ukryła.

Te­le­fon nie dzwo­nił, w domu była ci­sza, tylko ulica w dole hu­czała i ra­dio z pią­tego pię­tra grało Close your eyes. W an­giel­skim, nie­zro­zu­mia­łym ję­zyku, słowa brzmiały ir­ra­cjo­nal­nie, zwie­rzęco, jak mo­dli­twa dzi­kiego czło­wieka. Zmy­słowa ob­se­sja i strach przed nocą były w tych sło­wach. Coś się przy­po­mi­nało wsty­dli­wego, cze­goś trzeba było się spo­dzie­wać i po czymś pła­kać, kiedy tak śpie­wano. Róża zwie­siła głowę, opu­ściła ręce, me­lo­dia pły­nęła nad su­fi­tem i nad świa­tem, a w sercu Róży po­ru­szała się prze­klęta mło­dość. Cią­gle żywa, cią­gle gry­ząca, jak złe, nie­ro­zumne szcze­nię.

Róża po­de­szła do lu­stra, ob­cią­gnęła na so­bie swe­ter w pą­sowe i srebrne skrzy­dła. Ku­piła go nie­dawno, jed­no­cze­śnie nie­mal z krótką modną pa­ra­solką o rączce w for­mie pta­siego dzioba, jed­no­cze­śnie z pa­ry­skim gor­se­tem i za ja­snym na zimę pal­tem.

Swe­ter ku­po­wać po­szły z córką Martą. Kiedy na ladę wy­ło­żono całą se­rię try­ko­taży – córka na­tych­miast od­gar­nęła ja­skrawe sztuki i spo­śród dys­kret­nie bar­wio­nych wy­ło­wiła naj­ciem­niej­szy. Ten pod­su­nęła matce, mó­wiąc:

– Może ma­mu­sia przy­mie­rzy.

Róża przy­mie­rzyła. Swe­ter był piękny, czarny, jak gdyby przy­pró­szony szro­nem, z prze­pysz­nym bia­łym koł­nie­rzem i ta­ki­miż man­kie­tami. Za­pi­nał się su­rowo na je­den rząd gu­zi­ków. Marta stała olśniona przed matką.

– Cud­nie, cud­nie ci w tym swe­trze – po­wie­działa. – Wy­glą­dasz jak sen o zi­mie albo jak Pe­tro­nela w swo­jej naj­lep­szej for­mie: po je­dze­niu, kiedy jest udu­cho­wiona.

Pe­tro­nela to była stara kotka an­gora.

Róża po­czuła wtedy coś gor­szego niż śmierć. Po­czuła sta­rość swoją, już do­ko­naną, już nie­odwo­łal­nie za­pa­dłą i wi­doczną każ­demu. Śmierć czuła nie­raz – nie zby­wało temu uczu­ciu na po­wa­bie. Kiedy przy ataku ner­wicy czy w sa­mo­bój­czym za­pa­mię­ta­niu drę­twiały wargi, ciężki pa­ra­li­tyczny chłód pod­no­sił się falą od stóp po­przez uda ku sercu, do­zna­wała obok fi­zycz­nej mę­czarni, obok wstrętu do wła­snej bez­siły – także pew­nej ob­le­śnej roz­ko­szy. Że za­pada tak głę­boko w nie­od­po­wie­dzial­ność, że mści się i że bez­kar­nie trium­fuje nad przy­mu­sami ży­cia; że przy­bliża się tuż-tuż i za­raz osią­gnie – ta­jem­nicę. Bez­wład ogar­niał ją jak nowy wy­miar, jak at­mos­fera in­nego zwy­cię­stwa. Ze śmier­cią, gdy ta ustę­po­wała z jej ciała, roz­sta­wała się z ża­lem; to był rzadki, gorzki nar­ko­tyk, przed­smak nie­zna­jo­mego świata, peł­nego sło­dy­czy. Na­to­miast sta­rość od­czuła te­raz jak prze­wle­kłą jawę, która pod­pełza do czło­wieka, żeby go obe­drzeć z ostat­niej na­dziei, na­zna­czyć pięt­nem ohydy, gwał­tem się z nim sto­wa­rzy­szyć, włó­czyć go – śmieszną, znie­kształ­coną marę – po naj­par­szyw­szych za­uł­kach czło­wie­czeń­stwa. Sen o zi­mie. Pe­tro­nela w naj­lep­szej for­mie – po­wie­działa córka. Jakże urą­gli­wie za­brzmiały kom­ple­menty! Róża ze wzgardą od­wró­ciła się od ich me­lan­cho­lij­nej po­ezji, z nie­na­wi­ścią przy­jęła wer­sję o swoim du­cho­wym, bez­cie­le­snym pięk­nie.

– On ma za dłu­gie rę­kawy – od­burk­nęła wrogo.

Sprze­daw­czyni i Marta za­krząt­nęły się.

– Ależ to dro­biazg, tu pod man­kie­tem zrobi się małą za­kładkę, poza tym swe­ter leży jak ulany.

Róża ścią­gnęła z sie­bie ela­styczną wełnę... Córce łzy sta­nęły w oczach.

– Ależ dla­czego? Mamo, ja pro­szę, to­bie jest w nim ślicz­nie, pew­nie my­ślisz, że jest za drogi, bła­gam cię – (siłą przy­trzy­my­wała ża­kiet na ra­mio­nach matki) – ofia­ruję ci go, no – pro­szę, pro­szę – to bę­dzie pre­zent ode mnie.

Róża bar­dzo źle spoj­rzała na córkę; Marta umil­kła rap­tem, za­trze­po­tała rzę­sami i tak już po­zo­stała do końca byt­no­ści w skle­pie – ogłu­szona.

To i owo jesz­cze przy­mie­rzała Róża, cały czas jed­nak zer­ka­jąc na ob­ci­sły ża­kie­cik w pur­pu­rowe skrzy­dła. Wresz­cie otrzą­snęła się z pro­po­zy­cji su­biektki i się­gnęła po niego. Sprze­daw­czyni z pewną urazą po­mo­gła wło­żyć za cia­sny try­kot, córka od­wró­ciła oczy... Ton mo­no­logu skle­po­wej opadł i schłódł. Bar­dzo chwa­liła ża­kie­cik w czer­wone skrzy­dła:

– I w tym także sza­now­nej pani do twa­rzy. Bo przy si­wych wło­sach ta czer­wień pięk­nie kon­tra­stuje i pani sza­nowna ma piękną cerę.

Marta cią­gle mil­czała, Różę nie chłód śmierci ogar­niał, nie; cie­pły, mdły za­pach spraw uro­jo­nych, bez­na­dziej­nych i żmud­nych. Stała po­nura przed lu­strem, nie ogła­sza­jąc de­cy­zji.

Skle­powa także na chwi­leczkę za­ci­chła, za­raz jed­nak wzmo­gła się na du­chu i z za­pa­łem do­dała:

– Za ten swe­ter ja gwa­ran­tuję, dzie­sięć se­zo­nów no­sze­nia.

I tu do­piero Róża ro­ze­śmiała się gromko. Po­wie­działa:

– Ha, moja pani, dzie­sięć se­zo­nów to za wiele dla mnie, może je­den wy­star­czy? No, niech pani za­pa­kuje ten ża­kiet.

Wy­szły ze sklepu z Martą i roz­stały się zimno; to było mie­siąc temu. Róża za­raz na­stęp­nego dnia po na­by­ciu swe­tra ku­piła świetny pas gu­mowy, który ją wy­szczu­plił, a na wy­prze­daży je­sien­nej ku­piła ja­sne palto z bar­dzo cienką war­stwą wa­to­liny i pa­ra­solkę z dzio­bem.

W ciągu ży­cia Róża nie­zbyt wiele czasu spę­dzała przed lu­strem. Za lat dzie­ciń­stwa nie od­czu­wała sie­bie jako od­ręb­nej od świata istoty, drżała, mie­niła się na róż­nych prze­cią­gach – nic o swoim kształ­cie, o wła­ści­wym swoim ko­lo­rze nie wie­dząc. Kiedy świe­ciło słońce, kiedy w ta­gan­ro­skim parku grzmiała mu­zyka, kiedy sio­stra mamy, we­soła Jula, śmiała się do ofi­ce­rów albo ko­nie gwar­dzi­stów par­skały, albo w ste­pie kwi­tły drobno ró­żowe tu­li­pany, albo dziad Zwar­decki o zmierz­chu wsta­wał na­gle od kar­cia­nego sto­lika, wy­trzą­sał po­piół z fajki, pod­cho­dził do okna, za któ­rym w dali ma­ja­czyły zie­lone ko­pułki so­boru na tle si­nej wstęgi Azow­skiego Mo­rza, chrzą­kał, mil­czał, stro­szył wąsy, wresz­cie schryp­nię­tym gło­sem za­czy­nał śpie­wać: „Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła”, a pan He­ist, zna­ko­mity ze­gar­mistrz war­szaw­ski, kom­pan na ze­sła­niu, wtó­ro­wał bęb­nie­niem pal­ców po szy­bie i wzdy­cha­niem, kiedy Ma­niuta Psa­ru­łaki, có­reczka kupca grec­kiego, szu­miała ha­fto­wa­nymi maj­tecz­kami po ta­ra­sie – Róża czuła się piękna i dum­nie pa­trzyła na lu­dzi.

Kiedy na­to­miast długi, gę­sty, nie­chlujny deszcz pa­dał, kiedy że­brak w cze­lad­nej babki Ana­sta­zji bił wszy na ku­dła­tym ka­fta­nie, kiedy pach­niało nie­świe­żym ma­słem, kiedy oj­ciec mó­wił do matki: „Mie­rzawka!, ja do­brze wi­dział w klu­bie, ja­kie u was ze sztab­ska­pi­ta­nem Bo­rej­ki­nem szli sztuki pod sto­łem. Nad sto­łem bu­zia i rączki, i karty, a pod sto­łem – pfuj, ta suczka z prze­ciwka, i to u niej wstydu gdzie! Wię­cej” – wtedy Róża czuła się szka­radna, prze­pa­dała po ką­tach, rzu­cała na wszyst­kich pełne winy spoj­rze­nia, za skarby świata nie zer­k­nę­łaby w lu­stro.

Do­piero w szes­na­stym roku ży­cia był taki wie­czór – już w War­sza­wie u Bąd­skich. Już w epoce tante Lo­uise, tej, „która nie ugięła się i prze­trwała”...

Róża stała pod pie­cem w miesz­ka­niu pana dy­rek­tora, zna­ko­mi­tego skrzypka, bo­skiego Ja­nu­arego, który „roz­no­sił po świe­cie sławę pol­skiego imie­nia”. Bo­ski Ja­nu­ary był nie­obecny. Jego głowa, ozdo­biona parą wą­sów ostrych jak szy­dła – ko­ły­sała się za­pewne nad skrzyp­cami, cza­ru­jąc damy, gdzieś może na reu­nio­nie przy ulicy Wiej­skiej albo w Re­sur­sie Oby­wa­tel­skiej ster­czała dum­nie nad kar­cia­nym sto­li­kiem. A może i na ja­kichś we­bo­wych, wa­lan­sjeną roz­szy­wa­nych po­dusz­kach ta­rzała się ta ar­ty­styczna głowa w czu­łym tête-à-tête z kę­dzie­rzawą główką ko­ry­fejki ba­letu.

Pan dy­rek­tor był nie­obecny, a Róża stała pod pie­cem, cze­ka­jąc, kiedy panna Aniela Bąd­ska ukoń­czy gamy i ze­chce ła­ska­wie za­akom­pa­nio­wać je­dy­nej uczen­nicy papy Mo­ment mu­si­cal Szu­berta. Je­dy­nej uczen­nicy – pierw­szej „adeptce” skrzy­piec War­szaw­skiego Kon­ser­wa­to­rium na Tamce. Czar­nej, chu­dej dziew­czy­nie z ru­mień­cami la­ta­ją­cymi jak pło­mień po śnia­dych po­licz­kach, z lśnią­cym dłu­gim war­ko­czem, z ka­cap­ską wy­mową i z nie­mod­nym me­da­lio­nem na szyi.

Lampa ćmiła za mlecz­nym klo­szem, czer­wone plu­szowe fo­tele ja­rzyły się po ką­tach, panna Aniela wy­bi­jała takt nogą: „raz i dwa, i raz, i dwa...”, do­rożki tur­ko­tały po ko­cich łbach Or­dy­nac­kiej, gdzieś w głębi gma­chu woźni – sprzą­ta­jąc – ci­skali ław­kami i chór Lut­nia od­wrza­ski­wał: „Nie masz pana nad ułana”; ja­kieś ni­gdy daw­niej nie­wą­chane za­pa­chy, ja­kieś nie­po­jęte sprawy, nie­ma­rzone na­stroje cią­gnęły sza­rówką od ob­cego mia­sta, od cu­dzych miesz­kań i za­mia­rów. Od tej ca­łej „nie­szczę­śli­wej, bo­ha­ter­skiej” War­szawy. Róża za­my­kała się w so­bie i pra­gnęła, śniła, mo­dliła się, żeby z da­leka, z da­leka pod­chwy­cić noz­drzami nie­rze­czy­wi­sty, już umarły za­pach Ta­gan­rogu.

Wtedy to skrzyp­nęły drzwi, pod pie­cem sta­nął Mi­chał Bąd­ski, naj­młod­szy syn mi­strza. Róża po­we­se­lała, już chciała ro­ze­śmiać się gło­śno, dy­gnąć, trząch­nąć war­ko­czami i dużo na­ga­dać swoim śpiew­nym ka­cap­skim ak­cen­tem, ale Mi­chał po­ło­żył pa­lec na ustach. Przy­su­nął się bli­żej, za­czął niby dłońmi szu­kać po piecu naj­cie­plej­szego ka­fla i tak za­gar­nął, otu­lił, roz­grzał całą Różę. Póź­niej wśli­znął się ra­mie­niem pod ra­mię, po­li­czek przy­bli­żył do po­liczka i po­wie­dział ci­cho:

– Nie trzeba. Niech ona so­bie gra. A my – tak.

Uści­snął lekko, pa­trzył. Róża po­czuła się senna. Nie­bie­skie, blade, w zło­tych rzę­sach spoj­rze­nie Mi­chała spły­wało na nią jak rzeka – po­wolna, nie­unik­niona, groźna. Róża czuła, że wszyst­kie trze­poty i słowa, wszystko, co było do­tąd do­brze wia­dome – tu­taj, te­raz nie nada się do tego spoj­rze­nia. Była bez­radna, upo­ko­rzona, ale bała się drgnąć, żeby spoj­rze­nia nie spło­szyć.

Po chwili Aniela prze­stała grać. Fi­lu­ter­nym wzro­kiem ogar­nęła parę spod pieca.

– Boże, ja­każ to śmieszna ta mała – rze­kła.

Róży nie do­tknął okrzyk, nie miała siły czuć nic in­nego poza cie­płem Mi­cha­ło­wego ra­mie­nia. Na­to­miast Mi­chał ob­ru­szył się, za­ma­chał dło­nią w kie­runku for­te­pianu, po­tem nie od­ry­wa­jąc wzroku od czar­nia­wych po­licz­ków, ob­ró­cił Różę de­li­kat­nie pod świa­tło lampy i wy­szep­tał mo­dli­tew­nym to­nem:

– Sieh mal, sieh mal – diese, diese Nase...

Ro­dzeń­stwo Bąd­skich w chwi­lach wiel­kiej po­uf­no­ści mó­wiło do sie­bie po nie­miecku. Dla­tego że i pol­ska, i fran­cu­ska mowa były zbyt wy­tarte, zbyt zgru­białe w uży­ciu, by wy­ra­żać wy­jąt­kowe, na wpół uświa­do­mione uczu­cia. Aniela od­po­wie­działa:

– Ja, ja, das hat sie schon – eine wun­der­schöne Nase. No co, Ró­życzko – do­dała ofi­cjal­nym gło­sem – za­gramy na­szego Szu­berta?

Tego wie­czoru – wró­ciw­szy od Bąd­skich do domu – Róża z wielką ostroż­no­ścią za­mknęła drzwi na klucz przed ciotką Lu­dwiką, za­sia­dła przed lu­strem i nie wstała, aż świeca spły­nęła w świecz­niku. Od­kryła swoją twarz.

Twarz od­tąd stała się dla Róży na długo przed­mio­tem wy­tę­żo­nej uwagi, wiel­kiej tro­skli­wo­ści. Z nie­po­ko­jem stu­dio­wała cerę, ścią­gała wargi i roz­cią­gała w uśmie­chu, mru­żyła, to znów roz­sze­rzała oczy, wkła­da­jąc ka­pe­lusz przed lu­strem. Diese, diese Nase, to było już prze­są­dzone, tu nie było stra­pie­nia, skoro Mi­chał chwa­lił, i to po nie­miecku. Tym sroż­sze wąt­pli­wo­ści wy­bu­chały na te­mat reszty fi­zjo­no­mii. Cze­muż Mi­chał zu­peł­nie po­mi­nął resztę? Czyż tylko diese Nase?

Róża lę­kli­wie po­rów­ny­wała ze swoją po­wierz­chow­no­ścią urodę ko­le­ża­nek, ob­razy, cha­rak­te­ry­styki książ­ko­wych he­roin. To wszystko było tak nie­uchwytne, wie­lo­znaczne: cu­dze rysy, wier­sze, wła­sna twarz... Róża mę­czyła się, mio­tana z fali na falę od py­chy, od sa­mo­uwiel­bie­nia do kom­plet­nej roz­pa­czy.

I tak: Roza We­neda An­driol­lego – czar­no­oka, bar­dzo do Róży po­dobna, tylko star­sza (nos zu­peł­nie taki sam) – ucho­dziła za pięk­ność w War­sza­wie. Ale ko­muż się po­do­bała? Sło­wac­kiemu, An­driol­lemu, ciotce Lu­dwice, panu Czar­noc­kiemu z Ku­jaw i sztu­ba­kom z I gim­na­zjum. Ale Mi­cha­łowi? Tego nie można było wie­dzieć, czy Mi­cha­łowi po­do­bała się Roza We­neda. Kie­dyś znowu Ko­stek Re­le­jew­ski, rudy, dumny, cho­ciaż obe­rwany, na lek­cji har­mo­nii przy­słał kar­teczkę: M-lle Rose belle comme une rose. Serce na chwilę za­biło i za­raz usnęło w bło­go­ści, na­resz­cie bę­dzie można spo­cząć, oprzeć się na sło­wach Kostka, który aż na Wo­łyń jeź­dził kon­cer­to­wać, więc dużo ko­biet wi­dział, dużo wie­dział. Otóż nie – nie można było spo­cząć; bo Ko­stek to nie Mi­chał, i Mi­chał nie wia­domo, czy lu­bił róże, i Ko­stu­sia pan dy­rek­tor za­mknął na trzy dni w piw­nicy o chle­bie i wo­dzie. Czy taki mówi kiedy po­waż­nie, i to z panną przy­byłą z Ta­gan­rogu?

Nie­ba­wem do udręk z po­wodu twa­rzy przy­była nowa mę­czar­nia, nowa ta­jem­nica: ciało.

Mi­chał no­sił za Różą skrzypce do domu. Mi­chał za­wsze był w przed­po­koju, ile razy Róża wkła­dała sa­lopkę, wy­cho­dząc z lek­cji od pana dy­rek­tora. Mi­chał pod­kre­ślił i za­opa­trzył w dwa wy­krzyk­niki ty­tuł pie­śni Griega: Je t’aime, hélas, i te nuty sam po­ło­żył na pul­pi­cie przed Różą.

W po­godne wie­czory ktoś cho­dził na­prze­ciwko okna po chod­niku ulicy Ma­zo­wiec­kiej. Ktoś taki cho­dził – wy­soki, szczu­pły, sza­le­nie wzru­sza­jący, z głową za­dartą w stronę okna. Śpie­wał, ręką da­wał znaki... Róża bała się wie­dzieć, kto to jest, nie sta­wała w sa­mym oknie, tylko opo­dal za fi­ranką, a na oknie sta­wiała świece. Stała nie­raz długo, fi­ranki drżały, pło­mień świecy kładł się pod wes­tchnie­niami, po ścia­nie błą­dził cień, oczy ucie­kały w ciem­ność uliczną i tro­piły, tro­piły wy­so­kiego prze­chod­nia. Tante wo­łała z dru­giego po­koju:

– Co tam ro­bisz, moje dziecko? Czemu nie eg­zer­cy­tu­jesz się?

Róża od­po­wia­dała na­tych­miast:

– Nie mogę dzi­siaj, pro­szę cioci, ma­estro za­bro­nił, mó­wił, że kiść sfor­so­wana.

Aż wresz­cie kie­dyś – to już była wio­sna i per­skie bzy, ta­kie same jak w Ta­gan­rogu, kwi­tły w bo­ta­nicz­nym ogro­dzie – Mi­chał wie­czo­rem za­stą­pił Róży drogę. Po­wie­dział:

– Ró­życzko, skar­bie mo­jej du­szy, aniele prze­śliczny, moje do­bre dziecko... Po­patrz, noc jaka piękna! Pta­szyno, ja wy­na­ją­łem ka­retę. Nie bój się mnie, nie drżyj. To nic złego, przy­się­gam na matkę. Ale gdzież pój­dziemy? Po­wiesz cioci, że papo za­trzy­mał cię na wie­czór i ka­zał grać z Aniel­cią. Prze­cież po­pis nie­długo.

Zgo­dziła się. Po­je­chali.

Tak gdzieś przed sie­bie, ogrody pach­niały, wi­dać – za mia­sto. Mię­dzy sobą a Mi­cha­łem Róża po­sta­wiła skrzypce. Trzy­mali się za ręce, nic nie mó­wili. Mi­chał gła­skał dłoń. Póź­niej szep­tał i przy­cią­gał do sie­bie. Ale Róża sie­działa sztywno. Na­gle wy­raź­nie po­wie­dział:

– Jaki piękny masz me­da­lion – uchwy­cił me­da­lion z lo­kiem zmar­łego bra­ciszka, jego ręka wy­dała się nad wy­raz ciężka, go­rąca, gdy spo­częła na piersi. Róża ka­zała za­raz wra­cać, pła­kała ża­ło­śnie, nie strą­cała jed­nak upar­tej, roz­go­rza­łej ręki. Mi­chał ca­ło­wał po pier­siach, po ra­mio­nach, żeby prze­stała pła­kać. Wró­cili szybko i nic już okrop­niej­szego niż ta ręka nie stało się tego wie­czora. Stało się jed­nak dru­gie straszne od­kry­cie: ciało. Ożyły piersi, bio­dra, ko­lana – wszystko, czego do­ty­kały po­przez suk­nię dło­nie Mi­chała.

Póź­niej, w do­brych kilka lat po wiel­kim bólu roz­sta­nia, kiedy Mi­chał sie­dział już w Wierch­nieu­din­sku jako in­ży­nier po­wia­towy, mąż mo­skiew­skiej kur­sistki, uwie­dzio­nej przez sie­bie, so­bie na wstyd, Róży na wie­czy­ste ko­na­nie, kiedy już tam sie­dział, zgnę­biony, prze­klęty – Róża uwie­rzyła Kost­kowi Re­le­jew­skiemu, Sło­wac­kiemu, panu Sta­ni­sła­wowi, Al­bi­nowi, tylu, tylu in­nym. Uwie­rzyła w swoją twarz, w swoje ciało i ofia­ro­wała sie­bie z ła­ski sy­nowi bur­mi­strza No­wego Mia­sta, mru­kli­wemu Ada­mowi.

Zro­biła się za­ro­zu­miała, nie­przy­stępna. „Zimna pięk­ność” – mó­wiono. Matka, biedna, lek­ko­myślna So­phie (oboje z oj­cem przy­wle­kli się po dwóch la­tach za córką, Lu­iza obie­cała złote góry, oj­ciec wy­że­brał trans­lo­katę, sprze­dał dom, ko­nie – skoń­czyło się na nędz­nym by­cie w dro­giej, nie­przy­chyl­nej dla ro­syj­skich ofi­ce­rów sto­licy) – So­phie bła­gała:

– Córko naj­droż­sza, nie gub ty nas, patrz, pa­poczka już osi­wiał od tych pa­trio­ty­zmów, co ta wa­riatka z nami wy­pra­wia. Kiedy tam? Co tam ze skrzypki tej wyj­dzie? Pluń i wy­chodź za mąż, kra­sa­wica ty moja...

Róża po­sta­no­wiła się ze­mścić. Na Pol­sce, gdzie ją nie­szczę­ście spo­tkało, i na męż­czy­znach. Uroda błysz­czała na niej wtedy jak ksią­żęcy strój, wszy­scy na ulicy od­wra­cali głowy. Nie chciała ład­nych pa­ni­czy­ków ani po­tęż­nych star­ców – ta­kiego wła­śnie chciała: ci­chego, nic nie­zna­czą­cego Adama, żeby na niego zwa­lić swoją pięk­ność jak miaż­dżący głaz. Żeby nic jej nie mógł ofia­ro­wać w za­mian za dar okrutny – ani roz­ko­szy, ani bo­gac­twa – żeby za nic nie mu­siała być wdzięczna. Chciała ta­kiego wła­śnie bez­wol­nego pe­ters­bur­skiego stu­denta z Dar­wi­nem pod pa­chą, z ob­raz­kiem Czę­sto­chow­skiej w kie­szeni, z ka­cap­ską brodą i ro­man­tycz­nym, nad­wi­ślań­skim ser­cem.

Świeżo upie­czony kan­dy­dat nauk ma­te­ma­tycz­nych przy­je­chał po dy­plo­mie do kraju, ro­dzina no­wenny od­pra­wiała, sio­stry na mszę da­wały, żeby zo­stał czymś mniej­szym – cho­ciażby po­sadką na po­czcie się ukon­ten­to­wał – a do pra­wo­sław­nej Ro­sji nie wra­cał. Sio­stry upa­trzyły Różę. Coś trzeba było dać bratu jako okup za górne am­bi­cje. Niech ma żonę nie­zwy­kłą, niech ożeni się z piękną skrzy­paczką. Czymże wo­bec tego będą po­sażne klępy ku­zy­nów? Róża umie­jęt­nie bły­skała źre­ni­cami, spusz­czała dłu­gie rzęsy, ob­ci­skała bio­dra w kasz­mi­rowe prin­cesse’y i od­dała Ada­mowi mściwą rękę.

Ślub wzięli u Panny Ma­rii w Lesz­nie. Róża w bia­łych tiu­lach po­zwa­lała mieszcz­kom, drob­nym, łza­wym szlach­cian­kom i za­ta­ba­czo­nym wu­jom ca­ło­wać swoje bursz­ty­nowe azow­skie po­liczki. Po­chy­lała głowę i uśmie­chała się tkli­wie, gdy mó­wiono, śli­niąc się z unie­sie­nia:

– Wi­taj nam w skrom­nej, lecz – Bóg świad­kiem – po­czci­wej ro­dzi­nie, panno za­cna, na­dobna córo mę­czen­ni­ków za pol­ską świętą sprawę. W rę­kach two­ich los Adama. Przy­wiążże mał­żonka do tej na­szej nie­szczę­śli­wej ziemi. Tu pra­cuj­cie, tu dziatki cho­waj­cie.

Sio­stry wraz z oj­czul­kiem bur­mi­strzem od­je­chały – szczę­śliwe – do No­wego Mia­sta, a w mie­siąc póź­niej Róża wio­zła Adama do Sa­ra­towa, gdzie w gim­na­zjum „re­al­nym” otwo­rzył się wa­kans dla mło­dego ma­te­ma­tyka.

O, jakże wy­soko no­siła po Sa­ra­to­wie diese, diese – o ja – wun­der­schöne Nase! Ubie­rała się czarno. Na to jedno jesz­cze po­zwa­lała Mi­cha­łowi: na swoją ża­łobę po nim. Cho­dziła wy­stro­jona w długą ro­tundę ze stu­ar­tow­skim koł­nie­rzem i w ma­leńki, na czoło zsu­nięty ka­pe­lu­sik, który zdo­biło kru­cze skrzy­dło. Suk­nie no­siła opięte, z ko­ron­ko­wymi ża­bo­tami, cze­sała się gła­dziutko, z roz­dzia­łem po­środku głowy, tylko kilka pu­szy­stych lo­ków nad kar­kiem. Ręce bez pier­ścieni, ner­wowe i cięż­kie. Kiedy po­da­wała dłoń, czuło się w uści­sku mar­twy, jed­nak pa­lący przed­miot.

Dwoje dzieci przy­szło na świat, spło­dzo­nych naj­ciem­niej­szą nocą. W ciągu dnia Adam nie miał do żony przy­stępu, krzą­tała się po domu – sto­sow­nie do pory ubrana – obca, żad­nej po­ufa­ło­ści nie­ro­zu­mie­jąca. Ko­kie­to­wała każ­dym ru­chem, każ­dym zim­nym sło­wem. Po­bu­dzała do szału za­zdro­ści, bo tak samo ozdob­nie i draż­niąco po­ru­szała się wo­bec wszyst­kich męż­czyzn.

W nocy le­żała nie­ru­choma. Czyż miała uła­twić Ada­mowi po­sia­da­nie? Czyż nie dość było gład­kie i ró­żowe jej ciało, by sam jego wi­dok sta­no­wił zdo­bycz bez ceny?

Raz Adam – w dwie go­dziny po wyj­ściu do gim­na­zjum – wró­cił znie­nacka do domu. W sa­lo­nie przy pia­ni­nie sie­dział znany w mie­ście me­lo­man, pre­zes sądu okrę­go­wego, go­spo­din Kry­lenko, Ma­ło­rus sza­fi­ro­wo­oki. Róża stała opo­dal. Ręka ze smycz­kiem w dłoni spły­wała bez­wład­nie mię­dzy fał­dami czar­nej sukni – bez­wstyd­nie bli­sko od apo­plek­tycz­nego torsu Kry­lenki. Róża cała ja­śniała swoim nie­do­brym pięk­nem. Ach, to wtedy Adam po­peł­nił sza­leń­stwo, pod­niósł w górę la­skę, za­chry­piał: – Won, won, po­szoł won – i ra­mie­niem, ska­czą­cym kon­wul­syj­nie, wska­zy­wał drzwi pre­ze­sowi sądu. I to wtedy także Róża po raz pierw­szy w mał­żeń­stwie po­zwo­liła w peł­nym świe­tle zo­ba­czyć swoją twarz, skur­czoną od na­mięt­nych uczuć.

– Głupi, głupi! – krzy­czała. – Po ty­siąc­kroć głupi! Czego się bo­isz, czego się wście­kasz? Ni­kogo nie po­ko­cham ni­gdy – wszystko, świat cały za mną za­trza­śnięty na wieki!!! Nędzna ja, nie­szczę­śnica, w złą chwilę uro­dzona.

Szły dłu­gie lata do­brego zdro­wia, kwit­ną­cego wy­glądu, szu­mią­cych ka­nau­so­wych ha­lek, czę­stych, ła­twych trium­fów Róży nad mę­skimi żą­dzami. Po­lu­biła tę grę – cier­pie­nia męż­czyzn pod­trzy­my­wały ją jak al­ko­hol.

Urodą ope­ro­wała mi­strzow­sko. Po­nie­waż w ero­tycz­nych oko­licz­no­ściach nie by­wała wzru­szona, nie zbra­kło jej ni­gdy oka­zji, by za­ob­ser­wo­wać w lu­strze, który uśmiech, wy­raz, jaka poza są naj­bar­dziej ko­rzystne. Za­uwa­żyła, że przy uśmie­chu nie­zbyt sze­ro­kim mię­śnie twa­rzy ukła­dają się nie­sfor­nie, kry­jąc oczy, co nie jest oku­pione bły­skiem zę­bów. Za­tem ile­kroć wy­pa­dało mdło się ro­ze­śmiać, opusz­czała głowę i dło­nią prze­sła­niała twarz – wtedy nie kom­pro­mi­to­wała oczu i nada­wała śmie­chowi po­zory ład­nej me­lan­cho­lii. Taka była mą­dra.

Pie­lę­gno­wała się tro­skli­wie. Na noc wcie­rała w po­liczki maść ogór­kową, ręce na­masz­czała cold­cre­amem, sy­piała w rę­ka­wicz­kach, nie no­siła ra­nią­cych bry­klami gor­se­tów, ciało utrzy­my­wała w pe­dan­tycz­nej schlud­no­ści. Wiele w tym znaj­do­wała po­cie­chy, że tak pro­stymi środ­kami można było osią­gnąć ze­mstę nad ro­dem mę­skim, nad Pol­ską, nad Ro­sją i nad wła­snym ży­ciem. Nie my­ślała tak – zda­wała so­bie sprawę z pro­por­cji ludz­kich spraw. Z tego, że je­den czło­wiek nie może prze­sło­nić sobą świata, ani świata czy na­rodu re­pre­zen­to­wać; a także że ze­msta ni­czego nie ule­czy, że jest za­da­niem śmiesz­nym, bo wi­no­wajca za­wsze po­zo­staje nie­znany, mści­ciel zaś ostrze kary sam prze­ciw so­bie ob­raca. Róża to wie­działa – nie­życz­liwe pod­boje, zło­śliwe ro­manse nie da­wały jej na­dziei na po­prawę losu. Róża wie­działa, ale czuła ina­czej. Dla niej – wbrew wszel­kiemu sen­sowi – je­den czło­wiek prze­sło­nił świat, je­den czło­wiek re­pre­zen­to­wał na­ród i jedna tylko nie­do­rzeczna ze­msta była uczu­ciem, któ­rym od­dy­chało serce. Taka Róża była głu­pia.

Ile­kroć Adam chudł z na­mięt­no­ści i wo­dził wzro­kiem za jej bio­drami, ra­do­wała się: do­brze mu tak, ko­złowi prze­klę­temu, na pewno zro­bił tak nie­jed­nej pan­nie jak Mi­chał mnie.

Ile razy Adam – otrzy­maw­szy list z No­wego Mia­sta – wy­cho­dził do ko­la­cji oso­wiały, zrzu­cał ze stołu ro­syj­skie ga­zety i krzy­czał na synka: „Jak ty mó­wisz? Jaka to­bie ma­moczka? «Ma­mu­siu» masz mó­wić!” – ra­do­wała się: do­brze ci, Po­laczku; Po­lacz­ko­wie, sko­rzy je­ste­ście lu­dzi na dur­niów wy­sta­wiać, zdradą czło­wieka żyw­cem do grobu kłaść; więc sam po­cierp te­raz i Pol­ska twoja niech prze­pad­nie, zdra­dliwa.

Ile razy udało się Róży osią­gnąć roz­pacz czy upo­ko­rze­nie Ro­sja­nina, że go­spo­din pał­kow­nik czy stat­skij so­wiet­nik, czy cho­ciażby nie­for­tunny, z mi­ło­ści ogłu­piały pra­porsz­czyk – ją­kał się, bladł, jak zba­wie­nia du­szy wy­glą­dał do­brego słowa – od­trą­cała z ra­do­ścią: po­szedł won, Mo­chu. Po­cierp za tę twoją sio­strzyczkę kur­sistkę, kotkę bez­wstydną, mo­skiewkę, co pod­łymi spo­so­bami zgu­biła Mi­chała.

Ile razy, po­wró­ciw­szy z mia­sta, za­my­kała się w swoim po­koju, pa­dała na ko­lana, tu­liła głowę do kra­wę­dzi łóżka, biła pię­ścią o pod­łogę, du­siła się w łka­niu i sy­nek Ka­zio stu­kał drobną rączką do drzwi, a ona wci­skała szal do ust, żeby nie krzy­czeć gło­śno, kiedy po­tem sta­wała na nogi, drę­twa, zimna, z nie­przy­tom­nym spoj­rze­niem – ra­do­wała się wten­czas zja­dli­wie: do­brze ci, „Ró­życzka”, do­brze, na cóż było za­prze­da­wać się du­szą i cia­łem temu bla­demu fran­towi? Te­raz cierp, cierp i zęby za­ci­skaj...

Kiedy dzieci pod­ro­sły, Róża nie tak już okrut­nie prze­śla­do­wała lu­dzi swoją urodą, za­wsze jed­nak pil­nie o nią dbała.

Z bie­giem lat co­raz skrzęt­niej zwra­cała na to uwagę, jak lu­dzie na nią pa­trzą, ja­kim to­nem, w ja­kich sło­wach wy­ra­żają kom­ple­menty.

Je­żeli spo­strze­gła, że ja­kiś szcze­gół po­wierz­chow­no­ści ze­sta­rzał czy ze­szpet­niał – w pierw­szej chwili prze­ra­żała się nie­mal do omdle­nia. Żółta plama na szyi czy obe­schnię­cie na­skórka na bro­dzie wy­da­wały się zło­wro­gim sy­gna­łem, pa­trzyła w lu­stro roz­sze­rzo­nymi ze stra­chu źre­ni­cami. Ale nie śmierci się bała – bała się me­ta­mor­fozy. Że kiedy to przyj­dzie wresz­cie, a wła­ści­wie kiedy to wróci, Róży już nie bę­dzie wolno tego przy­jąć. Że to sta­nie przed nią i wcale jej nie po­zna, bo Róża bę­dzie zmie­niona.

Nie­ustan­nie – wbrew wszyst­kiemu – cze­ka­nie na po­wrót tego było czymś tak na­tu­ral­nym i nie­do­strze­gal­nym jak krwio­bieg. Róża na­wet nie ro­zu­miała, o co jej cho­dzi, gdy pa­trzyła ze śmier­tel­nym lę­kiem na zmarszczkę czy na inny ślad prze­mi­ja­nia. Nie ro­zu­miała także, czemu w lęku i w roz­pa­czy go­dził ją z ży­ciem, za­chę­cał do wy­trwa­nia wi­dok owego wun­der­schöne Nase, kla­sycz­nego w isto­cie nosa, który nie ule­gał wpły­wowi czasu. Sama nie wie­działa czemu, gdy – osta­tecz­nie przy­gnę­biona – re­zy­gno­wała z gład­ko­ści skroni, z ży­wo­ści cery, prze­sta­wała trosz­czyć się o blask oczu – nie­po­szla­ko­wana li­nia nosa, cały diese, diese Nase po­zo­sta­wał przed­mio­tem uwagi, py­chy i na­dziei. Aż wresz­cie dwa mie­siące temu w Kró­lewcu...

Mie­siąc temu córka Marta po­wie­działa: „Wy­glą­dasz jak sen o zi­mie, jak Pe­tro­nela w naj­lep­szej for­mie”. I Róża prze­ra­ziła się do szpiku ko­ści. Czyżby? Czyżby ją w Kró­lewcu oszu­kano? Wy­drwiono? Na progu śmierci nie­mal ob­ja­wione ży­cie czyżby miało oka­zać się zmorą? Córka z po­dzi­wem pa­trzyła na nią w skle­pie, nie po­wie­działa jed­nak żad­nej z tych rze­czy, które się mówi ży­wej, praw­dzi­wej ko­bie­cie.

„Zdrada, znowu zdrada...” – za­ko­ły­sało się, za­ko­tło­wało, za­szu­miało w Róży od prze­czuć, od ob­ja­wień, od bo­le­snych świa­teł. Więc może nie zro­zu­miała w Kró­lewcu? Więc tamto zna­czyło co in­nego! To ona sama – osza­lała z cze­ka­nia i z krzywdy – na­peł­niła krwią obo­jętne słowa, roz­pa­liła w so­bie te wspa­niałe ognie! A jed­nak nie mo­gła chyba po­my­lić się tak wa­riacko? Gdyby oczy Ger­hardta, dło­nie Ger­hardta były oczami i dłońmi upiora, ja­każ by­łaby przy­czyna, jaki sens okrutny prze­bu­dze­nia Róży?

Zlek­ce­wa­żyła córkę. Ku­piła czer­wony ża­kiet i za ja­sne palto. To zi­ściło się – od­rzu­ciła czerń. Nie do­sto­jeń­stwo, jak chciała Marta: czerń w stroju Róży ozna­czała cze­ka­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: