Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarny płaszcz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Czarny płaszcz - ebook

Czarny Płaszcz jest półelfem, wojownikiem, który od dzieciństwa uczył się żyć niełatwym losem mieszańca. Po przerwanej nauce i opuszczeniu Akademii wraca do rodzinnego domu. Mężczyzna dowiaduje się, że jego matka popadła w szaleństwo, a opiekę nad nią sprawuje służba i synowie. Niebawem dochodzi do kolejnego nieszczęścia – Jeleń, jeden z braci Czarnego Płaszcza, ginie w trakcie napaści na dwór, drugi, mały Niedźwiadek, zaginął, ścigany przez oprawców. Czarny Płaszcz wyrusza na poszukiwanie chłopca, wierząc, że uda mu się go ocalić.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-1907-8
Rozmiar pliku: 542 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Należymy do rodu Opowiadaczy. Nie mylcie nas, proszę, z Mówcami – nie po to wszak snujemy nasze historie, by zamącić wam w głowach. Nie po to też, by was skusić czy pociągnąć za sobą. Tam, gdzie Mówcy nawołują – my Obserwujemy i Zapamiętujemy.

Naszym skromnym zajęciem jest przeplatanie historii na krośnie mitów. Pociągamy jedne nitki wątków, inne pozostawiając w cieniu niepamięci. Odkrywamy ściegi z zamierzchłej rzeczywistości, prując je i snując na nowo. Łuskamy przygody, ciągniemy za języki marmurowe posągi z grobowców, zaglądamy za długie cienie spiżowych pomników i wchodzimy do chylących się ku upadkowi starych gospód i kamiennych zębów zapomnianych wieżyc.

Jedni czynią to dla rozrywki, dla uszu skorych słuchać i sowitych trzosów. Jednak nawet oni nie zapominają, że za lekkimi słowami kryją się ciężkie tryby historii, która toczyła się i toczy tuż za zasięgiem wzroku, niedostrzegalna, nieubłagana, nie do powstrzymania.

Dotyka nas chłodnymi palcami przez ściany domów, wyciąga z łóżek nocą, kruszy mury, które tak uparcie, naiwnie wznosimy. O! Niejeden myślał, że trzyma swój los w rękach, ale który widział, że stoi przy tym zanurzony po szyję w rzece czasu?

I oni tak myśleli, piękni w swej młodości.

Gdyby nie jego karygodne nieposłuszeństwo…

Gdyby nie jej koszmary, które zmieniały postrzeganie rzeczywistości…

Ale nie, nie – musimy zacząć w innym czasie, w innym miejscu. Przesypujemy pospiesznie popioły przeszłości. Jest! Drobna, gładka kosteczka nazwana na cześć księżyca1 – wszak i anatomowie w chwilach słabości mają skłonność do sentymentalizmu – należała kiedyś do smukłego nadgarstka, nadgarstek zaś do silnej ręki, a ręka ta dzierżyła

bardzo stary, wyjątkowo zgryźliwy

miecz.ROZDZIAŁ 1. MIECZ

– Płynie we mnie królewska krew!

Czarny Płaszcz mimowolnie spojrzał na niewielkie, zdradliwe rozcięcie w okolicy pachy drogiej, zielonej koszuli, nasiąkające żywą czerwienią.

– W takim razie może się postaraj, żeby za dużo jej nie wypływało – warknął, mierząc przeciwnika wzrokiem. Trzeba było chłystkowi oddać, że nieustępliwie trzymał się życia i gruntu pod nogami. Kto wie, może uda się skończyć tę pozbawioną rozsądku potyczkę, zanim zajdzie za daleko. Czarny Płaszcz nie cenił swojej reputacji aż tak wysoko, żeby urządzać rzeź, niezależnie od głupoty tego wymuskanego, miękkiego elegancika o iście koguciej pyszałkowatości.

– Poddaj się, chłopcze – powiedział łagodniej, mrużąc oczy. – Powiedzmy, że to była walka do pierwszej krwi.

Tłum gapiów zaszemrał z niezadowoleniem. Nie tak załatwiało się sprawy tutaj, na ubitej ziemi pod starą karczmą, pod prastarym dębem (od którego nosiła nazwę, choć nie przydawało jej to świetności), wśród mężczyzn, którzy znali wartość słowa. I wartość pieniądza, jak już o tym mowa, niezależnie od tego, czy go ukradli, czy zdarli ze skórą właściciela.

Młodzieniec potoczył błędnym wzrokiem dookoła, jakby dopiero zrozumiał, o jaką stawkę toczyła się walka. Skóra na jego twarzy stała się tak biała, że niemal przezroczysta, napinając się na wysokich kościach policzkowych. Mimo to zacisnął dłonie na rękojmi surowego miecza, unosząc go w górę.

Miecz zadrżał w jego wyciągniętych rękach, po czym wypadł z nich, uderzając o ziemię z głuchym tąpnięciem. Młodzieniec zamrugał. Kąciki pełnych, miękkich warg zadrżały.

– Zdradziłeś mnie – powiedział z niedowierzaniem w przestrzeń, patrząc pustymi oczami gdzieś obok Czarnego Płaszcza. – Mój dziad, król, zemści się na tobie – powiedział, tym razem kierując słowa do przeciwnika. – M-mój… – wargi odmówiły mu posłuszeństwa.

Osunął się na ziemię, padając głową tuż przy stopach Czarnego Płaszcza. Zielona koszula poczerniała na plecach od krwi, lepiąc się do jeszcze ciepłej skóry.

Rozległy się nieliczne oklaski, któryś z krasnoludów pokiwał z uznaniem głową (oni zawsze potrafią docenić dobre rzemiosło), ale większość najwyraźniej liczyła na więcej. Odcięte kończyny, gruchotane obcasami palce, miażdżoną krtań i tak dalej. Nieopodal stał głaz, całkiem odpowiedni do rozłupywania czaszek.

– Cholerne elfy – splunął rosły mężczyzna z bulwiastym nosem. Powiódł wyłupiastymi oczami na wszystkie strony, oczekując na zachętę. Potężne łapska oparł na biodrach, jakby były zbyt ciężkie, by swobodnie zwisać. Pewnie były.

Czarny Płaszcz schował miecz, rozkładając puste ręce.

– Szynkarzu! Kolejkę dla wszystkich na mój rachunek!

Stary Drwal, który wychylał się przez okno z ponurą miną, gwizdnął głośno, zwracając na siebie uwagę.

– Tylko bez rozcieńczania! – dodał Czarny Płaszcz.

Śmiechy. I już, rozdając sobie kuksańce, goście zaczęli z powrotem wlewać się przez drzwi. Po chwili Czarny Płaszcz poczuł, jak duszność w piersiach zaczyna ustępować. Spojrzał w dół. Słyszał kiedyś, że duchy ludzi, których oczy odwrócone są ku ziemi, nie mogą się uwolnić i wiecznie tułają się po świecie w poszukiwaniu zemsty.

Chwycił młodzieńca za ramię i obrócił na plecy. Na sto tallinów, byli podobni do siebie, może nie jak dwie krople wody, ale teraz, gdy śmierć starła z rysów pychę i zapalczywość, ornamenty min i grymasów, spoglądał na siebie sprzed kilku lat – te kości policzkowe, te oczy, uszy skrywane pod ciemną opaską, drobne, srebrzyste, ledwo dostrzegalne żyłki w pergaminowo cienkiej skórze – byli podobni do siebie, jak tylko może być podobnych do siebie dwóch półelfów.

Pogrzebał w kieszeniach, wysupłując dwa srebrzyste talliny. Zamknął powieki zapalczywemu młodzieńcowi, który wszczął bójkę, zanim zdołał się komukolwiek przedstawić, jakby same demony go podkusiły. Czarny ułożył monety na oczach, królem do góry. Po chwili zastanowienia obrócił je. Tak, gwiazdy wydawały się odpowiedniejsze.

– Nie mamy już zatargu – powiedział krótko.

Kątem oka dostrzegł ruch w długich cieniach za załomem stajni. Już czekają, obmierźli złodzieje, padlinożercy. Byli cierpliwi. Gdy tylko odejdzie, przeszukają ciało, w nadziei, że nie zabierze wszystkiego, że coś zostanie dla ich cierpliwych, śliskich rąk.

– Mam nadzieję, że nie byłeś zanadto przywiązany do tego łańcucha ze szmaragdów i rubinów – dotknął chłodnego złota wpół ukrytego pod zieloną, gładką koszulą. Niechętnie zaczął przeszukiwać wewnętrzne kieszenie kamizeli. Znaleziony trzos z pieniędzmi schował do swojego mieszka – musiał czymś zapłacić za te napitki. Ani śladu po żadnym liście, który mógłby wyjaśnić, kim był ten młodzian i co robił, podróżując sam z takim – bajecznym, królewskim wręcz, nawet w oczach bywałego w świecie Czarnego Płaszcza – bogactwem. I pod jakim imieniem go pochować na małym cmentarzu w pobliskiej wiosce.

Ujął miękką, bezwładną dłoń, przyglądając się pierścieniom. Perła. Rubin. Szafir. Ho, ho. Ale wszystko gładziutkie, bez rodowych emblematów.

Odgarnął grzywę włosów opadających mu na oczy. Bez większej nadziei sięgnął po nabijaną klejnotami, bogato i bezgustownie zdobioną pochwę. Aż dziw, że miecz był tak prosty. Surowy. Dobrze wyważony. Znakomicie wyważony! I to ostrze, muskające powietrze, piekielnie cieniutkie na krawędziach – mógłby przysiąc, że słyszy szelest wiatru ciętego na jego krawędziach!

– Ar-arrawal – ciepły oddech omiótł mu kark. Zaskoczony Czarny Płaszcz zacisnął ręce na głowni.

– Pochwa to współczesne badziewie – sapnął tuż nad jego głową rudy krasnolud, a rubiny odbijały się płomiennymi gwiazdami w jego oczach. – Ale miecz, miecz powstał jeszcze w kuźniach dawnego Ar-arrawal. Z pewnością nosi jeszcze ryton swojego twórcy, najpewniej tuż pod głownią. Pozwól mi spojrzeć, może to sam król-kowal go stworzył!

Czarny Płaszcz zmarszczył brwi, nie wypuszczając broni z ręki.

– Nie twoja to, mości krasnoludzie, rzecz, kto to ostrze wykuł – syknął.

Rubinowy blask przygasł w oczach krasnoluda. Poprawił topór za pasem na opasłym brzuszysku, splunął na ziemię i rzucił krasnoludzkim przekleństwem.

– Nigdy nie czekaj na łaskę kata, wierność dziwki i wdzięczność czarnego elfa – powiedział tubalnie krasnolud. Resztki piany z piwa zatrzęsły się na jego splątanej rudej brodzie. Czarny Płaszcz obdarzył go ponurym spojrzeniem i schował płynnym ruchem miecz do pochwy, z kocią zwinnością wstając i ruszając do karczmy. Czuł na plecach nieprzyjazne oczy krasnoluda.

– I jeszcze jedna kolejka, tym razem za tego młodziana! – krzyknął w wejściu Czarny, rzucając mieszek na długą dębową ladę. Siedzący przy niej najemnicy obnażyli w uśmiechu spiłowane na ostro zęby. Stary Drwal bez słowa zaczął stawiać na ladzie kolejne kufle, poganiając dziewki. Niebawem wszyscy byli pijani lub bardzo pijani i nikt nie pamiętał, kto stawiał napitki i dlaczego.

Czarny Płaszcz poprawił opaskę, skrywając skrzętnie czubki uszu. Opierał się ciężko o blat wyrastający z korzeni starego dębu, na których zbudowano karczmę. Dotknął surowego drewna. Czy jeszcze krążą w nim soki? Czy pije podziemne wody i drąży podziemne groty…? Zdobyty miecz leżał owinięty w płaszcz i chłopak niemal o nim zapomniał.

– Czy to było potrzebne?

Półelf otrząsnął się z letargu.

Stary Drwal opierał się o blat z drugiej strony, zmęczony. Jak na właściciela takiego szynku miał wyjątkowo dobrotliwą prezencję – pucułowate policzki zabarwione zdrowymi rumieńcami i szeroką, jowialną twarz okoloną mieszczańskimi, siwymi bokobrodami.

– Kłopoty same mnie znajdują – odparł chłopak sennie, potrząsając głową. Czyżby przez oczy Drwala przemknął cień potępienia? – Dobrze wiesz, że to nie ja szukałem zaczepki!

– A jednak mogłeś jej uniknąć, Czarny. – Karczmarz położył swoją ciężką rękę na kuflu z miodem pitnym, po który sięgał półelf. – Kiedyś zawiśniesz za to. Ktoś cię odszuka, w cieniu nocy albo w świetle dnia, gdy będziesz spał, gdy będziesz pił, gdy rzucisz tę pracę i będziesz siedział przy stole z dziećmi. I wbije ci sztylet w plecy.

Najemnicy obok wybuchli gromko pijackim śmiechem, do wtóru jakiejś pikantnej opowiastce. Któremuś przypomniało się, komu zawdzięcza tak udany wieczór.

– Twoje z… zdu… zdłowie! – ryknął w stronę półelfa.

Czarny potrząsnął głową, ni to na słowa Drwala, ni to na najemnika.

– Do takiego życia mnie uratowałeś, Drwalu, i za to jestem ci wdzięczny – odpowiedział chłodno.

Stary karczmarz odwrócił wzrok. Tłuste płomienie świec odbijały się w grubym szkle karafek i kufli.

– A jednak zdaje mi się, że do innego cię ratowałem.

Drwal zniknął w izbie przylegającej do kontuaru, zostawiając półelfa w stanie dalekim od otępiającej, błogiej senności. Czarny pogładził sękaty blat, czując pod opuszkami rząd wyżłobień zlewający się w jakiś ponury labirynt. Wyjął zza paska sztylet. Za każdym razem, kiedy wracał na Rubieże, odwiedzał Starego Drwala, choć przecież tak dawno go spłacił, te wszystkie drogocenne maści na ropiejące rany, tych wszystkich podejrzanych medyków i znachorów spod ciemnej gwiazdy, którzy stawiali rozbieżne diagnozy, drapiąc paluchami rozchodzące się płaty skóry. Słońce świadkiem, stary lis z nawiązką sobie wyliczył, ile kosztowało wyrwanie młokosa z ochoczych ramion kostuchy. A jednak przyuczył go do nowego życia. Jakie by nie było.

Wyżłobił kolejną kreskę za kolejne odebrane życie.

Nie narzekał, choć kilkanaście lat temu, gdyby mógł zobaczyć siebie… Pogładził ze smutkiem świeżo zdobyty miecz. Nie chciał, na Słońce, zabijać tego dzieciaka. Ale kto mu robił wymówki – człowiek o twarzy poczciwego dziadka, który, zanim kupił karczmę od poprzedniego właściciela, parał się płatnym zabójstwem.

Odsłonił ostrze. Postanowił, że go nie sprzeda. Było piękne. Świetnie wyważone, ostre jak krawędź świata. Wykute w dawniejszych czasach, jeśli wierzyć temu wścibskiemu, zachłannemu krasnoludowi. W czasach, gdy magia śpiewała w brzuchu ziemi.

– Ten miecz wygląda jak same kłopoty.

Drwal wrócił, górując nad wszystkimi w karczmie. Fuknął na swoje dziewczyny, które przysypiały w kątach izby, po czym odgarnął nogą leżącego pod stołkiem, chrapiącego najemnika i przysiadł obok Czarnego, spoglądając na niego przekrwionymi, zmęczonymi oczami.

– Ten chłopak – kiwnął głową w nieokreślonym kierunku; zrozumieli się bez wyjaśnień – to same kłopoty.

– Odjadę jeszcze tej nocy – powiedział cicho Czarny.

– Nie bierz żadnych jego rzeczy – dodał Drwal, patrząc na miecz. – Jedź szybko.

Uścisnął jego ramię. Gdyby miał syna – a przynajmniej gdyby miał syna, którym się o p i e k o w a ł – nie mógłby dać mu lepszych rad, Czarny o tym wiedział, widział to w jego poważnych oczach.

Półelf wyjrzał przez okno. Złota zasada – mówił mu kiedyś Drwal – to ulotnić się przy blasku drugiej gwiazdy, Ciemnej Królowej, kiedy poczciwcy nie śmieją wyjrzeć w ciemność ulicy, kochankowie zamykają oczy ze zmęczenia, a biesiadnicy śpią najgłębszym snem, z którego nikt nie budzi się szybko, a niektórzy wcale.

– Jakie nosisz imię? – spytał później, zmroczony po trochu miodem, a po trochu znużeniem. Miecz odpowiedział, za cicho jednak, żeby przykryte opaską uszy go usłyszały.

_Interludium. Preludium. Czas przed_

Ciemność unosiła się nad bladymi wodami, pasmami wdzierając między siwe buczyny. Nie było widać gwiazd, tylko słabą poświatę rozmytego księżyca. Gdzieniegdzie przez sitowie przedzierały zielone pąki, ale choć wiosna z uporem walczyła o swoje, ponury oddech zimy zmroził tej nocy świeże listowie i ciął nożem całą bujną, niecierpliwą świeżość.

I choć żadne oko nie zdołało się przedrzeć przez kłęby gęstych cumulusów, Królewski Mierniczy wstał od stołu i nie sięgając po pochodnię, wyszedł w noc. Znał tę ścieżkę na pamięć, tak jak znał każdy dzień i każdy miesiąc, i każdą gwiazdę, i każdą konstelację, i po samym zapachu powietrza czuł, że to już czas. Chłodny wiatr musnął jego twarz, wdarł się do nozdrzy i Mierniczy niemal wiedział, że wszystko jest w najlepszym porządku. Jak od tylu lat.

A jednak…

Gdzieś między zapachem żywicy sosnowego zagajnika i lodowatą wonią jeziora wdarła się nuta popiołu, denerwująca i niedająca spokoju, jak piasek pod powiekami czy źdźbło suchej trawy zawieruszone w bucie.

Mierniczy zatrzymał się nad skrajem jeziora, węsząc. Popiół oznaczał ogień, a ogień oznaczał intruzów, ale – skąd? Dlaczego? To niemożliwe! W samym sercu królestwa? Żaden człowiek, żaden krasnolud, żaden żywy duch nie przemknąłby niedostrzeżony tak daleko. Jasne elfy? A po co jasnym elfom ogniska, jeśli ich wzrok (choć nie węch, to nie ich domena) sięgał w ciemnościach dalej niż ich pobratymców?

Kto zatem?

Nie.

Nie.

Drżącymi rękami zaczął składać srebrzyste tryby, platynowy obciążnik i ciemny, napędzany magichionami mechanizm. Zajęło mu to z dwa razy tyle czasu, co zwykle. Uklęknął w płyciźnie, nie przejmując się wodą. Stalowe Jezioro było największymi na świecie – nie ma bowiem doskonalszych mistrzów magichioniki nad Czarne Elfy – odrzwiami do innego świata. Wszystkie inne wrota rozchodziły się promieniście, wychodząc z królestwa długimi osiami, biorąc swój początek w tych cichych, głębokich wodach.

Po rozłamie światów wszystkie te drzwi miały być zamknięte i strzeżone, jak głosił pakt z jasnymi elfami.

Srebrzyste zębatki kliknęły, obracając swymi zębami gładkie drobiny magichionów. Coraz szybciej, szybciej terkotał mechanizm, chłodny i rzeczowy, mknęły przekładnie i trybiki…

I zatrzymał się, nieodwołalnie i ostatecznie. Delikatny blask przygasł, noc zwarła swoje podwoje, opadając ciężko między Mierniczego i mechanizm, cisza nabrzmiała oczekiwaniem. Po raz pierwszy Mierniczy żałował, że jedno spojrzenie powie mu wszystko.

Pochylił się nad przyrządem.

Wyprostował się…

Włożył mechanizm do atłasowego woreczka, po czym schował go do najgłębszej kieszeni kaftana. Czując w ustach posmak popiołu, odwrócił się plecami do jeziora i zaczął powoli iść znaną mu od lat ścieżką, jakby każdego kroku uczył się od nowa.ROZDZIAŁ DRUGI. NA WSCHÓD

Schował list do kieszonki na wysokości serca. Wygładził machinalnie czarny materiał, uśmiechając się z zawstydzeniem. Taka pieczołowitość dla skrawka pergaminu! Poprawił ciężkie miecze na plecach, stanął na wąskim parapecie i skoczył.

Podmuch wiatru – szum drzew – łaskoczące w locie powietrze – niemal po omacku chwycił opasłą gałąź, dziękując w myślach Drwalowi za pokój niemal wtulony w stary dąb, i powoli zszedł po chropawym pniu. Jakie to byłoby uczucie, móc latać! Tardymbas czekał osiodłany, gdy wśliznął się do stajni. Jak na złość, księżyc pysznił się bujnymi kształtami i gdyby nie rozłożysta korona dębu, potajemna ucieczka nie byłaby nazbyt potajemna. Zresztą czego bać się w noc taką jak ta? Prowadził konia za uzdę, trzymając dłoń na wilgotnych chrapach. „Cichutko”, mówiła jego dłoń. Za załomem skały krył się szlak łączący dalej z szerokim gościńcem prowadzącym na wschód. Niebawem ściągnął gałgany z kopyt konia. Puścili się galopem w księżycową noc, nie bacząc na duchy i zbójców kryjących się w kniei. Czego się bać w noc taką jak ta? Miał nadzieję, że dwa skrzyżowane na plecach miecze stanowiły wyraźny znak dla cierpiących na bezsenność.

Brzask zaczął powoli przecierać głębokie, leśne niebo, gdy dojechał do gościńca. Tardymbas niecierpliwie przebierał kopytami na rozstaju.

– Tym razem na wschód – powiedział cicho Czarny Płaszcz, przecierając czerwone oczy.

Koń parsknął.

– Dobrze słyszałeś. Na wschód.

Tardymbas udawał, że nie rozumie, wlepiając brunatne ślepia w płynący mlekiem i miodem zachód, zachód tysiąca miast, soczystych traw i łagodnych równin. Udał również, że nie poczuł delikatnego szarpnięcia uzdy.

– Tardymbasie? – rzekł sucho jego pan.

„Aby na pewno się namyśliłeś?”. Koń zastrzygł uszami i wreszcie ruszył powoli, niespiesznie, jakby od niechcenia, ku powoli budzącemu się słońcu.

– Uparciuch! – Czarny Płaszcz narzucił kaptur na głowę. Wolał nie ryzykować. Ludzie wschodu żyli zbyt blisko granicy, by nie żywić uprzedzeń wobec mieszańców półkrwi. Pamiętał nieprzyjazne twarze, ciche pogróżki, zaciśnięte usta i zatrzaśnięte drzwi, które witały jego i matkę tyle lat temu, choć był tylko wychudzonym dzieciakiem w sukni niewiele lepszej od żebraczej.

Zgarbił się nad grzbietem konia, zwieszając zmęczoną głowę. Niebawem gościniec zapełnił się karawanami wyruszającymi z przydrożnych karczm i wędrownymi handlarzami. Tu i ówdzie przejeżdżali rycerze któregoś z księstw, prości chłopi uginali się pod koszami z owocami, terkotały koła szlacheckich powozów.

Większość z nich kierowała się w przeciwnym kierunku, lato miało się ku końcowi, a któż zostawałby na wschodzie, gdy nadejdą chłodniejsze dni, wczesny mróz skuje wody strumieni i przeniknie pod najgrubsze płaszcze, wwiercając się boleśnie w szpik kości?

„Sam tego chciałeś”, mówiły oczy Tardymbasa.

***

Pola i łąki ciągnęły się aż po horyzont, pełne złocistych kłosów, falujących pod zmieniającym się słońcem. Dalej ziemia pomarszczyła się, garbiąc i wyginając, przecinana wartkimi strumieniami o chłodnej, rześkiej wodzie. Chłopi ustępowali miejsca pasterzom, a wędrowców ubywało z każdym zakrętem. Kupieckie karawany statecznie przesuwały się środkiem kamiennej drogi, chronione mieczami znacznej liczby najemników. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczałby się bez odpowiedniej straży w ten dziki ląd, pełen kotlin, puszcz i ciasnych wąwozów. Pośród ciemnej zieleni koron buków wyłaniały się białe kolumny wapiennych ostańców, porozrzucane po krainie jak kości olbrzymów, chylące się nad gościńcem, górując nad wędrowcami. Potem zaczynały się kamienne stopnie, a spękane, omszałe głazy wgryzały się w ścieżkę, którą miejscami mogło przejść ledwo trzech ludzi lub jeden powóz naraz.

Powietrze stało się wilgotne. Czarny Płaszcz niespiesznie rozglądał się dookoła, mrucząc pod nosem imiona kolejnych skał. Tutaj Brodacz, tam Gadzina, Śniący Rycerz.

Spokojnie, skryty za mieniącymi się poranną rosą skałami, odczekał, aż ostatnia zagubiona, powolna karawana zniknie za załomem. Związał włosy w gruby węzeł tuż nad karkiem, czując strumyczek potu spływający wzdłuż szyi. Z nikłym zainteresowaniem obserwował czujnych najemników. Nie chciał zbliżać się do nich, lasy pełne były zbójców, a on nie szukał zwady.

Gdy powozy kupieckie na dobre zniknęły za potężną Skalną Bramą, wyjechał z powrotem na kamienną ścieżkę. Jeszcze tylko Łamaniec, Kostucha i Dłoń, rozczapierzona w przyjaznym pozdrowieniu…

– Stój! – zza drzew wyskoczył mężczyzna o bliznowatej, ospowej twarzy. – Gadaj, ktoś zacz! Inaczej zaraz rozpruję ci brzuch!

O ile muskularne ramiona i szable w dłoniach dodawały mocy pogróżkom obwiesia, Czarny Płaszcz roześmiał się tylko, nie zwalniając ani nie zsiadając z konia.

– Moje imię, moja rzecz. Mam prawo tędy przejeżdżać.

Napastnik warknął gardłowo.

– To się okaże.

Tak, temu łachudrze należała się jakaś nauczka. Czarny Płaszcz czuł, jak nowe ostrze na jego plecach pali się do walki, wywołując dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Całkiem, jakby znało myśli swojego pana, nim ten zdołał je wypowiedzieć. Pochylił się nad grzbietem Tardymbasa, ściskając go kolanami.

– Zatrzymaj się! – mężczyzna cofnął się o krok.

Czarny Płaszcz popatrzył mu głęboko w oczy, tak jak drapieżnik patrzy na ofiary, i wyciągnął miecz zza pleców. Mężczyzna rzucił spojrzenie w bok i półelf nagle zrozumiał swój błąd.

Skręcił gwałtownie w lewo, a przelatująca strzała musnęła kosmyk jego włosów, po czym odbiła się od skalnego progu z głuchym brzdęknięciem. Do diaska! Wpadł w pułapkę! Sztylet mignął w dłoni ospowatego mężczyzny. Czarny Płaszcz przechylił się w siodle i ciął szeroko, brutalnie, pospiesznie – brzdęk! Sztylet upadł. Ciało napastnika upadło razem z nim. Krzyki za plecami – musi skręcić w prawo, szybko! Szybko! Zniknąć między drzewami! Błysk mieczy za skałą – Tardymbas zarżał panicznie, stając dęba – nie ma drogi, nie ma drogi, gdzie nie spojrzał, wojownicy wychylali się spomiędzy drzew. Jak uciec, gdzie uciec?!

Może zdoła utkać czar. Tak dawno tego nie robił. Musi kupić czas. Musi kupić czas. – Kim jesteście, czego ode mnie chcecie? – zapytał głośno.

Łucznicy milczeli, napinając cięciwy.

– Odrzuć miecz! – krzyknął któryś z wojowników za plecami.

Okręcił się wokoło, czując żółć w gardle. Chyba nie myślą, że potrafi przecinać strzały w powietrzu? Wdech, wydech. Zawsze jest jakiś słaby punkt, nawet w ciasnym kole wrogów. Ten rudy najwyraźniej utyka, ma lewą nogę słabszą; łucznik po prawej mruży oczy, pewnie często pudłuje; ten wielki… jest wielki i wolny. Gdyby spróbować ich zagadać, odwrócić uwagę… Miętosił językiem tworzące się słowa czaru, lekkiego, szybkiego, gawędziarskiego…

– Chcę porozmawiać z waszym przywódcą – powiedział gładko, melodyjnie, spokojnie. – Jestem pewien, że mogę być wam pomocny.

Delikatnie się rozluźnili. Oprócz wielkiego, zwalistego wojownika o prostej, krzepkiej twarzy.

– Niby w czym? – zapytał. – Bo nie rozumio.

„Potrzebuję czasu, czasu, czasu, słaba nić czaru zaraz pęknie”.

– Racja, rzuć miecz! – zawołał rudy łucznik.

Mnąc przekleństwo w ustach, opuścił ostrze.

– Drań zaszlachtował Rota! – powiedział przez zęby zwalisty wojownik. – Ciekawym, po ile stoją kości czarnych elfów w Szklistej Górze.

Czarny powoli zaczął się pochylać, trzymając ręce błazeńsko daleko od tułowia, patrzcie, przecież nie jestem groźny, ani trochę!

Widział pot na czole łuczników i ich wilgotne dłonie zaciśnięte na lotkach.

Tymczasem Tardymbas, zupełnie nie wyczuwając grozy sytuacji, zaczął grzebać kopytem w ziemi, wesolutki jak zajączek.

Zza pleców łuczników wychylił się niewysoki, brodaty mężczyzna. Jego rysy zacieniał zielony kaptur. Łucznicy napięli mocniej cięciwy. „Idzie moje przeznaczenie”, pomyślał Czarny. „O, dobrzy bogowie, jeśli ujdę z życiem, będę lepszym człowiekiem! Albo elfem! Cokolwiek zechcecie!”.

– Panie? – zapytał rudy łucznik. „Rudy i fałszywy, diabli by go wzięli”, pomyślał półelf ponuro. „Tak mu się spieszy. Aż mu włosy z niecierpliwości płoną”.

Tardymbas potrząsnął łbem, rżąc jak źrebię, szczerząc się i migdaląc do przywódcy zbirów.

Przywódca zamarł, unosząc dłoń.

„To jest ta chwila”, pomyślał Czarny.

Świat zatrzymał się w oczekiwaniu.

– Odsłoń twarz – rozkazał brodaty przywódca.

Półelf wyprostował się. Ściągnął spokojnym ruchem kaptur, czując promienie na swojej bladej, poznaczonej delikatnie srebrzystymi nitkami skórze. Słońce obnażyło bezlitośnie jego nie całkiem ludzkie rysy. Zmrużył oczy, dumnie unosząc podbródek.

– Nie może być – powiedział przywódca zduszonym głosem. – Nic się nie zmieniłeś.

Czarny poczuł żelazną obręcz zaciskającą się wokół serca. Na demony, który z jego wrogów stał przed nim?!

– Opuście broń – dodał mężczyzna, odrzucając własny kaptur. – Nie poznajesz mnie, druhu?

I podszedł do Czarnego, śmiejąc się szaleńczo. Jego gładka czaszka lśniła w słońcu, a blade brwi i jasne rzęsy okalające wodniste oczy przywoływały odległe wspomnienia żaru pustyni…

– Tardymbasie, poczciwa szkapo! – Mężczyzna poklepał konia po szyi. – Ile to lat minęło, kiedy usiłowałem cię wygrać w karty! Tylko Czarny diablo dobrze oszukuje, przez co pozbyłem się mojego sztyletu, kolczugi, tuniki i butów, szlachetnie bowiem zostawił mi same gacie na tyłku.

I wtedy wreszcie Czarny go poznał. Odrzucił do tyłu głowę, wybuchając śmiechem do wtóru mężczyźnie, który kiedyś miał pełne, dziecięce policzki i jasne, północne, miękkie loki, a dziś twardy zarys szczęki i sieć zmarszczek wokół oczu.

– Przepraszam za waszego człowieka. Z początku chciałem go tylko… postraszyć… – Czarny uderzył się w pierś zwyczajem najemników. Warnen – jego dawny kompan – obejrzał się na drogę za siebie.

– Nie ukrywam, wzięliśmy cię za zbója – powiedział do półelfa ponuro. – Mamy… bardzo cenny ładunek w karawanie, nie możemy sobie pozwolić na… błędy.

– W innym przypadku mógłbyś mieć rację, ale wyjątkowo nie podróżuję w interesach.

Zamilkli. Otaczająca ich grupa najemników nadal spoglądała nieprzyjaźnie na półelfa, który w opuszczonej ręce ściskał zakrwawione ostrze.

– Cóż… przydałby się nam każdy dodatkowy miecz. Jest ci po drodze do Szklistej Góry?

***

Przebyli Białą Puszczę, korzystając ze skrótów znanych tylko Czarnemu Płaszczowi, czym zasłużył sobie na wdzięczność kupców karawany i obietnicę godziwego wynagrodzenia w zamian za szczęśliwe doprowadzenie do Szklistej Góry. Jednak nawet owi kupcy trzymali się z daleka od niego, mierząc go podejrzliwym wzrokiem.

Czarny Płaszcz trzymał się zatem na uboczu, poświęcając czas na szczotkowanie Tardymbasa i czyszczenie broni, zupełnie jakby nie jechali na rubieże świata, tylko na książęcy dwór.

– Oba twoje miecze ostre jak brzytwy, lśniące jak lustra, a Tardymbas wygląda jak panienka na wydaniu!

Czarny nie odwrócił głowy, miarowo czesząc długą, szarą grzywę konia.

– Muszę na jeden dzień od was odłączyć – powiedział, mrużąc oczy.

Warnen uniósł brwi, ale kiwnął głową.

– Nie pakuj się w kłopoty – powiedział ostrożnie.

– Tym razem spróbuję się powstrzymać.

Warnen zastanowił się przez chwilę, otwierając usta, ale w końcu potrząsnął tylko głową skrytą pod zielonym kapturem.

– Dobrze ci z tą brodą. Dodaje ci autorytetu. Wyglądasz niemal na dowódcę jakiejś poważnej grupy najemników.

– Zjeżdżaj, półelfie – mruknął Warnen, chociaż kąciki oczu wygięły mu się ku górze. – A ty wyglądasz jak osesek z tą swoją gładziutką buźką.

– Niejeden się pomylił.

Warnen pokręcił głową.

– Kto by pomyślał, co? Kiedy byliśmy na ich miejscu – skierował blade oczy na skupionych wokół ogniska najemników – mieliśmy wielkie plany, co zrobimy z tą fortuną, którą zarobimy. I co? Gdzie moja wielka hodowla koni górskich?

– Tardymbas jest nadal otwarty na propozycję zostania ogierem rozpłodowym – odpowiedział Czarny z krzywym uśmiechem.

Warnen wybuchnął śmiechem, jednak szybko spoważniał.

– A ty miałeś znaleźć jakiegoś tam czarnoksiężnika na końcu świata, żeby dokończyć przerwaną naukę… Na zawsze zostawić miecz i sztylet… Pamiętasz?

Czarny milczał przez chwilę.

– Niestety, żadna fortuna nie przywróciłaby mu życia – odpowiedział sucho. – Po tym, jak spłaciłem dług, dowiedziałem się, że magom z Akademii udało się go zabić. Tak więc został mi miecz i sztylet. I kilka wyroków śmierci na karku. To jednak nie to samo, co hodowla koni, Warnen. Miałem… dar. Dar czarowania.

Brodacz wyprostował się, urażony.

– Idę do moich ludzi – powiedział cicho. – Jeśli chcesz, dołącz do nas na wieczorną strawę.

Na demony. Czarny zagryzł wargi. Nie to chciał przez to powiedzieć.

Ale było za późno. Warnen już rozstawiał kolejnych strażników, czujnym okiem dbając o porządek obozowiska. Półelf z westchnięciem obrócił się plecami do całego towarzystwa. Nie był tam mile widziany, dali mu to odczuć podczas podróży – cichnące w jego obecności rozmowy, ponure twarze. Nie pozostawiali cienia wątpliwości, że pamiętają swojego zmarłego towarzysza i pomściliby go przy pierwszej lepszej możliwości.

Zmierzył Tardymbasa krytycznym wzrokiem.

– Niemal idealnie.

Musiał w końcu wyglądać, jakby dopiero co wrócił z książęcego dworu. Przynajmniej przez kilka dni podtrzymywać iluzję, nawet jeśli tylko dla kilku osób. W bagażu trzymał nową, atłasową, bordową szatę, która w południowych miastach uchodziła za modną, ze śmiesznymi szerokimi rękawami zdobionymi koronkami i srebrną nicią wzdłuż wydatnego, stojącego kołnierza. Wyglądał w niej jak kogut.

Przynajmniej nie zaprzepaści resztki tego, czego jeszcze nie udało mu się zniszczyć.

„Przeklęta elfia krew”, pomyślał.

Zapachniało pieczonym mięsem. Piekielnie głodny, wziął łyk wody z bukłaka i ułożył sobie posłanie pod jednym z wydatnych korzeni wierzby, kątem oka patrząc na biesiadujących kupców i najemników, na ich wesołe, zaczerwienione od trunku i ognia twarze. Osłonił się szczelniej peleryną. Od ziemi ciągnął już chłód, który rozchodził się wzdłuż podkulonych kończyn aż do serca. Pewnie swoje dokładał brak ciepłej strawy, ale był zbyt dumny, by po ostatniej rozmowie z Wernenem prosić o kolację. Hodowca koni, niech go czarty porwą! A jednak dobrze go było spotkać, po tylu latach. I źle go było obrazić – po tylu latach.

Po raz kolejny słuchał gwaru rozmów, skryty w norze jak królik. Tęsknił za towarzystwem – i nienawidził siebie za tę słabość. Przymknął oczy, dotykając czubkami palców listu.

Wracał. Wracał, ale jakie czekało go przyjęcie?ROZDZIAŁ TRZECI. DOM

Wschodnie Rubieże, zwane też Kresami, rozciągały się wzdłuż wschodniej granicy królestw Szydoru i Pochuncji, na tyle na uboczu, że nie brały udziału w większości potyczek i wojen toczących się w pobliżu. Jednocześnie handel mizrinowym drzewem, o jasnym chropowatym pniu, doskonałym do budowy statków, pałaców i katedr, zapewniał Kresom pewną niezależność od większych suwerenów. Z dzieciństwa Czarny Płaszcz zapamiętał cierpko-słodki zapach drobnych, białych kwiatów wczesną wiosną i świeżą, korzenną woń ściętych pni jesienią. Tylko najwytrwalsze wiewiórki mogły przegryźć skorupki małych, twardych mizrinowych orzechów, które – jeśli już udało się je rozłupać – stanowiły pożywną strawę. W parne sierpniowe południa widać było przemykające wśród gałęzi rude kity, zrzucające łupiny na niczego niespodziewających się wędrowców.

W bujnych zagajnikach krzewiły się maliny, ciężkie od słodkich, pełnych owoców. Wśród wysokich traw porastających wzgórza pasły się spokojnie krępe konie i czarne owce. Gdzieniegdzie dało się zauważyć kędzierzawą czuprynę leżącego pasterza o ospałych oczach, z nieodłączną fletnią na piersiach.

W południowych księstwach mawiano z przekąsem, że kresowianie mieszkali zbyt blisko granicy z elfami, żeby wyszło im to na dobre – co nów kąpali się w krwi cielęcej w świetle księżyca i chadzali boso po szczytach ostańców, zrzucając kamienie na niepożądanych gości. Niemniej nie przeszkadzało to Południowcom sprowadzać stąd drewna do letnich rezydencji, a kto miał tartak i pozwolenie na ścinkę drzew – ten żył dostatniej niźli niektórzy utytułowani hrabiowie z bardziej cywilizowanych zakątków świata.

Wiewiórczy Dwór, zwany przez kresowian Wiewiórczynem, należał do takich posiadłości – z dwoma tartakami, dwoma młynami na rwącej Bystrzynie oraz stajnią pełną pełnokrwistych kresowych koni i zagajnikami mizru o wysokich pniach i mięsistych owalnych liściach zwisających jak łzy z gałęzi.

Czarny zerwał kilka liści i roztarł je między palcami. Tak mu brakowało tego cierpkiego, korzennego zapachu! Orzech pacnął na ziemię przed kopytami Tardymbasa, a winowajczyni umknęła, powiewając rudą kitą. Południowa spiekota ustąpiła łagodnym podmuchom ciepłego wiatru. Półelf zrezygnował z szerokiej, ubitej drogi, skręcając w krótszą, leśną ścieżkę. Otarł dłonie o czarną koszulę, starając się uspokoić. Las zaczął się przerzedzać i słychać było wesołe, szczebiotliwe głosy dziewcząt, bez uwodzicielskiego tembru, jako że mężczyźni o tej porze pracowali przy drewnie, na polu lub przy zwierzętach.

Ile minęło czasu? Dziewczęta, które teraz przekomarzają się wesoło, musiały być dziećmi, gdy wyjeżdżał w glorii i chwale, z nową czarną peleryną, trzosem pełnym monet i głową nabitą głupstwami.

Tardymbas dostojnie zwolnił kroku, potrząsając grzywą zaplecioną w drobne warkoczyki. Na polanie siedziały i półleżały kobiety, wszystkie ze swobodnie rozpuszczonymi włosami, w cienkich, bawełnianych sukniach podkreślających ich kształty. Nie spodziewały się nikogo – jedne przebierały zioła w koszach, inne haftowały powoli barwne wzory na białych koszulach, jeszcze inne wylegiwały się, obracając twarze ku ciepłym promieniom słońca. Zastukotały kopyta – kobiety obróciły się z ciekawością, któż to wrócił szybciej.

– Svartalfy! – wrzasnęła jedna, zrywając się na nogi. Zioła wysypały się z przewróconego koszyka.

– Ajjj! Na pomoc! Ratunku! Elfy! Elfy! – zawołała z przerażeniem inna, cofając się pod mury.

Niektóre zaczęły uciekać, inne siedziały pobladłe.

– Spokojnie! Nie zrobię wam krzywdy! – Czarny Płaszcz uniósł dłonie w górę. Tego się nie spodziewał.

Skrzypnęły duże, dębowe drzwi. Czarnowłosa kobieta o twarzy przykrytej ciemną woalką stanęła na progu. Przypominała posąg o alabastrowej, gładkiej skórze, tak innej od słonecznej opalenizny dziewcząt. Zrobiła kilka drobnych, sztywnych kroków, wyciągając dłonie przed siebie.

– Wyjedź z cienia, elfie.

Szafiry na jej piersiach błyszczały ponurym granatem.

– Nie poznajesz mnie? – Czarny zeskoczył z konia, podchodząc lękliwie z płochym uśmiechem na twarzy. – Pamiętasz mnie?

Kobieta milczała. Gdy znalazł się bliżej, położyła mu dłonie na ramionach, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w jego twarz, jakby szukała w niej rozwiązania tajemnicy. Wstrzymał oddech. Chwila przedłużała się nieznośnie. Kierując się odruchem, objął ją wpół, a ona stała jak posąg, prosta jak strzała i obojętna.

– To ja, mamo. Wróciłem. Poznajesz mnie?

Cofnął się, jeszcze raz się jej przyglądając. Gęste, ciężkie włosy opadały na ramiona, choć jako zamężna powinna nosić je splecione na karku. Zamrugała, dotykając jego policzka.

– Czarny – powiedziała cicho i odwróciła się, zmierzając z powrotem do domu. – To mój syn, głupie – powiedziała zimno do dziewek.

Czarny Płaszcz został na polanie. Dziewczęta rozproszyły się, z opuszczonym wzrokiem sprzątając bałagan. Niektóre strzelały oczami spod powiek na obcego o intrygującej twarzy, która była bielsza niźli ich najlepsze koszule.

***

Dwaj chłopcy wjechali na dziedziniec. Obaj mieli złociste, długie włosy opadające grzywą na szczupłe ramiona. Starszy – na oko trzynasto-czternastoletni – starał się podążać przed młodszym, wyraźnie nadąsany. Za to młodszy stroił miny, pusząc się na siodle i zadzierając nos.

– Wielki wojownik Pawie Pióro! – krzyczał za nim. – Kurze oko! Tchórzofretka!

Starszy odwrócił się ze złością.

– Nie będę się z tobą bawił, dzieciaku! Niebawem będę wojownikiem, a ty ledwo co odrosłeś od cycka mamki!

– Nieprawda! – wydarł się młodszy bojowo. – Jeszcze ci pokażę, jakim jestem wojownikiem!

Znienacka w jego ręku znalazło się niedojrzałe jabłko. Wytknął czubek języka, zmrużył oczy i wycelował w plecy starszego brata.

– Dobry wojownik nigdy nie daje się zaskoczyć – powiedział donośnie niski głos.

Chłopcy zatrzymali konie, rozglądając się w popłochu.

– Kim jesteś? Gdzie się chowasz? – powiedział groźnie starszy, kładąc dłoń na mieczu.

– Jestem cieniem pośród gałęzi, jestem szelestem w wietrze. Jestem podobny do ciebie i niepodobny zarazem.

Starszy obrócił się zaniepokojony, usiłując dojrzeć intruza. Młodszy tymczasem skulił się pod rozłożystą, starą jabłonią. Podwórze było opustoszałe o tej porze, ale dlaczego nikt się nie zjawił na ich widok? Pobielałe ściany dworku wyglądały jak bezpieczna przystań – jednak ktoś na nich czyhał gdzieś wśród bujnych zarośli wokół domu. Kto? Starszy chłopiec przebiegł wzrokiem po stajni i jej uchylonych wrotach, po mizrinowym zagajniku, rabatach pełnych słoneczników, starym sadzie pełnym zdziczałych jabłoni i gruszy, gdzie skrył się młodszy brat.

Chwila! Gniada Sikorka skubała trawę – bez jeźdźca na siodle!

– Niedźwiadek! – krzyknął młodzieniec, ściskając miecz. – Niedźwiadek!!!

Cisza.

– Myślałem, że jesteś trochę lepszy w rozwiązywaniu zagadek – powiedział przeciągle aksamitny głos.

– Oddawaj mojego brata! Wyłaź z ukrycia, tchórzu! – krzyknął bojowo starszy, obnażając zęby. – Zaraz cię wypatroszę! Połamię kości!

Intruz wybuchnął szaleńczym śmiechem, do którego po chwili dołączył zduszony chichot dziecka.

– Co u licha…

Spomiędzy gałęzi jabłoni wyjrzała twarz Niedźwiadka. Chłopiec zszedł na ziemię, strącając kilka jabłek, radosny i umorusany.

– Czekam na wyjaśnienia – powiedział ponuro starszy brat.

– A ja na powitanie – odparł lekko niski głos. – To, że nie masz swojego imienia, nie znaczy, że powinieneś tracić resztki wychowania, mój złoty braciszku!

Chłopiec podszedł pod jabłoń. Na najgrubszej gałęzi rozpierał się z gracją odziany na czarno młody mężczyzna, o kruczych włosach związanych opaską na elfią modłę i znajomych rysach.

– Żeby była jasność: wcale się nie ukrywałem! – roześmiał się Czarny Płaszcz, przeciągając i zeskakując z drzewa. – Tak byliście zajęci sobą, że świata nie widzieliście!

Niedźwiadek wtulił się mocno w elfiego półbrata, opierając brodą o jego brzuch i patrząc z uwielbieniem w oczach. – A przywiozłeś nam coś?

– Przyjechałeś na moje postrzyżyny – powiedział cicho starszy chłopiec. – Nie odpowiedziałeś na mój list. Myślałem…

– Wolałem po prostu przyjechać – odpowiedział Czarny Płaszcz, dając prztyczka w nos Niedźwiadkowi. – Nawet sprawy wielkiego świata muszą zaczekać.

– Nie skończyłeś Akademii, ojciec powiedział, że uciekłeś…

– Znalazłem… lepsze zajęcie – uśmiechnął się krzywo półelf. – Na dworze magnata, na południu. Ale dla mojego brata zawsze znajdę czas. Kiedy uroczystość? Sądząc po twoich długich kudłach, nie spóźniłem się za bardzo?

Wspólnie weszli do dworku, przekomarzając się i rozmawiając z ożywieniem. Czarny Płaszcz zatrzymał się w progu. Jego bracia odwrócili się ze zdziwieniem. Uniósł brew, rozkładając ręce.

– Ach… Wejdź w nasz dom, bądź naszym gościem – powiedział starszy z zakłopotaniem.

Czarny Płaszcz pokłonił się jemu przesadnie nisko, paradnie przestępując próg. Niedźwiadek zaczął tańczyć dookoła niego, wrzeszcząc z radości, jak jakiś barbarzyńca z dalekich krain. Chwycił go za rękę, ciągnąc do swojego nowego pokoju – starszy brat bowiem, tracąc imię miesiąc przed uroczystością, spał poza domem, jako że nie należał już do świata dzieci, ani jeszcze do świata dorosłych. Starszy brat – nie można było wymawiać jego dziecięcego imienia, przynosiło to pecha – wywrócił oczami.

– Barbard wraca dzisiaj? – szepnął Czarny Płaszcz do brata, gdy Niedźwiadek oddalił się na chwilę, przeskakując po trzy stopnie.

– Nie, ojciec wyjechał do miasta rozmówić się z ostatnimi kupcami mizrinu, wróci najszybciej pojutrze.

Czarny Płaszcz kiwnął głową. Dobre i to, choć jak dla niego mógłby nie wracać.

Niedźwiadek stanął dumnie w surowym pokoju z własnym kominkiem, rzeźbionym w klucze i mizrinowe liście, napawając się zdobionym łożem i sekretarzykiem, a także – oczywiście – łukiem wiszącym na ścianie, zbyt jeszcze dużym na jego drobne ramiona.

Czarny Płaszcz zdjął łuk, napiął cięciwę i udał, że mierzy do przechodzącej przez podwórze opasłej kucharki.

– Czy nadal jest taką jędzą, jaką była kilka lat temu? – zapytał, mrużąc oczy.

– Większą! – odparł ze smutkiem Niedźwiadek, pierwszorzędny łasuch.

– Dajcie strzały – mruknął Czarny Płaszcz, przysiadając na parapecie.

Obserwował, jak idzie do kuchni kolebiącym krokiem, bujając obfitymi biodrami w lewo, w prawo, w lewo, w prawo – od patrzenia można było dostać choroby morskiej – niosąc przed sobą kosz wypełniony po brzegi jajami. Posapując, uniosła stopę, by postawić ją na schodku – pach! Strzała wbiła się między jaja, roztrzaskując kilka na wszystkie strony. Kucharka wrzasnęła, straciła równowagę – i spadła na ziemię, a reszta jajek potłukła się, spływając po jej twarzy i białym fartuchu.

– Poszło lepiej, niż myślałem – powiedział z zadumą Czarny Płaszcz.

Kucharka zadarła głowę, dostrzegając chowającą się za murem sylwetkę.

– Ty…! – wrzasnęła, rozpoznając go. – Ty dzikusie, ty huncwocie, ty obwiesiu!

Chłopcy zwijali się ze śmiechu na podłodze. Czarny tymczasem usiadł przy otwartym sekretarzyku i przejechał dłonią po wygładzonym, inkrustowanym blacie. Chwila…

– To sekretarzyk matki? – zapytał cicho.

Niedźwiadek chichotał niepowstrzymanie, ale starszy brat spoważniał. Podszedł do biurka, opuszczając wzrok.

– Nie wiesz, co się z nią teraz dzieje… jaka jest. Kiedyś prawie spaliła dom, rozniecając pożar z jakiś starych listów. Ojciec kazał go postawić tutaj, to droga rzecz.

– To droga rzecz d l a n i e j – wycedził Czarny Płaszcz, dotykając szufladek, w których kiedyś trzymała pamiątki z dawnego życia, z życia przed Wiewiórczym Dworem. Nic dziwnego, że Barbard kazał go usunąć z jej pokoju, tak jak odsunął od niej pierwszego syna. Tak. Gdy o tym myślał, sam nie mógł zrozumieć swojego zdziwienia. Barbard był przewidywalnym człowieczkiem.

– Czarny – starszy brat przyjął błagalny ton. – Matka… ona oszalała. Naprawdę. Są lepsze i gorsze dni, a mówię ci, nie chcesz zobaczyć tych gorszych. Jest groźna dla siebie, dla innych.

Czarny Płaszcz milczał chwilę.

– Dziś ma lepszy dzień? – zapytał sucho.

– Tak, wypuszczamy ją wtedy na świeże powietrze, żeby pochodziła trochę, służki ją pilnują.

Czarny wstał gwałtownie i podszedł do okna.

– Ja jej trochę śpiewam i opowiadam, co zbroiłem, i tańczymy razem, i jemy słodkości – powiedział Niedźwiadek lekko. – Powiem jej, co dziś zrobiłeś! To było absolutnie królewskie!

– Królewskie? Tak teraz mówią młodzi? – zapytał Czarny, patrząc na rozciągające się pola, łąki i gdzieniegdzie wyłaniające się wapienne zęby ostańców. Słońce nieprzyjemnie paliło jego wysokie, jasne policzki. Wiedział, że powrót taki będzie, czuł to pod skórą. A przecież kiedyś tak kochał to miejsce.

– Dobrze, chłopcy – powiedział po chwili, mrużąc oczy. – Pójdę się odświeżyć do sali łaziebnej, nie pamiętam, kiedy ostatnio brałem kąpiel.

Niedźwiadek patrzył na niego z bezgranicznym podziwem. Ktoś, kto nie musiał się kąpać częściej niż raz na dwa dni, budził jego respekt. Sam musiał kąpać się co dzień przed uroczystą kolacją, uważał to za stratę czasu. I skóry ścieranej przez służki. Czarny pstryknął go w ucho z uśmiechem.

– Odprowadzicie mnie? – spytał.

Drewniany sekretarzyk przyciągnął jego spojrzenie. Matka ze śpiewem wyciągająca stare nuty – złoty medalion z pocałunkiem cesarza – skrobanie po papierze, gdy nieporadnie uczył się pisać – zasuszone kwiaty – welon, który drapowały jej pokojowe, a ona ściskała wargi do białości…

– Boję się – powiedział cicho starszy z braci.

Szli pustym korytarzem do wschodniego skrzydła. Kamienne posadzki dźwięczały od ich kroków: szybkich, krótkich tup-tup Niedźwiadka, ledwo słyszalnych, miękkich szu-szu Czarnego i powłóczystych, niepewnych stuk-stuk jeździeckich butów starszego brata.

– Dasz radę. – Czarny ścisnął jego ramię. – Zawsze byłeś zwinny, błyskotliwy. Wywalczysz sobie nowe, męskie imię i poważanie.

Jasne oczy spojrzały w górę z nadzieją. Nadal był wyższy od niego, chociaż – kto wie – może za parę lat wróci tu na ślub i okaże się, że braciszek przerasta go o głowę.

– Ojciec nie zna się na formach i szermierce. Kiedyś pamiętał je wszystkie, ale nie mam się kogo poradzić, odkąd mistrz Dago zmarł na wiosnę… A starszych innych rodów nie wypada pytać, nie nam…

Czarny zatrzymał się w miejscu. Chłopcy stanęli, spoglądając po sobie. Widział, że trudno im odczytać jego twarz, zapomnieli, że u niego najdrobniejsza zmarszczka znaczyła gniew, a pogłębiony dołek w policzkach – uśmiech. A może kiedyś taki nie był?

Kiwnął dłonią. Niech zaczekają chwilę.

Gdy pojawił się z tobołkami, mieli nadal niepewne miny.

– Proszę – wręczył każdemu pakunek.

Niedźwiadek z okrzykiem dzikiej radości wyciągnął łuk – mały, ale giętki, dobry dla takiego szkraba. Oko i rękę trzeba ćwiczyć od dziecka.

– To nie jest zabawka, Niedźwiadku. – Wziął go pod brodę. – To prawdziwa broń.

Niedźwiadek pokiwał głową i odtańczył taniec radości, wymachując łukiem na boki.

Za to starszy brat w milczeniu ważył w ręku ostry, piękny miecz z najczystszej krasnoludzkiej stali.

– To miał być prezent… cóż, po tym, jak zdobędziesz nowe imię. Ale chyba przyda ci się już teraz, co? Idź ćwiczyć, jak się odświeżę i coś przekąszę, przyjdę do ciebie, poszlifujemy formy.

– Jest piękny – powiedział chłopiec cicho, wymachując nim na próbę.

– Teraz musisz wymyślić dwa imiona – rzucił Czarny przez ramię, wchodząc do przedsionka łaźni.

***

Leżał zanurzony w gorącej wodzie, opierając plecy o szorstki kamienny gzyms. Po raz kolejny doszedł do wniosku, że był stworzony do wystawnego życia i dobrobytu. Szkoda, że dobrobyt najwyraźniej nie był stworzony dla niego. Zanurzył głowę. Ciepło rozlało się rozkosznie po całym jego ciele. Zamknął oczy. Została tylko upajająca, gorąca nieważkość. Żadnych kłopotów, żadnych zmartwień. Wynurzył się, parskając i prychając. Krew pulsowała w jego żyłach, rumieniąc blade policzki. Gdyby ktoś go teraz obserwował, dostrzegłby srebrzystą sieć naczyń znaczącą jego białe ciało; pamiętał, jak Yngri wpatrywała się w niego wielkimi oczami, jakby zobaczyła smoka, a przecież miał domieszkę krwi elfów.

Demony i złe moce!

Nie, nie będzie o tym myślał.

Wyszedł z kąpieli ociekający wodą i ponury. Owinął się ręcznikami i zaczął osuszać długie, ciemne włosy, tak podobne do włosów matki. Kroki. Służąca o pełnej twarzy i perkatym nosku, chyba nawet jedna z tych, które wcześniej panicznie uciekały na jego widok, przyszła zabrać jego ubranie. Na stołku leżało nowe, zielono-rude, w barwach Wiewiórczyna. Będzie w nim wyglądał jak błazen. Cóż, na wschodzie czarne ubrania źle się kojarzyły.

– Przynieście posiłek na powietrze – powiedział oschle.

Nie spojrzała na niego, kiwnęła lekko głową i zniknęła pospiesznie w przedsionku. Jakby mogła się od niego tą elfią krwią zarazić. Albo jakby się bała. Nie wiedział, co bardziej go irytowało.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: