Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czas pogardy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas pogardy - ebook

Tomaszek Aranowicz właśnie skończył sześć lat, ale nie ma o tym pojęcia. Nie pamięta niczego, co mogłoby dokładniej określić jego tożsamość. Wyrzucił z głowy tragiczne wydarzenia związane ze swoją rodziną, a teraz, gdy świat spowiło widmo II wojny światowej, stara się przede wszystkim przetrwać na wileńskich ulicach. Jedyne oparcie znajduje w grupie podobnych do niego, osieroconych dzieciaków, których codziennym celem staje się znalezienie bezpiecznego noclegu i czegoś do jedzenia. Wojenna zawierucha odbiera mu spokojne dzieciństwo, członków rodziny i nadzieję na lepsze jutro. Czy Tomaszek i jego nowi przyjaciele, doświadczeni okrutnymi przeżyciami, kiedykolwiek będą potrafili uwierzyć, że świat może wrócić do normalności?
„Czas pogardy” to przejmująca opowieść o wojennych wydarzeniach, przedstawiona z dziecięcej perspektywy, w której nie brakuje dojrzałej wytrwałości i niebywałej siły – koniecznych, aby przetrwać w tej brutalnej rzeczywistości.

Padły strzały. Kule gwizdały wokół głów. Niemcy musieli się zorientować, że mieli nieproszonych gości. Głośne okrzyki i szczekanie psów przybliżyło się nieco. Kolejne strzały, tym razem całe serie z karabinów maszynowych. Powietrze zaśmierdziało prochem i spalenizną, a zachmurzone niebo nie dawało znaków życia.
Jeden z chłopców biegnących koło Tomaszka złapał się za głowę i runął twarzą w dół na leśną ściółkę. Zaraz za nim drugi, jeden ze starszych członków drużyny, przewrócił się na wystającym z mchu pieńku. Tomaszek zwolnił, odwrócił głowę, starając się zobaczyć, czy koledzy wstają z ziemi. Pierwszy z zakrwawionym tyłem głowy leżał bez ruchu. Drugi, ten starszy, trzymał się za nogę, ze zdziwieniem spoglądając na swój tors, gdzie wielka karminowa plama rozchodziła się po całym brzuchu.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-368-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wzgórze Giedymina zasłane było już grubą warstwą śniegu. Mróz strzelał boleśnie między ruinami zamku, a wiatr hulał w opustoszałych kominach. Ogołocone krzaki otaczały mury, a stare, nagie drzewa przebijały się przez popękane, cementowe posadzki i dawno rozpadłe sufity. Zamek osnuty białym kołnierzem spał i śnił o swej dawnej olśniewającej przeszłości, gdy litewscy książęta, żmudzka szlachta i polska arystokracja przewijały się przez ozdobione arrasami komnaty i oświetlone kagankami izby, a polscy królowie pojawiali się we dworze, by odbierać hołd należny suwerennym władcom.

Miedzy kupą kamieni spał mały, wychudzony chłopiec, przykryty zgrzebną derką. Czarną, lekko kręconą czuprynę pokrył biały puch, który bogato zalegał wśród ruin zamku. Twarz, nadal ogorzała od dawno niewidzianego wileńskiego słońca, zaciągnięta była kilkutygodniową warstwą brudu, przez który przebłyskiwał uśmiech na wąskich ustach. Chłopiec, pomimo przenikliwego zimna, spał błogo, śniąc o swym domu rodzinnym, o czasach spędzonych nad Wilejką, gdy biegał bez opamiętania za motylami i ważkami, zbierał kamienie na brzegu rzeki, a niania plotła wianek z konwalii i maciejek, które pod wpływem delikatnego dotyku otwierały swe puchary i pachniały łąką i bezchmurnym latem.

Chłopiec próbował śnić o swej matce, ale nie mógł dojrzeć jej twarzy. Była tak daleko, ale i tak blisko. Wyciągał swe małe, kościste palce, by dotknąć jej oczu, ale gdy tylko zbliżał się do matczynych brwi, to ona ulatywała jak latawiec na morskiej bryzie, a jej twarz zamieniała się natychmiast w oblicze niani Wasi. Matka zawsze była milcząco obecna we śnie, taka niematerialna, bajkowa zjawa.

Ojciec siedział przy małym stoliku nad brzegiem rzeki i popijał popołudniową herbatę. Jak zwykle był ubrany w swój oficerski mundur z ozdobnymi klapami, na piersi miał szereg orderów, jego szabla spoczywała przy boku na trawie, a czapka rogatywka na krawędzi stołu. Mężczyzna uśmiechał się do chłopca spod grubego wąsa i mrugał lewym okiem, by się nie poddawał i gonił matkę. Chłopiec rozpływał się w marzeniu o swoim ojcu, choć tak naprawdę nie miał pewności, czy mężczyzna we śnie był jego prawdziwym rodzicem, czy może wujem albo innym krewnym. Ojciec był w jego śnie herosem i bohaterem mitycznym, dzierżącym w rękach nadprzyrodzoną siłę i bijącym nieprzyjacielskie hufce.

Dzieciak najbardziej zachwycał się jego szablą, której ojciec pozwalał od czasu do czasu dotknąć. Klinga szabli nie była specjalnie ozdobna, ale stalowa rękojeść, owinięta w cielęcą skórę i lnianą szarfę, nadawała ostrzu powagę i aurę zwycięstwa. Szabla była za ciężka dla chłopca, ale przenikające zimno emanujące ze stali działało jak narkotyk. Dziecko marzyło, by jak ojciec zostać kiedyś żołnierzem i trzymać w ręku szablę, przechodzącą z pokolenia na pokolenie, z dziada, pradziada, i by bronić honoru rodziny i ojczyzny.

Wiatr szalał z podwójną siłą, zmiatając zaspy śniegu z miejsca na miejsce, jakby próbując rozerwać jeszcze raz mury giedymińskiego zamku i nie zostawić żadnego śladu po chlubnej polsko-litewskiej historii. Przenikliwe grudniowe zimno przeszywało ruiny na wskroś, ale mimo to chłopiec spał dalej i marzył o uczcie wigilijnej, kiedy siedział przy długim dębowym stole i delektował się czerwonym barszczem z uszkami i ulubionymi kołdunami z grzybami z pobliskiego lasu. Ojciec chłopca siedział u szczytu stołu, tak jak przystało na głowę rodziny, matka panowała po drugiej stronie, a obok niej spoczywała siwowłosa staruszka, ze śmiesznymi binoklami na nosie i białym, rozłożystym czepcem na głowie. Koło ojca siedział bardzo podobny do niego mężczyzna, również z mięsistym wąsem i dobrze przerzedzoną linią włosów. Chłopiec, który podpierał się na podbródku, wyobrażał sobie, że to jego stryj, jedyny członek rodziny, którego w miarę dobrze pamiętał. Po drugiej stronie matki siedziała przystojna kobieta z pięknymi kruczymi włosami upiętymi srebrną, błyszczącą klamrą. Naprzeciw staruszki uganiał się za talerzem z zupą rybną starszy mężczyzna, również już łysiejący. Jego oczy były błyskotliwie szare i chłopiec bał się jego surowego spojrzenia. Koło chłopca siedziały dwie dziewczynki, obie z kasztanowymi kucykami i małymi, ale bardzo roześmianymi migdałowymi oczami. Chłopiec nie mógł sobie przypomnieć, czy to były jego siostry, czy dzieci stryja bądź sąsiadów.

Tak naprawdę to malec nie mógł rozpoznać twarzy pozostałych biesiadników i wielu dzieci, które widział przy innych suto zastawionych stołach. Nie pamiętał, czy byli to członkowie rodziny, czy zaproszeni goście.

Było mu wszystko jedno. Najważniejszy był hojnie zastawiony stół i niebiański zapach unoszący się z kuchni, gdzie kucharki kończyły wypiekać jedwabny sernik, puszysty makowiec i chrupiący jabłecznik. Chłopiec wiedział, że w czasie Wigilii jeść ciasta nie będzie, bo post wigilijny obowiązywał do nocnej pasterki. Gdy ojciec i inni mężczyźni wychodzili przed północą na mszę, matka i inne kobiety pozostawały w domu, by już myśleć o przygotowaniach do świątecznego obiadu, na który przychodzili z rodzinami znajomi ojca ze szwadronu, by radośnie razem spędzać Boże Narodzenie.

Chłopiec uwielbiał poranek Bożego Narodzenia. Wstawał wcześnie rano i podglądał krzątającą się po domu służbę, kucharki przygotowujące smakowite dania oraz kobiety, które w sekrecie pakowały prezenty świąteczne dla rodziny i gości. Malec nie mógł doczekać się popołudnia, gdy ojciec weźmie go na swe barczyste plecy i zaniesie do salonu, by pomagał w rozdawaniu prezentów. I choć jako syn gospodarza musiał czekać do końca, aż ojciec z matką rozdadzą wszystkie podarki dla gości, ich dzieci, służby i pracowników domu, to radość ze swoich prezentów była nie mniejsza.

Synek przez sen znów zobaczył swą matkę, jej twarz wyglądała jak z wyblakłego zdjęcia, zamazana, choć pełna wyrazu. Ciężkie, brunatne włosy spięte w tradycyjny kok, z jednym niedbale zarzuconym lokiem za prawym uchem. Brak oczu, brak ust i gdzieś wzgórze nosa, ale jej zapach pozostał. Jaśmin, konwalie, maciejka. Ach, jaki ten zapach był cudowny! Ach, jaki ten zapach odległy i zaginiony!

– _Mamo, nie odchodź jeszcze. Nie zostawiaj mnie samego. Opowiedz jeszcze bajkę o Panu Twardowskim. Przeczytaj mi wiersze Tuwima. Proszę, zostań! Nie odchodź! Nie znikaj!_

A może to nie była matka? A może to tylko niania, mamka lub obca kobieta?Rozdział pierwszy

CZAS NIEPOWODZENIA

Świt nadchodził z szybkością światła przesuwającego się po niebie od strony Wzgórza Trzech Krzyży. Niebo nadal szare, jak brudne mleko, zapowiadało kolejny mroźny dzień w Wilnie. Grudzień w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku był szczególnie zimny i śnieżny. Ludność miasta borykała się na co dzień z problemami z ogrzewaniem swych mieszkań i domów z powodu braku węgla i drzewa. Kłopoty z żywnością znacznie nasiliły się w ostatnich miesiącach. Władze sowieckie, które od pół roku oficjalnie urzędowały w Wilnie, jak i na całej Litwie, nie były w stanie zabezpieczyć odpowiednich dostaw prowiantu już od kilku miesięcy. Tory kolejowe częściowo zamarzły, więc trudno było dowieźć towary żywnościowe z Grodna, Tallina czy odległego Jarosławia.

Przynajmniej tym razem Wilno oszczędziło ludności żydowskiej pogromu, który miał miejsce jesienią ubiegłego roku, kiedy zdesperowani głodem Litwini i Polacy oskarżyli żydowskich sklepikarzy o ukrywanie żywności i nadludzkie zyski. Ponadto handel z aliantami był niemożliwy, a import z okupowanej przez Niemców Polski wysechł do suchej nitki już na wiosnę. Armia Czerwona zaczęła sama składować duże zapasy mąki, soli, cukru i kruszonki na własne potrzeby. W Wilnie chodziła plotka, że Sowieci szykują się na kolejną po Finlandii wyprawę wojenną, tylko nie bardzo było wiadomo, kto miał być następnym celem zbrodni towarzysza Stalina. Trzecia Rzesza na zachodzie, Turcja na południu i Japonia na Dalekim Wschodzie sprzymierzyli się z Rosją i nominalnie byli sojusznikami Sowietów. Nikt z ludności nie wiedział, jakie plany mieli radzieccy generałowie.

Mali mieszkańcy zamku Giedymina nie wykazywali zainteresowania ani wielką światową polityką, ani wojnami sowieckimi, ani dyplomacją międzynarodową. Najważniejszym problemem w głowie bezdomnych z ruin pozostawało zabezpieczenie jedzenia i cieplejszych ubrań. Wraz z porankiem małe głowy i chude ręce zaczęły się kręcić między powalonymi murami i odsypywać świeżo nagromadzony śnieg. Większość mieszkańców stanowili chłopcy w wieku gimnazjalnym, ale wśród sporej gromadki znalazło się też kilku znacznie starszych wyrostków. Cała grupa, jak stado wilków, żyła do tej pory na ulicach Wilna i w pobliskich zagajnikach. Ostatnie kilka nocy banda spędzała w ruinach zamku, chowając się między zapadniętymi sufitami i tajnymi podziemnymi lochami przed litewską policją i radzieckim NKWD, którzy wyłapywali uliczne sieroty. Starsze dzieci zsyłano do niewolniczej pracy w syberyjskich łagrach, a młodsze trafiały do domów poprawczych bądź sierocińców. Chłopcy, którzy dobrze mówili po rosyjsku, mogli liczyć na lepsze traktowanie i czasami trafiali do radzieckich szkół wojskowych lub byli zabierani do rodzin zastępczych, mieszkających na Białej Rusi, Ukrainie bądź dalekich stepach nad Wołgą, by pracować w licznych kołchozach i fabrykach broni.

Mały chłopiec pomału zaczął się budzić. Łzy zaszkliły się jak ten mróz w kałuży. I znów był sam. Bez wiary. Bez nadziei. Nocne marzenia i zwidy prysły. Sen rozpadł się razem z kupą śniegu, zwaloną przez czarną wronę, która wygodnie usadowiła się na pobliskiej kolumnie i zadzierając głowę, krzyczała wniebogłosy i dawała chłopcu do zrozumienia, że czas już najwyższy wstawać i zabierać się do nowego, marnego dnia. Wspomnienia odeszły razem z resztkami nocy i pogardliwie mroźnym porankiem.

Dziecko otworzyło szeroko swe czarne, głęboko osadzone oczy. Ciało poruszyło się w rytmie dreszczy, spowodowanych przenikliwym zimnem, które czuł w najdalszych miejscach swych kończyn. Skostniałe ręce rozcierały brudne policzki, a małe, w większości mleczne jeszcze zęby dygotały w rytm hulającego wiatru. Chłopiec nie zdawał sobie sprawy, że właśnie tego dnia obchodził swoje szóste urodziny, choć tak naprawdę wyglądał ledwie na cztery lata; wychudzony, brudny i otulony pod derką w wielką wełnianą kurtę i grube lniane spodnie. Pod spodniami nosił podarte kalesony, a kurtka ukrywała ohydnie zeszmacony sweter zrobiony z taniej wełny, odziedziczony po ostatnim pobycie w sierocińcu. Dzieciak nie dbał o swój wygląd. Nieważna była moda czy fason. Najważniejsze było mieć na sobie jak największą liczbę łachów, żeby czuć ciepło. Lepsze ciuchy można było użyć do handlu i wymiany na jedzenie bądź inne interesujące towary, takie jak ołowiany kubek, proca, sznur lub nawet scyzoryk.

Ruiny ożyły wraz z grupą mieszkańców zgromadzonych wokół mozolnie zbudowanego ogniska. Większość chłopców stała pod parapetem ogromnego okna, które kiedyś stanowiło część strażnicy między dolnym a górnym zamkiem. Gwar rozmów i przepychanek do końca rozbudził resztę ferajny. Chłopcy stali z przezroczystymi białkami oczu wlepionymi w wąski płomyk ognia. Nikt nie chciał ryzykować większego ogniska, by nie sprowokować wszędobylskich sowieckich komisarzy, litewskich policjantów czy bolszewickich szpiclów. Od pół roku było ich pełno w mieście, zaciekle węszących możliwości wykrycia wrogów narodu. Problem stanowili również bolszewiccy junacy, którzy grasowali po ulicach z drewnianymi pałkami i stalowymi prętami, szukając okazji do bójki. Wprawdzie najstarsi członkowie giedymińskiego zgromadzenia należeli do bitnych chojraków, ale chłopcy woleli unikać niepotrzebnych starć z młodymi wileńskimi komunistami.

Dopiero co kilka dni wcześniej doszło do niezaplanowanej bójki z litewskimi nacjonalistami na Antokole. Chłopcy, wracając wieczorem na nocleg, nawet nie zauważyli kilku młodych junaków, czyhających na nich w pobliżu boiska sportowego na ulicy Pobrzeżnej. Wrzask zmącił wieczorną ciszę i w ciągu kilku minut Litwini rzucili się na sieroty, zwalili w jeden bezładny kłąb, drapiący, bijący i krzyczący.

– Chuligani! Psie mordy! Sukinsyny! – ryczeli na zmianę to junacy, to dzieciaki z zamku Giedymina, okładając się nawzajem co niemiara gołymi pięściami, pałkami, kijami i czym tam jeszcze było można.

– Bić w mordę! Ile wlezie! Do krwi bić! Dranie! Po głowie! Kamieniem! O Matko Święta! O Jezusie! – darli się.

Ktoś zawył jak zraniony pies. Ktoś inny trzymał się za głowę. Krew tryskała wokoło. Jeden junak zaczął nagle uciekać na oślep. Inny płakał, kucając na czworaka i macając rozbity nos. Drugi tarzał się po śniegu, kopany po trzewiach. Dwóch nastolatków dorwało grubego junaka i zaczęło go okładać po głowie, plecach i nerkach. Zakotłowało się znów na dobre.

– Bij go, ile wlezie! Komunista zasrany! – rżeli, bijąc, gdzie popadnie.

– Tylko nie po jajach – prosił tamten.

Inni toczyli wojnę na samym środku ulicy. Dzwoniły tylko odgłosy pięści. Krzyk i wycie. Ktoś znów uciekał z przetrąconą ręką. Ktoś inny płakał, leżąc na glebie. Dudniły kije, a drzazgi sypały się na boki. Wileńskie wilki biły gęsto i celnie, i pomału przechylały szalę na swoją korzyść.

– Łobuzy! Skurwysyny! – ryczały sieroty. – My wam tak damy w dupę, że popamiętacie nas na zawsze!

Po kilkunastu minutach junacy zdezorientowani, wystraszeni, pobici do cna i kompletnie zgłupieli, zrozpaczeni porażką zerwali się do ucieczki. Chłopcy chwilę pognali za nimi, ale nie chcąc nadużywać szczęścia, wrócili na ulicę.

Od tej pory banda zwracała baczną uwagę na to, co działo się za ich plecami na ulicach miasta, bo choć chłopaki pobili litewskich nacjonalistów, to spotkanie z milicją bądź regularnym bolszewickim patrolem mogłoby się zakończyć tragicznie.

Dzieciaki rozglądały się dookoła po ruinach zamku i wolno wyciągały z kieszeni i worków marne ostatki jedzenia: trochę zeschłego czarnego chleba, kilka zgniłych cebul i staro wyglądające buraki, rzepę i rozpadające się siwe korzenie pietruszki. Starsi podpalali pety papierosów zebrane poprzedniego dnia na ulicach Starego Miasta i Rossy, eleganckiej przedwojennej dzielnicy niewielkich domków i wypełnionych w lecie różanymi krzewami ogrodów. Zagubiona drużyna wyglądała mizernie, praktycznie przypominała grupę wybladłych strachów.

– Chłopaki, zbierać się szybko – fuknął Lonia, wysoki i niezwykle kościsty młodzik. – Nie ma czasu na pogaduszki ani na wykwintne śniadanie. Jak tak dalej pójdzie, to milicja lub te cholerne komsomolcy nas tu nakryją. A poza tym, jeśli nic nie znajdziemy do jedzenia, to nie tylko będziemy głodować dziś wieczorem, ale i jutro.

Lonia zaciągnął się resztką papierosa i odrzucił peta przed siebie, drapiąc się lewą ręką po młodzieńczo zarośniętej brodzie. Był zdecydowanie najstarszy w grupce i naturalnie objął przywództwo, kiedy drużyna zaczęła się formować na wiosnę w podwileńskich lasach i na ulicach miasta, kiedy pogoda pozwalała na łatwiejsze znalezienie kryjówek i na możliwość wyżywienia się z darów natury i otwartych targów. Lonia, choć niezbyt inteligentny, miał głowę na karku i wiedział, jak ustrzec swoich podopiecznych od bojówkarzy litewskich i milicji, jak zagwarantować dobre kryjówki na zimne noce i kiedy kraść bądź kupować jedzenie za skradzione wcześniej pieniądze.

– Podzielę was na grupy – powiedział chłopak. – Pójdziecie w parach lub trójkach i uważnie będziecie się rozglądać za ludźmi, których upatrzycie z torbami zakupów. Trzeba będzie się wykazać sprytem, żeby ich podejść w odpowiednim momencie, pchnąć i wywrócić, aby pozbierać z tego, co się wyturla z torby, i dać szybko w nogi, by was nikt nie złapał.

Wyrostek uśmiechnął się od ucha do ucha. Był zadowolony ze swojego pomysłu. Strzepnął szare płatki śniegu z głowy i ramion i nacisnął na złocistą szczecinę swoją uszankę, futrzaną czapkę z nausznikami. Ukradł ją ledwie kilka dni wcześniej radzieckiemu komisarzowi w Śródmieściu. Czapka była przedmiotem marzeń i zachwytów wszystkich członków giedymińskiej grupy. Lonia mało co przypłacił tę kradzież wpadką w ręce bolszewików, ale dzięki zwinności i szybkości swych chuderlawych, ale giętkich nóg był w stanie uciec przed podążającym za nim wściekłym komisarzem. Takim wyczynem można było się chwalić przez całe życie i mieć całkowity respekt ferajny.

– A nie lepiej wybrać się na bazar – barczysty, jasnooki blondyn siedzący przy ognisku wyrwał Lonię ze wspomnień – zrobić rajzę, wywrócić kilka straganów, złapać to, co się da i czmychnąć, ile sił wystarczy w nogach?

– Czyś ty zgłupiał, Wacek? – warknął Lonia. – Głupia pało, nie rozumiesz, że na bazarze prawie nic nie ma o tej porze roku, bo za zimno na otwarte stragany, a małe sklepiki są zadaszone i mają solidne drzwi, i ponadto na bazarach jest zawsze mnóstwo szpicli, żandarmów i tych zasranych junaków?

Wacek spojrzał na Lonię spod byka, zmarszczył wąskie brwi, wydął fioletowe z zimna usta, nad którymi zarysowany był delikatny, jasny wąsik typowego nastolatka. Zacisnął pięści i zaczął się piąć do góry, gdy jeden z siedzących obok towarzyszy niedoli pociągnął go delikatnie od tyłu za rękaw ohydnie wysmarowanej węglem jesionki i przytrzymał za ramię, aby ten nie zrobił żadnego głupstwa.

– Lonia, daj spokój – szepnął spokojnie wyrostek stojący obok Wacka. – Wszyscy jesteśmy głodni i zziębnięci i najlepiej, jakbyśmy mogli znaleźć jakieś cieplejsze miejsce na noclegi niż te ruiny i lepszy posiłek bądź nawet pracę.

Chłopiec był niepozorny, ale błękitne, symetrycznie osadzone oczy nad delikatnym nosem i pełnymi ustami nadawały mu szlacheckiej aury. Młodzik miał kilkanaście lat i ubrany był w przydużą, ale całkiem zgrabną, zieloną jesionkę korpusu kadetów, których w wileńskich szkołach nie brakowało od października trzydziestego dziewiątego roku. Na granatowych rogach kołnierza można było rozpoznać kawałki odprutego orła w koronie, a na pagonach pozostały strzępy białej tasiemki oznaczającej stopień i insygnia szkoły.

– Ja ciebie nie pytam o zdanie – ostrzegł podniesionym głosem Lonia. – Ja nie pytam żadnego z was o nic. Albo się zabieracie do roboty, _sobaki_, albo spierdalajcie stąd w podskokach, i to tak szybko, żebym nie musiał więcej na was patrzeć. Mam już dość niańczenia i karmienia bachorów, głupków i przybłęd. Nie mam zamiaru nadstawiać swojego karku za was. Nie podoba się, to fora ze dwora. A pracę to ty se sam szukaj, durniu!

Lonia wyciągnął z kieszeni drugą połówkę papierosa, schylił się nad ogniskiem i zakopcił skręta, zaciągając się przy tym głęboko i dmuchając gęstym dymem w oczy Wacka i jego kolegi. Wacek ponownie drgnął, ale młodzieniec z niebieskimi oczami znów przytrzymał go za połę jesionki, klepiąc po przyjacielsku po plecach.

– Nie ma po co się obrażać – odpowiedział spokojnym głosem młokos w wojskowej kurtce. – Zrobimy to, co mówisz. Byleby _rebiata_ wiedziała, jak się zachować, bo jak, cholera, ktoś wpadnie w ręce żandarmerii, to klops nie tylko po nim, ale po nas wszystkich. Litwini to już wiedzą, jak zmusić kogoś do gadania. Sam nie chciałbym dostać się w ich ręce i wolałbym już podpaść jakiemuś polskiemu sklepikarzowi czy żydowskiemu handlarzowi na bazarze. Ale ty masz rację, Lonia. Pójdziemy na miasto i poszukamy frajerów z zakupami.

– A kto zajmie się szukaniem nowej kryjówki na noc? – zapytał ponownie po chwili.

– Oczywiście, że ja – stwierdził głośno Lonia. – Arturas i Henio pójdą ze mną. Robi się coraz zimniej, więc musimy szukać pomieszczeń z dachem nad głową. Wydaje mi się, że Stare Miasto i Śródmieście są teraz za niebezpieczne. Ruiny zamku Giedymina nie są również najlepszym miejscem na kryjówkę, ale jakoś nam się upiekło przez te kilka nocy. Poszukamy z chłopakami coś w okolicach stacji kolejowej; podobno są tam stare magazyny przy koksowni. Może będzie cieplej i węgla będzie można trochę podwędzić?!

Lonia tym razem zaśmiał się na głos, a wypalający się papieros drgał na jego brudnych i spieczonych ustach jak umierający na łożu śmierci.

– Wacek „Stękała” niech zabierze Tośka i Stacha i poszuka jedzenia za rzeką na Zwierzyńcu – zwrócił się Lonia bezpośrednio do chłopców przy ognisku – a ty, Ludwik, skoroś taki mądry i rozeznany, weź małego Tomaszka i idź na Żydowo.

Chłopczyk z czarną czupryną usłyszał swoje imię, co zdarzało się bardzo rzadko w kompanii; poruszył się w swym sennym toporze, zagryzł resztkę starej skórki czarnego chleba, którą ukrywał pod swetrem, zatrzepotał ciężkimi czarnymi rzęsami i usiadł solidniej na pobliskim kamieniu, by dokładniej przysłuchać się, o czym mówił przywódca grupy. Tomaszek zmierzył również swym zaspanym wzrokiem Ludwika, którego znał najlepiej w grupie i pamiętał dobrze, jak w czasie Kaziuków, na wiosnę, zgubiony w Wilnie przyczepił się do starszaka, a potem dołączył z nim do gromady Lonii. Dzieciak lubił Ludwika, nie tylko dlatego, że zaopiekował się nim, kiedy Tomaszek był w tarapatach, ale również dlatego, że młodzieniec zwykle mówił łagodnym, wyraźnym głosem i nigdy bez potrzeby nie krzyczał na młodszych kamratów drużyny. Młokos, choć nie pokazywał tego często, zwykł pomagać młodszym kolegom, dawał dobre rady, jak kryć się w bramach przed szpiclami i żandarmerią, wiedział, jak poruszać się po ulicach, by być niedostrzeżonym przez policję i bolszewików. Potrafił też świetnie rozróżnić, czy osoba rabowana przez chłopaków to litewski bogacz, polski inteligent czy radziecki aparatczyk.

– Reszta, podzielić się w grupki – kontynuował przywódca – i jak mówiłem wcześniej, w dwójki, a najwyżej w trójki, i rozejść się po mieście, i nie wracać mi z pustymi rękami, _job twoju mać_. Macie, do cholery, przynieść tyle jedzenia, żeby wystarczyło na kilka dni. Boże Narodzenie i Chanuki już za kilkanaście dni. Ludzie robią zakupy. Lepszego czasu na rozbój i kradzież nie znajdziemy. Jeśli się teraz nie obłupimy, to będziecie, parszywcy, gnić z głodu.

Chłopcy zaczęli przebierać nogami i przygotowywać się do wymarszu. Po cichu wyrostki dobierali się w grupy. Wacek nadal nie był szczęśliwy z tego, jak został potraktowany przez Lonię, ale Ludwik szeptał mu coś do ucha i uspokajał. On też nie był zbyt zadowolony, że lider dał mu do współpracy, a tak naprawdę pod opiekę małego Tomaszka. Malec był najmłodszy w grupie, chuderlawy i nie za dużo mówił, tak jakby wydarzenia ostatnich miesięcy zabrały mu ochotę na pogawędki. Ludwik był zaskoczony, że Tomaszek przetrwał z grupą tak długo. Życie na ulicach, ciągłe ukrywanie się przed władzą, ucieczki i pogonie, zimne noce i ciągły brak pożywienia doprowadzały starszych do histerii, płaczu, chorób, a nawet dezercji i oddawania się w ręce żandarmów za talerz gorącej zupy cebulowej czy pryczy w suchym karcerze. O dziwo, Tomaszek dawał radę wszelkim trudnościom i przeciwnościom i nigdy nie narzekał ani publicznie nie płakał. Wydawało się, że malec jest skonstruowany z jakiejś stali czy marmuru, i że każdy sprzeciw losu, czy to głód, czy to mróz, czy inne niewygody, przyjmował z niespotykaną godnością dorosłego człowieka.

Tymczasem pozostałe dzieci jęły zbierać resztę okruchów i pozostawionych kawałków ze śniadania i pakować ołowiane kubki, pordzewiałe garnki, szmaty i kapy, które niektórym służyły za przykrycie bądź dachy namiotów umocowanych na drewnianych kołkach. W kilka minut drużyna zebrała się ze swoim dobytkiem i była gotowa opuścić ruiny zamku. Grupa ukrywała się po północnej stronie Wzgórza Zamkowego, zupełnie po drugiej stronie Placu Katedralnego i ulicy Królewskiej, i by nie być dostrzeżonym przez żadne ciekawskie oczy, zdecydowała schodzić stromym zejściem w stronę ujścia Wilejki do rzeki Wilii.

– Hej, Lonia, a gdzie mamy się spotkać? – zapytał spokojnie Ludwik. – Jeśli nie wracamy na nocleg do ruin, to gdzie powinniśmy cię szukać?

Ludwik miał już zarzucony na plecy zielony jak jesionka plecak ze starannie wypolerowanymi skórzanymi paskami. Tak naprawdę to chłopak nie pasował do tego całego zbiedniałego bractwa, bo choć jak wszyscy był wychudzony, to posturę miał rześką, krok dziarski i spojrzenie sokole. Porządna jesionka, czarne wełniane spodnie, skórzane trzewiki i nawet ten plecak były utrzymane w takim stanie, że Ludwik nie powstydziłby się wejść do kościoła świętego Jana, przyklejonego do Uniwersytetu Wileńskiego, na niedzielną mszę i siąść w pierwszym rzędzie, przed samym głównym ołtarzem, gdzie tylko znani Wilnianie mogli śpiewać _Ave Maryja_.

– Ależ ciekawski – huknął Lonia. – Przyjdzie czas, to się wszystkiego dowiesz.

Ulicznik podparł się pod boki i splunął soczyście petem, który od kilku minut był doklejony bez życia do sinej wargi.

– Najpierw leź na Niemiecką, obłup trochę Żydów, napełnij ten swój zielony worek jedzeniem po brzegi, uzbieraj trochę tytoniu na skręty i pod wieczór kieruj się za tory kolejowe na Nowy Świat. Arturas albo Heniek będą czekali niedaleko wiaduktu, na rogu Słowiańskiej i Targowej. Jeden z nich przeprowadzi cię do kryjówki.

Lonia zaciągnął pas wokół swoich brudnych portek, zapiął jedyny guzik, który posiadał na granatowym waciaku, poprawił na głowie futrzaną myckę, podniósł z ziemi elegancko wystrugany kostur, którym podpierał się, schodząc ze wzgórza, a zwykle używał go do walk ulicznych i wymierzania kar członkom drużyny. Ruszył w stronę Antokołu, gdzie słońce, wychodząc zza szaro-brudnych chmur, dobrze już usadowiło się na firmamencie niebieskim.

– Ostrzegam was – rzucił mimochodem do ferajny – że jeśli ktoś nie dotrze na umówione miejsce spotkania przed zmierzchem, to będzie musiał sobie sam szukać noclegu. Nie mam zamiaru, by Arturas albo Henio wpadli w ręce żandarmów po zmroku. Albo, szczyle, wrócicie na czas, albo radźcie sobie sami.

Wiatr nadal hulał niczym niezmordowany tancerz na weselu. Mróz igrał w powietrzu i zamieniał parę wydobywającą się z chłopięcych ust i nosów w maleńkie, ledwo widzialne kryształki lodu. Choć tak naprawdę zima się jeszcze w kalendarzu nie zaczęła, to wyglądało na to, że trzeba było działać w mieście szybko i szukać na własną rękę jakiegoś przytulnego miejsca, żeby przetrwać niskie temperatury aż do spotkania z Lonią. Chłopcy żywili nadzieję, że choć słabe, to grudniowe słońce ogrzeje ich zmarznięte kapucyny i przemoknięte nogi.

Zejście w stronę Wilejki było niebezpieczne i trzeba było uważać, żeby się nie stoczyć jak ten głaz do rzeki. Wzgórze Zamkowe oblane było od północnego wschodu dwoma rzekami: większą, dziką, często wylewającą na brzegi tonę spienionej wody i do tego miejsca nieokiełzaną Willą i mniejszą rzeczką, wręcz strumykiem, zwaną Wilejką, która jak mała oszustka potrafiła porwać nieszczęśnika w swój nurt i obić go o mury starego zamku.

Wilejka, którą chłopcy szli lewym brzegiem, prowadziła przez Antokoł, Zarzecze, Popławy i Belmont, a dalej przez tereny gołe od kamienic i wytrawnych budynków, ale bogate w wierzby, modrzewie i krzaki dzikiej róży. Tutaj latem roześmiane dzieci biegały boso, gonione przez bezpańskie psy, a ich matki prały przepocone porty mężów w rzece. Całe Wilno było jak ten pałacyk polskiego szlachcica zaściankowego: na środku zadbane domostwo z francuskimi obrazami, włoską ceramiką i holenderskimi dywanami, a dookoła zarośnięta dzikim bzem framuga starej oranżerii, kaczki babrające się w błocie, podupadające strzechy na siano lub wychodek dla służby.

Zwierzyniec, gdzie kierował się Wacek, i przyległe Sołtaniszki czy Śnipiszki po drugiej stronie Willi również bardziej przypominały białoruską wieś niż nowoczesną dzielnicę miasta. Szeregi drewnianych domów pokrytych strzechą i otoczonych nierównym, wybielonym płotem sąsiadowały z położonym w centrum Wilna Starym Miastem. Z drugiej strony Wacek miał nadzieję, że chłopskie zagrody będą łatwym łupem jego przedsięwzięcia. Chłopak, który nie znosił Loni i tolerował go tylko dlatego, że dołączył do grupy, kiedy Lonia był już naturalnym przywódcą, wietrzył od dłuższego czasu szansę dla siebie, żeby nie tylko przejąć władzę nad „stadkiem młodych wilków”, lecz także pozbyć się wysokiego i zarozumiałego Rusina.

Wyprawa po jedzenie na Zwierzyniec, poszukiwanie nowej kryjówki i rozbicie całej drużyny na małe grupki wydawały się dobrą okazją na objęcie władzy. Młodzieniec już od kilku dni dogadywał się z co starszymi członkami kompanii, by porzucić Lonię i działać na własną rękę. I gdyby nie kojący głos Ludwika, to pewnie porzuciłby gromadkę ze starszakami już kilka nocy wcześniej, zaraz po bójce z litewskimi junakami.

Jasnowłosy chłopak, Słowianin całą gębą, wypisz wymaluj brat Lecha z legendy, domówił się w końcu z Ludwikiem i innymi Polakami, że zostawią dziś większą grupę i zorganizują własną bandę, składającą się ze starszych nastolatków, silniejszą i mającą lepszą szansę na przetrwanie nadchodzącej srogiej litewskiej zimy. Wacek nie bardzo rozumiał, po co Ludwik wdał się w niepotrzebną dyskusję z Lonią i wypytywał go o wieczorne miejsce _rendez vous_. Zresztą było mu wszystko jedno, czy Ludwik zdecyduje grasować po Wilnie i okolicach z nim, czy z kimkolwiek innym. Wacek myślał o Ludwiku, że był zarozumiały i nie podobało mu się za bardzo, jak ten chłopak dbał o swój wygląd. Młodzik wydawał mu się za delikatny i nietknięty ciężką pracą. Wyglądał na kogoś, komu w życiu nigdy niczego nie brakowało.

Tymczasem Ludwik, głęboko zamyślony, maszerował na czele grupy, tuż za Lonią, i kombinował, w jaki sposób poradzić sobie z zadaniem znalezienia wałówki, spoglądając od czasu do czasu za siebie, by zrozumieć, co chodziło Wackowi po głowie. Tak naprawdę to nie był on pewny, czy plan barczystego blondyna miał sens, i czy pozostawienie Lonii na pastwę losu było do końca honorowe, bo choć Rusin zachowywał się często jak wiejski gbur, to jednak dobrze rozumiał, jak przetrwać ciężkie czasy na ulicach miasta. Ludwik na tę chwilę nie wiedział, co powinien zrobić; czy pójść za Wackiem, czy pozostać z ruteńskim dryblasem. Po głowie chodziło mu również pytanie, co począć w czasie wyprawy do Dzielnicy Żydowskiej z małym Tomaszkiem, który żwawo próbował dotrzymywać mu kroku.

Malec nie myślał o nieprzespanej nocy, zimnie czy trudach stromego zejścia, tylko cały czas zwracał baczną uwagę na plecy Ludwika, by przypadkiem go nie zgubić. Tomaszek, rozglądając się wokół siebie po raz ostatni, odwrócił głowę i mimochodem rzucił okiem na łopoczącą czerwoną flagę z sierpem i młotem, osadzoną na kamiennej baszcie Giedymina, która wznosiła się dumnie na Wzgórzu Zamkowym, dawniej zwanym Górą Turzą. Wraz z Górą Bekiesza na południowym wschodzie stanowiły one dwie najwyższe naturalne wartownie Wilna, przedzielone na prawym brzegu Wilejki Górą Łysą albo inaczej zwaną Trzech Krzyży, skąd rozchodziła się piękna, ale niezbyt zorganizowana panorama miasta.

Chłopiec, prężnie krocząc, z lekko przymrużonymi oczami oświeconymi zimowym słońcem, spoglądał na prawo, gdzie pięły się do nieba bryły trzech kościołów: chropowatego klasztoru Bernardynów, przytulonego doń spiczastego kościoła świętej Anny i kontrastującą z nimi szpitalną bielą świątynią pod wezwaniem świętego Michała. Nieco w oddali Tomaszek zauważył drugą, ale bardziej elegancką grupę świątyń, większych i znamienitszych, kredowych budowli świętego Jana i kilka ulic na zachód, otoczonego dwiema wieżami, kościoła świętej Katarzyny. Między nimi malec mógł podziwiać pnące się do góry, niby majestaty królewskie, wieże, wieżyczki, kolumny i dzwonnice kościołów, budynki uniwersyteckie i staromiejskie kamienice.

Tomaszek, zachwycony panoramą Wilna, potknął się niespodziewanie na wystającym, a ukrytym pod śniegiem starym korzeniem i gdyby nie bliskość pleców Ludwika, runąłby niezgrabnie na ziemię niczym sucha kłoda drzewa. Starszy chłopiec przykucnął na chwilę zdezorientowany i nie wiedząc, kto oparł się na jego plecach, otworzył szeroko buzię, będąc gotowy do przekleństwa.

– Tomek! Uważaj, jak leziesz. Patrz pod nogi, a nie rozglądaj się dookoła jak ten niedzielny turysta. Nie widziałeś nigdy miasta z góry?

– Nie wiem – szepnął zagubiony chłopczyk. – Nie pamiętam.

– Jak to nie pamiętasz? Rodzice nigdy nie zabrali cię na wycieczkę na Górę Trzech Krzyży czy Górę Bouffałowa?

– Nie pamiętam – odrzekł jeszcze ciszej Tomaszek, wsadzając zaciśnięte piąstki w marne, zrobione ze szmaty rękawice.

Ludwik zmarszczył brwi, pokiwał lekko głową, zstąpił z głównej ścieżki, by reszta ferajny mogła kontynuować zejście i pociągnął malca na bok, wskazując palcem w kierunku południowym.

– No to patrz. Tam jest Stare Miasto, gdzie zwykle chodzimy, żeby znaleźć coś do żarcia. Tak jak całe Wilno przypomina bardziej labirynt z krzywymi zawijasami ulic, placów i krużganków niż zaplanowaną i zadbaną europejską metropolię. Byłem kiedyś z rodzicami w Warszawie i nawet Paryżu. Baron Haussmann, słynny architekt Paryża, przewróciłby się w grobie, gdyby zobaczył te nieregularne placyki, niespodziewane krzyżówki ulic czy niesymetryczne aleje.

Tomaszek spojrzał pytająco na starszego kolegę, wsadzając do nosa koniuszek małego palca, wystającego z rozerwanej rękawiczki.

– Wiem, wiem – podjął dalej temat Ludwik – zapytasz, kto to był Haussmann? Nieważne. Ważne dla nas, że w tych meandrach łatwo jest się zgubić i schować przed żandarmerią i milicją, a że kamienice Starego Miasta często wyglądają prymitywnie i ubogo, choć gdzieniegdzie ozdobione są ornamentami i ochlapane kredą i piaskową farbą, to inna sprawa. Popatrz na te rozbite mury, otaczające budynki kościelne, i na te hałdy nagiej ziemi pokryte teraz śniegiem. To całkiem dobre miejsca na zmylenie tropu szpicla, który nie przeskoczy parkanu tak szybko jak ja czy nawet ty.

– Starówka ma również swoje klejnoty – westchnął młodzieniec – z renesansowymi kamieniczkami otoczonymi pełnymi świeżego przepychu podwórkami, gdzie klomby z tulipanami i astrami przyciągają w leniwe majowe popołudnia pszczoły, szukające nie tylko kwiatowego nektaru, ale również letniej przygody. No, ale do lata to jeszcze daleko.

Ludwik marzycielsko popatrzył w dół na ten mariaż skąpany w zimowym słońcu, gdzie żółć budynków zlewała się teraz z szarością ogołoconych i przemarzniętych ogrodów, czerwienią kościelnych cegieł i chmurzastą bielą wieżyczek i dzwonnic. Obaj chłopcy stali wpatrzeni w swoisty obraz rozbudzonego już miasta, gotowego na następny dzień harówki i codziennych trudów. Gdyby nie było zimno i nie było potrzeby znalezienia prowiantu i nowej kryjówki, mogliby tak stać w milczeniu i podziwiać krajobraz wileńskiej metropolii.

Ludwik uwielbiał wycieczki w góry i często miał okazję podziwiać panoramę Wilna, czy to razem z kolegami z gimnazjum imienia Króla Zygmunta Augusta na Małej Pohulance, czy z Olkiem, synem administratora rodzinnego majątku w Prudziszkach. Ale to były inne czasy. Kiedy do Wilna wkroczyli Litwini, a później bolszewicy, szkoła przestała być ważna. Prudziszki zostały zrabowane i zakwaterowane przez zarząd sielsowietu, Olek zabrany do Armii Czerwonej, a rodzice Ludwika wywiezieni w głąb Syberii. Ludwik miał szczęście w nieszczęściu, że w tym samym czasie, gdy jego rodzina siedziała stłoczona w pociągu na Daleki Wschód, on leżał nieprzytomny w szpitalu z powodu czerwonej biegunki. I gdy trochę wydobrzał, to znajomy pielęgniarz wyprowadził go ze szpitala i zamiast jechać w następnym transporcie na Syberię, to chłopak wylądował sam na ulicach Wilna. Gdyby więc nie choroba, to pewnie pracowałby teraz gdzieś w kopalniach Archangielska lub portach Murmańska.

Tomaszek był zachwycony widokiem miasta. Kiedy kilka wieczorów temu grupa wspinała się na Wzgórze Zamkowe, by po raz pierwszy przenocować w ruinach, malec nie tylko nie zwracał uwagi na otaczające go pejzaże, ale po prostu z powodu braku jakiejkolwiek poświaty baczył, by się nie przewrócić gdzieś na wąskiej ścieżce i nie wypaść z szeregu kroczącej gromady. Tak naprawdę to chłopiec niewiele pamiętał z czasów, kiedy mieszkał z rodzicami w Wilnie i większość wspomnień dotyczyła Czarnego Boru i letniskowego domu rodziny. I choć dziecięce wspomnienia były pełne kolorów i zapachów, to ich trójwymiarowy obraz, nasączony tragicznymi wydarzeniami sprzed ponad roku, oddalał się coraz szybciej w otchłań zapomnienia.

– Chłopaki, rozdzielamy się. – Z zamyślenia wyrwał Tomaszka krzyk idącego na czele grupy Loni. – Pamiętać mi, że Arturas i Henio będą czekać na Nowym Świecie tylko do zmroku. I nie wracać mi z pustymi rękami, bo utłukę. I uważać. Nie wpaść w tarapaty. Nie zgłupieć, jak będą się wam przyglądać. Na ulicach pełno jest biedaków. Nie gadać głośno i ani mru mru, gdy zaczepi was milicja.

Kompania dotarła do podnóża wzgórza. Lonia ze swoimi kumplami, widząc brak jakiegokolwiek ruchu na pobliskiej arterii, skierował się w stronę wijącej się wzdłuż lewego brzegu Wilii Alei Kościuszki. Wacek i chłopcy zmierzający na Zwierzyniec, Łukiszki i Śródmieście również podążyli w tym samym kierunku. Kilku nastolatków, których zadaniem było spenetrowanie dzielnicy Rybaki i osiedla Pióromont, miało nadzieję bez żadnych problemów ominąć zwykle zapracowaną o tej godzinie przystań wodną i dotrzeć do Zielonego Mostu, aby tam przesmyknąć na drugi brzeg bądź zabrać się z flisakami, których od rana pełno było już na wodzie, pchających swe tratwy w kierunku tartaków w okolicach lasu Zakręt.

Ludwik z Tomaszkiem, a przed nimi kilku innych młokosów skręciło w kierunku Alei Syrokomli. Starszy chłopiec postanowił zostawić otwartą ulicę dla pozostałych wyrostków, a sam pociągnął za rękę czarnowłosego malca w stronę niskiej krzewiny, płożącej się wzdłuż Wilejki i dającej schronienie od potencjalnych patroli nadchodzących z Antokołu, które można było często spotkać w tej części miasta.

– Tomek, trzymaj się za moimi plecami i staraj się nie wpaść do rzeki. Strumień nie jest tu za głęboki, ale przy takim zimnie na dworze dostałbyś zaraz zapalenia płuc, a my na lekarza nie mamy czasu, nie mówiąc, że jedynego, którego dobrze znałem, mojego ojca, nie ma w pobliżu.

Małe dziecko z zaciekawieniem spojrzało na Ludwika, a pytanie układało mu się już na końcu języka, kiedy Ludwik bardzo szybko je storpedował.

– To długa historia i nie mam ochoty o tym mówić. Może kiedyś, przy ciepłym ognisku i z talerzem gorącej zupy w ręku ci opowiem. A teraz pospieszmy się. Spójrz tam dalej. Przy mostku przebiegniemy na drugą stronę ulicy. Tam jest rozerwany płot, który okala klasztor i cmentarz Bernardynów.

Chłopcy bez problemu przedostali się na stary cmentarz. Zaniedbane, śliskie od zamarzniętego błota alejki prowadziły ich w ciszy po rozpadających się grobowcach i przykrytych grubą warstwą śniegu marmurowych mauzoleach. Gdzieniegdzie czarny, ociężały kruk bądź nieszczęśliwie przebudzona wrona wznosiły się do lotu. Dzieciaki dotarły w końcu do kościoła świętego Bernardyna, który to wcześniej podziwiali ze Wzgórza Giedymina. Chłopcy zdecydowali obejść świątynię od tyłu, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń u zakonników, uwijających się z miotłami i sypkim śniegiem przed wejściem do budynku. Po kilkunastu krokach doszli do drugiej kościelnej budowli.

Świątynia świętej Anny, mniejsza od swojego sąsiada, stała dumnie, mieniąc się w porannym słońcu brunatną czerwienią ceglanych ścian. Przypominała swoją świeżością rosę na polanie pełnej maków. Otoczona była symetrycznie nie tylko przez kościół świętego Bernarda, lecz także, po drugiej stronie ulicy, kamienną kaplicą świętego Michała. W oczach przechodzącego Tomaszka święta Anna sprawiała wrażenie pełnej harmonii, oderwanej od rzeczywistości budowli, z olśniewającą, prawie intuicyjną fasadą, utrzymującą w swoich ramionach prostokątne freski i otaczające je malowane okna. Chłopiec był zafascynowany lekkomyślną, acz elegancką konstrukcją kościoła, składającego się z kilkudziesięciu rodzajów czerwonej cegły, przypominającej bardziej ceramiczne płytki niż gliniany materiał, zdobiąc i upiększając pnące się do góry małe wieżyczki.

Kościoły otaczające świętą Annę były bardziej archaiczne: gotycki święty Bernardyn i renesansowy święty Michał. Ich hemisferyczne fasady przypominały pobliskie wzgórza. Budowla świętego Bernardyna lśniła czerwienią, podobnie do świętej Anny, a święty Michał ze swoim harmonijnym kręgosłupem kontrastował bielą i niepodległością.

Chłopcy mijali po drodze wiernych, którzy, nie zwracając na nich uwagi, wstępowali do kościołów na nieszpory i poranne msze. Młodzieńcy skierowali się w dół ulicy świętej Anny, by po chwili przeciąć Metropolitarną w kierunku Łotoczka. Ludwik miał prosty i nieskomplikowany plan, jak dotrzeć do Dzielnicy Żydowskiej. Tylko kilka ulic dzieliło młokosów od ulicy Gaona, gdzie zaczynał się dystrykt narodu Mojżesza. Trzeba jednak było tam dotrzeć niezauważonym.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: