Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwone Żniwa. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 września 2019
Ebook
29,99 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Czerwone Żniwa. Tom 1 - ebook

Trwa zimna wojna. Zachód i Wschód groźnie szczerzą kły. Zastępcze konflikty toczone są na polach bitew w Azji i Afryce. Europa cieszy się względnym pokojem. Tutaj zimna wojna nigdy nie nabrała poważnie niebezpiecznej temperatury.

A gdyby historia potoczyła się inaczej?

Jak wówczas wyglądałaby rzeczywistość, w której „nasi chłopcy”, wyrwani ze swoich domów, ginęliby na froncie?

„Czerwone żniwa” to osadzona w latach 60. XX wieku, wizja alternatywnej rzeczywistości, w której NATO i Układ Warszawski stają przeciw sobie. Szpiedzy obu stron przestają przestrzegać jakichkolwiek zasad, bo reguły diametralnie się zmieniły. Polscy komandosi zostają rzuceni do straceńczych ataków w pierwszych dniach walk, a specjalna, głęboko utajniona jednostka dywersyjna UW wyrusza w misję, która może zadecydować o losach wojny. Wojny, która skrywa niejedną tajemnicę. Na przykład tę, dlaczego naprawdę musiała wybuchnąć.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5772-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

12 kwietnia 1961 roku

Na miejsce startu dotarli nocą. Kosmodrom jaśniał na wielkiej, ciemnej równinie, stanowił jedyny świetlisty punkt w oceanie nocy. Pobliskie Töretam spało, nawet jedna świeczka nie płonęła w żadnym oknie. Mieszkańcy bardzo dbali o to, by nikt nie pomyślał, że interesują się wzmożonym ruchem na drodze, jeszcze częstszą niż zwykle obecnością wojska czy nadzwyczaj licznymi przelotami samolotów. Lata przeżyte w Kraju Rad nauczyły ich, że nadmierna ciekawość nie należy do cnót człowieka radzieckiego, a zbędna informacja to nie skarb, lecz wyrok śmierci w kieszeni. Gdy więc sześć lat wcześniej rozpoczęto budowę gigantycznego obiektu, większego niż jakiekolwiek znane wcześniej w ZSRR lotnisko, starannie nie zwracali na nie uwagi.

– Bajkonur, Bajkonur – nucił Grigorij Nielubow, uśmiechając się kpiąco. Jak zawsze zadbany, może nawet nieco przesadnie, z modną fryzurą zaczesaną do góry. Siedzącemu obok niego w autobusie Gagarinowi zdawało się, że uśmiech tego mężczyzny nigdy nie gasł, zawsze czaił się w kącikach ust. Nielubow chętnie śmiał się i żartował, choć bywał też gwałtowny i porywczy. – Wszystko tu nie takie, nie uważacie, towarzysze? Biedne Töretam nazwali Bajkonurem, w prawdziwym Bajkonurze ponoć zbudowali kosmodrom z dykty… Nasz statek raz nazywa się tak, raz siak… Sam już nie wiem, czy to sputnik, czy wostok…

– Siedziałbyś choć raz cicho, Grisza – prychnął z tylnego fotela Titow. – Pewnie najbardziej ci nie w smak, że nie ty polecisz.

– Nie polecę teraz, to załapię się na następny lot. Nam kosmos pisany, towarzysze. Ale pierwszy Ziemię z góry zobaczy nasz bohater. Coś taki milczący, Jurij?

– Myślę o tym, jak tam będzie.

– Będzie, co ma być. Nie ma co nad tym dumać. Wszystko przećwiczone i ustalone. Zresztą sterować będą tobą nasi, tu z dołu. Równie dobrze możesz sobie uciąć drzemkę i zostać pierwszym człowiekiem, który spał w kosmosie. Ciekawe, co by ci się śniło?

– Przymknij się, Grisza – powtórzył Titow. – Daj człowiekowi przygotować się w spokoju. To chyba ostatnie takie nasze chwile w życiu. Spokojne.

– A potem, wiadomo: sława. – Nielubow pokiwał głową. – Rauty, dziewczynki…

Autobus zahamował przed halami odpraw. I jak wywróżył Titow: zaczęło się. Spadli na nich medycy, inżynierowie. Kosmonauci jeszcze raz musieli powtarzać wszystko, co już wcześniej recytowali po sto razy. Szef projektu Korolow, jak zwykle skupiony, dreptał za nimi krok w krok, pomrukując coś pod nosem. Co chwila dopadał go ktoś, pytał o szczegóły, które także powinny być od dawna jasne dla każdego pracownika. Twórca radzieckiego projektu kosmicznego wzdychał, przymykał na chwilę oczy, po czym odpowiadał cierpliwie, powoli. Gagarinowi przyszło do głowy, że to lata niełaski nauczyły genialnego konstruktora pokory. Kogo raz skazano na łagry, ten na zawsze wyzbywa się wyrywności.

– A ten Siewierin znowu się tu kręci – szepnął Nielubow, wskazując kiwnięciem głowy mężczyznę w mundurze pułkownika lotnictwa, który pojawił się na Bajkonurze niespełna miesiąc wcześniej. Niewysoki, wręcz tęgawy, zdaniem doświadczonych pilotów mógł być każdym, ale nie lotnikiem. Zza okrągłych drucianych okularów spoglądały na nich badawczo oczy krótkowidza. Nielubow miał ochotę strzelić gada w pysk za to spojrzenie, bo mu się zdawało, że Siewierin traktuje ich nie jak ludzi, ale jak okazy badawcze.

Uwagę przyciągała odznaka lśniąca na pułkownikowej piersi. Niby błyszczały na niej sierp i młot, ale jakieś dziwne, bo otoczone kręgiem ze srebra. I jeszcze z jakąś plamą pośrodku. Jakby niedźwiedziem, ale niewyraźnym. Kosmonautów fascynował nie tylko tajemniczy pułkownik, ale i towarzystwo, które ze sobą sprowadził. Jego asystenci czuli się w lotniczych mundurach wyraźnie niekomfortowo, byli w dodatku w większości starzy i jacyś… nietypowi. Trzech z nich szwargotało między sobą po mongolsku, czwarty, też skośnooki, obracał w dłoniach coś, co wyglądało na różaniec. Z najnormalniejszym z nich, łysym, przygarbionym naukowcem, Nielubowowi udało się raz przez chwilę porozmawiać, gdy Siewierin był akurat zajęty czymś innym. I okazało się, że łysol to żaden inżynier, ale wyciągnięty z Syberii profesorek, który jeszcze za cara badał na zsyłce obyczaje Jakutów. Coś próbował Nielubowowi tłumaczyć, że niby ludzie zawsze się łączą w plemiona – czy siedzą w lesie, czy w nowoczesnej centrali kosmodromu, ale pilot nie dał wiary temu bełkotowi. To wszystko musiał być kolejny rodzaj testu. I być może go oblał, i nie poleci teraz w kosmos ani nawet nie zostanie pierwszym zmiennikiem, właśnie dlatego, że dał się nabrać i zagadał do łysola.

Ech, partia słusznie obawiała się imperialistycznych szpiegów, ale czasem jej działania kontrwywiadowcze potrafiły przyprawić o ból głowy. Łatwiej zrozumieć fizykę rakietową niż gry łowców szpiegów. Człowiek nigdy nie wie, co jest słusznym działaniem, co przypadkowym spotkaniem, a co prowokacją.

Kiedy Gagarin z Titowem poszli przebrać się w kombinezony, osamotniony Nielubow przysiadł na fotelu możliwie najdalszym od wesołej gromadki Siewierina. Wręcz odwrócił się od nich plecami. Sięgnął po leżący na stole notatnik i spróbował się skupić na wyrysowanych w nim koślawie wzorach. Po charakterze pisma poznał, że to praca jednego z najznamienitszych konstruktorów – Iwanowskiego. Uśmiechnął się krzywo. Oleg nie powinien tak beztrosko porzucać swojego notatnika byle gdzie. Niby to kosmodrom, wszyscy tu zostali sprawdzeni tysiące razy, ale wiadomo – wróg czuwa. A jeszcze bardziej czuwają służby, które za taką niedbałość mogłyby narobić Iwanowskiemu przykrości. Gdyby udało im się znaleźć kogoś na jego miejsce. Jako szef mechaników Iwanowski był wręcz niezastąpiony.

– Czemu siedzicie tak osobno, towarzyszu? – odezwał się ktoś za jego plecami.

Nielubow zerwał się na równe nogi, odwrócił. No tak, ta podła świnia Siewierin. Mruży te swoje wężowe oczka, a we łbie kręcą mu się już pewnie oskarżenia i donosiki. Jaki tam z niego lotnik! Zwykły żandarm i tyle! A mało kogo Nielubow darzył równą pogardą jak żandarmów. Niby to żołnierze, ale zawsze siedzą na tyłach i tylko kombinują, jak by tu zaszkodzić prawdziwym frontowcom.

– To ostanie spokojne chwile przed odlotem, towarzyszu pułkowniku – odpowiedział, jak miał nadzieję, spokojnie. I nawet lekko się uśmiechnął. – Cisza przed burzą. Pomyślałem, że przygotuję się w ciszy. Na razie żadnej roboty tu dla mnie nie ma.

– Człowiek radziecki, zwłaszcza żołnierz, zawsze jest w pracy – odparł surowo Siewierin. – No ale nie przyszedłem was strofować, towarzyszu. Zaciekawiliście mnie. Rozmawialiście z profesorem Grodzickim, prawda? Zainteresowała was nasza praca.

– Och, to tak dla zabicia czasu – zbagatelizował Nielubow. Czego chce od niego to bydlę? – Ja jestem człowiek prosty, serdeczny. Stał profesor samotny, to zagadałem.

– To się chwali! – huknął niespodziewanie Siewierin i wykrzywił gębę w czymś, co w jego mniemaniu miało być uśmiechem. – Zwróciliście moją uwagę, towarzyszu. Kto wie, może jeszcze popracujemy razem? A teraz miałbym do was małą prośbę…

Nielubow nie miał wyjścia. Zapewnił, że z ochotą spełni każde życzenie pułkownika. A gdy słuchał następnych słów Siewierina, zdębiał. Czyżby ten gad robił sobie z niego żarty? Pułkownik powtórzył jednak swoją prośbę dwa razy. A potem udał, że dopiero teraz dojrzał notatnik Iwanowskiego, który pilot cały czas trzymał w ręce.

– Oj, to chyba naszego szefa mechaników! – zawołał. – Lepiej mu go zaniosę!

Prawie wyrwał notatnik z ręki Nielubowa. Pognał z nim śmiesznym truchtem ku Iwanowskiemu, coś tam do niego gadał po cichu, a oczy mechanika robiły się większe i większe. Nielubow dałby wiele, żeby usłyszeć, co mówili między sobą ci dwaj. Iwanowski był wyraźnie niezadowolony, protestował. Pułkownik zmarszczył groźnie brwi, podniósł na chwilę głos, dzięki czemu dało się słyszeć, że to rozkazy prosto z Kremla. Iwanowski zwiesił głowę, odszedł.

A ledwie parę minut później okazało się, że jest problem, awaria. Akurat Gagarin z Titowem wychodzili, już gotowi do startu, w kombinezonach i w hełmach na głowach. Nielubow ruszył ku nim, jak nakazywały protokoły. Gdyby Gagarin zasłabł, zastąpiłby go gotowy do lotu Titow, Nielubow był tylko zbędnym ozdobnikiem.

– Co się dzieje? – zapytał Gagarin, widząc zamieszanie.

– Przy sprawdzaniu hermetyczności czujnik na włazie nie wydał żądanego sygnału. – Korolow pojawił się przy nich, jakby wyrósł spod ziemi. – Oleg ze swoimi już tam pędzą. Oby to nie było nic poważnego, lot trzeba by odwołać, a każda godzina cenna.

Prawda, przecież Amerykanie spieszyli się z własnym programem, by wyprzedzić radziecki. Tu gra szła o honor już nawet nie Korolowa i kraju, ale całego bloku komunistycznego. Tamci może wcześniej zbudowali bombę atomową, ale to obywatel Związku Radzieckiego musi być pierwszym, który wyruszy w kosmos.

– Patrzcie, jakie zuchy! – cieszył się Korolow. – Trzydzieści nakrętek odkręcili i przykręcili z powrotem w dwie minuty!

– I jeszcze domalowali jakąś linię łączącą je wszystkie… – zdziwił się Nielubow. – Po co to?

Powtórzone testy wykazały, że wszystko gra, właz wyregulowano, jego szczelność nie budziła wątpliwości. Kosmonauci mogli spokojnie ruszyć ku trapowi wiodącemu do kapsuły, w której Gagarin miał odbyć swoją podróż. Statek usadowiony na długiej na trzydzieści trzy metry rakiecie, pierwotnie będącej jednym z pierwszych pocisków balistycznych armii radzieckiej, miał zapewnić bezpieczeństwo na czas całej podróży. Gdy stanęli przed włazem, Nielubow uznał, że spełni „prośbę” Siewierina. Położył Gagarinowi rękę na ramieniu.

– Ejże! – zawołał. – Tak polecisz do gwiazd?

– Co ci nie pasuje? – warknął Titow. – Znowu jakieś głupoty?

– Głupoty? – udał oburzenie Nielubow. – Jak możecie, towarzyszu?! Spójrzcie na Jurija. Ma lecieć w gołym hełmie? Ludzie muszą od pierwszego spojrzenia wiedzieć, że on nasz. Trzeba tu napisać: „ZSRR”!

– Prawda – stropił się Gagarin. – Przydałoby się. Ale nie ma już czasu wracać. A ołówkiem nic nie będzie widać.

– Mam sposób! – zawołał wesoło Nielubow, choć w duchu aż ścierpł. Prędko wyjął z kieszeni munduru scyzoryk, nakłuł palec i krwią napisał na hełmie Gagarina „CCCP”. – No i teraz jest, czerwony jak sztandar! Leć, bracie!

Jak tylko Gagarin zapakował się do statku, Nielubow z Titowem wrócili między inżynierów. Siewierin skinął pilotom głową. Titow odwrócił wzrok. Nie zdążyli nawet zająć wyznaczonych dla nich miejsc, gdy zaczęło się odliczanie. Kiedy rakieta stanęła w ogniu, Nielubow zacisnął pięści. „Żeby się nic nie stało!” – modlił się w duchu. „Żeby poszła! Żeby nic złego się nie stało!”

Zerknął na Titowa i spostrzegł, że tamten porusza niemo ustami. Jakby też się modlił.

Wostok unosił się na kolumnie ognia zaskakująco powoli, jakby niechętnie. Przezwyciężył jednak niemoc i ruszył ku niebu. Inżynierowie odliczali na głos, zegary wskazywały cenne sekundy, a Korolow prawie krzyczał, że wszystko się zgadza, wszystko o czasie. Do sto pięćdziesiątej szóstej sekundy, kiedy silnik powinien był zgasnąć, a wciąż pracował. Słup ognia niósł wostoka odrobinę za długo.

– Poleciał za wysoko! – jęknął Iwanowski.

– Jest na orbicie, wszystko gra! Ściągniemy go, damy radę! – Korolow otarł nerwowo pot z czoła. – Sukces, towarzysze!

Pierwsze słowa, jakie zdołał wydobyć z siebie Gagarin, urwały się, radio rzęziło, krztusiło się. Ale okrzyk: „Jak tu pięknie!” wybrzmiał z całą mocą. Nagle ludzie poderwali się z miejsc, klaskali, klepali się po plecach, padali sobie w ramiona. Nielubow także się zorientował, że ściska się z Titowem. Obaj mieli łzy w oczach.

Dopiero gdy pierwszy entuzjazm opadł, znowu usłyszeli głos pierwszego człowieka w kosmosie.

– Czy on… śpiewa? – zdumiał się Iwanowski.

Rzeczywiście, Gagarin śpiewał. Oblatywał Ziemię dookoła, kierując się, zgodnie z planem, nad Pacyfik. I nad całą Ziemią miał zabrzmieć jego śpiew.

Nie wiedzieć czemu, tknięty nagłym impulsem, Nielubow obejrzał się na Siewierina. Pułkownik uśmiechał się szeroko i chyba po raz pierwszy szczerze. Zorientował się, że pilot patrzy na niego. Mrugnął do niego. A potem sam zaczął podśpiewywać pod nosem.

I tak na niebie i na Ziemi zabrzmiały słowa tej samej pieśni:

Родина слышит, Родина знает,

Что её сын на дороге встречает,

Как ты сквозь тучи путь пробиваешь.

Сколько бы чёрная буря ни злилась,

Что б ни случилось,

Будь непреклонным, товарищ,

Будь непреклонным, товарищ!*

24 października 1961 roku, godzina 10.33, Waszyngton DC, Biały Dom

Robert McNamara, sekretarz obrony USA, polewał twarz zimną wodą. Długo wpatrywał się w swoje zmęczone i nienaturalnie szare odbicie w lustrze. Po raz kolejny zastanawiał się, czy jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Wątpliwość nie wynikała z jego skromności. Dysponując wyjątkowym darem analitycznym, doskonale rozumiał otaczający go świat. Miał świadomość, że decyzje, jakie wkrótce zapadną z jego udziałem, zmienią historię. Bo właśnie teraz wraz z Kennedym i jego ekipą stali w obliczu nuklearnej zagłady.

Sowieci wysoko zawiesili poprzeczkę. Od początku kadencji młodego prezydenta za każdym razem zwiększali presję, by odkroić odrobinę większy kawałek światowego tortu zwanego strefą wpływów. Najpierw kryzys berliński, potem triumf z Gagarinem, a teraz to. Kuba, Castro i rakiety z głowicami nuklearnymi pod amerykańskim nosem. Kubę w tej chwili Biały Dom przegrywał. Katastrofalna w skutkach decyzja o użyciu siły wobec rewolucyjnego reżimu i inwazji w Zatoce Świń okazała się spektakularną porażką wojskową.

Za Zatokę Świń McNamara winił słusznie tylko samego siebie. Nie tyle nie obalił wrogiego Ameryce reżimu gnieżdżącego się tuż u jej bram, ile wepchnął go w gorący niedźwiedzi uścisk Sowietów.

Zdawał sobie sprawę, że na więcej błędów już nie może sobie pozwolić. Dlatego gdy kwadrans wcześniej prezydent zapytał go w czasie niekończących się obrad ExComu, czy US Navy posiada odpowiednie procedury, by odpowiedzieć na sowieckie próby przełamania blokady, musiał poprosić o chwilę przerwy. Chciał spojrzeć w odbicie w lustrze i po raz setny zapytać sam siebie, czy jest gotów na to, co trzeba będzie zrobić. Wierzył, że nadto twarda, wojownicza postawa w starciu z ZSRR doprowadzi świat do zagłady. Jednak ustępstwa wobec ZSRR musiały zakończyć się klęską demokracji. Musieli znaleźć z prezydentem złoty środek, ale Rosjanie cisnęli, tak cholernie cisnęli!

Kiedy prezydent dowiedział się, że Sowieci instalują na Kubie wyrzutnie rakiet z głowicami nuklearnymi wymierzone w amerykańskie miasta, musieli szybko podjąć decyzję, jak zareagować. Wbrew twardogłowym generałom prącym do otwartej konfrontacji wybrali – wydawać by się mogło – najlepsze rozwiązanie. Całkowitą morską blokadę wyspy.

Prezydent wysłał na Morze Karaibskie flotę stu osiemdziesięciu okrętów, włączając w to lotniskowce zapewniające parasol ochronny z powietrza. Odsyłali sowieckie statki z bronią i sprzętem z kwitkiem do Matuszki Rosji. Mieli jednego arcyważnego asa w rękawie. Rosyjskiego zdrajcę w GRU, agenta „Hero”, który wyjawił im, że mimo buńczucznych pokrzykiwań sowieckiego genseka ZSRR nie jest gotowy do wojny, a arsenałem rakietowym znacznie ustępuje Ameryce. Po jaką więc cholerę te ruskie ćwoki wysłały cztery okręty podwodne klasy Foxtrot w kierunku Kuby? Ciekawe, czy wiedzieli, że są obserwowani od momentu wpłynięcia na północny Atlantyk. System SOSUS zdał egzamin znakomicie.

McNamara starannie wytarł mokrą twarz czystym białym ręcznikiem i założył okulary. W szafce obok umywalki leżał jego mały czarny grzebień i stała buteleczka olejku do włosów. Wszyscy pracownicy prezydenckiej administracji korzystający z tej łazienki wiedzieli, do kogo należą te akcesoria. Nikt bardziej nie dbał o wygląd fryzury niż McNamara. Po raz setny dziś gładko zaczesał do tyłu ciemne włosy i wyrównał nieskazitelny przedziałek po lewej stronie.

Kiedy Kennedy formował swój gabinet w styczniu 1961 roku, dał McNamarze wybór: albo handel, albo Pentagon. „Wybrałem wojnę” – pomyślał McNamara. Nie bez powodu.

Otworzył drzwi i poszedł powiedzieć prezydentowi, co zrobić. Rosyjskie foxtroty trzeba wytropić i zmusić do wypłynięcia na powierzchnię, obrzuciwszy je ćwiczebnymi bombami głębinowymi. Pociski te nie mogły zrobić im krzywdy, ale za to robiły bardzo dużo hałasu. To powinno przyciągnąć ich uwagę. Zrozumieją, że są bez szans.

27 października 1961 roku, godzina 21.45, Morze Karaibskie, wody międzynarodowe niedaleko Kuby, ok. 100 metrów pod powierzchnią. B-59, radziecka łódź podwodna typu Foxtrot

Kapitan Walery Sawicki nie wiedział wielu rzeczy. Rosjanie nie zdawali sobie sprawy z istnienia systemu sonarowego SOSUS, zdolnego do wykrycia ich okrętu. Kapitan łodzi podwodnej B-59 nie miał pojęcia, że jego obecność na Morzu Karaibskim nie jest dla Amerykanów tajemnicą. Najpierw byli bez ustanku śledzeni, o czym wiedzieli, ponieważ czujniki sygnalizowały użycie wrogich sonarów. Trzeci zastępca kapitana i jednocześnie oficer polityczny Iwan Masliennikow był głęboko przekonany, że w związku z tym w sztabie operacji Anadyr amerykańscy imperialiści mają ulokowanego i dobrze zakonspirowanego szpiega, który bezustannie zdradza ich pozycję amerykańskiej flocie.

No i proszę, zaraz po przekroczeniu linii bezprawnej blokady zaczęła ich tropić amerykańska grupa _hunter-killers_ z lotniskowcem USS Randolph na czele. Masliennikow nie omieszkał dzielić się podejrzeniami z kapitanem Sawickim. A ten, mimo że był człowiekiem rozsądnym, pozwolił, by ziarna zwątpienia w radzieckie dowództwo zasiano w jego umyśle. Grunt miały podatny. Drogę z radzieckiej bazy w zatoce Sajda Guba B-59 na Morze Karaibskie przebył w zanurzeniu i na chrapach, a radzieckie foxtroty należały do najlepszych konwencjonalnych łodzi podwodnych na świecie. „Jakim cudem Amerykanie nas znaleźli?” – pytał sam siebie.

Sawicki nie wiedział, że inni kapitanowie foxtrotów zadawali sobie dokładnie to samo pytanie. Nie wiedział również, że reszta została wytropiona i zmuszona do wypłynięcia na powierzchnię, a radzieckie dowództwo wydało poszczególnym jednostkom rozkaz powrotu do domu. Kapitan Sawicki z uporem trzymał swoją łódź w zanurzeniu od stu do sześćdziesięciu metrów pod powierzchnią. Dokonał awaryjnego zanurzenia prawie dobę temu, kiedy namierzył ich wrogi samolot S-2 Tracker i obrzucił czterema ćwiczebnymi bombami głębinowymi.

Sytuacja statku i jego załogi stała się krytyczna. Z każdą minutą rósł poziom dwutlenku węgla wewnątrz łodzi, zmniejszał się tym samym poziom tlenu i załoga powoli zaczynała się dusić. Uczucie duszenia się wzmagała bardzo wysoka temperatura i wszyscy członkowie załogi byli skrajnie wyczerpani. Baterie B-59 były na wykończeniu i wymagały natychmiastowego naładowania, a w tym celu należałoby się wynurzyć. Dwanaście godzin temu do akcji weszły amerykańskie niszczyciele. Z jednego najpierw obrzucono ich granatami, ponownie dając sygnał do wynurzenia się.

Kapitan Sawicki nie wiedział najważniejszego – czy na powierzchni toczy się wojna. Bał się, że kiedy wypłynie, zostanie wraz z załogą pojmany i aresztowany. Jego frustracja rosła z czasem, bo w zanurzeniu nie mógł się połączyć z dowództwem. Osiągnęła apogeum, gdy drugi z niszczycieli zaczął bombardować okręt pociskami ćwiczebnymi. Przerażona załoga była pewna, że została zaatakowana, ponieważ huk pocisków był przeraźliwy, a wstrząsy – trudne do wytrzymania.

Szef sztabu eskadry kapitan Wasilij Archipow liczył po cichu te bomby. Na razie doliczył się czterech i w duchu, mimo że był zagorzałym komunistą wykluczającym z zasady obecność Boga w świecie, modlił się, by nie było ich więcej. Widział zmęczenie i desperację kapitana Sawickiego, strach załogi. Sam ledwo się trzymał na nogach. Jego modły nie zostały jednak wysłuchane. Piąty pocisk nie tylko wybuchł. Eksplodował bezpośrednio na kadłubie B-59. Zgodnie z założeniem McNamary nie wyrządził okrętowi żadnej – nawet najmniejszej – krzywdy, ale dla wyczerpanego rosyjskiego kapitana miarka się przebrała.

Sawicki nie wytrzymał i huknął pięścią w metalowy stół, przy którym zwykł studiować mapy.

– Może tam, na górze, zaczęła się wojna, podczas gdy my tutaj fikamy koziołki! Teraz ich rozwalimy. Sami zginiemy, ale ich wszystkich zatopimy. Nie przyniesiemy wstydu naszej marynarce.

Kapitan wezwał komandora porucznika Walerego Bratiszkę i rozkazał mu uzbroić torpedę.

Wtedy w sprawę wmieszał się Wasilij Archipow, który mimo skrajnego wyczerpania nie był gotów na atomową apokalipsę.

– Towarzyszu kapitanie, proszę się uspokoić i natychmiast odwołać rozkaz. – Wstrzymał ruchem ręki komandora porucznika Bratiszkę. – Nie mamy polecenia z dowództwa, żeby rozpoczynać atak nuklearny.

– A co, jeśli nie ma już dowództwa? Wrogowie czają się nad naszymi głowami i bezlitośnie bombardują radziecką łódź podwodną. Nie będę patrzył na to bezczynnie! Nie pozwolę, by uszło im to na sucho!

Archipow podniósł uspokajająco ręce. Musiał wpłynąć na kapitana, by ten zmienił decyzję. Wiedział, że od tego zależą losy świata. Był również przekonany, że Amerykanie nie chcą zrobić im krzywdy. Tylko jak przekonać o tym Sawickiego?

– Zgadzam się z wami, towarzyszu kapitanie, ale jest pan rozsądnym człowiekiem, dobrym komunistą i MUSI pan rozumieć, że atak nuklearny doprowadzi do nieodwracalnych konsekwencji. W tej sytuacji naszą dumę musimy schować do kieszeni.

Sawicki dalej był wściekły, ale powoli para zaczynała z niego uchodzić. Archipow argumentował dalej:

– Amerykanie do tej pory wystrzelili w nas serią nie większą niż pięciu pocisków. Dają nam do zrozumienia zgodnie z regułą wojny na morzu: nie chcą nam zrobić krzywdy, chcą naszego wynurzenia.

Sawicki upierał się dalej:

– No oczywiście, że chcą wynurzenia. No bo jak inaczej mogliby wziąć nas w niewolę i zająć B-59? Nigdy na to nie pozwolę.

Archipow musiał sięgnąć po argument ostateczny:

– Dobrze, skoro nie chce pan, towarzyszu kapitanie, wysłuchać racjonalnych argumentów, jestem zmuszony wydać panu rozkaz. Zabraniam odpalenia torped. To rozkaz. Mówię jako szef sztabu eskadry łodzi podwodnych 4 Dywizji Floty Północnej.

Archipow wydał rozkaz spokojnie. Cedził słowa. Miał szczerą nadzieję, że ten spokój w końcu wpłynie na kapitana. Po części miał rację. Ale nie do końca.

– Owszem, jest towarzysz szefem sztabu – odpowiedział kpiąco Sawicki. – Moim przełożonym we flocie. Ale na moim okręcie według wytycznych dowództwa podlega pan moim rozkazom.

Archipow uśmiechnął się lekko:

– Skoro mowa o wytycznych dowództwa, to przypomnę, towarzyszu kapitanie – tu zwrócił się do komandora porucznika Bratiszki oraz oficera politycznego Masliennikowa – że odpalenie torpedy z ładunkiem nuklearnym powinno być zatwierdzone przez trzech oficerów jednomyślnie. Towarzysza kapitana, mnie oraz was, towarzyszu Masliennikow.

Sawicki w końcu ochłonął, ale był ciekaw:

– Co wy na to, towarzyszu politruku?

Masliennikow wpatrywał się to w jednego kapitana, to w drugiego. Partia nauczyła go, by być twardym.

– Jebać imperialistów – oświadczył.

Archipow wstrzymał oddech. Teraz naprawdę zaczął się bać. Ku jego uldze Sawicki jednak zmienił zdanie.

– Towarzyszu komandorze, poruczniku Bratiszko, proszę anulować poprzedni rozkaz. Jeśli Amerykanie nie chcą nas skrzywdzić, to nie będzie szóstej bomby.

Admirał Wasilij Archipow znów zaczął się modlić.

* * *

W.H. Morgan, kapitan amerykańskiego niszczyciela USS Cony, też nie wiedział bardzo ważnej rzeczy. Że na pokładach tropionych przez nich czterech radzieckich okrętów podwodnych znajdowały się nowoczesne torpedy T-5 uzbrojone w głowice nuklearne. Sowieci skończyli ich testy ledwie przed rokiem, więc w ich arsenale były jak świeżutkie bułeczki w piekarni.

Gdyby wiedział to na pewno, obchodziłby się z B-59 jak ze śmierdzącym jajkiem, zamiast z dużą radością obrzucać wroga ćwiczebnymi pociskami w nadziei, że sto metrów niżej ruskie srają ze strachu. Z jednej strony podziwiał upór wrogiego kapitana. Wyobrażał sobie, że marynarze w łodzi podwodnej naprawdę nie mają już czym oddychać. Z drugiej strony dziwił mu się, bo po cholerę się tak męczyć? Amerykańskie niszczyciele zabawiają się nim jak kot ze złapaną w łapy myszą. Rusek nie ma dokąd uciec, nie ma czym walczyć. Poza tym sam miałby ruszyć na eskadrę hunter-killerów?

W.H. Morgan nie miał pojęcia, że mysz to zimnokrwista, śmiertelnie niebezpieczna bestia, tyle że niepozorna. Taka ośmiornica _Hapalochlaena_.

– Cholera, ile oni już siedzą pod wodą? – zapytał electronic materials officera, odpowiedzialnego za nasłuch wrogiej jednostki.

– Dwanaście godzin, sir.

– I ostatnia bomba uderzyła w kadłub?

Żołnierz uśmiechnął się zawadiacko:

– Tak jest, sir. Musiała napędzić im niezłego stracha.

Kapitan, podobnie jak wszyscy uczestnicy tego teatru wojny, był cholernie zmęczony.

– Dobra, synu, dajmy im jeszcze do wiwatu. Są twardzi, ale my jesteśmy twardsi. Przyłóżcie im jeszcze jednym pociskiem. Widać nie dosyć ich zdopingowaliśmy do wynurzenia. Nic nam przecież nie mogą zrobić, prawda?

Towarzysze kapitana na mostku zgodnie uśmiechnęli się pod nosem.

I kiedy kilka minut później przerażony EMO krzyczał coś o torpedzie odpalonej w kierunku USS Randolph, zanim świat ogarnął wszechpotężny, niszczący ogień, wielu z nich pomyślało, że jednak coś się spieprzyło.

28 października 1961 roku, godzina 6.00, podmoskiewska dacza pierwszego sekretarza KC KPZR

Nikita Stolarow nie cierpiał budzić szefa. Pierwszy sekretarz KC KPZR Nikita Chruszczow za plecami nazywany był przez swoich najbliższych współpracowników Zosią Samosią nie bez powodu. Wszystko chciał robić sam. Oczywiście najbardziej lubił rządzić i mieć władzę. Najlepiej sam. Niestety dla szefa ochrony i jednocześnie swojego imiennika Chruszczow lubił również sam się budzić i nie cierpiał, kiedy ktoś zakłócał mu te krótkie chwile odpoczynku.

Zazwyczaj impet Chruszczowowskiego niezadowolenia Stolarow dzielnie brał na klatę, jednak nigdy nie omieszkał dać do zrozumienia sprawcom tych nieplanowanych pobudek, że są mu winni dużą przysługę. Wszyscy w otoczeniu pierwszego sekretarza zdawali sobie sprawę, że szef ochrony to człowiek mający zaraz po najbliższej rodzinie nieograniczony dostęp do głowy państwa i tak naprawdę czort jeden wie, co tam sobie szepczą do uszu. Dlatego nikt nie zadzierał z pułkownikiem Nikitą Stolarowem, nawet najwyżsi i najpotężniejsi dostojnicy Kraju Rad woleli mieć go po swojej stronie.

Teraz, siedząc na bardzo niewygodnym fotelu kierownika zmiany w kanciapie, tuż obok sypialni pierwszego sekretarza w jego daczy pod Moskwą, wpatrywał się w czerwone migające światełko telefonu. Oznaczało oczekiwanie na połączenie. Zanim podniósł słuchawkę, pomyślał o dwóch gnębiących go sprawach. Z każdym rokiem służby coraz bardziej nie cierpiał budzić szefa, ponieważ ataki niezadowolenia wraz z upływem czasu stawały się bardziej gwałtowne i nieprzewidywalnie chaotyczne. Stolarow pocieszał się, że towarzysz pierwszy sekretarz wyraźnie powtórzył na wczorajszym posiedzeniu Komitetu Obrony ZSRR, że ze względu na ostatnie wydarzenia jest dostępny dla jego członków bez względu na porę dnia i nocy. Jednak doświadczenie podpowiadało pułkownikowi, żeby nie przykładać do gadaniny pierwszego sekretarza zbyt wielkiej wagi, ponieważ i tak zazwyczaj kończyło się tylko na gadaniu. I to sprawiło, że duszę i umysł Nikity Stolarowa mrugająca lampka telefonu napełniła przez moment nieokiełznaną trwogą, no bo kto i po co, do cholery, chce budzić pierwszego sekretarza KC KPZR? Sprawa musi być naprawdę poważna. Podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Marszałek Rodion Malinowski do towarzysza pierwszego sekretarza. Pierwszy stopień, powtarzam: pierwszy stopień.

Stolarow wyćwiczonym ruchem przełączył rozmowę. Nawet go nie zdziwiło, że pierwszy sekretarz podniósł słuchawkę po jednym sygnale. Nie zadenuncjował marszałka. Gardło skutecznie ścisnęła mu przeraźliwa trwoga.

Nie mógł wiedzieć, że pierwszy sekretarz dziś nie będzie na niego zły. Chruszczowa nikt nie mógł obudzić, ponieważ w ogóle nie kładł się spać. Pierwszy sekretarz KC KPZR nie spał dobrze od dekad i doskonale wiedział dlaczego. Nikita Chruszczow panicznie się bał. Odkąd pamiętał, zawsze się bał. Najpierw tego potwora Stalina, który z lekceważeniem mówił na niego „Nikitka”. Potem Hitlera i hordy jego barbarzyńskich morderców, których zbrodni był bezpośrednim świadkiem. Zabili mu nawet syna. Zaraz po nich chorobliwie lękał się amerykańskich imperialistów i ich arsenału nuklearnego.

Pierwszy sekretarz wysłuchał raportu marszałka Malinowskiego. Wieści mroziły krew w żyłach. Radiotelegrafista z Kuby donosił o wybuchu nuklearnym na morzu. Grzyb był wyraźnie widoczny, wyspa przygotowuje się w panice na nadejście tsunami. Odłożył słuchawkę.

Malinowski postawił armie w stan najwyższej gotowości, członkowie rządu jadą na daczę, by omówić plan działania. Chyba rozpoczęła się wojna.

Chruszczow zmełł w ustach przekleństwo. Nie planował teraz wojny. Jak to się, do cholery, stało?! Przecież podpuścił tych głupkowatych Amerykanów, a potem im darował. Wczoraj już się pogodził, że nie będzie miał rakiet z głowicami atomowymi trzysta siedemdziesiąt kilometrów od Florydy, ale przecież dał jankesom pstryczka w nos i uratował nowego internacjonalistycznego druha, komunistę Fidela Castro. Bezpieczny komunista i jego utopia trzysta siedemdziesiąt kilometrów od Florydy. To są dopiero jaja. Parę godzin i taki klops. Nakazał Malinowskiemu spokój i dogłębne zbadanie sprawy. Będzie musiał od razu porozmawiać z Gromykiem. Amerykanów trzeba będzie jakoś uspokoić. Jeżeli w ogóle będą chcieli jeszcze gadać.

Paradoksalnie, kiedy zakończył rozmowę, strach go opuścił. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu w końcu poczuł głęboką ulgę i odetchnął pełną piersią.

Przecież to on ostatecznie odarł Stalina z kultu i strącił z pozłacanego pamięcią piedestału w otchłań zapomnienia. Szwabów pogonił pod Stalingradem i pod Kurskiem. Dawno temu uwierzył, że zmyślona historia o wyciągniętych od niemieckiego dezertera informacjach pomogła Żukowowi wygrać tę największą pancerną bitwę świata.

Tak więc z tymi durnymi Amerykanami też sobie poradzi. I z ich pieprzonymi imperialistycznymi bombami. Ma już nawet sposób. Co prawda jeszcze nie do końca sprawdzony, być może jeszcze zawodny, ale pierwsze rezultaty okazały się bardzo zadowalające. Poza tym czy miał inny wybór?

Zatrzymał się pod drzwiami tuż przed wyjściem, bo prawie zapomniał o jednej rzeczy.

Jeszcze raz podniósł słuchawkę.

– Towarzyszu pułkowniku, połączcie mnie z Iwanem Sierowem.

Chwilę musiał poczekać. Nawet on. Ale rozumiał to, Sierow pewnie jest teraz w środku huraganu, próbując się dowiedzieć, co się stało na Karaibach. Był przecież szefem wywiadu wojskowego.

Wreszcie odebrał.

– Nic nam nie dała „zdrada” Pieńkowskiego, towarzyszu generale…

Sierow nic nie odpowiedział, tylko odchrząknął zakłopotany. Pierwszy sekretarz kontynuował:

– Zanim podacie się do dymisji, to wrzućcie go do kotła. Z pełnym rytuałem. Rodziny zgodnie z umową nie ruszajcie.

Sierow potwierdził zachrypniętym, przybitym głosem, a Chruszczowowi, kiedy odkładał słuchawkę, nie wiedzieć czemu przyszła na myśl zmora każdego rosyjskiego dziecka. Baba Jaga.ROZDZIAŁ 1

2 czerwca 1964 roku, godzina 4.24 rano, gdzieś w Niemczech, 3 pluton 1 kompanii rozpoznania 1 Batalionu Szturmowego

Kiedy Marek potknął się o niewidoczny w cieniu gęstego lasu korzeń i upadł twarzą w miękki, wilgotny mech, przez chwilę, nie dłuższą niż trzy uderzenia serca, poczuł się niemal błogo. Dobrze było leżeć. Nawet przez moment, w lesie, w ciepłą wiosenną noc. Dobrze było nie biec. Udać, że to wszystko się nie dzieje. Na sekundę.

Ale zaraz kapral Wroszyński, zwany Wroną, szarpnął go za parcianą cywilną kurtkę, aż zatrzeszczały szwy na ramionach, i niemal postawił go na nogi. O tym, że Wrona ma piekielną siłę w łapie, Marek przekonał się już trzeciego dnia po przybyciu do jednostki, gdy ustawiono ich wszystkich w dwa szeregi, od najmniejszego do największego w jednym i na odwrót w drugim, i zarządzono „lekcję boksu”. Mierzący prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu Marek sądził, że pozamiata kurduplowatym kapralem podłogę. Zamiast tego uczył się szybować nad stolikami jadalni.

Dziesięć minut po tym, jak podano mu na obiad szczura. Wtedy sądził, że to dowcip.

– Co jest, Młody? – syknął kapral. – Straciłeś siły?

– Nawet się nie zgrzałem – warknął Marek, podniósł z ziemi pakunek, który upuścił podczas upadku, i ruszył pędem przed siebie. Musiał pokazać tym zadzierającym nosa weteranom, że jest nie gorszy od nich, chociaż do jednostki przybył dopiero przed miesiącem. Sądził wtedy, że będzie musiał jeszcze raz przerabiać wszystkie inicjacje, jakie czekały nowych, ale Pierwszy Szturmowy pod tym względem go zaskoczył. Choć dano mu odczuć, że jest niewiele wartym żółtodziobem i będzie musiał zasłużyć na szacunek kolegów, nikt nie próbował go poniżać. Co innego obicie mordy – to należało do szkolenia. Jednak nawet oficerowie się tutaj nie wywyższali i ćwiczyli wspólnie z szeregowcami i podoficerami. A znalazło się wśród nich paru gości z niezłą historią. Taki sierżant Kaszycki, przezywany za plecami Kaszlem, który jako piętnastolatek wmówił werbunkowym w Siedlcach, że ma dwadzieścia lat, tylko marnie wygląda przez syberyjską dietę. A teraz uczył Pierwszy Szturmowy, jak przeżyć, żrąc wyłącznie dżdżownice i korę z drzew. Dla młodych komandosów był prawie jak bóg. Choć liczył już trzydzieści sześć wiosen i nie mógł mieć nadziei, że weźmie udział w akcji, trzymał się świetnie, potrafił biegać po dziesięć kilometrów dziennie, ścigając się z dwudziestolatkami, i bić się z nimi jak równy z równym. Tylko skakania na spadochronie nie lubił, a szczególnie do morza. Mało kto wiedział tyle co on o walce partyzanckiej i oszukiwaniu głodu.

– A może chcesz mi oddać pamiątkę? – kusił kapral. – Będzie ci lżej, Młody.

– Moja! – zaperzył się Marek, jeszcze mocniej zaciskając dłonie na pakunku.

Nie odzywali się więcej, by oszczędzać tlen w płucach. Biegli jak cienie, byle jak najdalej od miasta, byle ku granicy.

Wiedzieli, że są ścigani. Co pewien czas dochodziło do nich z oddali ujadanie psów, a nawet słychać było pojedyncze strzały. Gdy zbliżali się do dróg, pochylali się, by kryć się w cieniu drzew i krzewów, a jeśli musieli taką drogę pokonać, to prędko, skokami. Bywało, że przypadali do ziemi, gdy mijały ich samochody pełne żołnierzy albo policyjne motocykle. Gdyby zostali wykryci, byłoby po nich.

Akcja miała pójść gładko: po zrzucie dotrzeć na lokalny węzeł kolejowy i wysadzić tory w miejscu, gdzie przecinały się dwie linie. Potem zryw i do lasu, ku granicy. Ledwie osiemdziesiąt kilometrów do przejścia; co to dla takich zuchów jak oni. I wszystko w cywilnych ciuchach, właściwie bez zaopatrzenia. Nawet broni im nie wydano. Mieli tylko noże.

Wszystko szło dobrze, póki nie pojawili się, zupełnie znikąd, żandarmi. Albo to był pech na skalę kosmiczną, albo ktoś sypnął, wydał grupę dywersyjną. Ładunki udało się podłożyć zgodnie z planem, ale ucieczka nie przebiegła już tak łatwo. Żandarmi wezwali posiłki i teraz Marka z pięcioma towarzyszami ścigały i wojsko, i policja. Cywilne ubrania i to, że każdy szwargotał po niemiecku jak rodzony, nie mogły im wiele pomóc. Tym bardziej że nie mieli żadnych dokumentów.

Biegli więc, licząc, że pościgowi szybciej wysiądą płuca i nogi.

Niestety, tamci ścigali ich także samochodami i na motorach. Dywersanci słyszeli w oddali ich silniki, dlatego trzymali się z dala od dróg. W ciemnościach, między drzewami pozostawali niemal niewidoczni. A że potrafili nawet biegać po cichu, istniała szansa, że wyjdą z tego cało.

– Padnij! – rozkazał nagle półgłosem kapral i Marek rzucił się na ziemię, nie tracąc choćby sekundy na zastanowienie. Wrona mógł być sadystycznym dupkiem, ale trzeba mu było zaufać. Sukinsyn miał jakiś dodatkowy zmysł i słuch jak nietoperz.

I tym razem się nie pomylił. Po chwili także Marek usłyszał nadlatujący helikopter. Pilot trzymał maszynę nisko, szperaczami macając ziemię. Ostre białe światło liznęło plecy leżących żołnierzy, ale obserwatorzy ich nie wypatrzyli. Cienie wymieszanych z brzozami sosen tworzyły wściekłą mozaikę, wśród której mógłby się ukryć i cały batalion, gdyby tylko leżał bez ruchu. Marek korzystał z okazji, uspokajał oddech. Miał tylko nadzieję, że nie będą musieli czekać zbyt długo. Lepiej było biec cały czas, niechby i pięćdziesiąt kilometrów, niż zbierać się po odpoczynku.

„Z twoim wzrostem i wyglądem trafisz, synku, do kompanii reprezentacyjnej” – prorokowała mu matka, gdy blady ze strachu miął w rękach kartę powołania. Ponad rok temu. Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego chłopca. Co za durny szczeniak! Nic nie wiedział o życiu.

Zamiast do kompanii reprezentacyjnej trafił do Gryfic, gdzie postanowiono zrobić z niego sapera. Uczył go facet, który zdobywał szlify, macając glebę przed sobą bagnetem, podobno pod ostrzałem. Nadal uważał, że to najlepsza szkoła. Marek ucieszył się, kiedy po dziewięciu miesiącach szkolenia przyszedł do niego obcy porucznik w mundurze wojsk pancernych. „Zauważono, że mówicie po niemiecku, jakbyście się tam urodzili. I podobno jesteście silni i sprawni – oznajmił. – I jak mówi wasz sierżant, niegłupi. Wygraliście parę zawodów, wykazaliście się w dowodzeniu drużyną. Mamy dla was propozycję. Przemyślcie ją dobrze”.

Nie zastanawiał się długo, gotowy dogadać się choćby z diabłem, byle zmienić przydział. Co mogło być gorsze od służenia pod szalonym saperem? To, że tamten wariat go doceniał, oznaczało tyle, że wysyłał go do najgorszych zadań.

Stracił rezon, gdy służby specjalne maglowały go przez miesiąc. Jego, rodziców, kuzynów, siostrę. Nawet nauczycieli z podstawówki. Tajniacy sprawdzali go do piątego pokolenia. Wyciągnięto historię dziadków i pradziadków. Nawet proboszczowi nie odpuszczono. Zastanawiał się, czy od tego wszystkiego nie zwariował i czy nie chcą zrobić z niego szpiega.

A teraz, gdy helikopter przelatywał nieznośnie powoli nad jego głową, a ze stanowczo zbyt bliskiej odległości dochodziło ujadanie psów, nie był pewien, czy nie powinien był jednak zaryzykować i zostać w saperach.

Tym bardziej że w Pierwszym Szturmowym też kazali mu ćwiczyć na ładunkach wybuchowych. I też pod ogniem. A do tego żreć psy i koty, nurkować w lodowatej wodzie i biegać na dystanse zabójcze nawet dla maratończyków. A jednak nigdy, do tej nocy, nie zastanawiał się, czy czerwony beret był wart tego wszystkiego. Należał do elity i jak sądził, można było za to zapłacić każdą cenę.

Jednak dotychczasowe ćwiczenia, nawet te najbardziej mordercze, były zabawą w porównaniu z tą akcją.

– Bieg! – zakomenderował Wrona, ledwie helikopter się oddalił, i natychmiast wszyscy zerwali się na nogi. I starszy szeregowy Bruno, blondyn o łagodnym spojrzeniu, kompanijny poeta, bo potrafił składać ze sobą proste rymy, i Zygmunt, ledwie o miesiąc starszy stażem od Marka, ale już zgrywający weterana. I Kicio, ponury, nienawidzący świata dwudziestoczterolatek spod Białegostoku, niezrównany mistrz walenia w gębę tak, że wystarczył jeden cios. I Topór, ustawiony gnojek o niemal wiecznie zaciętym wyrazie twarzy, a uśmiechający się jedynie krzywo i z wyższością, któremu przydział zapewnił ojciec, stary komunista z tych, co to z Berlingiem pijali gorzałę w jednym okopie. I w końcu Marek ściskający w rękach trofeum wyniesione z budynku żandarmerii, do którego włamali się tylko na chwilę, by przycupnąć tam, gdzie nikt nie powinien ich szukać. Nakładli po gębach dwóm szkopom, związali ich, przyczaili się. A Marek zgarnął pamiątkę, bo taka naszła go fantazja. Teraz trochę żałował, ale nie wypuszczał pakunku z rąk.

Biegli aż do świtu. Wtedy Wrona kazał im się zatrzymać. Przykucnęli. Kapral sprawdził kompas.

– Na moje oko będzie jeszcze ze dwadzieścia kilometrów do granicy – ocenił. – Teraz zacznie się prawdziwa zabawa.

Niedługo potem dotarli do leśnej drogi, co Marek przyjął z ulgą. Według map powinna się znajdować właśnie tutaj, zmierzali więc we właściwym kierunku. Przyczaili się, wypuścili Bruna na zwiad. Przesadził drogę w trzech susach, po paru minutach wrócił, zameldował o zabudowaniach jakieś trzysta metrów na zachód. Zdecydowali się nadłożyć lekko drogi i je ominąć. Kapral zaklął, gdy zerknął na zegarek. Mieli mało czasu. Karą za spóźnienie byłaby paka, ale nie obyłoby się bez wstydu.

Poruszali się nadal szybko, ale ostrożniej. Częściej musieli się chować przed helikopterami, teraz krążyło ich na niebie pięć, a cienie drzew nie dawały już takiej osłony. Przez megafony nawoływano ich z powietrza, czasem po niemiecku, czasem łamaną polszczyzną. Dranie wiedzieli, z kim mieli do czynienia. Obiecywano łaskę, zapewniano o dobrym traktowaniu. A równocześnie ostrzegano, że zostali otoczeni, psy złapały już ich trop, a wojsko i pogranicznicy mają rozkaz strzelać ostrą amunicją. Że nikt im nie pomoże, bo napadając na żandarmów, zmienili się w zwykłych bandytów.

– A do tego złodziei! – dorzucił Kicio, patrząc znacząco na trofeum Marka po kolejnym przelocie helikoptera.

– Będziemy musieli zaryzykować – odezwał się Bruno. – Ci goście z psami są coraz bliżej.

– Niemcy i ich owczarki – skrzywił się Wrona. – Lata płyną, nic się nie zmienia, nie? No to biegiem!

Szczęście opuściło ich dwadzieścia minut później. Tym razem miejsce na szpicy zajmował Kicio. Wczołgał się ostrożnie na niewielki pagórek, z jego wysokości zlustrował okolicę ukryty w kępie wyrośniętych paproci. Zbliżała się szósta rano, drzewa rzucały długie, mocne cienie, jak to o poranku. Kicio przeklął brak lornetki i pomysł, by ruszyli na akcję praktycznie bez zaopatrzenia. To Kaszel wymyślił dla nich takie ćwiczenie. Bez broni, zaopatrzenia, bez sanitariusza i „radzia”, jak nazywali w batalionie każdego radiotelegrafistę. Cholerny staruch uwielbiał wspominać, jak to przedzierał się ku Oce uzbrojony jedynie w ukradziony widelec o wyłamanych dwóch zębach. I zdołał za jego pomocą upolować jakiegoś zbłąkanego kota.

Zjadania kotów akurat Kicio nienawidził. Kiedy wysłano go na samodzielną misję z workiem rozmiauczanych futrzaków jako zaopatrzeniem, wypuścił wszystkie zwierzaki i żywił się korzonkami. Odsiedział za to potem pięć dni w pace, bo okazało się, że przeklęte czworonogi, jako zwierzęta przywiązane do miejsca, wróciły na teren bazy. Zapłaciły za to życiem, bo zżarł je kto inny, ale i Kiciowi nie było do śmiechu. Musiał zabić jednego, oprawić i zjeść na oczach całej kompanii, żeby dowieść, że potrafi. I był to jego pierwszy i ostatni zjedzony kot w życiu.

Zawdzięczał temu wydarzeniu swoją ksywę, ale stosunku do kotów nie zmienił. Psa zjadł bez wstrętu, choć to zwykle zmierzenie się z tym przysmakiem polowej kuchni sprawiało żołnierzom najwięcej problemów. Ale koty to co innego. Zajmowały specjalne miejsce w sercu Kicia, choć sam nie wiedział dlaczego.

Z braku lornetki Kicio zdał się na własne oczy. Wiał lekki wiatr, gałęzie sosen poruszały się leniwie. Jakiś bezczelny zając przysiadł u stóp pagórka i gapił się na przyczajonego żołnierza, jakby widok człowieka wylegującego się w paprociach był nie tylko najzwyczajniejszym widokiem pod słońcem, ale też zjawiskiem bezpiecznym. Kicio sklął go w duchu, bo przybycie zwierzaka obudziło w nim głód. Nie jadł nic od zrzutu, nie było kiedy. Wypił tylko jednym haustem filiżankę kawy na posterunku żandarmerii. Potem popijali w leśnych strumieniach, prawie w biegu, i tyle. Bo żarcia przeklęty Kaszel też nie pozwolił im zabrać. Sam żarł śnieg i ziemię, więc i oni tak powinni. Cholerny staruch! Powinni go wreszcie odstawić do jakiegoś muzeum.

Dobra, uznał Kicio, spokój i cisza. Nawet zające się nie boją. Dał znak swoim, że teren czysty, i w tym właśnie momencie szarak spłoszył się i czmychnął. Podnoszący się już z ziemi Kicio przypadł natychmiast z powrotem w paprocie. Obejrzał się za siebie. Dobrze jest, pozostali zauważyli jego ruch i też się pochowali. Tylko co spłoszyło tego przeklętego zwierzaka?

Przekonał się po chwili, gdy ledwie dziesięć–dwanaście metrów przed nim przedefilowało ośmiu żołnierzy Nationale Volksarmee w tych ich maskujących kombinezonach z kapturem, które narzucali na mundury uznawane przez niemieckich oficerów za „zbyt sowieckie”, co Kicio pamiętał ze szkolenia. Na łby pozakładali zabawnie wyglądające, ale całkiem wygodne hełmy wz. M55, mające z jednej strony odróżniać się znacząco od charakterystycznych nocników z czasów wojny, a z drugiej strony podkreślić odrębność od hełmów ZSRR. Zarówno Kicio, jak i pozostali członkowie kompanii „niemieckiej” musieli ćwiczyć w tych uniformach, podobnie zresztą jak w umundurowaniu faszystów z Zachodu i Amerykanów. Znał więc wyposażenie szkopów jak własne. Bardzo mu się nie podobało, że każdy z nich był uzbrojony w AKM, co więcej, trzymali je w rękach gotowe do strzału, a nie przerzucone przez ramię jak na zwyczajnym, bezpiecznym patrolu.

A już najmniej mu się spodobało, gdy się zorientował, że dostrzegli jego pagórek i najwyraźniej uznali go za doskonałe miejsce obserwacyjne, bo ruszyli w jego kierunku.

Wycofał się pospiesznie. Dał znak swoim, że jest źle, i czym prędzej schował się w kępie krzaków otaczających trzy zrośnięte sosny. Odruchowo dotknął rękojeści noża za pasem. Uśmiechnął się krzywo. Ciekawe, co mógłby zrobić przy jego pomocy tamtym ośmiu.

Przeklęte szkopy nie tylko wlazły na pagórek, ale i się na nim rozsiadły! Trzeba się było ostrożnie wycofać, a potem ominąć tę lokację. Tyle że to oznaczało po pierwsze zmarnowanie czasu, a po drugie ryzyko wpadnięcia na którąś z grup pościgowych.

Kicio obejrzał się na miejsce, w którym ostatnio widział Wronę. Normalnie otoczyliby doskonale widocznych niemiaszków, przycisnęli ich i zmusili do poddania. Nawet byłaby z tego zabawa. Ale przez kaprysy i genialne pomysły Kaszla mogli w szkopów co najwyżej porzucać szyszkami.

A jednak Wrona najwyraźniej uważał, że mają szansę, bo Kicio dostrzegł, że chłopaki postanowiły mimo wszystko otoczyć i dorwać Niemców. Poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, i naprawdę się uśmiechnął. To było coś! W sześciu rozbroić ósemkę tamtych. Kaszel przestanie się wywyższać, jak o tym usłyszy.

O ile im się uda. O ile przeżyją tę zabawę. Jasne, w normalnych warunkach patałachy z Nationale Volksarmee nijak nie mogłyby się równać z zuchami Pierwszego Szturmowego. Nawet gdyby między tamtymi zaplątali się weterani z Wehrmachtu. Jednak tym razem szanse nie były po stronie Polaków. Z drugiej strony, czy tak właśnie nie było podczas ostatniej wojny?

Ocenił szanse. Wrona z Młodym i Brunonem zachodzili szkopów od lewej, a Zygmunt i Topór – od prawej. Powinien się przyłączyć do tych drugich, ale jak na złość leżał prawie na wprost Niemców. Każdy jego ruch mógł ich ostrzec, przyciągnąć uwagę.

Chyba że… Właśnie tak mógłby się przydać. Odczekał, aż chłopaki osiągną pozycję po obu stronach pagórka. Ze szkopów były jednak patałachy, nic nie zobaczyły, choć sosnowy las trudno było uznać za gęsty. A przecież chłopaki nie miały na sobie maskujących mundurów, ale ubrania cywilne! Prawda, że żadne krzykliwe stroje, ale brązowe i bure bluzy, w których łatwiej było się ukryć w lesie. Mimo wszystko postawa Niemców napełniła Kicia pogardą.

Kiedy uznał, że koledzy są gotowi, podniósł się i udając, że właśnie wychodzi spomiędzy drzew, zawołał do Niemców w ich języku, z akcentem rodzonego Bawarczyka:

– Przepraszam, chyba się zgubiłem. Którędy do Berlina?

Zerwali się na równe nogi, wycelowali w niego swoje AKM-y wszyscy, prócz jednego, najstarszego. Być może rzeczywiście mieli między sobą weterana. Ten rozglądał się na boki.

– Stój! Trzymaj ręce tak, żebym je widział! Kim jesteś?! – krzyknął najniższy, z naramiennikiem unteroffiziera.

– Wybrałem się na grzyby – wyjaśnił Kicio, unosząc ręce nad głowę. – Chyba się zgubiłem. Myślałem, że mi pan pomoże, panie oficerze.

– Nie wiesz, że krążą tu sabotażyści? – zdenerwował się niemiecki kapral. – Wszyscy cywile powinni teraz siedzieć w domach!

– _Herr Unteroffizier_, to może być jeden z nich. – Weteran najwyraźniej myślał szybciej niż podoficer. Opuszczając lufę, obrócił się ku niemu, by wytłumaczyć mu ryzyko. Tym samym przestał na chwilę lustrować okolicę.

I to był moment, na który czekali Polacy. Wyskoczyli na Niemców z obu stron pagórka równocześnie. Kicio nie pomógł im w walce, bo zaskoczeni żołnierze puścili serie prosto przed siebie, akurat w niego. Rzucił się na ziemię, przetoczył w lewo, do swojego starego schronienia za trzema zrośniętymi sosnami. Kule rozorały pnie drzew za nim, strzępy kory posypały mu się na plecy.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

* Ojczyzna słyszy, ojczyzna wie,
Co jej syn spotyka na drodze,
Jak przełamać ścieżkę przez chmury?
Nieważne, jak bardzo czarna wichura jest wściekła.
Cokolwiek się stanie,
Bądź nieugięty, towarzyszu,
Bądź nieugięty, towarzyszu!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: