Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarnobyl - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czarnobyl - ebook

26 kwietnia 1986 roku w Czarnobylu miała miejsce największa w dziejach katastrofa elektrowni jądrowej. Natychmiast rozpoczęła się gigantyczna akcja ratunkowa, a przez kolejne miesiące lekarze i niektórzy działacze partyjni z ogromnym poświęceniem walczyli o to, by zminimalizować wpływ eksplozji na zdrowie ludności zamieszkującej skażone tereny. Jednak równocześnie trwały inna akcja - propagandowa - a jej stawką były nie tylko interesy Związku Radzieckiego, lecz także wszystkich państw wykorzystujących energię jądrową.

Kate Brown spędziła lata, wertując dokumenty w archiwach, przeprowadziła setki wywiadów z mieszkańcami Strefy Wykluczenia, z politykami, radzieckimi i zagranicznymi specjalistami od atomu. W efekcie szczegółowo opisała wydarzenia, które nastąpiły po katastrofie, ale przede wszystkim przygotowała wstrząsającą relację z tego, jak (i dlaczego) rządzący, ludzie nauki i media całego świata wspólnie wykreowali tę opowieść o Czarnobylu, którą znamy do dziś.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-861-7
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Jean Hatzfeld Więzy krwi

Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe

Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”

Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych

Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium

Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)

David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)

Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu

Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy

Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci

Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy

Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia

Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z Fusów. Reportaże z Turcji

Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)

Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń

Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP

Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.

Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce

Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)

Paweł Smoleński Wnuki Jozuego

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)

Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey

Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)

Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)

W serii ukażą się m.in.:

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)

Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)Wstęp

Instrukcja przetrwania

Trzy miesiące po awarii w Czarnobylu, w sierpniu 1986, ukraińskie Ministerstwo Ochrony Zdrowia wydało w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy broszurkę skierowaną do „mieszkańców społeczności wystawionych na opad radioaktywny z czarnobylskiej elektrowni jądrowej”. Broszurka, zwracająca się bezpośrednio do czytelników (per „wy”), zaczyna się od zapewnień.

Towarzysze!

Od czasu wypadku w elektrowni w Czarnobylu prowadzono szczegółowe analizy radioaktywności pożywienia i terenu waszego miejsca zamieszkania. Ich wyniki dowodzą, że dzieci ani dorośli nie ucierpią na skutek dalszego zamieszkiwania i pracy w waszej wsi. Główna część radioaktywności uległa rozpadowi. Nie ma powodów, byście ograniczali spożycie lokalnych produktów rolnych.

Gdyby mieszkańcy wsi zechcieli zapoznać się z kolejnymi stronicami broszurki, przekonaliby się, że optymistyczny ton znika, przeradzając się w coś wręcz przeciwnego.

Prosimy stosować się do niniejszych zaleceń:

Nie włączajcie do jadłospisu jagód ani grzybów z tegorocznych zbiorów.

Dzieci nie powinny zapuszczać się do lasu wokół wsi.

Ograniczcie spożycie świeżej zieleniny. Nie jedzcie miejscowego mięsa ani nabiału.

Regularnie zmywajcie lica domów.

Zbierzcie górną warstwę gleby w ogrodach i zakopcie ją w specjalnie przygotowanych grobownikach z dala od wsi.

Lepiej zrezygnować z krowy mlecznej i zamiast niej trzymać świnie¹.

Ta broszurka to w rzeczywistości instrukcja przetrwania, unikalna w dziejach ludzkości. Po wcześniejszych incydentach nuklearnych ludzie nadal mieszkali na skażonych radioaktywnie terenach, ale nigdy przed wypadkiem w Czarnobylu nie zdarzyło się, by państwo musiało publicznie uznać powagę problemu i wydać podręcznik zawierający zasady przetrwania w nowej, postnuklearnej rzeczywistości.

Podczas pracy nad tą książką oglądałam wiele telewizyjnych filmów dokumentalnych, czytałam książki o Czarnobylu. Przeważnie przebieg akcji trzyma się w nich jednego wzorca. Zegar odmierza sekundy, kiedy operatorzy w sterowni podejmują decyzje, których nie da się już nigdy odwrócić. Przeszywające dzwonki alarmowe zastępuje uporczywe, budzące dreszcze tykanie liczników promieniowania. Potem w centrum uwagi znajdują się barczyści, po słowiańsku przystojni mężczyźni, nonszalancko niedbający o własne zdrowie. Palą papierosy przy dymiącym reaktorze, rozdeptują niedopałki i biorą się do ratowania świata przed tym nowym, radioaktywnym antagonistą. Potem następują dramatyczne sceny w salach szpitalnych, gdzie z tych samych mężczyzn zostały już tylko szkielety okryte gnijącym mięsem. A kiedy widz ma już potąd sczerniałej skóry i uszkodzeń narządów wewnętrznych, narrator robi wrzutkę „ej, no co wy”, zapewniając, że komentatorzy przez długi czas przesadzali, opisując zdarzenia w Czarnobylu.

Dziennikarz rusza w lasy Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia, rozpościerającej się na 30 kilometrów wokół elektrowni, z której w ciągu kilku tygodni po zajściu wysiedlono całą ludność. Pokazuje palcem: tu drzewo, tu ptak – i oznajmia, że w Zonie kwitnie życie! Ponad cukierkową muzyką lektor peroruje, że choć Czarnobyl był najgorszą katastrofą w dziejach ery atomu, jej konsekwencje okazały się minimalne. Z powodu ostrego zatrucia promieniowaniem zmarło tylko 54 ludzi, parę tysięcy dzieci miało nietożsame z wyrokiem śmierci nowotwory tarczycy, dość łatwe do wyleczenia. Kojące cechy tych opowiastek dla telewizji działają jak magiczny pyłek czarodziejki. Znikają przerażające aspekty wypadków w zakładach jądrowych, znikają też pytania, które się z nich rodzą. Opowieści te wciągają widza ludzkim dramatem w klimatach high-tech, zostawiając mu jednak nadzieję na przyszłość oraz (co najważniejsze) zadowolenie, że to nie on padł ofiarą tych wydarzeń. Skupiając się na sekundach poprzedzających eksplozję, a potem już na bezpiecznie zamkniętych w sarkofagu radioaktywnych szczątkach, reportaże o Czarnobylu najczęściej omijają samą katastrofę.

Tylko 54 zgony? To wszystko? Sprawdziłam na stronach internetowych agend ONZ, tam znalazłam liczby wahające się od 31 do 54. W roku 2005 Forum Czarnobylskie ONZ szacowało liczbę przyszłych ofiar nowotworów spowodowanych przez radioaktywny opad z elektrowni na dwa do dziewięciu tysięcy. W odpowiedzi na te wyliczenia Greenpeace podał znacznie wyższe liczby: 200 tysięcy ludzi miało już umrzeć, a kolejne 93 tysiące czekała śmierć z powodu nowotworów². Minęło z górą dziesięć lat, a kontrowersje wokół skutków katastrofy czarnobylskiej wciąż nie zostały wyjaśnione. Słyszymy, że w Zonie ptaki giną wskutek mutacji, ale zaraz potem dziennikarze informują nas, że do tamtejszych lasów wróciły wilki i jelenie. Społeczeństwo widzi naukowy pat. Media głównego nurtu najczęściej przywołują te najbardziej zachowawcze liczby zgonów – od 31 do 54. Zapewnia się nas, że ostatecznej liczby ofiar nigdy nie poznamy³.

Dlaczego nie wiemy więcej? Naukowcy z całego świata od dziesięcioleci apelują o zakrojone na wielką skalę, długoterminowe badania konsekwencji katastrofy czarnobylskiej⁴. Nigdy do takich nie doszło. Dlaczego? Czy zamieszanie wokół zniszczeń spowodowanych przez Czarnobyl było siane z rozmysłem? W wielkim jak kanion rzeki Kolorado rozziewie między liczbami ofiar prezentowanymi przez ONZ i Greenpeace zmieści się wiele niepewności. W tej książce zamierzałam ustalić pewniejsze liczby opisujące rozmiar szkód wyrządzonych przez katastrofę, jak również klarowniej uchwycić jej skutki dla zdrowia ludzi oraz dla środowiska.

Bez lepszego pojęcia o konsekwencjach Czarnobyla ludzie tkwią w zapętlonym filmie wideo, w powtarzającym się raz za razem ujęciu. Po awarii w Fukushimie w roku 2011 naukowcy przyznali społeczeństwu, że nie dysponują konkretną wiedzą o skutkach, jakie na ludzkie zdrowie ma ekspozycja na niewielkie dawki promieniowania. Prosili obywateli o cierpliwość, przez dziesięć–dwadzieścia lat, kiedy będą badać tę nową katastrofę, jakby była pierwsza w swoim rodzaju. Ostrzegali społeczeństwo przed niepotrzebną paniką. Snuli domniemania i blokowali niewygodne pytania, jak gdyby bez świadomości, że odtwarzają scenariusz odgrywany przez sowieckich oficjeli ćwierć wieku wcześniej. A to prowadzi nas do kluczowego pytania. Dlaczego po Czarnobylu społeczeństwa funkcjonują niemal zupełnie tak samo jak przed katastrofą?

Mam też inne pytania: jak wygląda życie, kiedy ekosystemy i organizmy, w tym i ludzie, wtapiają się w odpady technologiczne do tego stopnia, że stają się z nimi nierozdzielni? Czego trzeba, żeby wciąż brać się z życiem za bary po tak gruntownym spustoszeniu socjalno-środowiskowo-militarnym jak to, którego społeczności wokół Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia doświadczyły w XX wieku? Jak się dowiedziałam, katastrofa w elektrowni nie była pierwszym dopustem, który spadł na te ziemie. Zanim okolice Czarnobyla stały się synonimem katastrofy nuklearnej, przeszły tamtędy fronty dwóch wojen światowych, jednej pomniejszej i jeszcze jednej domowej, spadł na nie Holokaust, do tego dwie klęski głodu i trzy fale czystek politycznych, a potem, w czasie zimnej wojny, urządzono tam poligon bombowy. To sprawia, że szersze okolice Czarnobyla, gdzie wciąż jeszcze mieszkają ludzie, stają się dobrym terenem do badania granicznych przykładów ludzkiej wytrzymałości w erze antropocenu, epoce, w której to ludzie stali się siłą napędzającą zmiany naszej planety.

Te właśnie pytania pchnęły mnie do wypraw w okolice Zony i do jej wnętrza. Poszukiwania odpowiedzi rozpoczęłam w archiwach centralnych byłych republik sowieckich, gdzie znalazłam meldunki o powszechności problemów zdrowotnych spowodowanych wystawieniem na działanie opadu radioaktywnego z Czarnobyla. Dla pewności udałam się do archiwów regionalnych i badałam medyczne dane statystyczne do poziomu rejonów, czyli powiatów. Gdziekolwiek trafiłam, znajdowałam dowody, że radioaktywność z Czarnobyla spowodowała powszechną katastrofę zdrowotną na skażonych terenach. Meldowało o tym nawet KGB. Sowieccy przywódcy zakazali omawiania konsekwencji Czarnobyla w mediach, więc materiały, które znalazłam, były poufne, „tylko do użytku służbowego”. Wreszcie w roku 1989 przywództwo ZSRR zniosło zapisy cenzorskie i wieści o poważnych problemach zdrowotnych trafiły do prasy sowieckiej i zagranicznej. Wieść o wystawieniu na promieniowanie pchnęła ludzi do gniewnych demonstracji z żądaniem pomocy przy wyprowadzaniu się poza obszary skażone. Moskiewskie władze, panicznie obawiając się wzrostu kosztów, zwróciły się o pomoc do agend Narodów Zjednoczonych. Dwie z nich przedstawiły oszacowania podtrzymujące zapewnienia przywódców sowieckich, że dawki promieniowania były zbyt niskie, by mogły spowodować problemy zdrowotne.

Śledziłam ten dramat dalej, w archiwach w Wiedniu, Genewie, Paryżu, Waszyngtonie, we Florencji i w Amsterdamie, by sprawdzić, jak po rozpadzie ZSRR organizacje międzynarodowe przejęły zadanie ustalania na potrzeby publiczne strat spowodowanych przez katastrofę czarnobylską. Niestety znalazłam tam wiele ignorancji oraz dowody zorganizowanych wysiłków na rzecz minimalizowania tego, co ochrzczono największą katastrofą nuklearną w dziejach ludzkości. Międzynarodowi dyplomaci blokowali i sabotowali badania dotyczące Czarnobyla, bo przywódcy potęg nuklearnych już wcześniej wystawili miliony ludzi na działanie niebezpiecznych izotopów radioaktywnych podczas zimnej wojny, przy produkcji i testach broni jądrowej. Uświadamiając sobie ten fakt, Amerykanie i Europejczycy zaczęli w latach dziewięćdziesiątych wytaczać procesy swoim rządom. W tym globalnym kontekście Czarnobyl nie był już największym wypadkiem nuklearnym w dziejach ludzkości. Stał się raczej czerwoną flagą, alarmującą o innych katastrofach, ukrytych przez zimnowojenne procedury tajności w poszczególnych krajach.

W sumie, w ciągu czterech lat, z pomocą dwóch asystentek przeprowadziłam kwerendę w dwudziestu siedmiu archiwach na terenie byłego ZSRR, Europy i Stanów Zjednoczonych. Składałam podania o ujawnienie dokumentacji rządu USA i odtajnienie innych materiałów. Często byłam pierwszą badaczką, która zaglądała do tych akt. Skupiłam się na głównych postaciach dramatu: władzach ZSRR, Organizacji Narodów Zjednoczonych, Greenpeace International, jak też najpotężniejszym sponsorze ONZ – rządzie Stanów Zjednoczonych. Chcąc mieć pewność, że zdumiewająca historia, którą odkryłam w archiwach, to rzeczywiście prawda, szukałam metod weryfikacji tych dokumentów. Przeprowadziłam wywiady z niemal czterdziestoma osobami – naukowcami, lekarzami, a także cywilami, którzy wskutek życia wśród skutków katastrofy nuklearnej stali się ekspertami w tej dziedzinie. Odwiedzałam fabryki, instytuty badawcze, lasy i bagna na terenie skażonym. Wędrowałam po Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia w ślad za leśnikami, biologami i jej mieszkańcami, uczestniczyłam też w konferencjach naukowych, by poznać sposoby odczytania w terenie szkód, wyrządzonych tam przez skażenie.

Z powodu sowieckiej klauzuli tajności na materiały dotyczące Czarnobyla i tradycyjnej w archiwach karencji, która oznacza, że dokumenty dotyczące danego wydarzenia są udostępniane dopiero po dwudziestu czy trzydziestu latach, znaczna część akt na temat katastrofy dopiero niedawno wyszła na światło dzienne. Do tego czasu opowieści o Czarnobylu opierały się na relacjach świadków i niepotwierdzonych pogłoskach. Pisząc tę książkę, poprzysięgłam sobie, że nie dam się złapać na każdą łzawą historyjkę, nie zawloką mnie do szpitala dziecięcego, żebym oglądała chore maluchy, których stan zdrowia jest może skutkiem wybuchu w Czarnobylu, a może i nie. Moim zamiarem było udokumentowanie każdego twierdzenia, krzyżowa weryfikacja źródeł i oparcie się na zasobach archiwalnych. Historycy są wręcz uzależnieni od archiwów, bo te pomagają nam wrócić na miejsce zbrodni. Owszem, ważne jest to, co moi rozmówcy opowiadają dzisiaj, ale jeszcze bardziej istotne jest, co mówili i czynili przed trzydziestu laty.

26 kwietnia 1986 roku w wielkiej i wciąż rozbudowywanej elektrowni jądrowej w Czarnobylu, w północnej części Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, doszło do eksplozji reaktora numer 4. Fotoreporter Ihor Kostin, ryzykując życie, robił zdjęcia mężczyznom w ołowianych fartuchach, którzy zgarbieni jak rugbyści w ataku rzucali się do gaszenia tego radioaktywnego piekła⁵. Czarno-białe zdjęcia Kostina nie oddają upiornej bladości tych ludzi. Wysokie dozy promieniowania powodują przykurczanie się naczynek włosowatych w wierzchniej warstwie skóry, tak że twarze stają się dziwnie białe, jak przypudrowane przed wyjściem na scenę. Przywódcy sowieccy nie ostrzegli obywateli, by ci w czasie zagrożenia pozostawali w domach. Zdjęcia kijowskich rodzin, cieszących się słońcem podczas pierwszomajowego święta tydzień po eksplozji, jawią się teraz przykładem sardonicznego okrucieństwa. Dzień przed pochodem, zaskakując władze miasta, poziom promieniowania w Kijowie skoczył nagle do 30 mikrosiwertów na godzinę, ponad stokrotnie przekraczając poziom tła sprzed katastrofy⁶.

Zgodnie z poleceniami z Moskwy w Kijowie święto obchodzono według planu. Pochód trwał cały dzień, przed trybuną przechodziły kolejne zastępy młodzieży szkolnej, maszerując w takt melodii granej przez orkiestrę dętą. Niesiono portrety przywódców, którzy mieli być dla uczniów wzorami do naśladowania, autorytetami. Pod koniec dnia dzieci z trudem łapały oddech. Opalenizna na ich buziach była dziwnie podbarwiona fioletem. W następnym tygodniu minister ochrony zdrowia Ukrainy, obdarzony łagodnym usposobieniem Anatolij Romanenko, został wypchnięty do wygłaszania publicznych oświadczeń o katastrofie. Oznajmiał, że poziom radioaktywności w Kijowie spada, ani słowem jednak nie wspomniał o tym, gdzie trafiają izotopy radioaktywne.

Każdy fizyk powie wam, że energii nie da się ani stworzyć, ani zniszczyć. Kroniki filmowe ukazujące majowy pochód nie uwidaczniały działania dwóch i pół miliona płuc, które z każdym wdechem i wydechem działały jak gigantyczny, żywy filtr. W ciałach kijowian pozostała połowa substancji radioaktywnych, które wdychali. Drzewa i krzewy tego pięknego, zielonego miasta oczyszczały powietrze z radionuklidów. Gdy owej jesieni spadły z nich liście, trzeba było traktować je jak odpady radioaktywne. Taka jest zdumiewająca skuteczność natury w pochłanianiu raptownych skoków stężenia izotopów promieniotwórczych po wybuchu jądrowym.

Należy uczciwie przyznać, że minister ochrony zdrowia Romanenko nie wiedział, co działo się z radionuklidami zaściełającymi jego rodzinne miasto. Nie uczono go medycyny radiacyjnej. W całym Ministerstwie Zdrowia tylko jedna młoda lekarka miała o tym jakieś pojęcie. Ukończyła krótki kurs na temat wypadków jądrowych i wkrótce stała się dyżurną ekspertką. Tłumaczyła innym lekarzom i przywódcom partyjnym różnice między rentgenem, remem a bekerelem, między promieniowaniem beta i gamma⁷. Katastrofa obnażyła nieprzygotowanie organów służby zdrowia i obrony cywilnej, spowodowane tym, że naukowcy jądrowi od lat mówili społeczeństwu, że energia jądrowa jest absolutnie bezpieczna, a skutkami groźnych wypadków nuklearnych, które były plagą sowieckich zakładów jądrowych, zajmował się ukradkiem tajny wydział w Ministerstwie Ochrony Zdrowia. Publiczni administratorzy służby zdrowia oszukali samych siebie tak skutecznie, że gdy doszło do katastrofy nuklearnej, zabrakło i szkoleń, i talentu, by się z nią uporać.

Do walki z katastrofą w trójwymiarową przestrzeń otaczającą miejsce zdarzenia ściągnięto setki, potem tysiące, a w końcu setki tysięcy ludzi. Nad reaktorem krążyli piloci śmigłowców, którzy zrzucili tam 2400 ton piasku, ołowiu i boru w próbie wygaszenia żarzących się zgliszcz. Jeden helikopter zawadził o żuraw i rozbił się, zginęło czterech ludzi. Żołnierze na zmiany wybiegali na dach bloku numer 3, by łopatami zgarniać grafitowe bebechy rozerwanego reaktora. Górnicy wydrążyli tunel trzydzieści metrów pod stopionym rdzeniem, by dało się zbudować mur ochronny. Budowniczowie stawiali tamy, żeby zatrzymać skażone wody Prypeci. Węsząc sabotaż, śledczy z KGB szperali po segregatorach i zapisach komputerów, odpytywali też konających na szpitalnych łóżkach⁸. 27 kwietnia pod eskortą armii z atomowego miasta Prypeć wywieziono 44,5 tysiąca mieszkańców. W ciągu następnych dwóch tygodni wojsko wysiedliło jeszcze 75 tysięcy ludzi z otaczającego elektrownię pasa o szerokości 30 kilometrów, któremu nadano nazwę „Strefy Wykluczenia”.

Za czerwonoarmistami szli dozymetryści i personel medyczny, usiłując ocenić rozmiary szkód. Poborowi zrywali asfalt, myli elewacje budynków, zbierali wierzchnią warstwę ziemi, plan przewidywał bowiem ponowne zasiedlenie opuszczonych miejscowości. Jednak każda zmiana kierunku wiatru oznaczała, że znów opadał pył i młodzi żołnierze zaczynali czyszczenie od nowa⁹. Ktokolwiek mówił, że przywódcy sowieccy to nie kapitaliści, był w błędzie. Jak szefowie przedsiębiorstw na całym świecie, i oni przedkładali produkcję nad bezpieczeństwo. Zamiast zabezpieczyć miejsce katastrofy, odizolować je, by najsilniejsze izotopy uległy rozpadowi w ciągu kilku miesięcy czy lat, przepchnęli plan, zgodnie z którym elektrownia w Czarnobylu miała w jak najkrótszym czasie zostać przywrócona do pełnych zdolności produkcyjnych.

Sowieccy dziennikarze opisywali Czarnobyl jako historię odważnych, pełnych samozaparcia „likwidatorów” (ludzi pracujących przy usuwaniu skażeń), którzy walczyli z radioaktywną pożogą. Materiały archiwalne dowodzą, że nie wszyscy postępowali honorowo. KGB ścigało kilka tysięcy pracowników elektrowni i żołnierzy, którzy porzucili stanowiska i uciekli. Złodzieje zakradali się do opuszczonej Prypeci, kradli dywany, motocykle, meble i sprzedawali te radioaktywne dobra gdzie indziej¹⁰.

6 maja władze sowieckie obwieściły światu, że ugaszono pożar szalejący w rdzeniu reaktora. „Niebezpieczeństwo zostało zażegnane”, stwierdzono. Nie była to prawda. Pożar trwał, póki nie wypalił się cały grafit. Utajnione akta dowodzą, że radioaktywne gazy buchały z miejsca katastrofy jeszcze przez tydzień, szczytowe nasilenie osiągając 11 maja¹¹. Według oficjalnych czynników sowieckich w powietrze ulotniło się trzy do sześciu procent materiału z rdzenia, co oznaczało, że okoliczne środowisko skaził opad radioaktywny szacowany na 50 milionów kiurów. Późniejsze badania, przeprowadzone po rozpadzie ZSRR, oceniały, że spłonęło 29 procent paliwa, a ilość promieniowania, które przedostało się do otoczenia, szacowano na 200 milionów kiurów. Była to ilość porównywalna z eksplozją dużej głowicy jądrowej, równej czterem bombom, jakie zrzucono na Hiroszimę¹².

Kiedy upływające po wybuchach miesiące odsłaniały potworne rozmiary katastrofy, władze sowieckie wydawały coraz to nowe zalecenia dla obywateli wiodących życie wśród jej skutków. Pisano instrukcje dla lekarzy zajmujących się pacjentami napromieniowanymi w Czarnobylu, dla rolników pracujących w skażonych gospodarstwach, dla techników rolnictwa i producentów żywności, przetwarzających radioaktywne surowce w towary konsumenckie, dla wytwórców artykułów wełnianych, innych tekstyliów i skór, jak też dla specjalistów od public relations, łagodzących niepokoje społeczeństwa. Ściśle w związku z katastrofą drukowano te poradniki w tysiącach egzemplarzy. Niestety autorów sowieckich instrukcji dla ocalałych krępował fakt, że nie o wszystkim wolno im było pisać. Chciałabym przedstawić lepszy poradnik przetrwania po katastrofie nuklearnej, w którym wykorzystam czarnobylskie archiwalia, by zebrać wszystkie postaci tego dramatu – operatorów elektrowni, lekarzy, rolników, dozymetrystów – i wnieść życie w lekcje czerpane z izotopów, gleby, wiatru, deszczu, pyłu, mleka, mięsa i tych wrażliwych, porowatych ciał, które to wszystko wchłaniały.

Rozpoczynając pracę nad tą książką, miałam już pewne doświadczenia ze stref dotkniętych katastrofami nuklearnymi, nie była mi też obca północna część Ukrainy, gdzie leży Czarnobyl. Po raz pierwszy wyjechałam do ZSRR w roku 1987, na studia w mieście, które nazywało się wówczas Leningradem (Petersburga). Było to rok po zdarzeniach w Czarnobylu, ale wówczas nie zaprzątałam sobie głowy plotkami o radioaktywnej żywności. Jako młoda lokatorka nędznego sowieckiego akademika martwiłam się głównie tym, żeby w ogóle mieć co jeść. W latach dziewięćdziesiątych pracowałam w Moskwie, studiowałam w Polsce, w Krakowie, na zachód od Ukrainy, a kwerendę do pierwszej książki prowadziłam w archiwach w Kijowie i Żytomierzu, zupełnie nieświadoma obecności radionuklidów – teraz, dzięki archiwalnym wykresom, wiem, że kłębiły się wszędzie wokół. Słyszałam coś o problemach zdrowotnych w Żytomierzu, w Kijowie zauważyłam pikietujących pracowników elektrowni jądrowych, ale nie przykuło to mojej uwagi. Interesowało mnie co innego, jak większość ówczesnych przybyszów z Zachodu w ZSRR uważałam też, że sowieccy aktywiści przesadzają w odmalowywaniu skutków katastrofy czarnobylskiej. Byłam klasyczną zachodnią podróżniczką po Europie Wschodniej, dufną w wyższość mojego społeczeństwa, pewną przyrodzonych demokracji korzystnych cech, podejrzliwie traktującą sowieckie prawdy, jakąkolwiek formę przybierały. Te z góry przyjęte założenia sprawiały często, że – jak wielu innych ludzi Zachodu wypuszczających się za żelazną kurtynę – byłam kiepską słuchaczką i krótkowzroczną obserwatorką. Podczas podróży przy zbieraniu materiałów do tej książki starałam się być bardziej spostrzegawcza.

Katastrofa, która dotknęła milionów ludzi, wymagała złożonych działań. Pierwsza część książki dotyczy tych, którzy natychmiast ruszyli do szacowania i „likwidacji” skutków uwolnionego skażenia. Część druga opisuje ludzi, którzy zostali w strefach skażonych, którzy wciąż kontynuowali produkcję żywnościową i sami jedli, choć wszędzie wokół sypał się opad radioaktywny. Część trzecia bada ekologię i historię bagien Prypeci, gdzie ulokowano Czarnobylską Elektrownię Jądrową. Kolejna część mówi o polityce, a szczególnie o przywódcach sowieckich, którzy zarazem utajnili Czarnobyl i wykorzystywali tę tragedię, by dyskredytować swoich rywali. Część piąta skupia się na odkryciach medycznych dokonanych przez sowieckich badaczy. Część szósta śledzi czasy, kiedy po tym, jak ZSRR runęło w gruzy, zarządzanie Czarnobylem przejęły agencje międzynarodowe. Na koniec pójdziemy śladem mistrzów przetrwania, którzy wypracowali sobie sposób na życie w odmienionym środowisku.

Wypadki się zdarzają. Po nich powinno jednak następować zakończenie, kiedy to ludzkość czegoś się uczy na własnych błędach. Katastrofy bez wyraźnego końca utrudniają wyciąganie wniosków. To, co zaszło w Czarnobylu, nauczyło mnie pewnych ogólnych zasad: technologie forowane jako niezawodne czasem zawodzą, a jak na razie nie mamy jeszcze solidnych instrukcji dla społeczeństw borykających się z katastrofami technologicznymi czy naturalnymi wielkiej skali. Reaktory, z których wiele pracuje już długo po założonej dacie ich wygaszenia, najczęściej buduje się na słabych ekonomicznie terenach wiejskich, gdzie ludność z wdzięcznością wita możliwość pracy w elektrowni. Jeśli taki reaktor czy zakład produkcji broni jądrowej zostanie zamknięty czy to z powodu awarii, czy osiągnięcia założonego resursu, z jego bezpośredniego otoczenia wyprowadzają się mieszkańcy, wokół buduje się ogrodzenia z drutu kolczastego, a radioaktywne, zbrązowiałe pola stają się rezerwatem przyrody, aczkolwiek specyficznym, z umieszczanymi przy wejściach niezwykłymi regulaminami: „Nie wchodzić z psami. Nie opuszczać żwirowanych ścieżek. Nie podnosić żadnych części murów”¹³. Ogrodzenia i klasyfikacja „rezerwatu przyrody” normalizują katastrofę, uspokajają, budują poczucie bezpieczeństwa jak ta sowiecka instrukcja przetrwania z roku 1986: „Towarzysze!”.

Może, jak twierdzą jej obrońcy, energia atomowa rzeczywiście jest najlepszym rozwiązaniem dla zredukowania emisji dwutlenku węgla i zaopatrzenia w energię dla rosnącej populacji naszego globu. Może też broń jądrowa, dzięki której mamy reaktory, to najlepsza obrona przed państwami „zbójeckimi”. Może innego wyjścia nie ma. Jeśli tak, to w podróże po Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia udałam się z szeroko otwartymi oczami, próbując zrozumieć, jak zmienia się życie ludzi w postapokaliptycznym cieniu. Wybrałam się w tę drogę, bo nie chcę być jak ci wpuszczeni w kanał towarzysze, którzy za późno przekonali się, że ich instrukcja przetrwania była okrutnie zakłamana.2

Ewakuowani

Nadia Szewczenko przed ewakuacją mieszkała w Prypeci, w czteropiętrowym bloku, którym teraz zawładnął las. Założyła tam rodzinę.

– Uwielbiałam to miasto – wspominała. – Krzewy róż przy chodnikach. Wokół miasta były las, jeziora, nad rzeką piaszczysta plaża. Przyjaciele. W Prypeci było wszystko.

Przez kilka lat w każde wakacje spotykałam się z Nadią w mieście na północy Ukrainy, gdzie przeniosła się po katastrofie. Zaprzyjaźniłyśmy się. Lubiła śpiewać, tańczyć, właściwie co raz zaczynała jakąś piosenkę. Miło było przebywać z osobą tak pogodną, choć jej życie jako ewakuowanej po katastrofie czarnobylskiej wcale nie było usłane różami. Pewnego dnia Nadia raz jeszcze opowiedziała mi, co działo się w Prypeci przez trzydzieści sześć godzin po wypadku. Tym razem w jej słowach brzmiała zaskakująca zajadłość.

– Pracowałam w elektrowni czarnobylskiej, w dziale wentylacji. 27 kwietnia milicjanci powiedzieli nam, żeby spakować trochę rzeczy, bo wyjeżdżamy na trzy dni. Zabrałam torbę koszulek dla moich dwóch chłopców, ich dokumenty. Wystawiłam jedzenie dla kota, nakarmiłam rybki i wyjechaliśmy.

Siedziałyśmy w ogródku kawiarni w Sławutyczu, mieście zbudowanym w zastępstwie Prypeci. Nadia urwała, spojrzała w pustą przestrzeń rozpościerającą się przed nami – wielki plac, gdzie powinien stać pomnik Włodzimierza Lenina, ten jakby zagubiony lunatyk z centrum każdego sowieckiego miasta. W październiku 1986 roku w przypływie wywołanego katastrofą czarnobylską patriotyzmu Sławutycz zaprojektowali architekci z siedmiu republik. Rozrysowali wspaniałe plany komfortowego miasta, ale w ciągu trzech lat budowy sowiecka gospodarka runęła z hukiem. W 1989 roku, kiedy Sławutycz był już gotów do zasiedlenia, zabrakło i pieniędzy, i patriotyzmu na zwyczajowy posąg Lenina wskazującego drogę do socjalistycznej przyszłości. Mówiąc, Nadia patrzyła więc w pustą przestrzeń.

– Wsiedliśmy do autobusu. Zabrał nas do jednej wioski, niedaleko. Podejrzewałam, że tam też jest promieniowanie, ale nikt nic nie wiedział.

Przeczucie nie myliło Nadii. Mapy skażeń po wybuchach głowic jądrowych sugerowałyby, że głównym czynnikiem warunkującym poziom napromieniowania po katastrofach nuklearnych jest odległość, ale opad radioaktywny z dymiącego reaktora rozściełał się to tu, to tam. Deszcz z promieniotwórczym pyłem spadł 27 kwietnia na kilka rejonów północnej Ukrainy i południowej Białorusi. Dzień wcześniej promieniowanie tła było tam na normalnym poziomie. Po deszczach usiały je wysepki wysokiej radioaktywności⁶⁶. Spośród 44 tysięcy ludzi, którzy opuścili Prypeć dzień po katastrofie, większość przesiedlono do dwóch rejonów, w których – gdy przybyli do nich ewakuowani – poziom skażenia był już wyższy niż w samej Prypeci⁶⁷.

Jako pracownica Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej Nadia wiedziała, że zabrano ją w miejsce wyjątkowo kiepsko przygotowane do ochrony przed promieniowaniem. W wiosce nie było pryszniców kąpielowych, mierników radioaktywności ani nawet dodatkowych łóżek. Przyszło im spać na zakurzonej podłodze, wśród przeciągów z nieszczelnych okien i drzwi. Mieszkańcy wsi zajmowali się swoją codzienną pracą, uprawą roli, karmieniem zwierząt, dojeniem. Nadia zrozumiała, że wraz z dziećmi trafiła prawdopodobnie na trasę, którą niesione będą radionuklidy bijące z płonącego reaktora, że ta awaryjna wyprowadzka zapewne zwiększyła dozę, którą już przyjęli.

– Postanowiłam – zerknęła na mnie – że lepiej będzie się stamtąd wynieść.

Przez wioskę przejeżdżał autobus do Kijowa. Nadia i jej chłopcy wsiedli do niego, podobnie jak parę innych matek z dziećmi, lecz gdy przybyli na dworzec w Kijowie, nie mieli gdzie się podziać. Stała na peronie z plecakiem i dwójką synów. Byli bez kurtek, pieniędzy, planów. Konduktor stacyjny skierował ją do biura. Nadia powiedziała urzędniczce za biurkiem, że przybyli z Prypeci. Ta, wydawało się, wiedziała już o katastrofie, choć nie mówiono o niej jeszcze w środkach masowego przekazu.

– Zapytała, gdzie chcemy jechać – wspominała Nadia. – Miałam siostrę w Moskwie, to było jedyne miejsce, gdzie znałam kogoś, kto by nas przyjął. Wypisała nam bilety.

Nadia stała się częścią wzbierającej rzeki ludzi spływających do Moskwy w poszukiwaniu pomocy. Serce Związku Sowieckiego przyciągało niczym magnes. Wiadomo było, że to tam są najlepsze szpitale, najlepsi specjaliści, najlepsze zaopatrzenie. W pierwszych dniach maja na dworce Moskwy codziennie przybywały dziesiątki ludzi proszących o pomoc lekarską. Administracja medyczna nakazała powstrzymanie zjawiska, które nazwali „samodzielną ewakuacją” z terenów skażonych. Szefów Politbiura, choć sami zapewniali, że sytuacja w Czarnobylu jest pod kontrolą, dręczyła zgroza na myśl o tym, że skażenie radioaktywne mogłoby dotrzeć do ich wysadzanej rubinami stolicy. Zakazali wwożenia do Moskwy radioaktywnej żywności, zarządzili, by w pociągach przybywających ze strefy skażonej przeprowadzać kontrole pasażerów, czy nie są napromieniowani⁶⁸. Środki te przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Nie minął miesiąc, a w Moskwie wykryto radioaktywną cielęcinę i mleko, kiedy zaś w pociągach z białoruskiego Homla pojawili się dozymetryści z piszczącymi detektorami, wśród pasażerów „wybuchła panika”, czyli stało się właśnie to, czego pragnęły uniknąć moskiewskie władze⁶⁹. Wycofano więc dozymetrystów, a uchodźcy nadal napływali. Pod koniec maja codziennie przyjeżdżało już po trzystu ludzi⁷⁰. W czerwcu, gdy skończył się rok szkolny, do stolicy zjechało się ich jeszcze więcej⁷¹.

Spośród 120 tysięcy ludzi przesiedlonych w pierwszych tygodniach po katastrofie, 93 tysiące pochodziły z Ukrainy. Działania ratownicze skupiły się przede wszystkim na Ukrainie, w rejonie zdarzenia. Władze w Moskwie ze zdumieniem odkryły, że niemal 20 tysięcy uchodźców przybyło z Białorusi⁷². Moskiewscy lekarze badali ludzi przybywających z Homla, odległego od miejsca katastrofy o 200 kilometrów. Czemu ich tarczyce były tak potwornie napromieniowane? U niektórych pomiar dawał wartości rzędu 30 do 50 siwertów, co oznaczało dawkę tak dużą, że powinna zniszczyć ten narząd⁷³. W jakiś sposób, mimo nieogłoszenia powszechnego alarmu, braku konkretnych wiadomości czy ekspertów z precyzyjnym sprzętem, białoruscy prowincjusze zwęszyli grożące im niebezpieczeństwo i pociągami wyjechali z miasta.

Być może ich dzieci zdradzały objawy równie niepokojące, jak syn Nadii. Po przybyciu do Moskwy Nadia mieszkała u siostry, póki jej młodszy syn nie dostał silnej gorączki i nie zaczął wymiotować. Siostra Nadii zadzwoniła do znajomej, która była pielęgniarką. Ta z kolei skontaktowała się z jakimś znajomym, specjalistą od medycyny radiacyjnej, i zaraz do drzwi siostry Nadii zapukała ekipa lekarska.

– Byli cali zawinięci w folię spożywczą – powiedziała drwiąco Nadia. Dozymetrysta trzymał detektor, który zaczął piszczeć, ledwie weszli do mieszkania. Ekipa lekarska poleciła Nadii i jej synom, by się spakowali. „Na pewno wszystko zabraliście?” – dopytywali się bez przerwy. Gdy wychodzili, sanitariusz polecił siostrze Nadii, by trzy razy przetarła podłogę, zmyła wszystkie powierzchnie, a potem powtórzyła to wszystko jeszcze raz. Nadię i jej synów zawieziono na sygnale do Szpitala numer 7, jednej z dwóch placówek wyznaczonych do leczenia wyłapywanych na dworcach uchodźców spod Czarnobyla⁷⁴. Raport dzienny grupy operacyjnej zajmującej się katastrofą, sporządzony cztery dni po wybuchu, podaje liczbę 468 hospitalizowanych uchodźców, w tym 38 z chorobą popromienną⁷⁵. Nim do Moskwy przybyła Nadia, do tamtejszych szpitali numer 7 i 15 zgłosiło się już 911 napromieniowanych osób. 5 maja liczba ta wzrosła do 1346, w tym 330 dzieci, z czego 64 osoby miały objawy choroby popromiennej⁷⁶. Dzień później napromieniowanych po katastrofie było już w szpitalach dwukrotnie więcej, 2592 osoby⁷⁷. Liczby te wciąż rosły. Nim skończyło się lato, w moskiewskich szpitalach poddano już leczeniu 15 tysięcy osób napromieniowanych przez Czarnobyl. W Kijowie, Homlu, Żytomierzu i Mińsku do szpitali z tego samego powodu zgłosiło się w sumie 40 tysięcy pacjentów. Połowę z 11,6 tysiąca leczonych na Białorusi stanowiły dzieci⁷⁸. Większość hospitalizacji miała charakter przesiewowy, tysiące pacjentów przetrzymano jednak dłużej, bo lekarze dostrzegali niepokojące objawy napromieniowania⁷⁹.

W wiadomościach prasowych nikt nie wspominał o hospitalizowaniu ewakuowanej ludności, w tym dzieci. Polecono opisywać tylko pacjentów – strażaków i personel elektrowni – leczonych w Szpitalu numer 6, nikogo innego⁸⁰. Sowieccy oficjele publicznie wspominali wyłącznie o strażakach, najcięższych przypadkach ostrego zatrucia radiacyjnego. Ta fikcja stała się częścią alternatywnego wszechświata, w którym żyło Politbiuro. Sowiecki minister ochrony zdrowia, Jewgienij Czazow, powiadomił Komitet Centralny KPZR, że hospitalizowano 299 osób, choć tuż przedtem od ministrów z Ukrainy i Białorusi otrzymał raporty wskazujące, że przez Czarnobyl w szpitalach pojawiło się ponad 40 tysięcy pacjentów. Innymi słowy, władze sowieckie okłamywały nie tylko świat, lecz także siebie⁸¹. Dlaczego?

Strażacy świadomie idą do walki z ogniem. Godzą się na ryzyko, leżące w naturze ich zawodu. Ci, którzy jako pierwsi zjawili się w Czarnobylu, byli bohaterami, bo oddali życie, by uchronić świat przed nawet większą katastrofą, przed kolejnymi wybuchami w elektrowni. Dzieci z urazami radiacyjnymi, to już jednak inna historia. Dzieci nie wiedzą, co to promieniowanie. Z reguły to strachajły, nieskore do nadstawiania karku w sytuacji, która groziłaby ich życiu. Jeśli wiedzą, że coś jest dla nich groźne, starają się tego unikać. Gdy mimo to znajdują się w zagrożeniu, to wskutek czyichś zaniedbań – w tym przypadku KPZR, od lat mieniącej się obrońcą wszystkich dzieci⁸². Fakt, że tysiące dzieci wylądowały w szpitalnych łóżkach, bo Partia je zawiodła, do tego stopnia kolidował z wpojonym ludziom światopoglądem, że przywódcy partyjni nawet sami przed sobą nie potrafili go zaakceptować.

W archiwum w Mińsku trafiłam na list od zrozpaczonej matki, Walanciny Sacury, która na początku maja uciekła z białoruskiego rejonu chojnickiego z dwójką dzieci, noworodkiem i ledwo chodzącym. Udała się do szpitala w Homlu, nieprzygotowanego, z niedoborami personelu, obleganego przez matki z dziećmi „w rozpaczliwym stanie”. Tam jej najmłodsze dziecko zachorowało na zapalenie mózgu. Homelscy lekarze zmierzyli promieniowanie wydzielane przez ich ciała. Sacura dowiedziała się, że tarczyca jej maleństwa wydzielała 37 mikrosiwertów na godzinę. Przy tym poziomie radioaktywności tulenie maleństwa do piersi było ryzykownym przejawem miłości⁸³.

W ciągu pierwszych paru tygodni po eksplozji z płomieni w Czarnobylu wydzielał się radioaktywny jod, brany przez organizm za izotop trwały, którego do sprawnego funkcjonowania potrzebuje ludzka tarczyca. Miejscowe ziemie są ubogie w naturalny jod. Nie dodawano go też do soli kuchennej. W rezultacie ciała tamtejszych mieszkańców łaknęły jodu, a ich tarczyce chętnie pochłaniały jego radioaktywny izotop⁸⁴. Promieniotwórczy jod występuje w różnych wariantach, niektóre mają nieuchwytnie krótki okres półtrwania, rzędu paru godzin. Okres półtrwania jodu-134 wynosi zaledwie 52 minuty, ale w powietrze wydostało się go tyle, że wykryto go w Szwecji pięć dni po wybuchu reaktora⁸⁵. Te sztuczne izotopy istnieją tak krótko, że naukowcy niewiele o nich wiedzą, a z racji szybkiego tempa rozpadu najczęściej marginalizują skutki ich działania, ale im krótszy okres półtrwania izotopu, tym szybciej emituje on promieniowanie. Dozymetryści na Ukrainie wykrywali radioaktywny jod w powietrzu, wodzie pitnej i mleku jeszcze pod koniec czerwca 1986⁸⁶.

Organizacja ewakuacji mieszkańców trzydziestokilometrowej Strefy Wykluczenia wokół elektrowni zajęła kilka dni, jej przeprowadzenie – dwa tygodnie. Oczekując na opóźniającą się wywózkę, ludzie ci wdychali radioaktywny jod, pili go w mleku, ocierali go z potem z zakurzonych czół. Dzieci, których ciała są mniejsze i chłoną związki chemiczne szybciej niż u osób dorosłych, przyjęły trzy do pięciu razy więcej radioaktywnego jodu niż dorośli⁸⁷. Profilaktyczne podanie jodu trwałego w tabletkach zablokowałoby wchłanianie radioaktywnych izotopów w tarczycy. Naukowcy z Ukrainy i Białorusi domagali się rozprowadzania jodu. Władze w Moskwie zwlekały, nie chcąc wywołać paniki. W końcu wyrażono zgodę, często jednak było już za późno – od katastrofy do podania jodu minęło kilka dni, czasem wręcz tygodnie⁸⁸. Jak później zauważyli lekarze, dzieci, które bezzwłocznie przyjęły jod, cieszyły się znacznie lepszym zdrowiem od pozostałych⁸⁹.

Maryja Kuziakina, lekarka ze wsi Ułasy w południowej Białorusi, opisała mi, jak wraz z sąsiadami patrzyła na pożar w reaktorze, odległym od ich miejscowości o tylko kilka kilometrów. Latały nad nimi helikoptery. Jeden wylądował na polu. Na ziemię wyskoczyli dozymetryści, w kombinezonach i maskach przeciwgazowych, włączyli detektory.

– Chcieliśmy z nimi porozmawiać – wspominała Kuziakina – ale spojrzeli na skalę na tym swoim aparacie, pędem wrócili do helikoptera i odlecieli.

Po paru godzinach zadzwonił przewodniczący kołchozu z wiadomością, że za cztery dni będą wywiezieni z domów. Mieli przerwać wszelkie prace polowe. Wszystkim polecono, by nie wychodzili na dwór. Kuziakina chodziła od chaty do chaty i podawała ludziom jod. Opuścili wieś tydzień po eksplozji. Przez ten czas poziom promieniowania wahał się od 400 do 1900 mikrosiwertów na godzinę⁹⁰. Każdego dnia tego tygodnia Kuziakina przyjmowała taką dawkę promieniowania, jakby robiono jej dwie tomografie komputerowe. Nie wiedziała, jak silnie są napromieniowani, ale zauważyła, że jej sąsiedzi nie wyglądają zdrowo.

– Gdy autobus zabierał nas z wioski, wszyscy byliśmy opaleni, ale to była taka dziwna, fioletowa opalenizna. – Maryja westchnęła i dodała: – I już po nich wszystkich. Z ludzi, których pamiętam z Ułasów, żyje jeszcze tylko dziesięcioro⁹¹.

Jak tylko ewakuowani przybywali do miejsc rozśrodkowania, a dzieci – na obozy letnie, grupy medyczne dzieliły ich na kategorie, od A do G, zależnie od ilości promieniowania wydzielanego przez ich tarczyce. Dzieci wykazujące ponad 2 siwerty hospitalizowano na trzy tygodnie, robiąc im komplet badań⁹². Ludzi, którzy wykazywali ponad 7 siwertów, lekarze kładli pod specjalne antyseptyczne namioty w izolatkach szpitali⁹³.

Nadia zapamiętała czas spędzony w szpitalu.

– Pobierali nam krew i mocz, robili pomiary, obmacywali, a w następnym tygodniu wszystko od nowa.

Personel szpitala nie wyjawił Nadii, jak dużą dozę ich zdaniem otrzymała. Historia jej choroby została utajniona „do użytku służbowego”. Pracownicy szpitala musieli uzyskiwać zgodę funkcjonariuszy KGB, by zajrzeć do tych dokumentów⁹⁴. Później większość rejestrów z zapisami dawek mieszkańców Prypeci znikła, jak to ujął dyrektor szpitala, „w tajemniczych okolicznościach”⁹⁵.

Nadia i jej synowie musieli otrzymać wysokie dozy, bo w szpitalu spędzili dwa miesiące. Przeciętna doza dla mieszkańców Prypeci wynosiła 500 mikrosiwertów, co według sowieckich norm było już poważnym napromieniowaniem⁹⁶. Według instrukcji wydanej w czerwcu lekarzom w związku z katastrofą w Czarnobylu pacjentów należało zwalniać ze szpitala po powrocie do normy wyników badań krwi i ustąpieniu objawów zatrucia radiacyjnego⁹⁷.

Instrukcję tę wydał otoczony tajemnicą Trzeci Zarząd Główny sowieckiego Ministerstwa Ochrony Zdrowia. Nie przystawała ona do rozległej zachodniej literatury przedmiotu na temat medycyny radiacyjnej, wywodzącej się głównie z szerokich i długotrwałych Badań Dożywotnich (Life Span Study), którymi objęto Japończyków ocalałych z bombardowania atomowego Hiroszimy i Nagasaki. Amerykańska Komisja Energii Atomowej (Atomic Energy Commission, AEC) rozpoczęła te badania w roku 1950. Stopniowo rozciągnięto je na 120 tysięcy ocalałych z bombardowań oraz około 75 tysięcy ich dzieci. Naukowcy rejestrowali dane metrykalne, nowotwory, przyczyny zgonu, dopasowując te informacje do złożonych szacunków wielkości otrzymanej dozy promieniowania, wyliczanych na podstawie zgłoszonej lokalizacji danej osoby w chwili eksplozji, jak podawali ją ocaleni po latach.

Bomba atomowa razi promieniowaniem na dwa sposoby. W chwili wybuchu mieszkańcy japońskich miast otrzymali jedną, dużą dozę radiacji, niczym potężne zdjęcie rentgenowskie, trwającą do stu sekund. Gdy rozwiał się atomowy grzyb, wokół Hiroszimy i Nagasaki zaczął osiadać opad radioaktywny, niesiony też prądami powietrza w dalsze okolice, a ten powodował powtórne napromieniowanie niską dawką. Japońskich lekarzy dziwiło, że na chorobę popromienną zapadali także ludzie, którzy przybyli do obu miast już po bombardowaniu. Amerykańscy zaś zauważyli, że żołnierze US Army pracujący przy odbudowie Hiroszimy i Nagasaki cierpieli z powodu tajemniczych poparzeń, a liczba czerwonych i białych ciałek w ich krwi spadła o połowę⁹⁸. W japońskiej prasie przypisywano te objawy, pojawiające się po bombardowaniu, tajemniczej „truciźnie atomowej”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: