Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czas przebudzeń. 12 Podróży do wolności - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czas przebudzeń. 12 Podróży do wolności - ebook

Autorka zebrała 12 świadectw takich przeżyć duchowej przemiany. Wśród jej rozmówców są zarówno osoby przez wiele lat intensywnie zajmujące się duchową praktyką (w tym medytacją zen, sufizmem, gnozą, modlitwą chrześcijańską), jak i takie, którym dotknięcie „innej rzeczywistości” przydarzyło się spontanicznie, niekiedy w ogniu trudnych życiowych doświadczeń. Małgorzata Corvalan, o. Wojciech Drążek, Wojciech Eichelberger, Krystyna Łukawska, Malwina Okrzesik, Monika Popowicz, Aleksander Poraj, Jerzy Prokopiuk, Dominik Rettinger, Antonina S., Andrzej Saramowicz i Anna Temczuk dzielą się z czytelnikiem świadectwem swojej drogi do wewnętrznej wolności i wspólnie z autorką poszukują odpowiednich słów na wyrażenie tego, o czym nadal często wstydzimy lub boimy się mówić, odkrywając przed czytelnikiem rozległy krajobraz głębi wewnętrznych doświadczeń.

Książkę uzupełniają portrety rozmówców autorstwa Laury La Wasilewskiej.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64299-25-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE O czym są te rozmowy?

„Przebudzenie” to tylko jedno z wielu określeń dokonującego się w świadomości przesunięcia, wyraźnej zmiany zachodzącej w naszym postrzeganiu świata. Proponuję, byśmy to określenie traktowali umownie, jak wszystkie pozostałe, zrodzone przez umysł słowa, które przegrywają z kretesem w zetknięciu z Rzeczywistością pozapojęciową, niesymboliczną, doświadczaną jeszcze do niedawna tylko przez nielicznych z nas, a więc na razie zgłębioną tylko w niewielkim stopniu. Co więcej, w różnych tradycjach kulturowych rozpoznawaną i opisywaną na różne sposoby. Jak inaczej jednak dzielić się tym doświadczeniem z innymi, jeśli nie za pomocą nieporadnego, przeznaczonego do nazywania innego rodzaju obserwacji, języka?

Przebudzenie jest w powszechnym odczuciu metaforą ocknięcia się w realnym świecie. Śniliśmy, choć nie mieliśmy o tym najmniejszego pojęcia, i oto nagle, pod wpływem jakiegoś bodźca, pojawiamy się na jawie, w prawdziwej rzeczywistości, która z całą mocą unaocznia nam, że przebywaliśmy dotychczas wśród sennych majaków. Tak, mniej więcej, można opisać doświadczenie odkrycia innego wymiaru świata w jego niedualności i wszechobejmującej jedności. Moment tego typu wglądu łączy się najczęściej z oszołomieniem i nieporównywalnym z niczym zachwytem, z dojmującym odczuciem świętości. Nic więc dziwnego, że stoi on u podstaw wszystkich religii i wierzeń. W niektórych systemach religijnych, zwłaszcza wschodnich, dopracowano się technik (medytacje, ćwiczenia oddechowe) ułatwiających dotarcie do miejsca, z którego przemawiali prorocy. Inne religie, jak chrześcijaństwo, traktowały tego typu narzędzia z dużą podejrzliwością.

Pokusie, by odszukać, uchwycić i zrozumieć to wspólne dla wszystkich dróg duchowych jądro, ulegało wielu, między innymi Aldous Huxley, autor Filozofii wieczystej, słynnej antologii fragmentów pism pochodzących z tradycji buddyzmu, hinduizmu, taoizmu, chrześcijańskiego mistycyzmu (tytuł pochodzi od terminu Leibniza philosophia perennis). „Pewną wersję tego «najwyższego wspólnego mianownika» wszelkich wcześniejszych i późniejszych teologii powierzono pismu ponad dwadzieścia pięć wieków temu, a od tamtego czasu tym niewyczerpywalnym tematem zajmowano się raz po raz z punktu widzenia każdej tradycji religijnej i we wszystkich głównych językach Azji i Europy” – pisał Huxley we wstępie do swojej książki w 1945 roku.

Od tego czasu minęło ponad pół wieku i wiele się zmieniło – również w obrębie naszej duchowości. Przyśpieszony rozwój technologiczny, wraz z wieloma zagrożeniami przyniósł także, w ramach kulturowej globalizacji, dostęp, na niespotykaną dotąd skalę, do doświadczenia, zaznawanego wcześniej przez nielicznych wybrańców. Doświadczenie to, czego nie przewidział Huxley, równocześnie wyewoluowało, uwalniając się od religijnych kontekstów, stając się autonomicznym, ponadwyznaniowym ludzkim otwarciem się na całość i jednię. Nie oznacza to oczywiście, że przestało istnieć w swojej religijnej postaci. Jednak nie musi już być, jak wcześniej, przypisane do określonych nauczań, rytuałów i dogmatów. Ukazało się w całej swojej czystości i pełni fundamentalnego, uniwersalnego, ludzkiego doświadczenia.

Jesteśmy świadkami niezwykle doniosłych przemian. Tak mówił o tym na przełomie XX i XXI wieku Willigis Jäger w książce-wywiadzie Fala jest morzem: „W dziejach nie widać epoki, w której ludzkość jako całość wykształciłaby mistyczną świadomość świata i siebie. Ale istnieją powody pozwalające sądzić, że zmierzamy w tym kierunku”. I dopowiadał: „XXI wiek będzie stuleciem mistycznym”.

Choć nie jest to może wyraźnie widoczne z naszej polskiej perspektywy, na świecie mnożą się instytucje, organizacje, szkoły, ośrodki naukowe i badawcze zajmujące się rozwojem duchowym człowieka przed i po przebudzeniu. Aby wymienić tylko kilka z nich: Instytut Integralny Kena Wilbera, Center for the Study of Non-Symbolic Consciousness (jego dyrektor, Jeffery Martin zrobił na Harvardzie doktorat na podstawie badań nad niesymboliczną świadomością), The Institute on Religion in an Age of Science, coroczna konferencja Science and Nonduality, Rhidwan School – szkoła założona przez Hameeda Ali, twórcę duchowej psychoterapii Diamond Approach, kanał Conscious.tv, cykliczny program internetowy Buddha at the Gas Pump i wiele, wiele innych. Zmienia się stopniowo rola mistrzów i nauczycieli duchowych. Wiedza do tej pory utajniona i ekskluzywna podlega demokratyzacji, rozprzestrzenia się za pośrednictwem internetu, nie wymagając już bezwarunkowo kontaktu mistrz-uczeń. Pojawiają się nowe metody ułatwiające dokonanie przeskoku w postrzeganiu rzeczywistości, jak direct pointing (bezpośrednie wskazywanie), uwspółcześniona wersja hinduistycznej adwaity wedanty – zgodnie z tą metodą „przewodnicy”, na zasadzie wolontariatu, prowadzą chętnych do otwarcia umysłu za pośrednictwem strony Liberation Unleashed. Arjuna Ardagh, autor głośnej książki o fali przebudzeń w Stanach Zjednoczonych The Translucent Revolution, również zajmuje się ostatnio pracą przebudzeniową na swojej stronie internetowej.

To tylko nieliczne przykłady narastającego w skali globalnej zjawiska wielkiej przemiany świadomości, o której mówił Willigis Jäger. Choć trudno jest je oszacować za pomocą liczb – nad tworzeniem narzędzi naukowo-statystycznych trwają prace, choćby w ośrodku przytaczanego wyżej Jeffery Martina – to próby takie są podejmowane. I tak, według Pew Research Center, w 2009 roku 49% mieszkańców Stanów Zjednoczonych deklarowało przeżycie religijnego lub mistycznego doświadczenia (wzrost o ponad połowę w porównaniu do podobnego badania Gallupa z 1962 roku). Liczba ta, rzecz jasna, nawet w przybliżeniu nie określa procentu osób o trwałej przemianie świadomości po przebudzeniu, ale silna tendencja wzrostowa w badaniach tego typu doznań jest wymowna.

Nie powinno dziwić, że to głównie Ameryka stała się sceną dla dokonujących się w kilku ostatnich dekadach procesów przemiany świadomości. To tam napływ nauczycieli z Indii, Tybetu czy Japonii – zapoczątkowany na szerszą skalę ruchami młodzieżowymi lat 60. – stworzył warunki do przenikania się różnych tradycji religijnych, sprzyjał otwarciu debaty na tematy duchowe i rozkwitowi nowych, nieznanych wcześniej metod i narzędzi poznania duchowego.

Polska w owych czasach była… PRL-em. Mistrzowie zen raczej nie wysuwali się na czoło dóbr najbardziej przez władze pożądanych, a młodzi Polacy, nawet jeśli dostali już wymarzony paszport, to nie w kierunku indyjskich aśramów kierowali swe pierwsze kroki. Najpierw musieliśmy sobie wywalczyć wolność zewnętrzną: polityczną i społeczną. Powoli nadchodzi czas innego typu dążeń. Proces wydaje się postępować zgodnie ze schematem piramidy potrzeb Abrahama Maslowa.

W każdym razie w drugiej dekadzie XXI wieku nie było już problemem odnalezienie w Polsce dwunastu osób, które doznały duchowego wglądu (doświadczenia niedualności, przebudzenia, czy wreszcie nawrócenia, jak to określa język chrześcijański), całkowicie odmieniającego perspektywę patrzenia, postrzegania rzeczywistości. Jest ich, jak się łatwo domyślić, o wiele więcej. Są już tacy, jak np. prowadząca grupy przebudzeń Kama Korytowska, którzy swoją wiedzę i doświadczenie przekazują innym, posługując się własnymi metodami pracy nad świadomością.

Moim zadaniem było zgromadzenie świadectw. Ze względu na delikatną materię przedmiotu naszych rozmów, pytania nie mogły być polemiczne ani podchwytliwe. Starałam się jedynie towarzyszyć opowieści, najwyżej dopytywać się o to, co niezrozumiałe, pobudzać pamięć. Jak można polemizować z czyimś doświadczeniem, czy je podważać? Doświadczamy sobą, poprzez zmysły, skomplikowaną, u każdego inaczej ukształtowaną aparaturą psychicznego postrzegania. Dlatego każde doświadczenie trochę się różni. Dlatego to, co nazywa się Pierwszą czy Ostateczną Rzeczywistością, Bytem, Wyższą Świadomością, czy po prostu Życiem, albo tradycyjnie Bogiem, choć jedno, niepodzielne i niestopniowalne, opisywane jest przez każdego doświadczającego nieco inaczej. Inne są też historie, które do tego kluczowego doświadczenia prowadzą. Rozwijają się za każdym razem w sposób nieprzewidywalny. Jak samo życie.

Czym właściwie jest to doświadczenie, które wraz z moimi rozmówcami próbujemy w pocie czoła opisać, używając przy tym tylu słów, określeń i porównań? Czego się wtedy doświadcza? Można powiedzieć: ani tego, ani tamtego (w sanskrycie neti, neti, przytaczając Upaniszady; po hiszpańsku nada, nada, cytując św. Jana od Krzyża).

Może należałoby po prostu, jak sugerują niektórzy, pomilczeć? Dzielić się tym cennym darem, wprowadzając w milczeniu w prawdziwą naturę umysłu, potrafią jednak tylko prawdziwi Mistrzowie. A i oni przecież czasem przemawiają i nauczają.

Posłużmy się więc słowami Mistrza z nieco innej, bliższej nam tradycji, samego Mistrza Eckharta: „A zatem podsunę wam jeszcze jedną myśl, jeszcze czystszą i jeszcze bardziej duchową: w Królestwie Niebieskim wszystko jest we wszystkim, wszystko jest jednym i wszystko należy do nas”.

Jak zyskać dostęp do tego, co Eckhart zgodnie z tradycją chrześcijańską nazywa Królestwem Niebieskim, a co we współczesnych świadectwach określa się jako doświadczanie Tu i Teraz? Dotychczasowe drogi do rzeczywistości pozbawionej cierpienia obejmowały różnego typu praktyki, nierzadko wieloletnie i wymagające wyrzeczeń. O niektórych z nich opowiadają bohaterowie tej książki.

W ostatnich latach jednak pojawiła się nowa perspektywa spojrzenia na to doświadczenie. Coraz więcej na ten temat ma do powiedzenia nauka, wcześniej bardzo niechętna do wkraczania na obszary tradycyjnie kojarzone z religią czy duchowością. Wraz z poszerzaniem się badań nad mózgiem neuronaukowcy uściślają wiedzę o jego pracy, o istocie myślenia. Niedawno okazało się, że stan, w jakim przebywa mózg, nie mając konkretnych zadań do rozwiązania, tzw. Default Mode Network, czyli sieć aktywności bazowej (w skrócie DMN) u osób po trwałym przebudzeniu… dezaktywuje się („Psychology Tomorrow Magazine”, numer 15)! Jednocześnie myślenie zadaniowe, operacyjne nie tylko nie zaznaje uszczerbku, ale usprawnia się, staje się klarowniejsze, precyzyjniejsze. Znika tylko myślowy „śmietnik”, coś, co zawsze było postrzegane jako nasza najgłębsza natura – ciągłe odnoszenie się do siebie, do swoich pragnień, planów, wspomnień, rozpamiętywanie ran i upokorzeń. Jednym słowem – znika cierpienie. Jednocześnie zaciera się poczucie rozdzielności między „ja” a resztą świata: „wszystko jest we wszystkim, wszystko jest jednym i wszystko należy do nas”.

Czyżbyśmy doszli wreszcie do punktu, w którym zbiegają się różne ścieżki ludzkiego poznania? Może nadszedł czas, by zmienić system operacyjny służący człowiekowi myślącemu od wielu dziesiątków tysięcy lat. Zaszliśmy już za daleko, by ten stary, oparty na ochronie ego wzorzec zachowań, pomógł nam w przezwyciężeniu głębokich problemów, których to właśnie walka o interesy ego nam przysporzyła. Człowiek stał się zagrożeniem dla swojego otoczenia i dla siebie samego.

Pora się przebudzić! Lub zmienić oprogramowanie. Jak kto woli.

Manana Chyb

POWRÓT Z KRAINY CZARÓW Rozmowa z Dominikiem Rettingerem

Reżyser i scenarzysta filmów kinowych i seriali, ostatnio głównie pisarz (Klasa, Elita). Po drodze, przez parę lat właściciel agencji reklamowej. Tytułów filmów i książek w jego biografii zawodowej jest wiele, ale stanowią one tylko tło, niezbędny kontekst dla właściwego tematu naszej rozmowy, czyli życiorysu wewnętrznego Dominika. A ten oplótł się – w bardziej wyrazisty, intensywny sposób, niż w innych przypadkach – wokół tej części struktury psychicznej, którą Eckhart Tolle nazwał ciałem bolesnym. Wszyscy w dzieciństwie obijamy swoją bezbronną wrażliwość o ostre kanty środowiska, w jakim wzrastamy. Stłuczenia, guzy, a u niektórych głębokie rany otorbiają się w ciało bolesne, które ma nas chronić przed ponownymi ciosami, przed ponownym odczuwaniem znanego z dawnych czasów bólu. W ten sposób powstaje cała siatka mechanizmów obronnych, narzucających nam skutecznie stałe modele zachowań, najczęściej kompletnie przez nas nieuświadamianych. Żyjemy w cierpieniu i oddzieleniu od rzeczywistości, u niektórych prowadzi to do depresji, u innych do samobójstwa. Ale bywa, że rozrośnięte ciało bolesne daje nam się tak bardzo we znaki, że chcąc się z niego wyrwać, poddajemy się… przebudzeniu.

Historia Dominika ma przebieg dramatyczny. Może dlatego nagła eksplozja przebudzenia musiała u niego z równą raptownością cofnąć się, ustępując przed codzienną walką o byt, lękami o przyszłość? Tylko że to, co raz ujrzane, nie może już być niewidziane, jak mawiają akolici niedualności. Myślę, że Dominik w głębi duszy jest tego świadom.



Najczęściej zalążki przyszłych problemów i życiowych poszukiwań każdego z nas można odnaleźć w dzieciństwie. Opowiedz trochę o pierwszym okresie swojego życia.

Wszystko zaczyna się od urodzenia. Idealnie byłoby urodzić się dobrze, to znaczy mieć tolerancyjnych, wspierających i mądrych rodziców, którzy jeszcze do tego potrafią zapewnić ci dobry start w życiu. Ale nie wszystkim ten wariant przypada w udziale. Wtedy ucieka się w pracę, w alkohol, narkotyki, seks… Można też spróbować szukać oświecenia… W moim wypadku, kiedy skończyłem pół roku, rodzice uznali, że na tym skończyły się ich obowiązki wobec dziecka i zacząłem być oddawany do krewnych. W ten sposób do siódmego roku życia przeszedłem przez sześć różnych domów.

Nie widywałeś przez ten czas rodziców?

Z matką miałem kontakt ze dwa razy, raz nawet łudziłem się, że z nią zostanę, bo uwielbiałem ją. I te fałszywe nadzieje były jeszcze gorsze. Ale nie mam do niej pretensji. Moja piękna, urocza mama, która była jedną z najciekawszych kobiet ówczesnej Polski, zupełnie się pomyliła, wiążąc się z moim ojcem. Była owocem przedwojennego skandalu, ofiarą wojny, wychowywała się bez rodziców. Nie nadawała się do tego, żeby mieć dzieci. Mój ojciec, zniszczony przez swoją matkę, rozpieszczony geniusz, też zupełnie nie dojrzał do ojcostwa.

Te przejścia spowodowały, że stałem się jednym z rzadkich przypadków anoreksji dziecięcej, odmawiałem jedzenia i mówienia. Po każdym rozstaniu z kolejną rodziną następowała zapaść: jak tylko próbowałem się do kogoś przywiązywać, do „nowej „matki”, „ojca”, „rodzeństwa”, to po pół roku musiałem się z nimi żegnać. Pewnie nie dawali sobie rady, były ciężkie czasy, a ja przypuszczalnie nie byłem łatwym dzieckiem.

Gdzie wylądowałeś po tych siedmiu latach?

W końcu zaopiekowała się mną najstarsza siostra mojej matki, która ją też wcześniej wychowywała. Wytworzył się we mnie paranoiczny lęk przed odrzuceniem, przed brakiem akceptacji. Jedno słowo, jedno skrzywienie potrafiło mnie zetrzeć w proch. Ciągle czułem się nieakceptowany. Pamiętam potworną niepewność siebie i brak tożsamości: nie masz kontaktu ze sobą, nie wiesz kim jesteś, twoje ciało nie jest twoim ciałem, patrzysz z boku na swoje zachowania, obserwujesz się i krytykujesz. Całe dzieciństwo zamienia się w piekło: wszystko odbierasz jako agresję przeciwko tobie. Oskarżasz się o niewłaściwe zachowanie, bo skoro świat cię odrzuca, to prawdopodobnie są ku temu powody. Z takim ładunkiem próbujesz sobie dać radę w przedszkolu, potem w szkole. Cały czas jest w tobie kompletna sztuczność. Ludzie na to źle reagują, działa to jak samosprawdzająca się przepowiednia. Zachowujesz się sztucznie, nieprawdziwie, starasz się bardzo, ale nie wiesz, jaki powinieneś być, a ludzie myślą: co ten facet jest taki dziwny, fałszywy, na pewno coś udaje. Starasz się nadrabiać miną, to wtedy myślą: zarozumiały. Podejmowałem cały czas fatalne decyzje, zdałem na przykład egzamin na matematykę, ale nie chciałem tam studiować, bo się bałem, wydawało mi się, że ktoś jest do mnie uprzedzony. Do tej pory tego żałuję.

Wtedy trzeba było mieć dyplom jakichś studiów, żeby móc zdawać na reżyserię. Jaki kierunek wybrałeś?

Poszedłem na kulturoznawstwo, łatwe studia, które w gruncie rzeczy przebąblowałem. Po ich ukończeniu zdałem do łódzkiej „filmówki”. Chciałem żyć ciekawie, myślałem, że odnajdę się w roli filmowca, ale nie miałem wtedy ludziom nic do powiedzenia, nie wiedziałem, jakie chcę robić filmy. Wybór tego zawodu był totalną pomyłką, co udowodniłem od razu przy moim debiucie fabularnym. Zepsułem dobry scenariusz, bo uległem naciskom operatora i kierownika literackiego zespołu filmowego. Nie potrafiłem się im przeciwstawić i wyszła z tego jakaś futurystyczna bzdura. Zresztą dobrze się stało, bo naprawdę nie nadaję się do tego zawodu. Reżyserzy to egotycy, im większy osiągają sukces, tym bardziej wzmacniają się w nich cechy tracących ze sobą kontakt, żyjących w nieustannym napięciu zombi. Muszą bez przerwy walczyć o duże pieniądze, więc zwijają się w salonowych lansadach, muszą ciągle udowadniać, że są świetni. Żaden film nie jest dość wielki i genialny, żeby go świat cały docenił. Udaje się to, jak wiadomo, tylko nielicznym. Stąd towarzyszy im nieustanny lęk, ciągle muszą się bronić przed krytyką, cały czas są skupieni na sobie: ja i moje dzieło. Tylko wyjątki potrafią swoją dojrzałością i mądrością obronić się przed taką presją. Powiedziałbym: tylko wielkie talenty, prawdziwi artyści jak Wajda, Polański, Holland czy Janusz Kondratiuk.

Na szczęście zrobiłem słaby film i nie jestem dzięki temu reżyserem. Co prawda po tym pierwszym filmie pisałem jeszcze scenariusze, które były bardzo dobrze oceniane, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie i nie dochodziło do ich realizacji. W końcu wycofałem się z tego zawodu, ale teraz widzę, że gdybym odniósł sukces, to prawdopodobnie nie miałbym szans na to, co potem przeżyłem – na medytacje, na praktykę, na otwarcie umysłu. Rozbuchałbym się i stałbym się takim samym zombi, jak wielu ludzi kina, których znam. Może bym się rozwiódł, miałbym trzy następne żony, po drodze porzucone dzieci i dużo naprodukowanego wokół siebie nieszczęścia.

Teraz mówisz o tym lekko, ale wtedy pewnie byłeś rozczarowany…

Wpadłem w depresję, kiedy zobaczyłem ten film, dziwię się, że w ogóle to przeżyłem. Byłem w strasznej dziurze, nie miałem przyjaciół, mieszkania, ani pracy. Sporo piłem, odżywiałem się byle jak. Gdyby nie to, że poznałem moją żonę, mógłbym źle skończyć. Widocznie w poprzednim życiu nieźle narozrabiałem. Czasami widzę w snach przebłyski przeżyć, które niewątpliwie należą do mnie, choć występuję w innym ciele, w innych czasach i życiowych okolicznościach.

Opowiedz.

Jest rok 32., mieszkam w Szczecinie. Jest wiosna, przez okno widzę kołyszące się, zielone gałęzie. Na parterze domku jednorodzinnego gram z moim ojcem, chyba Bacha – ja na skrzypcach, ojciec na wiolonczeli. Zastrzegam, że na jawie nie gram na żadnym instrumencie, chociaż mój ojciec zapowiadał się na wybitnego pianistę. We śnie mam jakieś trzynaście lat. Ojciec przerywa i udziela mi uwag po niemiecku. Odpowiadam mu również po niemiecku i chociaż w rzeczywistości nie znam tego języka, to we śnie dokładnie rozumiem całą rozmowę. Mówimy o muzyce, o interpretacji, po czym zaczynamy grać dalej. Żeby było śmiesznie, urodziłem się w Szczecinie, osiem lat po wojnie, i nigdy więcej tam nie byłem. Miałem ten sen już po wielu latach medytacji, na kilka miesięcy przed przebudzeniem. Do tego mogę dodać, że w Niemczech czuję się instynktownie jak u siebie. Wolę nie wiedzieć, co mogłem robić w czasie wojny… Kiedy pracowałem jako asystent Łomnickiego przy Akcji pod Arsenałem, całe dnie spędzałem z pasją oglądając niemieckie Wochenschau’y, ale wrażenie robiły na mnie tylko te ze wschodniego frontu.

Wierzysz w reinkarnację?

Nie wiem. Może mam złudzenie, że to, co przeżywamy w tym życiu jest dalszym ciągiem na drodze naszego rozwoju, że to, co nas spotyka jest konsekwencją spraw, czynów, których nie pamiętamy…

Wróćmy do Twojego kryzysu, niezależnie od tego, jak głęboko tkwiły jego korzenie… Co było dalej?

Dzięki mojej żonie zacząłem wracać do normalności. Odbiłem się od ściany, próbując jeszcze robić filmy i przez kolejnych jedenaście lat utrzymywałem rodzinę, pracując w reklamie. Ale dużą rolę w podjęciu życiowych obowiązków odegrała też medytacja. Znajoma, która wiedziała, w jakim jestem stanie, namówiła mnie, abym spróbował buddyzmu Nicziren Shoshu. W XIII wieku japoński mnich o tym imieniu ogłosił, że cała kwintesencja buddyzmu zawiera się w ostatniej sutrze Buddy, sutrze Lotosu i powtarzanie w głębokiej medytacji mantry „Nam Myoho Renge Kyo” (poświęcam się sutrze lotosu) może każdego doprowadzić do oświecenia. Po trzech miesiącach codziennego uprawiania tej praktyki przestałem pić, palić, przestałem się bać, zacząłem pracować osiem godzin dziennie, a co najważniejsze, postanowiłem mieć dziecko. Wcześniej, po tym, co przeszedłem w dzieciństwie, ojcostwo uważałem za wykluczone w moim przypadku. Jeżeli ktoś chce osiągnąć w życiu sukces, niczego się nie bać, twardo iść do przodu, mieć energię, to bardzo tę praktykę polecam. Sam miałem wątpliwości, czy wpływa ona korzystnie na bardziej twórczy rodzaj mojej pracy, na pisanie. Przerwałem ją po ponad półrocznym stosowaniu, może niepotrzebnie.

Mówiłeś, że medytowałeś przez wiele lat?

Tak, po jakimś czasie podjąłem medytacje, zmieniając rodzaj praktyki. Pewnego dnia mój przyjaciel Tomek, jeden z założycieli pierwszej buddyjskiej sanghi w Polsce, przywiózł do mnie małego, grubego, wesołego mnicha. W ortalionowej kurtce i adidasach nie wyglądał na tego, kim naprawdę był. No i zaczęło wszystko fruwać dookoła. Ludzie dostawali amoku, małżeństwa się kłóciły, rozstawały, godziły, u nas też rozpętało się piekło. Ale potem nastąpiło porozumienie na wyższym, lepszym poziomie. Dopiero po jakimś tygodniu dowiedziałem się, że był to Shabdrung Rinpocze, przebywający na emigracji w Indiach główny Lama Butanu i głowa buddyzmu bhutańskiego. Tak jak Dalajlama – tybetańskiego. Niemal od stulecia Butan jest państwem policyjnym i kolejne dzieci z linii przekazu prawowitych lamów są tam mordowane. Nasz przyjaciel został odnaleziony w wieku pięciu lat jako kolejne wcielenie Lamy Shabdrunga Ngawanga Namgyala i został potajemnie wywieziony do Indii. Niestety kilka lat po powrocie z Polski zmarł w klasztorze w pobliżu granicy z Butanem i niektórzy uważają, że jego śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Znaleziono już chłopczyka, który jest kolejnym wcieleniem Lamy, ma teraz około ośmiu lat. Tu jest zdjęcie naszego przyjaciela, a ten chłopczyk to jego kolejne wcielenie. Młody król Butanu uchodzi za liberała, więc jest nadzieja, że nie odważą się chłopca zgładzić.

Jakiś czas przed tym, jak go poznałem, Shabdrung Rinpocze pojawił się w Szwecji przed drzwiami Tomka i jego żony, kiedy urodziła się ich córka Miriam. „Dowiedziałem się od naszych wspólnych znajomych – powiedział – że urodziła wam się córka. Chciałbym przy niej posiedzieć, jeśli można”. Medytował przy niej przez sześć godzin. Pozostał tam jeszcze przez dwa tygodnie, by się nią zajmować. W następnych latach za każdym razem, kiedy jeździli do Indii, na jego specjalną prośbę przywozili ją ze sobą. Od razu zabierał Miriam rodzicom i poświęcał jej wiele czasu. Miriam chodziła do klasy małych geniuszy, we wszystkich dziedzinach była najlepsza, a jednocześnie wszyscy ją uwielbiali. Inteligentna, wesoła, miła. Pamiętam, przyjechała kiedyś jako nastolatka do Polski z trzema tomami medycyny na poziomie uniwersyteckim w trzech różnych językach i uczyła się na dodatek tybetańskiego, żeby poznać medycynę tybetańską. Rozmowa z nią była ciekawsza od większości rozmów z dorosłymi. Teraz kończy studia i jeździ po krajach trzeciego świata, aby walczyć z niebezpiecznymi chorobami. Nie wiem do tej pory, kogo Shabdrung Rinpocze witał wraz z narodzinami tego niezwykłego dziecka, ale musi to być nie lada postać!

Jakie znaczenie miało dla Ciebie spotkanie z Lamą?

Ogarniała mnie przy nim niezwykła energia, nad którą nie byłem w stanie zapanować. Kiedyś złapałem się na tym, że idę przed nim ulicą, podskakując i śpiewając. Czterdziestoletni facet! Innego dnia z kolei zostałem z Rinpocze sam w mieszkaniu, kiedy kolega wyskoczył na kwadrans po bilety. W milczeniu siedzieliśmy na przeciwko siebie na podłodze. Po powrocie kolegi okazało się, że minęło trzy i pół godziny! Czas po prostu przestał dla mnie istnieć. Trudno powiedzieć, na czym ten stan polegał, co zrobił wtedy Lama z moim umysłem. Na pewno nie byłem zahipnotyzowany. Zakładam się, że żaden psychiatra nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Nasza znajomość mózgu jest nadal w powijakach. Shabdrung zapytał mnie tego samego dnia, czy chciałbym praktykować buddyjską medytację. Powiedziałem, że przez jakiś czas medytowałem według Nicziren Shoshu. Potwierdził tylko, że to bardzo dobra praktyka. Niczego nie sugerował.

I niedługo potem znowu zacząłem medytować według metody uprawianej w Butanie, zwanej drogą smoka. Medytowałem pół godziny, potem godzinę, zaczynając do starożytnej tybetańskiej mantry „Om Mani Padme Hum”, powtarzanej za pomocą różańca 108 razy. Jest to radosna, uwalniająca praktyka, która u mnie często powodowała w trakcie medytacji wybuchy śmiechu.

Jakieś dwa, trzy lata później nastąpiło pierwsze mocne tąpnięcie. Obudziłem się w środku nocy i poczułem, że odfruwam, jakby ogromny kamień spadł mi z serca, jakbym na nowo się narodził. Kompletnie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, więc zadzwoniłem do przyjaciela buddysty, żeby coś podpowiedział. Kazał mi się uspokoić, nazwał moje doznanie kensho, terminem, określającym w zen przebudzenie. Rano, kiedy się obudziłem, wszystko minęło.

Taki krótki epizod powtórzył się potem jeszcze raz. Dopadło mnie to w środku Warszawy. Stałem na placu Trzech Krzyży i zobaczyłem, jak przed moimi oczami mijają tysiąclecia, jak odlatują domy, pojawia się puszcza, po chwili na jej miejscu rozpościera się pustynia; wiedziałem, że mija czas, znikali ludzie, samochody… Stałem oszołomiony przez dziesięć minut, dostałem dygotu, więc wszedłem do kawiarni na małe piwo. Podeszła do mnie kelnerka, młoda dziewczyna i wyjrzało na mnie z jej oczu wcielenie starej duszy, która mi powiedziała: „zobacz, tutaj jestem”. Widziałem to wyraźnie, oniemiałem. Krótkie, ale bardzo mocne przeżycie.

A więc jednak reinkarnacja? Jak to spojrzenie kelnerki sobie tłumaczysz?

Są miejsca na ziemi, gdzie wiara w kolejne narodziny człowieka w różnych wcieleniach jest najbardziej naturalną częścią światopoglądu. Oni się dziwią, że są ludzie, którzy w reinkarnację nie wierzą. Kiedy Tomek pojechał do Butanu, gdzie już po śmierci Shabdrunga Rinpocze kręcił o nim film – chłopczyk uznany tam za kolejne wcielenie Lamy, rozpoznał go i traktował jak swojego starego kumpla. Sam raz miałem wyraźny kontakt z tym zjawiskiem, kiedy urodził się mój syn. Rano po urodzeniu wyniosła go na korytarz pielęgniarka. Podniósł powieki i spojrzał na mnie oczami dorosłego człowieka. Jakby ktoś mówił do mnie: „A, to ty. Będziesz teraz moim opiekunem. To dobrze”. I zamknął oczy. Następnego dnia miał już wzrok zwykłego niemowlaka. Liczę na to, że moja śmierć przyniesie pełne wyzwolenie, że nie będzie kolejnych narodzin, tylko połączenie ze Świadomością, z której wszyscy się wywodzimy.

Wracając do Twoich dwóch krótkich wglądów… Co było dalej? Nadal medytowałeś?

Medytowałem coraz regularniej, ale nie wiedziałem wielu rzeczy, na przykład tego, że trzeba równocześnie pracować nad umysłem, oczyszczać go ze wszystkich śmieci. Po kilkunastu latach medytacji, trzy lata temu, nastąpiło kolejne ważne dla mnie spotkanie – nieprzypadkowo w takich, a nie innych okolicznościach. Prowadziłem akcję pomocy młodej kobiecie żyjącej w kompletnej nędzy. Wydostała się wraz z dwiema córkami z patologicznego środowiska, ale nie dawała sobie rady. Przymierała z dziećmi głodem. Nasze państwo jest bardzo bezwzględne wobec biednych ludzi, Kościół zupełnie obojętny – w pewnym momencie, późną jesienią, kiedy było już bardzo zimno, odłączono jej prąd. W odezwie na moją internetową akcję znajomi zaczęli wysyłać na jej konto pieniądze. I nagle zgłosiła się Małgosia, moja dawna znajoma, do której mój mail trafił przez dziwny zbieg okoliczności. Chciała dokonać wpłaty za prąd i dodatkowo przekazać zabawki dla dziewczynek na święta. Wcześniej znaliśmy się zawodowo, ale nie lubiliśmy się – w tamtych czasach oboje byliśmy w ostrej fazie ego. Zatkało mnie, bo pamiętałem ją jako atrakcyjną, robiącą karierę, wredną, zimną babę, o mile świetlne od tego, by pomagać jakimś nieznajomym biedakom. A teraz, na spotkanie ze mną przyszła zupełnie inna, ciepła, miła i otwarta osoba. Nie mogłem się powstrzymać przed zadaniem jej pytania, skąd ta zmiana. Spojrzała na koraliki na moim przegubie i zapytała, czy jestem buddystą. Opowiedziałem o swoich medytacjach i wtedy Małgosia wyznała mi, że doświadczyła przebudzenia.

Dzięki niej dowiedziałem się o książkach Jeda McKenny. Od razu zabrałem się za lekturę polecanego przez nią autora. Coraz lepiej rozumiałem, co chciał przekazać i wzbudzało to we mnie coraz większą radość. Zaśmiewałem się, czytając jego opisy rozmów z ludźmi, wciąż zarozumiałymi po latach duchowych poszukiwań – śmiałem się z siebie samego. I po jakichś trzech dniach nadszedł przełom. Zaczęło mi się otwierać w głowie, i nagle, którejś nocy, dostałem ataku euforii. Obudziłem się o trzeciej w nocy, śmiejąc się i płacząc na przemian. Trwało to do rana, nie mogłem się uspokoić. Wstałem już jako kompletnie inny człowiek.

Jak byś opisał działanie tych książek?

Jed McKenna mówi, że najpierw trzeba wywalić z siebie wszystko, w co się wierzy, wszystko, co nam się wydaje, pozbyć się wszystkich swoich poglądów, uprzedzeń, sądów. Czyli wszystkiego, co składa się na nasze ego. Takie oczyszczenie prowadzi nas do pustki i zaznania harmonii z mądrością wszechświata. Czytając go, zrozumiałem, na czym polega iluzja, w której żyję.

Po tamtej nocy zaczęły do mnie mówić przedmioty, ściany, meble, rzeczy na biurku, pies, drzewa. Na spacerze miałem kontakt z rzeką, która mówiła do mnie: „zobacz, płynę, jestem tym samym co ty”. Niczym się od tego wszystkiego nie różniłem. Nawet ściana betonowa do mnie przemówiła, kiedy przejeżdżałem pod wiaduktem na Ursynowie. Przyjęła wygląd mojej twarzy, żebym lepiej zobaczył istotę jedności. Moja żona myślała, że zwariowałem i zaczęła się o mnie bać. A ja chodziłem uśmiechnięty, nic nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Usłyszałem w radiu Mozarta i nagle pojąłem cały jego geniusz, choć wcześniej byłem obojętny na muzykę klasyczną. Doskonała jedność, energia i harmonia, które zobaczyłem tamtej nocy, są w jego muzyce obecne. Słucham jej do dziś, a do tego innych klasyków.

Wszystkich ludzi kochałem. Gdyby podszedł do mnie pijany człowiek na ulicy i złamał mi nos, to bym wstał i w ciągu pięciu minut zrobił z niego swojego przyjaciela. To było takie proste: ze wszystkimi się przyjaźnić! Przyszedłem kiedyś na montaż filmu według mojego scenariusza, gdzie Janusz Kondratiuk siedział nad stołem montażowym z dosyć ponurym montażystą i zażądałem od nich, żeby wstali i ze mną zatańczyli, po czym się wyściskali. Miałem taką siłę przekonywania, że ulegli moim namowom bez mrugnięcia okiem i od tej pory każdego dnia w ten sposób zaczynaliśmy pracę. Sami wstawali na mój widok.

Pamiętam, jak odwiozłem moją przybraną, dziewięćdziesięcioletnią, chorą matkę na SOR. Zachwyciłem się twarzami starych, schorowanych ludzi, którzy tam leżeli. Teraz noszę to tylko we wspomnieniu, ale wtedy naprawdę widziałem ich piękno, najpiękniejsze, wyrzeźbione przez czas twarze. Byłem w stanie totalnej miłości do świata, do wszystkich ludzi, zacząłem pomagać tym cierpiącym, rozmawiałem z nimi, powodowałem, że szybciej im dostarczano lekarstwa, przekazywałem wiadomości od nich rodzinom. Domagałem się od lekarzy i pielęgniarek pomocy dla pacjentów i taki miałem w sobie power, że moje prośby były spełniane.

Poczułem, że mógłbym na tym SORze spędzić resztę życia. Gdyby mi ktoś zaproponował, żebym rzucił wszystko i zaczął tam pracować za darmo, albo za jakiś posiłek, to bym się pewnie zgodził. Dlatego moja żona była poważnie przestraszona. Bo był taki moment, że przestałem zarabiać pieniądze i nie widziałem w tym żadnego problemu. Bo po co są te pieniądze?

Co się działo z Twoim umysłem?

Podobno 80 % energii zabiera nam świadome i na wpół świadome myślenie o problemach, o bzdurach. Wtedy poczułem to na własnej skórze. Odzyskałem całą energię, którą zabierają niepotrzebne myśli, prawie nie potrzebowałem snu, fruwałem. Czułem głęboki, totalny spokój, jedność ze światem, przepadły wszystkie złudzenia na temat kariery, sukcesu, tego co ludzie o mnie myślą. Miałem poczucie istnienia mądrej, przenikającej wszystko energii, która powoduje, że niczego się nie boisz – ani śmierci, ani chorób, ani biedy. Wszechświat zaczyna tobą kierować. Dochodzisz do takiego momentu, że nie widać rozróżnienia na dobro i zło, a jednocześnie nie jesteś w stanie wyrządzić nikomu krzywdy, ani nikt nie jest w stanie wyrządzić krzywdy tobie. Jeżeli nawet ktoś cię zaatakuje i zabierze cały majątek, to nie będzie to żadna krzywda. Czujesz się bezpiecznie. Śmierć człowieka nie jest złem, bo w stanie otwarcia umysłu wyczuwamy obecność Absolutu, z którym po śmierci prawdopodobnie się połączymy. Bardzo jestem tego ciekaw, jak to się będzie odbywać: czy będziemy się na nowo rodzić, w jakiej formie tam istniejemy, czy pozostanie część świadomości, czy też się w tej wyższej świadomości roztopimy? Przestałem się bać śmierci.

Kiedyś, w ciągu tych dwóch i pół miesiąca trwania mojego doświadczenia, znajomy opowiedział mi o swojej wyprawie na górę Kilimandżaro. Wskazałem wtedy na mały pagórek wznoszący się za oknem i powiedziałem, że nie ma żadnej różnicy między wspięciem się na Kilimandżaro, a wejściem na ten pagórek. To nie była próba podważenia jego wspaniałego osiągnięcia, nie powodowało mną poczucie zawiści, tylko naprawdę to zobaczyłem – że nie ma różnicy, czy wejdziesz na czterotysięcznik, czy na wzgórze, czy jesteś miliarderem, czy mieszkającym w ruderze biedakiem, czy jesteś słynny, młody piękny i bogaty, czy stary, biedny i schorowany. Jednemu się wydaje, że jest szczęśliwy, chociaż nie jest, a drugiemu się wydaje, że jest nieszczęśliwy, chociaż nie jest. W tym stanie umysłu widzisz, że to wszystko jest złudzeniem. Wiesz to z całą pewnością.

Jak myślisz, dlaczego tak rzeczywiste, mocne doświadczenie w Tobie się nie utrwaliło?

Pewnie ten krótki okres otwarcia mojego umysłu został przerwany przez lekkomyślność. Nie poszedłem na odosobnienie, jak to robią lamowie, musiałem wrócić do życia, utrzymać rodzinę. No i pojawił się znów niepostrzeżenie lęk o przetrwanie, codzienne stresy. Wiele razy stawałem w życiu przed czarną ścianą, miałem świeżo w pamięci kryzys 2000 roku, który doprowadził moją agencję reklamową do upadku. Założyliśmy sobie bardzo drogie wykształcenie mojego syna, który studiował w Anglii – miałem ambicję stworzenia mu szerszych perspektyw. Jednym słowem lęki o codzienny byt wzięły górę nad cudowną rzeczywistością, która się wtedy przede mną otworzyła.

Nie zadbałem o praktykę. Pamiętam, że moja Małgosia powiedziała mi: „Musisz praktykować dwie godziny dziennie, pilnować tego stanu umysłu, nie próbować wszystkim wyjaśniać, na czym polega, nie starać się wszystkim ludziom otworzyć głów”. A ja to robiłem, bez przerwy. I praktykowałem tylko godzinę – jak poradził mi partner Małgosi, który też dużo o tym wie. Chyba jednak to Małgosia miała rację – przecież to ona wykonała to „ostatnie popchnięcie”.

Minęły dwa lata. Wiedziałem, że moja praca jest toksyczna, że zatruwa umysł, polega na grach ambicji i ego. Marzyłem, żeby nie polegać wyłącznie na scenariuszach, wiedziałem, że potrafię pisać powieści i pewne wydawnictwo to potwierdziło. Dostałem wystarczającą może na miesiąc zaliczkę na książkę, a miałem przed sobą pół roku pracy i znów pojawiła się czarna ściana. Znalazłem się w takim splocie lęku, że nie wytrzymałem i zacząłem brać środki antydepresyjne. Teraz piszę już kolejną książkę, ale niestety przestałem medytować. Myślę, że medytacja nie idzie w parze z proszkami. Moja historia nie jest zbyt optymistyczna. Niech będzie przestrogą dla tych, którym umysł zaczyna się otwierać, że to doświadczenie trzeba pielęgnować. Bo ja przedwcześnie zyskałem przekonanie, że wszystko mam już załatwione. Otwarty umysł i koniec. Wpadłem w następne złudzenie. Jak pisze Jed McKenna, w momencie kiedy następuje przebudzenie, ego podejmuje rozpaczliwą walkę o przetrwanie. I zwykle wygrywa.

Walkę o podtrzymywanie iluzji.

I walka ta polega również na podsycaniu poczucia szczęścia, bezkarności, dobrostanu, byś nie czuł potrzeby kontynuacji rozwoju. Maja, czyli to, czego nie ma, podstępnie wykorzystuje twoje przebudzenie przeciwko tobie i dba o to, by się ono zamknęło. A życie podsuwa ci następne pułapki, i w końcu zaczynasz sięgać po prochy. Może dlatego, że czym wyżej się wspiąłeś, tym niżej upadasz? Nazywam to w ten sposób, bo nigdy wcześniej nie brałem żadnych proszków, nawet jak mi zbankrutowała agencja reklamowa.

Jak przeżycia tego szczególnego okresu dwóch i pół miesiąca wpływają na Twoją teraźniejszość?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: