- W empik go
Czarownice z Baskonii - ebook
Czarownice z Baskonii - ebook
Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z pogranicza francusko-hiszpańskiego. Niemal filmowa akcja trzyma w napięciu i pozwala poczuć, jaką siłę ma nienawiść, nieograniczona władza, doświadczenie krzywdy, ale też miłość, tradycja i poczucie wspólnoty.
Jest rok 1609. Do Baskonii, przesiąkniętej pogańskimi obrzędami i mitami, przybywa z misją wykorzenienia czarów wysłannik Henryka IV, Pierre de Lancre, w otoczeniu oddziału zbrojnych. Z fanatyczną gorliwością tropi ludzi podejrzanych o układy z diabłem. Misja trwa dwa miesiące, na stosie ginie co najmniej osiemdziesiąt kobiet, wiele osób doświadcza tortur, jeszcze więcej jest więzionych w nieludzkich warunkach. Czasem, by trafić na stos, wystarczy być kobietą…
Na tej surowej ziemi Basków, opuszczonej przez mężczyzn, którzy wypłynęli w morze, splatają się losy czterech wspaniałych kobiet – pięknych i niezależnych.
Gracjana, posługaczka kościelna oczekująca powrotu ukochanego z wyprawy wielorybniczej, jako pierwsza pada ofiarą de Lancre’a. Amalia, kochana i szanowana przez wszystkich uzdrowicielka, szybko dostrzega zagrożenie dla całej społeczności. Murgui, młoda dziewczyna o cygańskiej urodzie, od lat odtrącana przez otoczenie z powodu obcych rysów twarzy, ulega żądzy zemsty. Lina, zgwałcona w dzieciństwie, para się prostytucją i jest gotowa zrobić wszystko, aby uciec od biedy i pogardy.
O autorce:
BERNADETTE PÉCASSOU – pochodząca z Kraju Basków autorka poczytnych powieści, w których często nawiązuje do historii rodzinnego regionu. Przed rozpoczęciem kariery literackiej pracowała jako dziennikarka i realizatorka telewizyjna. Jej książka La Belle Chocolatière (2001), której akcja rozgrywa się w Lourdes, odniosła tak wielki sukces, że autorka postanowiła poświęcić się wyłącznie pisaniu. W swoich wielowątkowych powieściach przedstawia wyraziste bohaterki z różnych warstw społecznych i stara się przywrócić kobietom właściwe miejsce w historii.
O tłumaczce:
IWONA BADOWSKA – tłumaczka literatury francuskojęzycznej, członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, absolwentka Wydziału Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, przez wiele lat związana z Muzeum Narodowym w Warszawie. Autorka przekładów literatury pięknej i literatury faktu (m.in. Régine Pernoud, Kobieta w czasach katedr i Kobieta w czasach wypraw krzyżowych). Jako pierwsza przybliżyła polskim czytelnikom twórczość noblistki Annie Ernaux (Miejsce, 1989).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67029-91-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest rok 1609. Francja daleka od zjednoczenia, a jej zjednoczenie to wyraz woli Henryka IV. Jego obsesja. Jeden język, jeden król dla jednego państwa. No i jeszcze król zamierza wykorzenić uprawianie czarów, które rozpowszechniło się na ziemi baskijskiej. W tym celu wysyła tam swojego człowieka, Pierre’a de Lancre. Udziela mu wszelkich pełnomocnictw, na piśmie podpisanym ręką monarchy i zatwierdzonym dekretem parlamentu w Bordeaux w dniu 6 czerwca.
I oto w pewien mglisty poranek, w żelaznym hełmie zapiętym pod brodą, jak przystało na wojownika, Pierre de Lancre przybywa konno w okolice Bayonne na czele intrygującego orszaku przemierzającego zapylone drogi. Wysoki, barczysty, zaprawiony w ćwiczeniu zarówno swego ciała jak i umysłu, należy do najwyższych sfer. Stąd bierze się jego pewność siebie, postawa, a także elegancja w każdym geście. Działa zgodnie z prawem i powierzoną misją, przystosowując swoje zwyczaje do obranego celu.
Na ziemi baskijskiej życie jest ciężkie, za to solidarność między ludźmi bardzo silna, a nierozerwalność wspólnoty potężna. Nie mówiąc już o tym dziwnym języku, który tworzy zupełnie specyficzną więź między mieszkańcami i nie ułatwia kontaktów, o czym wkrótce Pierre de Lancre przekona się osobiście.1
Mgła się rozproszyła. Jest początek lata, żar leje się z nieba. W zacienionych uliczkach przechodnie prześlizgują się pod murami domostw. A w półmroku kościoła Gracjana spłukuje obficie wodą kamienne płyty posadzki. Młoda dziewczyna nie myśli o tym, co robi, nie myśli też o Bogu, myśli o Peyo, który wyruszył z Saint-Jean-de-Luz w podróż na odległy kontynent. Jej narzeczony wraz ze swoim przyjacielem Andrèsem zaciągnął się w ostatniej chwili na statek, obaj wybrali połów wielorybów zamiast uprawy ziemi, która prawie nic nie dawała. O tym odległym kontynencie Gracjana wie tylko to, że nazywa się Nowa Ziemia.
„Nie martw się, moja Gracjano. Wrócę zdrów i cały. Za bardzo zależy mi na tobie, żebym chciał ginąć na morzu jak jakiś głupek”. Roześmiał się i podał jej swoją brązową pasterską pelerynę. „Obiecaj mi, że będziesz się nią okrywać, a ja w ten sposób będę zawsze blisko ciebie, żeby móc cię ochraniać”.
Gracjana szybko narzuciła pelerynę na ramiona i zapięła ją pod szyją na piękny guzik z bukszpanowego drewna, własnoręcznie wykonany przez Peyo. „Dobrze, Peyo, będę ją nosiła codziennie”.
Peyo objął Gracjanę, a ona z oczami pełnymi łez patrzyła, jak odpływa statkiem na ten najbardziej niebezpieczny na świecie ocean. Nieraz słyszała, jak marynarze mówili, że na północnym Atlantyku fale są wysokie jak mury, nie do przebycia, i twarde jak kamień. W ostatnim sezonie nie wróciło z połowów ośmiu mężczyzn. Wieloryb wciągnął ich w głębinę. Gracjana próbuje sobie wyobrazić ich ciała unoszące się w morskiej otchłani i prosi Boga, żeby Peyo powrócił żyw z tej wyprawy. Ma tylko jego, no i Ibana. Iban to jej mleczny brat. Gracjana była sierotą, wychowywali ją rodzice Ibana. Iban jest księdzem, a jednocześnie przyjacielem Peyo z czasów dzieciństwa. Obiecał, że zaopiekuje się Gracjaną.
„Nie martw się, Peyo. Potrzebuję kogoś do posługi w kościele. Będzie sprzątała u mnie w kościele, a Nasz Pan będzie nad nią czuwał”.
Gracjana ceni spokój i chłód panujący w kościelnym wnętrzu. Lubi swoją pracę i wykonuje ją sumiennie. Świątynia jest zadbana i ukwiecona jak nigdy dotąd. Stała się jej schronieniem. Tu, oddalona od zewnętrznego świata, próbuje wyobrazić sobie wspólną przyszłość z Peyo. Powiedział, że wyrusza tylko na czas, który pozwoli mu zarobić pieniądze i uniknąć pracy na służbie. Gracjana rozmyśla więc nad przyszłym domem, z zieloną łąką i, być może, zwierzętami. Spogląda teraz na tego Boga siedzącego na złocistym tronie. Czy On ją widzi? Czy ją słyszy?
Dzisiaj Gracjana szykuje się do prania, u siebie w domu. Będzie prała haftowane obrusy z kościelnych ołtarzy. Kiedy wychodzi z kościoła, niosąc te obrusy, jej wzrok przyciąga jakiś dziwny orszak zmierzający do pobliskiego wzgórza. Zaś stojący na czele orszaku Pierre de Lancre nie dowierza własnym oczom. Co robi ta kobieta w świątyni Boga? Jak to możliwe, że posiada klucze do kościoła? Przecież tyko duchowni mają prawo do takiego zaszczytu. No i dlaczego wynosi obrusy liturgiczne? Na Boga, może to jakaś złodziejka? No tak, złodziejka na służbie szatana! Orszak zatrzymuje się w ciszy przerywanej jedynie oddechem koni i dreptaniem końskich kopyt. Umysł królewskiego wysłannika wyciąga pospieszne wnioski. Oczywiście, król ma rację, diabeł jest wszechobecny na tych ziemiach i zagraża stabilności tego regionu.
W początkach XVII wieku obecność diabła nie budziła żadnych wątpliwości. Jean Bodin, autorytet tamtych czasów, pisał przecież wyraźnie, że diabeł wysyła swoich emisariuszy, żeby demoralizować ludzi. Pierre de Lancre przestudiował jego dzieła, jest przesiąknięty ich treścią, zafascynowany również traktatem Malleus Maleficarum („Młot na czarownice”). Królewski wysłannik jest uformowany na modłę ówczesnych idei, tym bardziej, że ojciec zmuszał go do nauki z wielką surowością. Jako dziecko cierpiał z tego powodu, natomiast jako dojrzały mężczyzna jest za to wdzięczny ojcu. Trudna droga doskonalenia sprawiła, że dzisiaj to właśnie jemu monarcha powierzył prowadzenie tej nadzwyczajnej misji.
Z miejsca gdzie się znajduje, widać czerwone połyskujące w słońcu dachówki miasta Bayonne i wody Adouru roznoszące słoneczne blaski na okoliczne wzgórza. Na granicy ciemnych lasów rozciągają się intensywnie zielone łąki, idealnie zarysowane, zaś w głębi tego pejzażu nawarstwiają się harmonijnie szczyty Pirenejów, niczym obrazy ze starych baśni. Piękno tego krajobrazu przejmuje do głębi. Pierre de Lancre jest wzruszony. On i jego bliscy pochodzą z tej szlachetnej krainy. I przychodzi mu na myśl pewne wspomnienie. Widzi siebie jako dziecko, znajduje się w składzie win należącym do jego rodziny, na ścianie dostrzega niedawno powieszoną tam mapę. Zaciekawiony, wodzi po niej wzrokiem.
„Bordeaux, Béarn, Bigorre, Biscaye…” Brakuje jednej nazwy. Szuka jej, ale nie znajduje.
„A gdzie jest Baskonia, dziadku?”
Nie podnosząc oczu znad dokumentów, dziadek odpowiada: „Zapewniam cię, że pan Oronce Fine, geograf królewski, zna swój zawód.
– Ale…
– Jeżeli tej nazwy nie umieścił na mapie, to oznacza, że czegoś takiego nie ma. Kraj Basków nie istnieje”.
Ponieważ mały Pierre wydaje się nieusatysfakcjonowany tą odpowiedzią, dziadek dorzuca: „Baskonia to ziemia biedaków. Zapomnij o niej. Teraz jesteś mieszkańcem okolic Bordeaux, dziedzicem winnic i win. Pochodzisz ze szlachetnego i bogatego regionu”.
– Co się dzieje, Pierre? Dlaczego się zatrzymaliśmy? Czy coś się stało?
Jean d’Espaignet, uczestnik orszaku, sędzia w parlamencie Bordeaux, zaintrygowany sytuacją, wysunął się konno naprzód.
– Nie, nie – pospiesznie odpowiada de Lancre. – Ruszajmy!
W międzyczasie Gracjana zdążyła już zniknąć z pola widzenia Pierre’a de Lancre, a on zaczął przeklinać w duchu swoją niekonsekwencję. Jak to się stało, że pozwolił sobie na taki przypływ wspomnień i to w momencie, kiedy przyłapał tę kobietę w tak zastanawiającej sytuacji? Przecież dziadek i ojciec ostrzegali go, żeby nie ulegał żadnym pokusom, nawet pięknego krajobrazu. Iluż to ludzi widział, którzy popadli w ruinę z powodu majątku, kobiet, dzieł sztuki czy biżuterii. Nieświadomość doprowadziła ich rodziny i ich posiadłości do upadku.
„Jeżeli coś jest zbyt piękne, powtarzał jego dziadek, miej się na baczności. Diabeł zawsze jest w pobliżu”.
Pierre de Lancre posiada wszystko, aby móc korzystać z życia, ale jego podejrzliwość jest ogromna. Solidna edukacja trzyma go na wodzy, także strach przed błędem, przed niedbalstwem – a zatem wady, których w jego rodzinie obawiano się jak dżumy i starano się odegnać wytężoną pracą. W tej chwili, upokorzony, opanowuje się jednak i przysięga sobie być bardziej czujnym w przyszłości. Ta misja to wielki zaszczyt. Dla króla, dla państwa, dla bliskich, zaś on, królewski wysłannik, musi być bez zarzutu.2
W wielkiej sali zamku służba zapaliła już ośmioramienne świeczniki i ustawiła na koziołkach długie drewniane blaty pokryte białymi obrusami. Zapadła noc. Weneckie naczynia i weneckie kielichy odbijają blaski świec. Goście napływają do sali, a królewski wysłannik oddycha z ulgą. Nareszcie, nareszcie kultura, elegancja i wykwintne dania! Po kilkudniowej wyczerpującej podróży w kurzu i błocie znajduje owo wyrafinowanie, do którego przywykł, zaś zgromadzeni goście z uwagą słuchają jego relacji z wyprawy. De Lancre żali się, że jego karawana, nie mając możliwości ominięcia wielkich wrzosowisk, podczas trzeciego etapu podróży wielokrotnie grzęzła w błocie.
– Straszliwa pułapka – irytuje się, przeklinając to pustkowie usiane lagunami i kiepskimi drogami… – Można by pomyśleć, że zostały celowo tu umieszczone, aby wytracić podróżników, którzy się nieopatrznie zapuścili w te strony.
– A jednak podjął pan to ryzyko! – wykrzyknęła z podziwem Aimée d’Artix. – Ma pan rację, to było niebezpieczne. Na tych wrzosowiskach roi się od obdartych i wygłodzonych żołnierzy, którzy rzucają się na wszystkich. W ubiegłym miesiącu obrabowali jakiegoś ubogiego komiwojażera, który się tam zagubił. Miał pan szczęście, że pan się na nich nie natknął.
W tym momencie Pierre de Lancre nachyla się do swojej sąsiadki i z dziwnym uśmieszkiem na ustach odpowiada:
– Myślę raczej, szanowna pani, że to oni mieli szczęście i nie natrafili na mnie.
Pani domu, zaskoczona tą odpowiedzią, zaśmiała się nerwowo. Aimée nie odczuwa ani współczucia, ani empatii dla tych żołnierzy pozostawionych na pastwę losu przez króla Francji po wielu latach służby, podczas wojen religijnych, ale ton wypowiedzi jej gościa jest zastanawiający. Czy to jakieś ostrzeżenie? Co chciał przez to powiedzieć? Aimée jest zaniepokojona. Wyczuwa jakby ukrytą agresję. Dobrze wie, że de Lancre znalazł się tu, żeby oczyścić ten region, a jej własny syn przyczynił się do jego przybycia. W liście podpisanym przez seniora i przez zarządcę tego regionu usilnie prosił on Henryka IV, ażeby uwolnił ich od czarownic i od zaklęć, które rzucają na tutejsze posiadłości. W rzeczywistości jednak te czarownice mają rysy ich nieprzejednanych wrogów z wybrzeża, z Ciboure i Saint-Jean-de-Luz, przeciwko którym prowadzą bezlitosną wojnę.
Król nieprzypadkowo wybrał Pierre’a de Lancre. Aimée d’Artix jest z nim spokrewniona, te więzy powinny ją uspokajać, ale musi pozostać czujna. Czasy są niepewne. Wszędzie mnóstwo szpiegów, jedni zdradzają drugich. Nie tak dawno ludzie mordowali się nawzajem bez litości. Książę Gwizjusz i Henryk III stracili życie i nikt nie wie, do którego świętego się zwrócić ani do jakiego Boga się modlić. Przez trzydzieści lat wojen religie nastawiły wrogo jednych ludzi przeciwko drugim i nie jest dobrze znaleźć się po złej stronie. Ale która jest dobra? Aimée dokonała już wyboru. Jest katoliczką, tak jak królowie Hiszpanii, zaś niedawna konwersja króla Francji, Henryka IV, budzi jej obawy. Nie zapomina, że był protestantem i synem wielkiej kapłanki Joanny d’Albret.
Nieoczekiwanie honorowy gość wieczoru przerywa tok ponurych myśli Aimée, wznosząc toast za jej zdrowie i pomyślność rodziny. Sypie przy tym komplementami na temat wykwintnych potraw i różnorodności dań, a robi to tak umiejętnie, że Aimée odzyskuje spokój i postanawia cieszyć się atmosferą udanego wieczoru. A pomijając już wszystko inne, interesy jej syna mają się dobrze.
Muzycy grają tradycyjne melodie, a lokaje napełniają kielichy gościom. Zachwyceni biesiadnicy nie odrywają oczu od królewskiego wysłannika i chłoną jego słowa. Aimée, dumna, że może podejmować krewniaka, który jest bywalcem dworu królewskiego, wyjaśnia siedzącej obok znajomej, że Pierre de Lancre jest wnukiem Basków, nawet jeżeli ta gałąź rodu dorobiła się majątku na handlu winem w Bordeaux, a stolica Akwitanii stała się widownią ich niespodziewanego awansu społecznego. De Lancre skoligacony poprzez małżeństwo ze sławną rodziną Montaigne’a, którego stryjeczną wnuczkę Jeanne de Mons poślubił, lansował się jako humanista, zgodnie z tą nową wówczas filozofią. W tej szybkiej i nadzwyczajnej karierze fortuna i stanowisko jego ojca, sędziego i doradcy królewskiego, odegrały, rzecz jasna, niebagatelną rolę. Dużo czasu spędził we Włoszech, stosownie do mody panującej wówczas na europejskich dworach. Pobierać nauki tylko we Francji…? To trąciło pospolitością, należało być kosmopolitą i władać wieloma językami. Ostatecznie Pierre ukończył studia i zrobił doktorat z prawa na renomowanym uniwersytecie w Turynie.
– Ale… – odzywa się siedząca obok znajoma i po chwili wahania pyta – jego pradziadek nazywał się Rosteguy, chyba się nie mylę?
Aimée potwierdza.
– A więc skąd ta zmiana nazwiska? Czyżby baskijskie pochodzenie mu przeszkadzało?
Aimée wyprostowuje się, nieco zirytowana. Owszem, Pierre nazywał się Rosteguy, ale pragnąc się zasymilować ze środowiskiem władzy i dworu, lepiej było posiadać nazwisko z przyimkiem „de”.
– Sprawy zostały załatwione zgodnie z przyjętymi zasadami, bez żadnej kradzieży. Jego majętny ojciec kupił tytuł szlachecki i dom. Nie widzę problemu…
Zakłopotana sąsiadka już nie drąży tematu. W głębi duszy myśli jednak, że wypieranie się swojego pochodzenia, żeby zadowolić rządzących, to nie jest dobry znak. Zwłaszcza w przypadku Basków, tak dumnych ze swoich korzeni.
Noc już zapadała, kiedy goście zaczęli opuszczać zamek. Księżyc oświetlał teraz ich sylwetki pod drzewami rozległego parku, tworząc nieomal teatralną scenerię. Oszołomieni wystawnym przyjęciem na zamku szacownej rodziny, goście odczuwają radość z przebywania we własnym, tak zacnym gronie. Z wysokości kamiennych schodów Aimée odprowadza ich wzrokiem aż do momentu, kiedy ostatni powóz niknie na drodze ku Hiszpanii. Dzisiejszy wieczór kosztował ją sporo wysiłku i wymagał strategii, chociażby w zaplanowaniu miejsc przy stole, niemniej okazał się wielce udany.
– Wieczorne przyjęcie, szanowna pani, było nadzwyczajne – oświadczył zarządca regionu przy pożegnaniu. – A czcigodny wysłannik królewski to nasz znaczący sprzymierzeniec. Słyszała pani, jak surowo karcił naszych wrogów, tych armatorów z wybrzeża? „Odrywać ludzi od ziemi żywicielki, odrywać od rodzin, żeby wysyłać ich na zgubę w morskich odmętach? Toż to szatańskie dzieło!” – wyrecytował zarządca głośno i dobitnie.
– „To działać wbrew woli Boga. Oto dlaczego tu przybyłem. Jestem do Jego dyspozycji” – uzupełnił uroczyście syn Aimée. – Wszyscy to zrozumieli. Już jutro wysłannik królewski uda się na wybrzeże, żeby czynić to co konieczne. Tak przecież postanowiono.
Aimée czuje przypływ dumy. Nareszcie zapanuje sprawiedliwość. Wrogowie z wybrzeża pojmą wreszcie, że nie wolno porywać wieśniaków i robić z nich marynarzy! W niespełna dwa lata armatorzy z Ciboure i Saint-Jean-de-Luz niezmiernie się wzbogacili, a właściciele ziemscy podupadli z powodu braku plonów i ludzi do uprawy roli. Arogancja tych nowobogackich, którzy umieszczają fałszywe herby na fasadach swoich domów, a ponadto każą się obsługiwać czarnoskórym niewolnikom, irytuje Aimée w najwyższym stopniu.
Ale dzisiejszego wieczoru może się czuć usatysfakcjonowana. Jej syn, a także jej przyjaciel, zarządca regionu, pan Caupenne, umiejętnie zaognili spór, skarżąc się na czarownice. Pomijając parlament Bordeaux, obaj skierowali swoje pismo bezpośrednio do króla Francji. Ale dlaczego król ich wysłuchał? Czy to nie jest zbyt grubymi nićmi szyte… Jaki może być w tym interes króla? Biorąc pod uwagę niestabilność panującą we Francji, burzliwe relacje z królem Hiszpanii, Henryk IV ma naprawdę mnóstwo innych spraw na głowie. Nie mówiąc już o tych historiach z kobietami, które przysparzają mu poważ-nych kłopotów.
Ponure myśli dręczą Aimée, kiedy udaje się do sypialni. Wilgotne nocne powietrze sprawia, że odczuwa duszności. Otwiera szybko okno. Wpada świeży podmuch, w parku panuje cisza przerywana jedynie pohukiwaniem sowy ukrytej gdzieś w listowiu. Aimée oddycha głęboko. Ta kraina, rozgwieżdżone niebo, niekończąca się linia horyzontu, ocean szumiący w oddali za błękitnawymi wzgórzami, pokrzepiają ją w momentach zwątpienia. Nagle ciszę przerywa głośny rechot żaby. Zaintrygowana Aimée spogląda w stronę fosy i wydaje okrzyk przerażenia. Szkaradna ropucha patrzy na nią swoimi wyłupiastymi oczami. Przestraszona Aimée zamyka pospiesznie okno i ucieka do łóżka. Widziała już wiele żab, które pojawiały się w tym wilgotnym zakątku rodzinnej posiadłości, ale takiego potwora jak ta brunatna ropucha pokryta wielkimi brodawkami nigdy dotąd nie spotkała. Zobaczyć coś takiego, i to po uroczystości uświetniającej przybycie Pierre’a de Lancre, to nie może być przypadek… Kobieta drży na całym ciele.
Może to znak, Aimée wierzy w znaki. Urodziła się w czasach, kiedy ludzie upatrywali we wszystkim interwencji nieznanych bóstw. Jeżeli nawet czasy Renesansu rzucają nowe światło na cały świat, a przyczyniają się do tego również filozofowie, pisarze i uczeni – tego wieczoru ich wiedza nie pokona demonów i wiedźm niepokojących umysł starszej damy.
„Czarownice noszą na swoim prawym ramieniu obrzydliwą ropuchę – oświadczyła niedawno Augustyna, jej sąsiadka. – Każdy, kto spojrzy w oczy tej ropuchy, idzie prosto do piekła!”.
No tak, sąsiadka Augustyna traci po trosze rozum, ale Aimée też czytała to znakomite dzieło Malleus Maleficarum. Ta książka wzbudziła w niej nowe lęki, jeszcze gorsze niż te rozmaite duchy z pogańskich wierzeń, jakimi karmiono ją w dzieciństwie. Stare kamienie tego zamku też wzbudzają niepokój. Malleus mówi wyraźnie: ręka diabła jest wszechobecna. Nie dziw zatem, że Aimée dopatruje się diabelskich sztuczek także w ciemnych szczelinach pomiędzy kamieniami.3
Tysiące mil stąd, pod niebem innego kontynentu, młody mężczyzna ochlapany krwią rozcina podbrzusze ogromnej samicy wieloryba. Jego ruchy są precyzyjne i silne. Właśnie otworzył jej brzuch. Samica jest ciężarna. Z pomocą dwóch innych marynarzy zabijają małe wielorybiątko licznymi ciosami noża. Peyo ma dwadzieścia lat. Zabijał już i ćwiartował niemało wielorybów, ale wielorybiątko widzi po raz pierwszy. Stoi teraz pośrodku bezkształtnej masy trzewi i lepkich jelit, musi uważać, żeby się nie poślizgnąć. Od czasu kiedy zaczął zabijać i rozcinać stalowym ostrzem żywe ciała wielorybów, poznał co to strach. Strach, który ściska mu żołądek, wywołuje mdłości, strach, który każe mu szybko dorastać, żeby stawić czoło przeciwnościom i po prostu przeżyć. Czy na ławicach Nowej Ziemi przy brzegach Zatoki Świętego Wawrzyńca istnieje jakiś wybór dla tych mężczyzn, oprócz wspólnej walki z ogromnymi stworami morskimi? Surowość tej walki pochłania wszystkie ich siły i nie pozostawia miejsca na konflikty czy spory. Nie ma czasu do stracenia. Młodych mężczyzn porywa szalona nadzieja, że pewnego dnia nie będą już zależni od jakiegoś możnowładcy na ziemi czy na morzu. To dla tej wolności ryzykują swoje życie przy każdej wyprawie. Wieczorami, przy kominku, piekąc plastry wielorybiego mięsa na rozżarzonych węglach, dzielą się swoimi marzeniami o posiadaniu statków, zdolnych transportować surowce otrzymane z dwudziestu pięciu wielorybów, i to tylko z jednej wyprawy. Skarby z takiej wyprawy to kilometry wysuszonych jelit do produkcji lin, ogromne ilości fiszbin potrzebnych wytwórcom parasoli i gorsetów, kości wielorybów służące niemal do wszystkiego, nie mówiąc już o skórze czy tysiącach ton oleju niezbędnego do oliwienia wszelkich mechanizmów, do oświetlania ulic i domów. Jedna taka wyprawa przynosi krocie.
Tego wieczoru Peyo ma smutne myśli. Polowania na wielkie ssaki morskie mają niewiele wspólnego z połowem ryb na wodach portu Saint-Jean-de-Luz. Zmiana kontynentu to zmiana wszelkich proporcji, tu trzeba prowadzić twardą walkę. Wieloryby bronią się przez długie godziny, niekiedy przez całe dnie. W maleńkim oku ich ogromnego cielska Peyo dostrzega strach. Zakrwawione, porozdzierane harpunami, bronią się, dopóki starcza im sił. Ich wytrwałość budzi podziw marynarzy. Tej nocy Peyo miał niedobry sen. Widział siebie, jak rozcina nożem brzuch maleńkiego wieloryba. W pewnym momencie, kiedy już wypadły wnętrzności, odkrywa, że to brzuch Gracjany. Przerażony, budzi się z krzykiem.
– Co ci jest, zraniłeś się? Coś cię boli?
Andrès z niepokojem patrzy na Peyo.
– Nic, nic, miałem koszmarny sen.
Całodzienna masakra, wyczerpująca praca pośród krwi i otwartych wnętrzności, nie oszczędza żadnego z marynarzy. Stała obecność przemocy psychicznej i fizycznej. Do tego nie można się przyzwyczaić. Jedni stają się twardzi, inni się upijają, wszyscy zaś popadają w przygnębienie. Ale nikt nie opuszcza Nowej Ziemi. Po powrocie do kraju będą opowiadać z dumą o zmaganiach, o straszliwych starciach z oceanicznymi potworami. Właśnie to pozwala żyć ich rodzinom przez długie miesiące. Nie tak dawno Peyo słuchał marynarzy z podziwem i im zazdrościł. Teraz odkrywa cierpienie, które skrywali milczeniem podczas kolejnych powrotów.
– Nie martw się – mówi do Andrèsa. – Już się uspokoiłem.
– Jesteś pewny?
– Tak.
Nie ma mowy o nastrojach. Tutaj nie można wątpić ani tracić ducha. Ładownie statków muszą być wypełnione, a to dopiero początki. Andrès nie jest naiwny, ma tylko nadzieję, że Peyo wytrwa.