Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwone żniwa. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Czerwone żniwa. Tom 2 - ebook

Trwa trzecia wojna światowa, mordercze zmagania w Europie wchodzą w decydującą fazę. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z założeniami sztabowców Układu Warszawskiego. Wojska NATO zmobilizowały siły i rzuciły rezerwy w rozpaczliwym kontrnatarciu. W Moskwie dochodzi w związku z tym do zakulisowych rozgrywek, a walka wywiadów staje się brutalniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Na efekty nie będzie trzeba długo czekać. Żołnierze polskiego 1 Batalionu Szturmowego znów znajdą się w samym centrum wydarzeń. A przed nimi i przed wyjątkowym oddziałem specnazu stanie najważniejsze wyzwanie – odkrycie, kto naprawdę jest ich wrogiem.

"Czerwone żniwa" to osadzona w latach 60. XX wieku wizja alternatywnej rzeczywistości, w której NATO i Układ Warszawski stają przeciw sobie. "Trzeci front" to kolejny tom trylogii po świetnie przyjętym "Uderzeniu wyprzedzającym". W przygotowaniu ostatni tom "Rozkaz: śmierć", w którym poznamy ostateczny wynik wojny, a wszystkie tajemnice znajdą swój zaskakujący finał.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7891-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CYKL _CZERWONE ŻNIWA_

Tom I, _Uderzenie wyprzedzające_

Streszczenie

W 1964 roku doszło do szeregu ataków grup dywersyjnych NATO w krajach Układu Warszawskiego. Ich cele były zadziwiające, nie atakowano bowiem struktur wojskowych, ale cywilne. I to nie mosty czy trakcje kolejowe, ale… muzea. W Krakowie oddział prowadzony przez pułkownika Maslowa ukradł z Wawelu Szczerbiec. W pościg za nim ruszył specjalny zakamuflowany oddział specnazu operujący na terenie Małopolski.

Akcje Amerykanów stanowiły zaskoczenie nie tylko dla Rosjan, ale nawet dla Brytyjczyków. Ponieważ wywiad brytyjski nie rozumiał poczynań swoich sojuszników, powołał specjalną komórkę, której celem było ostrożne zbadanie sprawy. Pracujący w niej John Stonebridge, Polak, który po zakończeniu drugiej wojny światowej przyjął brytyjskie obywatelstwo i nazwisko, prowadził właśnie rozeznanie w Niemczech, na terenie zamku Wewelsburg, będącego niegdyś świętym miejscem zakonu SS, kiedy wpadli tam amerykańscy komandosi. Śledząc ich, Stonebridge dotarł do uciekającego z Polski Maslowa. Ale rozmowa z pułkownikiem niewiele mu wyjaśniła, raczej wprawiła go w konsternację.

Amerykańskie ataki nie pozostały bez odpowiedzi. Reakcja ZSRR przekroczyła jednak najśmielsze oczekiwania. Wojska Układu Warszawskiego ruszyły na Niemcy. Wybuchła kolejna wojna światowa.

W jej pierwszej fazie wzięły udział przede wszystkim jednostki specjalne, wśród nich jeden z najbardziej elitarnych polskich oddziałów: 1 Batalion Szturmowy. Żołnierze trzeciego plutonu pierwszej kompanii rozpoznania zostali zrzuceni na terenie Niemiec Zachodnich, by zniszczyć dwa mosty, które NATO mogło wykorzystać przy kontrataku. Wykonanie zadania to jednak ta łatwiejsza część misji. Później muszą jeszcze przedostać się przez linie wroga, do swoich. Bo nikt nie przyleci po komandosów, by zabrać ich do domu. Zostali przeszkoleni, by radzić sobie sami. Duże straty są wliczone w koszty prowadzenia wojny.

Stonebridge, Maslow, polscy komandosi – wszyscy oni przebijali się przez Niemcy w pierwszych dwóch dniach wojny. Na drogach panował chaos. Nie doszło jeszcze do inwazji wojsk lądowych, ale na niebie trwała już bezpardonowa walka o dominację. Lotnictwo Układu Warszawskiego przeprowadzało naloty na cele strategiczne. Wszyscy oczekiwali bombardowania przy użyciu broni jądrowej, jednak wciąż do niego nie dochodziło.

Stonebridge wrócił nareszcie do Londynu. Okazało się, że tak naprawdę pracuje dla GRU. Zgodził się na to przepełniony żalem wobec zachodnich sojuszników, którzy oddali Polskę ZSRR. Toczył więc niebezpieczną grę i obawiał się, że ktoś po brytyjskiej stronie wpadł na jego trop. Najbardziej niepokoili go kolega i koleżanka z zespołu: Stuart Briggs – wychowanek słynnego w Anglii łowcy szpiegów Jima Skardona – oraz Danica Ohmucević, także uciekinierka z komunistycznego raju, dziwnie interesująca się działaniami Stonebridge’a. W finale pierwszego tomu powieści doszło do konfrontacji z Danicą. W efekcie wyszło na jaw, że Stonebridge i Ohmucević stoją po tej samej stronie.

Kiedy żołnierze 1 Batalionu Szturmowego przebijali się przez Niemcy, komando specnazu, które wcześniej odbijało Szczerbiec, zostało wysłane z tajną misją do Kassel (Niemcy). Tam wpadło w pułapkę wojsk NATO. Otoczeni w neogotyckim zamku na wzgórzu komandosi wezwali na pomoc sojuszników. Tak się złożyło, że jedynym oddziałem w okolicy byli żołnierze trzeciego plutonu pierwszej kompanii rozpoznania. Polacy osłaniali odwrót Rosjan bez większej nadziei, że po wszystkim im samym uda się wydostać. Po ciężkich walkach miejskich, dzięki wsparciu lotnictwa Układu Warszawskiego, ocaleli: sierżant Kaszycki, zwany Kaszlem, kapral Wroszyński oraz szeregowcy: Młody, Topór i Kicio. Potem zostali wycofani na tyły, gdzie mieli czekać na uzupełnienia i nowe przydziały. Front ruszył już na całego, wojna rozpoczęła się na dobre.

Niedźwiadki

Seria

_Niedźwiadki_ to seria wzorowana na legendarnych _Tygrysach_. Niewielkie książeczki zawierają opowiadania uzupełniające informacje o świecie _Czerwonych żniw_, nie wpływają jednak bezpośrednio na fabułę powieści. _Niedźwiadki_ nie trafiają do sprzedaży, można je zdobyć tylko podczas akcji promocyjnych.

_Dopuszczalne straty_ traktują o tajnej akcji polskiego wywiadu, podczas której wykorzystano wybranych żołnierzy z 1 Batalionu Szturmowego, w tym znanego z _Uderzenia wyprzedzającego_ sierżanta Kaszla. Narratorem powieści jest szeregowy Bielik, najmniej doświadczony z grupy. Akcja toczy się w 1963 roku, rok przed wydarzeniami przedstawionymi w _Uderzeniu wyprzedzającym_. Komandosi zostają przerzuceni do Włoch, skąd porywają ukrywającego się niemieckiego esesmana, który podczas wojny przeprowadzał tajemnicze eksperymenty w zamku Wewelsburg.PROLOG

1.

„Nie ma sensu dociekać dziś, co naprawdę się wtedy wydarzyło”

Steven Runciman, _Dzieje wypraw krzyżowych_

Antiochia, 28 czerwca 1098 roku

„Musisz zobaczyć, panie, zachód słońca nad pustynią” – mówił ten przeklęty arabski przechrzta, opowiadając o cudach wschodu w samym środku francuskiej zimy, w smaganym lodowatym wiatrem kamiennym zamku. Rozprawiał o wonnościach, o złocie, o skarbcach sułtanów tonących w klejnotach. Ale przede wszystkim o pięknie pustyni.

Rajmund de Saint-Gilles, hrabia Tuluzy, i bez jego opowieści wziąłby udział w krucjacie. Taki był jego chrześcijański obowiązek. Wiążący się bezpośrednio z okazją zdobycia nowych ziem, co przyznawał, nawet przed Bogiem. Ale przy tym wszystkim naprawdę czuł chęć, by zobaczyć ową sławną pustynię, skrzącą się złotem o wschodzie i zachodzie słońca.

No i zobaczył. Gdyby przechrzta nie umarł na morzu, Rajmund pokazałby mu dziś, co sądzi o pustyni i jej pięknie. W nadzwyczaj bolesny sposób. Zachody słońca okazały się zwiastunami lodowatych nocy, a wschody – upalnych dni pełnych udręki. Pokonali ocean piasku, lecz cała ta wyprawa przyniosła Rajmundowi i jego ludziom wiele okazji do odbywania prawdziwie chrześcijańskiej pokuty i mierzenia się z cierpieniem, które powinno otworzyć im wrota do raju. Gdy już zginą. I choć wcale nie mieli na to ochoty, w czerwcu 1098 roku wiele wskazywało, że tylko krok dzieli ich od Nieba. Przybyli tu w październiku 1097 w nadziei na szybkie odebranie Antiochii Turkom Seldżuckim. Zdobycie bogatego miasta miało wynagrodzić morderczą wędrówkę przez pustynię i pomóc w odbudowaniu morale coraz bardziej podzielonych krzyżowców. Ale nic nie działo się wystarczająco szybko. Najpierw musieli odeprzeć dwie tureckie armie spieszące z odsieczą. A gdy wreszcie zdobyli Antiochię, cytadela pozostała w rękach Turków. Na domiar złego przybyła kolejna, jeszcze potężniejsza, armia. I teraz krzyżowcy równocześnie sami oblegali cytadelę i byli oblegani. W zrujnowanym wojną mieście, w którym żywi zazdrościli martwym i – prawdę mówiąc – niewiele różnili się od nich wyglądem. Wyniszczeni zarówno trudami oblężenia, jak i głodem oraz chorobami krzyżowcy przypominali trupy, dziwnym trafem nieprzyjmujące do wiadomości prawdy i poruszające się ciężko i niechętnie, wbrew wszystkiemu. Być może tylko wola Boża trzymała ich jeszcze przy życiu.

Jej znaków ostatnio nie brakowało. W przeciwieństwie do jedzenia i sił, czy choćby realnych nadziei na zwycięstwo. Zawiedli Wilhelm i Alberyk z Saint-Mesnil oraz Lambert hrabia Clermont, którzy porzucili Antiochię, by uciec do tego zdradzieckiego tchórza Stefana z Blois. Zawiódł spieszący z posiłkami odstępczy Grek, cesarz Aleksy, zawracając armię na pierwszą wieść o nadciągających posiłkach niewiernych. Ledwie żywi z głodu krzyżowcy mogli tylko przeklinać jego imię pod niebiosa.

A one nie zesłały im w odpowiedzi manny i niebiańskich zastępów, ale znaki i sny. Cztery razy Święty Andrzej ukazywał się nie komuś, komu łatwo byłoby zaufać, ale prostaczkowi, Piotrowi Bartłomiejowi. Zwyczajny sługa, znany przede wszystkim z częstego ulegania słabościom, ignorował przesłanie – być może zdał sobie sprawę, że niezbyt nadaje się na posłańca Pana. Ugiął się nareszcie, gdy został cudem ocalony od śmierci w jednej z potyczek, które niemal codziennie toczono z tureckimi podjazdami. Zrozumiał, że dalsze narażanie się na gniew świętego może się źle skończyć. Stanął przed Ademarem, biskupem Le Puy i Rajmundem z Tuluzy, by oznajmić, że dzięki posłaniu od Boga wie, gdzie została zakopana włócznia, którą przebito bok Chrystusowy. Zapewniał, że gdy krzyżowcy zdobędą taką broń, nikt i nic nie zdoła stawić im czoła. Rajmund gotów był mu uwierzyć, ale Ademar przypomniał, że widział tę włócznię w Bizancjum, sam zaś Piotr słynie raczej ze słabości do wina i przestawania z niewiastami lekkich obyczajów, a nie ze świętymi.

Kiedy jednak tego samego dnia przed biskupem i baronami stanął już nie pijak, a szanowany ksiądz imieniem Stefan, by powiadomić, że ukazał mu się we śnie sam Chrystus napominający armię, że ściągnęła na siebie klęskę przez własną grzeszność, Ademar potraktował go inaczej. Zaraz też wielu rycerzy zaczęło mówić coraz śmielej o nawiedzających ich w snach przodkach zachęcających do walki. Wspominając słowa Piotra Bartłomieja, dłużej niewątpiący już biskup oznajmił, że za pięć dni Bóg ześle swoim rycerzom znak.

I tak właśnie się stało. 14 czerwca umęczeni krzyżowcy ujrzeli kometę przecinającą niebo, wskazującą obóz turecki jako kierunek natarcia. Kiedyś podobnym światłem Niebiosa ukazały drogę do żłobka Pańskiego. Potwierdzało to słowa Piotra.

Niestety, choć już piąty dzień kopano w katedrze Świętego Piotra i odnaleziono wiele skarbów starożytności – a przede wszystkim kości ukrytych przez wieki pod podłogą – świętej włóczni nie było.

Rajmund raz jeszcze spojrzał w niebo. Kometa rozjaśniała je wezwaniem do boju. Hrabia skrzywił się znów, czując – zapewne wywołany głodem – skurcz w trzewiach. Znajdą włócznię czy nie, trzeba będzie wyjść za mury, póki jeszcze ludzie mają choć trochę sił i zachowali resztki nadziei. Lepiej zginąć w boju, niż skonać tu z głodu.

Z ulgą wszedł w cień kościoła. Nikt już nie pracował przy wykopanym dole. Ludzie siedzieli wokół niego, ospali i zniechęceni. Tym już brakowało wiary.

– Pięć dni – oznajmił ktoś zza pleców hrabiego. – Tak rzekł mi Święty Andrzej! Po pięciu dniach znajdziesz skarb!

Piotr Bartłomiej przybył w samej białej koszulinie. Jako że cud miał się dokonać w obecności dwunastu mężów, do których zaliczono także hrabiego Rajmunda, ten zajął miejsce za nim.

– Lepiej, żebyś coś znalazł – szepnął, nachylając się nad powiernikiem Nieba. – Inaczej ci wszyscy ludzie cię ukamienują.

– Nie lękam się – odparł Piotr, choć głos mu zadrżał. Podniósł jedną z porzuconych łopat, wskoczył do dołu i zaczął kopać.

Gdy mimo wielkiego zapału po blisko godzinie nie odniósł sukcesu, Rajmund uznał, że dość ma już tego cyrku, i wyszedł. A zaledwie przekroczył próg, usłyszał krzyki.

Powrócił biegiem, by ujrzeć, jak Piotr z pomocą innych, nagle ożywionych robotników wyłania się z dołu. W ręce ściskał kawał stali. Kiedy dostrzegł hrabiego, uniósł go triumfalnie. Ostrze. Ostrze rzymskiej włóczni.

Gdy 28 czerwca krzyżowcy wychodzili przed mury Antiochii, Rajmunda nie było między nimi. Bóg za brak wiary pokarał go chorobą. Zarządzając oblężeniem wciąż trzymanej przez Turków cytadeli, rycerz kazał wynieść się na noszach na mury, by móc ujrzeć cud. To nie powinno było się udać. Zdziesiątkowani, wymęczeni, w większości pozbawieni koni – padły lub zostały zarżnięte, gdy zabrakło mięsa – przypominający raczej strzępy ludzkie niż rycerzy, ufortyfikowanym mostem przeszli przez rzekę ku obozowi nieprzyjaciela.

Turecki wódz Kurbugha musiał zadrżeć na widok rozwijających się chrześcijańskich szeregów. Strwożony kazał cofnąć wojska i próbował osłonić się nawałą strzał wystrzelonych przez łuczników. Nic to jednak nie dało, niewierni musieli stanąć z rycerzami Chrystusa twarzą w twarz. Stal uderzyła o stal. Później wielu krzyżowców przysięgało, że ci, którzy polegli wcześniej podczas tej wyprawy, walczyli z nimi ramię w ramię. A wraz z nimi przybyli z zaświatów przodkowie, a także święci i nawet aniołowie.

Nie wiadomo, co widzieli Turcy. Z wysokości murów, miotając przekleństwa na swoją słabość, płacząc z żalu, że nie może uczestniczyć w bitwie, Rajmund obserwował, jak nieliczne zastępy jego braci uderzyły w nieprzeliczone szeregi świeżych i wypoczętych muzułmanów, wgryzły się w nie z furią i zmusiły je do cofnięcia się. A potem do ucieczki. Daremnie Kurbugha starał się odciąć od atakujących ogniem, podpalając suchą trawę. Wiedzeni przez aniołów, a może niesieni szałem bojowym, krzyżowcy przeszli przez płomienie. A wtedy zdjęci przerażeniem Turcy porzucili wszelką nadzieję. Czmychali w panice, porzucając swego wodza, obóz i tabory.

Rajmund płakał, po trosze ze szczęścia, po trosze z żalu. Kazał znieść się z murów do kościoła, by móc raz jeszcze dopełnić pokuty. Gdy znajdował się już blisko, ujrzał Piotra z błyszczącą wielobarwnie świętą włócznią, nabitą teraz na drzewce. Usłyszał bicie w dzwony. To cytadela zgłaszała chęć do rozmów i poddania się.

– Cud – szeptał Rajmund. – Cud nas uratował!

Niebo jaśniało nad nim jak uśmiech Boga.

2.
Arktyka, 14 lutego 1948 roku

Niebo wyglądało jak sina kurtyna, którą ktoś szyderczo rozwiesił nad ich głowami, na znak, by porzucili wszelkie nadzieje. Mimo wszystko i tak lepiej było znaleźć się pod niż na pokładzie okrętu podwodnego, który z każdym spędzonym na nim dniem coraz silniej kojarzył się z grobem. Nawet gdy sam okręt wynurzał się z rzadka na powierzchnię, porucznik i jego ludzie nie opuszczali przydzielanych im pomieszczeń. W korytarzach było zbyt ciasno, by plątali się pod nogami. Popadali więc w coraz większe przygnębienie, ataki agresji stawały się czymś zwyczajnym i gdyby wyprawa nie dotarła nareszcie do celu, żołnierze mogliby się pozabijać nawzajem.

– Poruczniku? – Kapitan Siewierin, który ze swoim oddziałem przybył drugim okrętem, wyglądał dla odmiany tak świeżo, że pozazdrościć. Być może przez wzgląd na rangę nie tłoczył się ze wszystkimi, ale otrzymał własną kajutę.

W każdym razie jego ludzie przypominali tę wymęczoną zbieraninę, którą porucznik przyprowadził ze sobą.

– Jak sytuacja?

– Zimno jak cholera, towarzyszu kapitanie!

– Jesteśmy tylko tysiąc kilometrów od bieguna, to i zimno. Ale co to dla rosyjskiego człowieka? Zaraz się rozgrzejemy!

Naciągnęli maski zabezpieczające przed mrozem, wpięli buty w narty biegowe i ruszyli.

Nawet śnieg wydawał się porucznikowi jakiś bury, gdy biegli. Pewnie przez to niebo. A ciągnął się ten śnieg po horyzont, bo krajobraz był tu raczej płaski, wybijające się ponad równinę pagórki sprawiały wrażenie raczej wychylających się ponad lód i śnieg. Jeżeli między tym wszystkim krążyły białe niedźwiedzie, przed którymi ostrzegano ich na odprawie, istniało ryzyko, że nie dostrzegliby ich, nim byłoby za późno. Pozostawała nadzieja, że Niemcy wybili je wszystkie. Podobno polowali na nie i je zjadali. Co dla części ekipy bazy skończyło się kiepsko, bo struli się niedźwiedzim mięsem.

Oficjalnie ewakuowano wtedy bazę. Jednak wywiad wojskowy twierdził co innego. Że sprawozdanie o ewakuacji bazy miało na celu dodatkowe zakamuflowanie jej działania. I oto, proszę, prawie trzy lata po tym, jak radzieckie flagi zatrzepotały nad Berlinem, znów trzeba było iść bić się z Frycem. Bo na tym arktycznym końcu świata szkopy pewnie nie wiedziały, że wojna się skończyła.

Zresztą, wojna z faszyzmem nie kończy się nigdy.

Na nartach poruszali się szybko. Wybrano ludzi, którzy mieli wprawę w biegach narciarskich: weteranów z Finlandii, sportowców, górali oraz sybiraków. Większość z nich znała się już wcześniej, zaraz po wojnie dokonano selekcji wśród weteranów, by stworzyć z nich nowe elitarne jednostki. Jedną z lekcji, jakie Związek Radziecki wyniósł z wojny ojczyźnianej, była świadomość znaczenia oddziałów specjalnych. Bywało nawet, że szkolili ich niemieccy spadochroniarze, z tych, co to brali udział w lądowaniu na Krecie czy brawurowej akcji odbijania Mussoliniego. Porucznik, jak wszyscy, gardził nimi jako ludźmi, ale doceniał ich umiejętności.

Mieli do pokonania dwadzieścia kilometrów. W zimowym kamuflażu byli równie niewidoczni jak tutejsze niedźwiedzie. Co zabawne, w znaku ich jednostki także był niedźwiedź. Wprawdzie nie biały, ale…

Kiedy wzgórza nieco się spiętrzyły, kapitan zatrzymał wyprawę.

– Tu się rozdzielimy.

On i porucznik pochylili się nad mapą.

– Te wzgórza, diabli wiedzą, czy naturalne, tworzą coś w rodzaju pierścienia. Wy obejdziecie je od wschodu, wespniecie się na wzgórze B 44. Po cichutku, sierżancie. Jeśli są tam jacyś wartownicy, a pewnie są, mają ani zipnąć. Za godzinę przypuścimy równoczesny atak z obu stron. Dokładnie… – odsunął nieco rękaw podbitej futrem kurtki, by spojrzeć na zegarek – …o ósmej trzydzieści pięć. Jakieś pytania?

Porucznik pokręcił głową. Brał udział w odprawie, jeszcze zanim weszli na pokład okrętów podwodnych. A na nich bez końca czytał dokumenty i uczył się planów bazy na pamięć. Nazywała się: _Schaetzgraber_, co znaczyło: „łowcy skarbów”. Niemcy przeprowadzali w niej próby jakiejś nowoczesnej broni, coś jak V2, albo ich samolotów odrzutowych. A może broni atomowej, za pomocą której Amerykanie trzymali teraz w szachu Związek Radziecki? Albo czegoś jeszcze innego, o czym świat dotąd nie słyszał? Diabli wiedzą, co mogli nawymyślać Niemcy. Jedno trzeba im przyznać – inwencji pod tym względem im nie brakowało.

Pod wzgórze podjeżdżali ostrożnie, dwieście metrów przed nim zdjęli narty, a resztę drogi pokonali, czołgając się. U stóp wzgórza porucznik dał swoim ludziom znak, by poczekali. Zabrał ze sobą tylko Tadeusza – Jakuta, który chyba urodził się z nożem i strzelbą w rękach. Podchodzić zwierzynę na Syberii uczył się od trzeciego roku życia i jeśli porucznik mógł komuś w pełni zaufać w lodowej krainie białych niedźwiedzi i faszystów, to właśnie Tadkowi. Dziwne imię odziedziczył po jakimś polskim zesłańcu. Osobliwym zrządzeniem losu połowa jego wioski nosiła polskie imiona. Cóż, Polaków na Syberii nie brakowało.

Porucznikowi wydawało się, że robił niewyobrażalnie wiele hałasu w porównaniu z Jakutem. A jednak strażnik go nie usłyszał. Ani nie zauważył, co akurat nie było trudne, bo i oni prawie go przegapili, aż się na niego natknęli. Chyba nie sądził, że ktokolwiek może wpaść tu w odwiedziny, bo obrócony plecami do skradających się żołnierzy gapił się w dolinę, na bazę. Porucznik dał znak Tadkowi, a ten wyskoczył błyskawicznie na Niemca, przeciągnął mu ostrym jak brzytwa myśliwskim nożem po gardle, obalając go i przygniatając ciężarem własnego ciała do ziemi. Docisnął twarz tamtego do zamarzniętego śniegu. Dla porucznika, a pewnie i dla kogoś spoglądającego z oddali, musiało to wyglądać jak zderzenie dwóch śnieżnych chmur. Biel uderzyła w biel, a wszystko trwało tyle co mgnienie, wystarczyłoby zamrugać, by przegapić gwałtowną śmierć.

Porucznik zawrócił kilka metrów ku swoim. Żałował nadrabiania drogi, ale bał się, że nie dostrzegą go z dołu. Zamachał raz, drugi. Odetchnął, gdy odpowiedzieli, i wrócił do Tadka. Tam sprawdził czas. Jeszcze dziesięć minut.

Nie musiał dyktować ludziom, jak mają zajmować stanowiska. Omawiali wszystko setki razy na pokładzie okrętu podwodnego. Porucznik zlustrował ich tylko. Zapamiętali. Uśmiechnął się pod maską.

Wyjął lornetkę, by bliżej przyjrzeć się obozowi. Wszystko było jak w meldunkach agenta. Co to musiał być za szpieg! Dwa mniejsze budynki służyły za koszary dla czterdziestu żołnierzy. No, już dwudziestu dziewięciu. Obok każdego z nich stała budka strażnicza. Cała elektryczność w bazie pochodziła z centralnego budynku, z którego powinny wzbijać się w niebo chmury dymu z agregatorów na ropę, jednak, znów jak w meldunku, Niemcom udało się jakoś zmniejszyć ryzyko wykrycia w ten sposób. Pewnie wykorzystali do tego jakieś nowoczesne technologie. Największy był budynek laboratoryjny, z owalnym centrum, rozlewający się po dolinie przybudówkami, otoczony bunkrami mającymi bronić do niego dostępu. Chociaż… Gdy porucznik przyjrzał się im dokładniej przez lornetkę, odkrył, że otwory strzelnicze znajdują się po obu stronach ledwie co wystającej spod lodu kopuły. Jakby zbudowano te bunkry tak, by w razie czego ostrzelać z nich ludzi wychodzących z laboratorium. Niemcy spodziewali się buntu? Może i tak. Porywali przecież naukowców z całego świata, w tym niemało Żydów. A do tego, jak donosił agent, przeprowadzali tam eksperymenty na ludziach.

Wszystkie te budynki wzniesiono jako niewysokie, parterowe. W celu zabezpieczenia przed bombardowaniem rozbudowywano je w głąb ziemi. Laboratoria ciągnęły się podobno całe trzy piętra w dół. Porucznik wolał nie wyobrażać sobie, jaki ogrom pracy włożono, by tego dokonać. Pewnie zwieziono tu niewolników z całej Rzeszy. A gdy zrobili swoje…

Cholerna robota może być z tymi podziemiami. Ale przecież na to się przygotowywali.

Spojrzał na zegarek. Najwyższy czas ruszać.

Schodzili ostrożnie, po cichu, jak duchy. Nie spieszyli się z otwieraniem ognia. Nie przyciągając uwagi, zajęli wyznaczone stanowiska naokoło bazy i schowali się wśród lodu. Dopiero gdy ukryty po drugiej stronie _Schaetzgraber_ kapitan wystrzelił pod niebo rakietę, zaczął się bal.

Cztery granatniki wystrzeliły w bunkry strzegące laboratorium. Zaraz potem poleciały granaty dymne i spotęgowały zamęt. Ukryci na szczytach wzgórz snajperzy zdjęli wartowników na wieżach, potem już sami wybierali cele.

Ludzie porucznika rzucili się do ataku. On sam dopadł pierwszego z bunkrów. Pociski granatników wywołały zamieszanie, ale nie naruszyły konstrukcji, a z wewnątrz wciąż dobiegały krzyki po niemiecku. Cisnął do wnętrza granat, przypadł do ziemi, ale poderwał się zaraz po eksplozji. Najpierw wcisnął lufę przez szczelinę, pociągnął serią z pepeszy, nie celując. Potem wbiegł do wejścia, kopniakiem otworzył stalowe drzwi i wpadł do zadymionego wnętrza. Jeszcze dwóch szkopów poruszało się, jęcząc. Skrócił ich cierpienia.

Sprawdził km-y, niestety żaden nie nadawał się już do użytku. No trudno. Wyjrzał przez otwór strzelecki wychodzący na zewnątrz. W samą porę! Niemcy wysypywali się już przed budynki przez główną bramę. Znów żałując uszkodzonych MG42, ostrzelał nadbiegających. Trafił dwóch, pozostali albo się wycofali, albo przypadli do ziemi. Gdzieś spoza pola widzenia porucznika nadleciał granat.

Nie było już po co tracić czasu w bunkrze. Przeliczył ciała. Sześciu. Załoga bazy liczyła ponoć czterdziestu żołnierzy i sześćdziesięciu ludzi obsługi cywilnej oraz naukowców. Obsługa w razie ataku też mogła bronić bazy. Pozostawało mieć nadzieję, że profesorowie okażą się mądrzy i rzucą pistolety, gdy tylko zobaczą radzieckich żołnierzy. Rozkazy mówiły, by brać ich żywcem. Nawet kosztem strat w ludziach.

Jakkolwiek porucznik rozumiał intencje sztabowców, wolał ograniczać straty, zwłaszcza jeśli chodziło o niego samego. Wychylał się więc z bunkra ostrożnie, by nie oberwać od szwabskich niedobitków albo choćby i od swoich. W białych maskujących strojach polarnych wszyscy wyglądali raczej podobnie. Zwłaszcza w ogniu walki.

Ta zaś zdawała się dobiegać końca. Już tylko pojedyncze strzały dochodziły z siłowni. Snajper zdjął jeszcze kogoś kryjącego się na dachu laboratorium. Cisza nie zapadła wyłącznie dlatego, że syreny alarmowe wciąż wyły potępieńczo. Porucznik zerknął na zegarek. Niecałe dziesięć minut. Popisowa akcja.

Odnalazł wzrokiem swojego zastępcę, kaprala Gruszczenkę.

– Raport! – rzucił, podchodząc do niego.

– Wasiliew i Głuchowski lekko ranni – zameldował kapral. – Wasiliew stopa, skręcił nogę, fujara. Głuchowski dostał odłamkiem w ramię. Opatrują go. Poza tym wszystko gra.

– Zabezpieczcie bunkry, sprawdźcie rannych Niemców. Nie zabijać, też opatrzyć. Niech Bieliński z Suchorowem sprawdzą, czy ktoś nie uciekł. Jeśli tak, to zdjąć zbiega.

– Tak jest!

Dostrzegł kapitana. Podbiegł zaraz do niego. Przyglądali się saperom zakładającym ładunki na ciężkie stalowe wrota prowadzące do laboratorium.

– Zatrzasnęli się, psie juchy – martwił się Siewierin. – A tu trzeba się spieszyć, bo jeszcze się wysadzą w powietrze.

– Gotowe, towarzyszu kapitanie! – zameldował jeden z saperów. – Cofnijcie się, żeby w was nie walnęło.

– Grupa szturmowa, na stanowiska! – rozkazał Siewierin. – Poruczniku, idziecie z nami!

Nie położyli się na lodzie, cofnęli się trochę, przyklękli. Ledwie eksplozja wysadziła wrota, otworzyli ogień. Kto wie, kto mógł czaić się w środku? Na wszelki wypadek cisnęli jeszcze do środka pięć granatów i dopiero potem ruszyli.

To, co tam napotkali, porucznik miał zapamiętać do końca życia.

Na parterze poszło sprawnie, właściwie same granaty załatwiły sprawę. Wystarczyło dobić rannych, tu nie brali jeńców. To nie byli zwykli żołnierze, ale fanatycy z SS. Kula to dla takich za mało.

Ale potem…

W podziemnych korytarzach, ciemnych, bo Niemcy wyłączyli prąd, musieli walczyć o każdy metr. Stracili czterech ludzi na minach, trzech, bo esesmani wyskoczyli na nich ze sprytnie zamaskowanych schowków. W jednego z nich, wielkiego, wrzeszczącego nieludzko, porucznik wypalił cały magazynek, aż wreszcie szkop upadł. A i wtedy czołgał się ku żołnierzom. Kapitan dobił go strzałem w głowę.

A to wszystko ze świadomością, że faszyści mogą w każdej chwili zdetonować ładunki i cały kompleks zwali im się na głowę. Zginą tu pogrzebani na wieki pod zwałami lodu, a co gorsza nie wykonają zadania. Hitlerowskie tajemnice pozostaną nieodkryte.

Nie zwlekali więc. Biegli mimo pułapek i min.

Najgorsze czekało na nich na najniższym poziomie. Wypadli akurat na zaskakująco szeroki korytarz. Latarkami oświetlali przestrzeń przed sobą, bo w każdej chwili mogli się spodziewać napaści. Gotowi byli odpowiedzieć ogniem na ogień, a nawet – jeśli okaże się to możliwe – wyprzedzić atak. Zostało ich już tylko dwunastu.

I wtedy wypadła na nich horda. Porucznik nie potrafił nazwać inaczej bezwładnej masy atakujących ich ludzi, zdaje się, że cywilów, bo ubranych byle jak, raczej w strzępy ubrań, ale nie w mundury. Uzbrojeni w co kto miał – noże, pałki, bagnety – gnali ku żołnierzom w nieludzkim, przerażającym milczeniu. Porucznik zamarł na widok tej masy, otrzeźwił go dopiero widok czekanu ciśniętego przez jednego z biegnących. Rzucony z rozmachem, wbił się w pierś żołnierza stojącego obok. Czerwonoarmista jęknął, skulił się i opadł na kolana.

Więcej nie było trzeba. Porucznik otworzył ogień. W samą porę, tamci byli już ledwie piętnaście metrów przed nim. Opanowany nie strzelał bezmyślnie, ale wybierał cele. Krótka seria trzech pocisków w tego biegnącego na przodzie, potem w tego obok i…

I nic. Biegli dalej, jakby nie zważając na kule. A przecież porucznik widział tryskającą krew.

– Cofnąć się! – zawołał kapitan. – Tiaczeniew…!

Żołnierz taszczący miotacz ognia wystąpił naprzód i oblał nadbiegających płomieniami. Nawet w tej sytuacji, pożerani przez ogień, ani pisnęli. Więcej, parli naprzód, płonąc na oczach Porucznika.

– Granaty! – krzyknął porucznik, wyszarpując zawleczkę z ostatniego. Cisnął go daleko przed siebie, by odłamki nie dosięgły Tiaczeniewa, ale poszarpały plecy tych z hordy. Nie widział, czy ktoś wziął z niego przykład, bo w tej właśnie chwili wypadł na niego chyba już nie człowiek, ale stwór z koszmaru.

Spalona twarz dosłownie spływała z kości tego monstrum, prawe ramię spalone miał na węgiel, ale rzucił się na porucznika w tej nieludzkiej ciszy i ocalałą ręką sięgnął mu do gardła. Tamten cofnął się o krok i wypalił prosto w gębę napastnika. Jego głowa eksplodowała i zginął nareszcie, a martwe ciało spadło na żołnierza. Strącił je z siebie ze wstrętem i zaraz musiał strzelać do następnego przypaleńca, który już gnał ku niemu. Musieli wciąż cofać się przed szeregami szturmujących ich w płomieniach agresorów. Nie wszyscy mieli równie dużo szczęścia. Trzech płonących jeszcze Niemców dopadło żołnierza po lewej, gdy ten karabinem odpychał od siebie przeciwnika. Obalili go na podłogę i przykryli sobą. Wył, gdy wgryzali mu się w ciało, tłukli płonącymi wciąż kikutami. Porucznik dobił swojego i obrócił się, by zabić tamtych. Za późno, żołnierze już się nie ruszał, mundur tlił się na nim.

A jednak przetrwali i to. W siedmiu.

– Za mną! – zawołał kapitan i pognali, depcząc wciąż dymiące ciała.

Niektórzy próbowali jeszcze wstawać, więc dobijali ich strzałami w głowę.

Wbiegli nareszcie do oświetlonego pomieszczenia pełnego wielkich słojów, w których zamknięto na wpół rozłożone ciała ofiar eksperymentów. Ludzie przecięci na pół, by można było oglądać ich mięśnie i kości, gołe szkielety z idealnie zachowanymi głowami, które zdawały się wodzić za żołnierzami wzrokiem, mumie, nagie i powykrzywiane w pokracznych pozycjach. Porucznik czuł, że zaciska mocniej dłonie na kolbie pepeszy. Brać żywcem potwory, które zajmowały się czymś takim? Chyba tylko po to, żeby postawić ich przed sądem i skazać na śmierć po pokazowym procesie. Cały świat powinien zobaczyć, do czego zdolni są faszyści!

Na końcu stała gromadka „naukowców”. Osiemnastu ludzi, mężczyźni, ale i kobiety. Sprawiali wrażenie dziwnie spokojnych, jakby pewnych, że nic im nie grozi. Przekonani, że wiedza, którą dysponują, zapewni im bezpieczeństwo. Eleganccy, zadbani mężczyźni w idealnie wyprasowanych koszulach wystających spod śnieżnobiałych fartuchów wydawali się nie na miejscu w tym laboratorium rodem z koszmarów.

Żołnierze nie przestraszyli się naukowców. Ale zachowanie jednego z nich przyprawiło ich o dreszcze.

– Cofnąć się! – zawołał po niemiecku, doskakując do ściany. Nim ktoś zdążył go powstrzymać, wydobył spod fartucha pistolet i jego rękojeścią rozbił szkło zabezpieczające wielką wajchę sterczącą z muru. – Koniec! Koniec ze wszystkim.

Żołnierze się zawahali. Rozkazy były jasne: naukowców brać żywcem. Za wszelką cenę. Ta chwila wahania omal nie kosztowała życia ich wszystkich.

Uratowała ich wysoka blondynka w wielkich rogowych okularach. Doskoczyła do szykującego się do wysadzenia bazy fanatyka i… prawie wyrwała mu rękę, żeby odciągnąć ją od dźwigni. Inny z naukowców próbował jej przeszkodzić, sięgnął po upuszczony pistolet. Powaliła go kopnięciem w głowę. Rozłożył się jak długi.

Wtedy żołnierze wreszcie się ocknęli. Krzycząc, ruszyli między naukowców, rozdzielili ich i zaczęli przeszukiwać. Porucznik podszedł do niespodziewanej sojuszniczki. Kiedy kapitan witał się z nią, rozkładając ramiona, on pochylił się nad leżącym na ziemi naukowcem. Sprawdził puls. Trup. Ma baba kopa. Uniósł wzrok. Siewierin witał się z nią z serdecznością wskazującą na znaczną zażyłość.

– Nareszcie! – wołała po rosyjsku, śmiejąc się, ale i ze łzami w oczach. – Piętnaście lat w ukryciu! Piętnaście lat!

A więc to tak. To jest to źródło informacji.

Wyprostował się.

Kobieta uwolniona z objęć kapitana zerwała z chałatu odznakę ze swastyką, splunęła na nią i cisnęła ją na podłogę.

„Piętnaście lat pod przykrywką?” – zdziwił się porucznik, przypatrując się jej młodej twarzy. Wyglądała najwyżej na trzydzieści. Ile miała lat, kiedy zaczynała? Piętnaście? Mniej?

– Porucznik Riebrow – przedstawił go kobiecie Siewierin. – Nasz nowy nabytek, jak sądzę. Pierwsza akcja z nami, a spisał się nad podziw. Poruczniku, poznajcie towarzyszkę kapitan Tatianę Gorczyszewą, znakomitą lekarkę, naukowca i jeszcze lepszego agenta. To jej zawdzięczamy sukces akcji. No i to, że żyjemy – roześmiał się.

– Witamy w Trzecim Froncie, sierżancie. – Kobieta wyciągnęła ku niemu rękę.

„Trzecim Froncie?”

– To wszystko? – odważył się zapytać, ściskając dziwnie chłodną i twardą dłoń Gorczyszewej. – To jest ta tajna broń nazistów? Atom?

– Atom nie. – Potrząsnęła głową, przyglądając mu się uważnie. – Coś znacznie większego, towarzyszu. Nowego. Coś, co nareszcie zapewni zwycięstwo rewolucji na świecie.

Rozejrzał się po pomieszczeniu pełnym zakonserwowanych ludzkich szczątków. Jakaś broń chemiczna? A może wirusy wydobyte spod lodu? Dopiero teraz dostrzegł na ścianach dziwaczne prehistoryczne malunki przedstawiające ludzi walczących ze stworami, jakich świat na szczęście nie widział. Do tego parę metrów od niego stał wielki kamienny posąg czegoś wyglądającego jak skrzyżowanie żaby z ośmiornicą. Riebrow musiał mieć dziwną minę, bo Siewierin i Gorczyszewa roześmiali się radośnie.

– Wkrótce wszystko zrozumiecie – pocieszył go kapitan. – A teraz zróbcie tu porządek. Trzeba wszystko opisać i zapakować. Nic nie niszczyć. Jeńców opatrzyć i zamknąć. Teraz dopiero zacznie się robota.

Siewierin i Gorczyszewa odeszli objęci. Riebrow odprowadzał ich przez chwilę wzrokiem. Nagle spojrzał prosto w oczy żabo-ośmiornicy. Wykrzywił się paskudnie na myśl o czekającej go przyszłości.ROZDZIAŁ 1

Karlsruhe, Niemcy, 3 pluton 1 kompanii rozpoznania 1 Batalionu Szturmowego, 15 czerwca 1964 roku

1.

Wszyscy wydawali się zgodni: nastąpił cud. Możliwe, że zadziałały jakieś nieznane siły, kto wie, czy nie magia. Nie mówiono o tym głośno, na froncie zdążyli się już zadomowić oficerowie polityczni i za podważanie jedynie słusznego materializmu można było oberwać. Niemniej szeptem przyznawano: to musiały być czary. Inaczej nie sposób wytłumaczyć niezwykłej przemiany Kicia, który niespodziewanie przestał marudzić.

Ba, wykazywał zaskakującą pogodę ducha, a nawet optymizm!

Na przykład teraz: siedział oparty o wieżyczkę jednego z czołgów, ustawionych na dziedzińcu szkoły, w której ulokowano niedobitki Kaszlowego plutonu w oczekiwaniu na uzupełnienia i przydział. Uzupełnienia już dostarczono, poobijane jeszcze bardziej niż chłopaki Kaszla, ale w sztabie nie zdecydowano jeszcze, co zrobić z prawie że skompletowaną kompanią. Przebąkiwania o Hiszpanii póki co się nie sprawdziły, a to między innymi za sprawą czołgów, które tak dumnie prezentowały się na szkolnym placyku. Stały tak już trzeci dzień i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie ruszą. Podobnie jak transportery opancerzone, bojowe wozy piechoty i cała masa zwyczajnych ciężarówek przeznaczonych do przewożenia wszystkiego, co na froncie niezbędne. Plotki mówiły, że rozkraczyła się prawie jedna trzecia maszyn. Dla przykładu: w dwóch T-55 ze szkolnego podwórka szlag trafił całą elektrykę, w trzecim odmówił współpracy gaźnik. Co dolegało czwartemu, nie wiedział nikt. Zestawiony z pociągu ruszył bez żadnych protestów, przejechał dwieście metrów i stanął na wieki. Fakt, że podobnych im maszyn było sporo, nieco spowolnił zwycięską ofensywę.

Kicio zdawał się tym nie przejmować, choć przecież powinien kląć w żywy kamień. Nie dlatego, że spieszyło mu się na front, ale dla zasady. Zamiast tego rozpierał się na czołgu, bo, jak zameldował Wronie, obiecał czołgistom, że będzie go pilnował. Gdzie podziali się czołgiści, nie wiedział nikt. Najprawdopodobniej ruszyli na miasto szabrować to, co jeszcze nie zostało rozszabrowane.

Kicio ćmił skręta o słodkawym zapachu, skręconego z zapasów tytoniu zdobytego w skrytce jakiegoś amerykańskiego żołnierza. Znalazł ją niemal odruchowo, jakby przeszukiwał własne rzeczy. Zdaniem Marka najwyraźniej trafił swój na swego, widać imperialista też kradł co popadło i chomikował w tajnych schowkach. Sam Marek nie zdobył prawie nic, bo najlepszy czas na szaber i plądrowanie spędził w szpitalu. Kicio tak się tym przejął, że na dzień dobry poczęstował uciekiniera od łapiduchów zdobycznym papierosem. Zaproponował go jednak tylko raz, o co Marek nie żywił doń żalu. Raz mu zupełnie wystarczył. Skręt nie miał nic wspólnego z aromatem lucky strike’ów czy marlboro z przemytu, których czasem próbowali jeszcze w Dziwnowie, żeby oswoić się z wrogim tytoniem. Przyprawił Marka o zawroty głowy, a nawet, co gorsza, głupi chichot.

Na Kicia zdawał się nie działać. Nie licząc poprawy nastroju.

– Nie siedź taki smutny – zganił Marka niegdysiejszy ponurak. – Ciesz się życiem, nim wszystko dupnie.

Cieszenie się życiem nie przychodziło Markowi łatwo. Kiedy minął pierwszy szok, a i skończyły się dawki morfiny, wspomnienia walki wróciły ze zdwojoną siłą. Już nie śmiał się z radości, że żyje. Przypominał sobie, jak ginęli Bruno z Mrużewskim, i nawet zły był na siebie za tamten śmiech w szpitalu. A bywało, że nawet i za to, że sam przeżył.

O ile minęła go kosa kostuchy? O sekundy?

Znów eksplozja zabrała mu kumpla, jak wtedy, w dzieciństwie. I znów, gdy zamykał oczy, wydawało mu się, że widzi ją jak w zwolnionym tempie, ze wszystkimi szczegółami. Wojna nie okazała się przygodą trzech muszkieterów, koledzy ginęli tu naprawdę. A ich śmierć przeżywało się raz za razem, bo byle drobiazg przywoływał wspomnienia.

Nie pomagało, że szeregowy Jarosław Kuczyński, kiedyś z drugiej kompanii, teraz wcielony do plutonu Kaszla w ramach uzupełnień, uznał Marka za najlepszego przyjaciela i osobę, której można się zwierzać. Po prawdzie to snuł niekończące się monologi przy każdym, kto się nawinął, a sam nie uczestniczył w duńskim desancie. Kuczyński, który na duńskich plażach stracił większość kolegów, miał o czym opowiadać i co zrzucać z serca. Cholerny Jareczek był jednym wielkim workiem traum.

Czemu też trudno się dziwić, zważywszy na okoliczności. Wychodziło na to, że pluton Kaszla pojechał do Niemiec na piknik. Ci, których wysłano, żeby zdobywali dla socjalizmu Danię, oberwali aż za mocno. Kuczyński ćmił peta za petem, a kiedy opowiadał o akcji, drżały mu ręce i głos.

Z jego relacji wynikało, że wylądowali w piekle. Na plaże spadały tony ołowiu wypluwanego z duńskich bunkrów, sprytnie powciskanych między skały. Swoje dodawała artyleria, zmieniając niebo w kurtynę ze stali, a plażę w orgię ognia i odłamków. Rykoszetowały nawet strzępy rozrywanych skał i nie było w kompanii człowieka, który choć trochę by nie oberwał. Stracili blisko dziesięć procent stanu, nim choćby zorientowali się, w którym kierunku powinni biec.

A za ich plecami ruskie okręty dodawały swoje do tej apokalipsy. I jeszcze bombowce wyły, pikując ku umocnieniom; polskie okrzyki mieszały się z rosyjskimi, wzmagając kakofonię, w której trudno było rozróżnić pojedyncze słowa i rozkazy. Deszcz i porywisty wiatr jak na złość utrudniały poruszanie się i pogarszały widoczność. Kuczyński twierdził, że przeżył, bo potknął się o czyjegoś trupa i wyłożył jak długi. Zaraz zatrzymał się przy nim kapral Smużewski, wrzeszcząc, żeby wstawał, bo ich tu pozabijają. I Jareczek byłby go nawet posłuchał, ale w tej właśnie chwili kaprala rozerwało na strzępy. Na oczach Kuczyńskiego zmienił się w czerwoną chmurę, którą prędko rozwiał przeklęty wściekły wiatr, który jakby dokładał starań, by wepchnąć żołnierzy do morza.

Wobec takiego argumentu rzeczywistości Kuczyński rozpłaszczył się jeszcze bardziej między kamieniami, przekonany, że woli tak pozostać – niechby i do końca świata – niż choćby unieść głowę. I leżał, jak mu się wydawało, przez wieczność albo nawet i dwie. Aż do chwili, gdy zorientował się, że inni biegną. A że głupio było tak zostawiać chłopaków z kompanii, poderwał się i przeklinając z wrzaskiem ich głupotę, pognał za nimi przekonany, że zaraz wszyscy zginą.

Nie zginęli. Nie wszyscy. Udało się blisko ćwierci kompanii. Z czego jakieś dwadzieścia procent zdaniem dowództwa nadawało się do dalszego użytku, dlatego prędko przerzucono ich do Niemiec, podczas gdy triumfująca Armia Czerwona, uszczuplona jeszcze większymi stratami, maszerowała dziarsko przez zdobytą Danię. Najwyraźniej Duńczycy byli zbyt wstrząśnięci masakrą, którą urządzili wojskom Układu Warszawskiego w pierwszych dwóch dniach, by dalej się bronić. A może wrażenie zrobił na nich fakt, że radzieccy generałowie uznali takie straty za zwyczajne. Trudno walczyć z przeciwnikiem, który uważa zagładę całych kompanii elitarnych jednostek za coś dopuszczalnego.

Kto wie, może gdyby Duńczycy wytrzymali jeszcze trochę, to oni śmialiby się ostatni?

Bo zdawało się, że natarcie niezwyciężonej armii demokracji ludowej utknęło. Nikt nie przewidział, że w pierwszych dniach wojny szlag trafi taką ilość maszyn, tylko z powodu ich awaryjności. Teoretycznie dałoby się walczyć pieszo z wsparciem ledwie dwóch trzecich broni pancernej i artylerii, nie takie rzeczy widziano podczas drugiej wojny światowej. Jednak tym razem albo zabrakło na samym szczycie dowodzenia nowego Stalina, gotowego rozstrzelać pół sztabu za opóźnienia, albo też sztabowcy tak przywiązali się do swoich koncepcji, że nie bardzo wiedzieli, jak sobie poradzić, gdy z lekka się posypały. Żołnierze przeklinali od szeregowca po generała, pokonywali dziesiątki kilometrów pieszo zamiast ciężarówkami, niepewni, czy będzie miał im kto i czym dowozić artylerię i amunicję. A między nimi uwijały się setki cywilnych i mundurowych ponurych typów z dziesiątek mniej lub bardziej tajnych służb, poszukując dywersantów odpowiedzialnych za uszkodzenia maszyn.

Problem usiłowano rozwiązać wsadzeniem armii na niemieckie i amerykańskie ciężarówki, jednak czołgów tak łatwo zastąpić się nie dało. Wprawdzie nawet przy tych stratach było ich więcej niż imperialistycznych, jednak ofensywa zwolniła. Dzięki temu weterani Pierwszego Szturmowego złapali trochę oddechu.

Po nieco ponad tygodniu walk Niemcy zostały wprawdzie wzięte i niemal zapanowano nad ich terytorium, jednak wedle strategicznych założeń należało już zasuwać przez Belgię i Francję, tymczasem niezwyciężona armia utknęła na Renie. Cieszył się z tego chyba tylko Kicio, pozostali wpadli w ponury nastrój. Szybkość natarcia miała stanowić jeden z kluczy do sukcesu. A oni siedzieli na dupach i czekali na drugą falę inwazji.

– Jak tam humor, żołnierzu?

Zatopiony w myślach Marek prawie podskoczył na słowa porucznika Szostkiewicza, nowego dowódcy ich plutonu. Kolejnego duńskiego weterana z uzupełnień.

– Gotowi?

Głos Szostkiewicza wydawał się martwy, nieobecny. Pytał, bo należało pytać, tak szkolono oficerów. Zdaniem Marka dowódca myślami był wciąż na duńskich plażach. A może doświadczenie masakry zrobiło swoje i porucznik wolał nie przyzwyczajać się do podwładnych?

– Ma nas wszystkich za trupy – podsumował po pierwszym spotkaniu Kicio. – A tak naprawdę sam już chyba nie żyje.

Odtąd nazywał Szostkiewicza „Trupem”. Ale nigdy w obecności pozostałych „Duńczyków”. Ci zaś stanowili osobliwą kompanię. Wyjąwszy Kuczyńskiego trzymali się razem, a na chłopaków od Kaszla patrzyli z wyższością. Jakby tylko oni naprawdę wąchali proch. Woleli milczeć niż gadać, palili i pili za trzech i bez przerwy sprawdzali i czyścili broń. A przecież znali się z Kaszlowymi z Dziwnowa, a niektórzy nawet dłużej, bo z Krakowa. Kaszel tłumaczył swoim, że jak człowiek napatrzy się na śmierć kolegów, to nie garnie się do zbliżania do nowych. Bo po co zaprzyjaźniać się z kimś, kto za chwilę zginie?

Marek nie próbował się do nich garnąć. Wystarczył mu Kuczyński i jego ciągłe opowieści o ostrzale na plaży. Jakby nie miał własnych krwawych wspomnień.

– Wszystko dobrze, obywatelu poruczniku – burknął, bo Szostkiewicz nachylał się ku niemu, jakby naprawdę oczekiwał odpowiedzi.

Porucznik gapił się wąskimi, zmrużonymi oczami. Wciąż czerwona szrama nad lewym stanowiła pamiątkę po desancie. Podobnie jak naderwane ucho wystające spod beretu. I opatrunek na szyi. I to dziwne napięcie w oczach.

– Nie mogę się doczekać akcji.

Prawdę mówiąc, naprawdę nie mógł. Siedzenie w jednym miejscu sprawiało, że zaczynał się martwić i denerwować. Spokój wydawał mu się pozorny i nienaturalny. Co gorsza prawie każdej nocy nawiedzały go sny o zmarłych. Nie tylko patrzyli na niego, ale opowiadali też o swojej śmierci. I wieszczyli mu rychłe spotkanie. Wolałby już nie mieć czasu spać. Jak wtedy, gdy uciekali przez Niemcy.

– Nie możesz, co? Wzorowa postawa. Tak trzymać.

Szostkiewicz się wyprostował i byłby odszedł, ale jego wzrok padł na rozanielonego Kicia grzejącego się na czołgu i zamarł.

– Młody? – Odwrócił się na powrót ku Markowi. Nieco życia pojawiło się w jego głosie. Zdawał się znerwicowany i zdumiony postawą małego żołnierza, ale jednak brzmiał inaczej. – Uważaj na tego swojego kumpla. Od cholery czekistów kręci się w okolicy. Diabli wiedzą, czego szukają, ale dam głowę, że ten wasz Kicio przyciągnie ich uwagę.

– Tak jest. – Zmiana w głosie porucznika wprawiła Marka w zdumienie. Chociaż… Kicio potrafił tak właśnie działać na ludzi. – Będziemy uważać!

Szostkiewicz pokiwał głową i zaraz na powrót się zgarbił, jakby magia Kicia przestała na niego wpływać.

– Żywy trup. – Kicio raczył zauważyć dowódcę, dopiero gdy ten oddalił się na odpowiednią odległość. – Poprzetrącali im kręgosłupy w tej Danii. A zachowują się, jakby tylko oni walczyli.

– Ale ma rację, Kicio. Zjechała się tu chyba połowa KGB.

– Bo nic się nie dzieje. Po pierwszym strzale czmychną jak kurczaki. Zobaczysz. No ale szybko to nie nastąpi. Ja ci to mówię, stary. Będziemy tu siedzieć na dupach do końca wojny.

– Taaa… Bo armia nie poniosła strat i wojska ma w nadmiarze.

– Poniosła, nie poniosła. My jesteśmy komandosi. Nas się używa na rozpoczęcie. I do akcji specjalnych. A tu już zwyczajna wojenka. Rakiety tylko śmigają nam nad głowami i czołgi szturmują… Jak ruszą.

Zaśmiali się obaj. Nie dalej niż dwa dni temu z plutonu czołgów zdolny był do walki tylko jeden. Z świeżo przywiezionych koleją jednostek.

– Defetyści – odezwał się siedzący na drugim z czołgów Topór.

Zgłosił się do „pilnowania” na ochotnika, argumentując, że Kiciowi ufać nie można, zwłaszcza w jego obecnym stanie rozanielenia. Na widok porucznika poderwał się na baczność i zasalutował, nie zapominając wyeksponować trzymanej w lewej ręce książki, z którą prawie się nie rozstawał. Wydana w serii popularnych „tygrysów” została napisana przez dowódcę Szóstej Powietrznodesantowej, jednego z bogów polskich spadochroniarzy, i traktowała o przygodach jeszcze wówczas niegenerała Rozłubirskiego w partyzantce. Topór znał ją na pamięć, ale i tak czytał w kółko. A w każdym razie dbał, aby przełożeni widzieli, że pochyla nad nią gębę w zadumie.

– Wazeliniarz – odburknął Kicio. – No to się zabawmy. Wers drugi, strona czterdziesta trzecia. Cytuj Biblię, fanatyku.

– A wiesz, że to jakby o tobie? – ucieszył się Topór, prędko wertując strony niewielkiej książeczki. – Słuchaj! „Zrobiłeś głupstwo i naraziłeś całą drużynę”*.

– Głupstwo! – prychnął niezrażony Kicio. – Dam głowę, że tak właśnie mówili w partyzantce. „Głupstwo”! I: „szanowny kolega niepotrzebnie obsztorcował towarzysza kaprala”. I jeszcze z całą pewnością krzyczeli: „ojejku”, jak komuś urwało nogę. „Poruczniku, tyś ranion śmiertelnie!”

– To jest, tępy debilu z Kociej Wólki, literatura. Ale co ty o tym możesz wiedzieć?

– Ja? Nic a nic, generalski synusiu. Myśmy na wsi literaturę widzieli tylko, jak kopała nas w dupy. Ale za to widziałem raz generała. Tego samego, co napisał twoje ukochane dzieło, jak na manewrach wkurzył go taki jeden porucznik. I wiesz co, nie usłyszałem ani jednego „ojejku”, za to kurew…

– Kicio! – Kapral Wrona swoim zwyczajem wyrósł jak spod ziemi. Możliwe, że aby nie wyjść z wprawy, ćwiczył podkradanie się do własnych podkomendnych. – Żadnego gadania o generałach!

– Przecież wielbię ich każdym słowem! Bo co to by był za spadochroniarz, co by nie potrafił soczystą kur…

– Nocna warta poza kolejnością, szeregowy. Ty też, Topór! Nie szczerz się.

– Ja? Za co? Ja przecież…

– Opieprzasz się jak ten twój najlepszy przyjaciel!

Nadęli się obaj na tego „przyjaciela”. Marek zacisnął usta, by nie parsknąć śmiechem. Jeszcze i jemu kapral wlepiłby jakąś robotę. Odkąd utknęli w Karlsruhe, zdałoby się rzut kamieniem od granicy francuskiej, Wrona chodził dwa razy bardziej zły niż zazwyczaj. Warczał nawet podczas rozmów z oficerami. I choć zachowywał opinie na ich temat dla siebie, wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie przypadł mu do gustu nowy dowódca plutonu.

– Kapralu. – Mimo wszystko Marek zdobył się na odwagę i spróbował odciągnąć uwagę Wrony od „przyjaciół”. – Wiadomo coś nowego? Co z nami zrobią? Będziemy tu tak siedzieć do końca wojny?

– Niektórzy tak by pewnie chcieli. – Wrona łypnął na Kicia. – Nikt nic nie mówi kapralom, szeregowy.

– Ale na pewno kaprale rozmawiają między sobą.

– Jak i szeregowi, nie? Jak ruszymy w końcu za Ren, nas poślą przodem. W końcu jesteśmy kompanią rozpoznania. Więc będziesz wiedział pierwszy, Młody. O wszystkim.

– Nigdzie nie pójdziemy. – Kicio zaciągnął się dymem. – Przecież z tego całego NATO nic już nie zostało. Zadomowimy się tu. Może nawet oswoimy jakieś ładne Germanki? Bo nic się tu nie będzie działo do końca wojny. Instynkt mi tak mówi.

Omal nie spadł z czołgu, gdy właśnie w tej chwili, kiedy ledwie skończył przemowę, rozwyły się syreny.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

* Edwin Rozłubirski „Gustaw”, _Goście o zmroku_, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1962, str. 43.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: