Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czerwony smok - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Czerwony smok - ebook

„Makabryczny, mocny, porywający thriller… Wstrząsający.” —The Cleveland Plain Dealer

Seryjny morderca w czasie pełni zabija całe rodziny w ich własnych domach. Napastnik, któremu policja nadała pseudonim „Zębowa Wróżka”, okalecza swoje ofiary w charakterystyczny sposób. Zabójca opętany jest wizją przemiany w tytułowego czerwonego smoka – przerażającej postaci z akwareli Williama Blake'a Wielki czerwony smok i niewiasta obleczona w słońce. Zabijając szczęśliwe rodziny, utożsamia się z demonem, a także dąży do swojej pełnej metamorfozy. Prowadzący dochodzenie Jack Crawford zwraca się o pomoc do Willa Grahama – nadzwyczaj skutecznego specjalisty od tropienia seryjnych morderców. Największym osiągnięciem Grahama było zdemaskowanie przed kilkoma laty wyjątkowo niebezpiecznego zabójcy – doktora Haniballa Lectera. Zamknięty w szpitalu psychiatrycznym Lecter, wydaje się być jedyną osobą, która może pomóc w złapaniu „Zębowej Wróżki”. Agent Graham nie wie jednak, że przebiegły Lecter prowadzi podwójną grę, a cena za jego wskazówki jest naprawdę wysoka…

Kategoria: Sensacja
Język: Angielski
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-756-3
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

…Bo Łaska ma człowiecze serce,

Litość twarz człowieczą,

A Miłość człowieczą postać boską,

A Pokój suknię człowieka.

WILLIAM BLAKE

„PIEŚNI NIEWINNOŚCI. BOSKI OBRAZ”

Okrucieństwo ma człowiecze serce,

A Zazdrość człowieczą twarz,

Strach człowieczą postać boską,

A Tajemnica suknię człowieka.

Suknia człowieka jest jak żelazo,

Postać człowieka to gorejąca kuźnia,

Człowiecza twarz jak palenisko,

Człowiecze serce jego głodną gardzielą.

WILLIAM BLAKE

„PIEŚNI DOŚWIADCZENIA. BOSKI OBRAZ”¹Przedmowa do zgubnej rozmowy

Chciałbym opowiedzieć Wam o okolicznościach mojego pierwszego spotkania z doktorem Hannibalem Lecterem.

Jesienią 1979 roku ze względu na chorobę w mojej rodzinie wróciłem do domu, do delty rzeki Missisipi, i zostałem tam przez półtora roku. Pracowałem wówczas nad Czerwonym Smokiem. Mój sąsiad z wioski Rich udostępnił mi małą chatkę pośrodku ogromnego pola bawełny i tam właśnie pisałem, często nocami.

By napisać powieść, należy zacząć od tego, co się widzi, a później dodać to, co wydarzyło się wcześniej i później. W Rich w stanie Missisipi, pracując w trudnych warunkach, ujrzałem detektywa Willa Grahama w domu rodziny, która zginęła. Siedział w środku i oglądał rodzinne nagrania z kamery wideo martwych obecnie ofiar. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kto popełnił te morderstwa. Usiłowałem rozwikłać tę tajemnicę, zobaczyć, co się wydarzyło wcześniej, a co później. Razem z Willem przeszukałem dom – miejsce zbrodni – w absolutnych ciemnościach, mogłem zobaczyć jedynie to, co widział on sam.

Czasem nocą zostawiałem włączone światła w moim małym domku i wychodziłem na spacer polami. Gdy po jakimś czasie się odwracałem, chatka przypominała łódkę na morzu, a dokoła mnie była tylko ciemna noc.

Wkrótce zaznajomiłem się z półdzikimi psami, które biegały wolno po polach, tworząc coś w rodzaju stada. Niektóre z nich podchodziły czasem do domów farmerów, ale zazwyczaj same musiały zatroszczyć się o jedzenie. Wraz z nastaniem zimy, gdy ziemia wyschła i zamarzła, zacząłem dawać im psią karmę. Pochłaniały jej ponad dwadzieścia kilogramów tygodniowo. Zaczęły za mną chodzić, dotrzymując mi towarzystwa – duże, małe, te stosunkowo przyjacielskie i te, które nie dawały się tknąć. Nocami chodziły ze mną po polach i nawet kiedy nie mogłem ich zobaczyć, słyszałem, że były wokół mnie, dysząc i węsząc w ciemnościach. Gdy pracowałem w chatce, przesiadywały na werandzie, a przy pełni księżyca zaczynały śpiewać.

***

Skonsternowany stałem na szerokim polu przed moją chatką w środku nocy, nasłuchując psich oddechów. Mój wzrok nadal był zamglony przez zapaloną lampkę na biurku. Próbowałem dostrzec to, co wydarzyło się na miejscu zbrodni. Przed oczami widziałem tylko majaki, niewyraźne znaki, czasem blask, gdy w oczach jakiegoś zwierzęcia odbiło się światło księżyca. Coś się wydarzyło, ku temu nie było wątpliwości. Musicie zrozumieć, że gdy pisze się powieść, wcale się niczego nie wymyśla. Wszystko, czego potrzeba, już istnieje. Trzeba to tylko znaleźć.

Will Graham wiedział, że musi poprosić kogoś o pomoc. Wiedział, dokąd powinien pójść, zanim jeszcze pozwolił sobie w ogóle o tym pomyśleć. Podczas poprzedniego śledztwa poważnie ucierpiał. Byłem pewien, że bardzo niechętnie zwróci się do swojego najlepszego źródła. W owym czasie sam codziennie zmagałem się z bolesnymi wspomnieniami, więc podczas wieczornej pracy naprawdę potrafiłem wczuć się w emocje Grahama.

Z obawą podążyłem za nim do szpitala stanowego dla psychicznie chorych przestępców w Baltimore. Tam wpadliśmy na głupca z rodzaju tych, których każdy codziennie spotyka – doktora Fredericka Chiltona, który opóźnił nas o jakieś dwa czy trzy niekończące się dni. Wściekło mnie to bardzo.

Odkryłem jednak, że mogę zostawić Chiltona w chatce, nie gasząc świateł, i spojrzeć na niego raz jeszcze, tym razem stojąc w ciemnościach, w otoczeniu moich psich przyjaciół. Byłem niewidzialny, spowity mrokiem, podobnie jak wtedy, gdy przebywałem z moimi postaciami w tym samym pokoju i, niespostrzeżony, pozwalałem im decydować o własnym losie prawie zupełnie bez mojego udziału.

Skończywszy wreszcie z tym uciążliwym Chiltonem, Graham i ja udaliśmy się na oddział o zaostrzonym rygorze, a stalowe drzwi zatrzasnęły się za nami, hałasując przeraźliwie.

Will Graham i ja zbliżaliśmy się do celi doktora Lectera. Graham był spięty, czułem od niego zapach strachu. Sądziłem, że doktor Lecter śpi, więc aż podskoczyłem, gdy mężczyzna rozpoznał Willa wyłącznie po jego woni, nie otwierając nawet oczu.

Zazwyczaj podczas pracy cieszyłem się moją nietykalnością i niewidzialnością, ale w obecności Lectera czułem się niezręcznie. Nie byłem wcale pewien, czy doktor aby na pewno mnie nie widzi.

Tak samo jak Graham uważałem, i nadal uważam, analizy Lectera za szczególnie niekomfortowe i natarczywe dla pacjenta; przypominały mi brzęczenie, jakie rozlega się często w głowie w trakcie prześwietlania jej promieniami rentgena. Rozmowa Grahama i Lectera poszła szybko niczym pojedynek na miecze; podążałem za nią krok w krok, moje chaotyczne notatki rozlewały się na marginesy kartek, a później jeszcze dalej, na wszystko, co leżało na stole. Kiedy dobiegła końca, byłem wykończony. W uszach dzwoniły mi okazjonalne trzaski i skowyty psychiatryka, a na werandzie mojej chatki w Rich siedziało trzynaście psów i wyło do księżyca, zamykając oczy. Większość nuciła pojedynczą samogłoskę, coś pomiędzy O i U, kilka zaś tylko mruczało do rytmu.

Wracałem do rozmowy Grahama z doktorem Lecterem ze sto razy, zanim ją zrozumiałem i zanim pozbyłem się z niej zbędnych zakłóceń, odgłosów więzienia, krzyków przeklętych osadzonych, które sprawiały, że niektóre słowa trudno było mi usłyszeć.

Nadal nie wiedziałem, kto zabijał, ale po raz pierwszy byłem pewien, że wszyscy się tego dowiemy. Byłem też pewien, że inni bohaterowie książki drogo, może nawet śmiertelnie drogo, zapłacą za tę informację. Tak też się okazało.

Lata później, gdy rozpoczynałem pracę nad Milczeniem owiec, nie wiedziałem jeszcze, że doktor Lecter powróci. Zawsze lubiłem Dahlię Iyad, postać z mojej powieści Czarna niedziela, i chciałem zbudować nową historię wokół silnej kobiecej bohaterki. Zacząłem zatem od Clarice Starling i, nie ukończywszy nawet dwóch stron, odkryłem, że ta dziewczyna musi odwiedzić doktora Lectera. Ogromnie podziwiałem Clarice i chyba nawet trochę zazdrościłem łatwości, z jaką przejrzał ją Lecter – dla mnie było to niezwykle trudne zadanie.

Zanim zarejestrowałem wydarzenia z Hannibala, odkryłem, że doktor, ku mojemu zaskoczeniu, rozpoczął życie na własny rachunek. Zdaje się, że zaciekawił Was równie bardzo jak mnie.

Obawiałem się pisania Hannibala, bałem się zmęczenia materiału, wyborów, których skutki będę musiał obserwować, obawiałem się o losy samej Starling. Koniec końców puściłem ich wolno, bo tak właśnie należy czynić ze swoimi postaciami. Pozwoliłem Lecterowi i Starling samym decydować o tym, co wydarzy się dalej. Była w tym pewna doza uprzejmości.

Jak powiedział kiedyś sułtan: „Ja nie trzymam sokołów – to one żyją ze mną”.

Gdy zimą 1979 roku wszedłem do szpitala stanowego dla psychicznie chorych przestępców w Baltimore, a wielkie metalowe drzwi się za mną zatrzasnęły, nie miałem pojęcia, co czeka mnie na końcu korytarza; jakże rzadko rozpoznajemy dźwięk zamykającego się rygla, gdy nasze przeznaczenie znajduje swój dom.

T. H.

Miami, styczeń 2000

(przełożyła: Katarzyna Wiśniewska)Rozdział 1

Will Graham posadził Crawforda przy ogrodowym stoliku ustawionym pomiędzy domem a oceanem i podał mu szklankę mrożonej herbaty. Jack Crawford popatrzył na piękny stary dom, którego drewniane ściany, srebrne od soli, lśniły w jasnym świetle.

– Powinienem był złapać cię w Marathonie, gdy wychodziłeś z pracy – powiedział. – Tutaj nie będziesz chciał o tym rozmawiać.

– Nie chcę o tym rozmawiać niezależnie od tego, gdzie by to miało być, Jack. Ale skoro ty musisz, niech to już będzie tutaj. Tylko nie wyciągaj żadnych zdjęć. Jeśli jakieś przyniosłeś, mają zostać w teczce. Molly i Willy zaraz wrócą.

– Ile wiesz?

– Tylko tyle, ile przeczytałem w „Miami Herald” i „Timesie” – oznajmił Graham. – Dwie rodziny zabite we własnych domach w odstępie miesiąca. Birmingham i Atlanta. Okoliczności bardzo podobne.

– Nie podobne. Te same.

– Ilu się do tej pory przyznało?

– Osiemdziesięciu sześciu do dzisiejszego popołudnia, gdy dzwoniłem do biura – powiedział Crawford. – Same świry. Żaden nie znał szczegółów. Sprawca tłucze lustra i używa odłamków. Żaden z nich tego nie wiedział.

– Czego jeszcze nie mówiłeś dziennikarzom?

– Jest blondynem, praworęcznym i bardzo silnym, nosi buty numer jedenaście. Potrafi wiązać węzły. Nie zostawia odcisków, nosi rękawiczki.

– To mówiłeś publicznie.

– Nie za bardzo zna się na zamkach – powiedział Crawford. – Za drugim razem użył diamentu do cięcia szkła i przyssawki, by dostać się do wnętrza. Aha, jego grupa krwi to AB+.

– Ktoś go zranił?

– Tego nie wiemy. Grupę krwi ustaliliśmy na podstawie spermy i śliny. Bardzo się ślini. – Crawford spojrzał na spokojne morze. – Will, chcę cię o coś zapytać. Czytałeś o tym w gazetach. Za drugim razem trąbiła o tym nawet telewizja. Czy pomyślałeś choć raz, by do mnie zadzwonić?

– Nie.

– Dlaczego?

– Za pierwszym razem, tam w Birmingham, nie podano zbyt wielu szczegółów. To mogło być wszystko – zemsta, ktoś z rodziny.

– Ale po drugim morderstwie wiedziałeś już, co to oznacza.

– Tak. Psychopata. Nie dzwoniłem, bo nie miałem ochoty. Wiem, kogo wyznaczyłeś do tej sprawy. Masz do dyspozycji najlepsze laboratoria. Mógłbyś mieć Heimlicha z Harvardu, Blooma z uniwersytetu w Chicago…

– A ty siedzisz tu i naprawiasz pieprzone silniki motorówek.

– Nie wydaje mi się, Jack, bym mógł się bardzo przydać. Przestałem o tym myśleć.

– Naprawdę? Złapałeś dwóch. Dorwałeś ostatnich dwóch, których udało się ująć.

– Ale w jaki sposób? Robiłem to samo co ty i inni.

– To niezupełnie tak, Will. Tylko ty rozumujesz w ten sposób.

– Słyszałem już różne bzdury na temat mojego sposobu myślenia.

– Nigdy nie wytłumaczyłeś niektórych swoich wyskoków.

– Na wszystko były dowody – odparł Graham.

– Pewnie. Pewnie, że były. Mnóstwo dowodów… ale później. Przed zatrzymaniem nie mieliśmy nie tylko dowodów, ale nawet śladów. Zupełnie nie wiedzieliśmy, od czego zacząć.

– Masz ludzi, którzy dadzą sobie radę, Jack. Nie sądzę, żebym mógł wiele zmienić. Zaszyłem się na Florydzie, żeby od tego uciec.

– Wiem o tym. Oberwałeś ostatnim razem. Ale teraz wyglądasz nieźle.

– Nic mi nie jest. To nie dlatego, że mnie porżnął. Ty też byłeś pocięty.

– Owszem, ale nie tak jak ty.

– Nie o to chodzi, że oberwałem. Zwyczajnie zdecydowałem, że się wycofuję. Nie sądzę, bym potrafił wytłumaczyć dlaczego.

– Zrozumiem, jeśli powiesz, że nie możesz znieść widoku krwi.

– Nie. Wiesz, patrzeć na krew, zwłoki… To zawsze straszne, ale jeśli się wie, że są martwi, to człowiek jakoś dochodzi do siebie. Najgorsze są szpitale, przesłuchania. Musisz się otrząsnąć i myśleć. Nie sądzę, bym mógł się tego podjąć. Potrafiłbym zmusić się do patrzenia, ale nie do rozumowania.

– Oni wszyscy nie żyją, Will – powiedział Crawford łagodnie.

Jack Crawford zorientował się nagle, że Graham zaczął mówić tak jak on. Widział już wcześniej, jak Graham naśladuje innych, jak w ważnych dyskusjach przejmuje sposób mówienia rozmówców. Początkowo Crawford myślał, że to taka sztuczka mająca na celu poprowadzenie rozmowy do właściwego punktu.

Później zdał sobie sprawę, że Graham robi to nieświadomie, że czasem próbuje się powstrzymać, ale nie potrafi.

Crawford wygrzebał z kieszeni dwie fotografie. Położył je na stole.

– Wszyscy nie żyją – powtórzył.

Graham spojrzał na niego ostro i wziął zdjęcia do ręki.

To były zwykłe fotografie zrobione kompaktowym aparatem: kobieta niosła koszyk z jedzeniem na brzeg basenu, za nią widać było troje dzieci i kaczkę. Na drugim zdjęciu utrwalono rodzinę zebraną przy torcie urodzinowym.

Po minucie odłożył zdjęcia. Palcem nasunął jedno na drugie i spojrzał na plażę, gdzie chłopiec siedzący w kucki przypatrywał się jakiemuś przedmiotowi wyrzuconemu na brzeg przez fale. Obok stała kobieta, uważnie obserwując małego. Rękę miała opartą na biodrze, dookoła jej kostek pieniły się fale. Pochyliła się i strząsnęła mokre włosy z ramion.

Graham, nie zwracając uwagi na gościa, patrzył na Molly i chłopca co najmniej tak samo długo jak na fotografie.

Crawford odczuł zadowolenie. Powstrzymał się od okazania satysfakcji tak samo świadomie, jak wybrał miejsce na przeprowadzenie tej rozmowy. Pomyślał, że Graham dał się złapać na haczyk. Teraz niech się trochę powierci.

Trzy wyjątkowo brzydkie psy podeszły do nich i klapnęły na ziemię przy stoliku.

– Mój Boże – wyrwało się Crawfordowi.

– Podobno to są psy – wyjaśnił Graham. – Ludzie wciąż tu podrzucają szczeniaki. Na ładniejsze sztuki łatwo znaleźć amatorów, ale reszta zostaje i, niestety, szybko rośnie.

– Są okropnie tłuste.

– Żrą wszystko, co im Molly wrzuci do misek.

– Dobrze ci tutaj, Will. Masz Molly i dzieciaka. Ile ma lat?

– Jedenaście.

– Ładny chłopak. Będzie wyższy niż ty.

Graham skinął głową.

– Tak jak jego ojciec. Jestem tu szczęśliwy i zdaję sobie z tego sprawę.

– Chciałem przywieźć ze sobą Phyllis. Tu, na Florydę. Znaleźć miejsce, gdzie mógłbym przenieść się po przejściu na emeryturę, by cieszyć się życiem. Ona jednak stwierdziła, że wszyscy jej przyjaciele mieszkają w Arlington.

– Zapomniałem jej podziękować za książki, które przynosiła mi do szpitala. Zrób to za mnie.

– Jasne.

Dwa małe ptaszki siadły na stoliku, wydziobując resztki galaretki. Crawford patrzył, jak skaczą po blacie, aż w końcu odfrunęły.

– Will, ta sprawa ma coś wspólnego z fazami księżyca. Rodzinę Jacobich w Birmingham zabił w sobotnią noc dwudziestego ósmego czerwca, podczas pełni. Leedsów w Atlancie wymordował przedwczoraj, dwudziestego szóstego lipca, na dzień przed upływem miesiąca księżycowego. Przy odrobinie szczęścia mamy ponad trzy tygodnie, nim znowu zacznie działać. Nie sądzę, byś chciał czekać tu, w Keys, na następne morderstwo i przeczytać o nim później w „Miami Herald”. Do diabła, nie jestem papieżem, żebym miał prawo mówić ci, jak należy postępować, ale chcę cię zapytać: czy liczysz się z moim zdaniem, Will?

– Tak.

– Uważam, że mamy większe szanse na złapanie go, zanim popełni następne morderstwo, jeśli ty nam pomożesz. Do diabła, Will, siodłaj konia i dołącz do nas. Jedź do Atlanty i Birmingham, a potem przyjedź do Waszyngtonu. Potraktuj to jako jednorazową robotę. Proszę.

Graham nie odpowiedział.

Crawford czekał. Pięć kolejnych fal zalało w tym czasie piasek wybrzeża. Wreszcie wstał i przewiesił płaszcz przez ramię.

– Pogadajmy jeszcze po kolacji.

– Zostań i zjedz z nami.

Crawford potrząsnął głową.

– Wrócę później. Na pewno czekają na mnie nowe wiadomości w Holiday Inn i będę musiał spędzić jakiś czas przy telefonie. Ale podziękuj Molly.

Wynajęty samochód Crawforda wzbił tuman kurzu, który szybko opadł na krzaki rosnące na poboczach żwirowej drogi.

Graham wrócił do stołu. Bał się, że w taki właśnie sposób zapamięta swój ostatni dzień w Sugarloaf Key: lód topniejący w dwóch szklankach, papierowe serwetki sfruwające ze stołu wykonanego z drewna sekwojowego, wiejąca od morza bryza oraz Molly i Willy na dalekiej plaży.

***

Nad Sugarloaf zapadał zmierzch. Na brzegu stały nieruchome czaple. Will Graham i Molly Foster Graham usiedli na wyrzuconej przez morze spłowiałej kłodzie. Czerwone słońce chowało się za horyzont, barwiąc twarze na pomarańczowo i pogrążając plecy w fioletowym cieniu. Molly ujęła dłoń Grahama.

– Crawford wpadł do mnie do sklepu, zanim zjawił się u ciebie – oznajmiła. – Pytał o drogę do domu. Chciałam cię uprzedzić, ale… naprawdę czasem powinieneś podnosić słuchawkę. Gdy wróciliśmy, pod domem stał jego wóz, więc poszliśmy na plażę.

– O co cię jeszcze pytał?

– Jak się czujesz.

– I co mu powiedziałaś?

– Że dobrze i że powinien, do diabła, dać ci spokój. Czego on od ciebie chciał?

– Żebym popatrzył na dowody. Jestem specjalistą sądowym, Molly. Widziałaś mój dyplom.

– Tego swojego dyplomu użyłeś do załatania dziury w suficie, widziałam na własne oczy. – Usiadła okrakiem na kłodzie, twarzą do Grahama. – Gdybyś tęsknił za życiem, które kiedyś prowadziłeś, za swoją pracą, to myślę, że coś byś o tym wspomniał od czasu do czasu. Nigdy mi o tym nie mówiłeś. Jesteś teraz otwarty, spokojny i wyciszony… Uwielbiam cię takiego.

– Jesteśmy tu szczęśliwi, nie sądzisz?

Przelotny grymas na jej twarzy uświadomił mu, że powinien był zastanowić się nad jakąś lepszą kwestią, zanim się odezwał. Nim jednak zdążył naprawić swoją gafę, Molly znowu podjęła temat.

– Praca dla Crawforda skończyła się dla ciebie fatalnie. On ma tylu ludzi, jak znam życie, to nawet cały cholerny rząd, więc dlaczego nie zostawi cię w spokoju?

– Crawford nic ci nie mówił? Był moim przełożonym obydwa razy, kiedy zawiesiłem obowiązki w Akademii FBI, by wrócić do pracy w terenie. Jack miał w swojej karierze tylko dwie takie sprawy, a zajmuje stanowisko w Quantico od dawna, i to ja obie rozwiązałem. Teraz ma nowy przypadek. Tego rodzaju psychopaci zdarzają się bardzo rzadko, a Jack wie, że mam pewne… doświadczenie.

– Owszem, masz – zgodziła się Molly. Rozchylona koszula odsłaniała bliznę wijącą się na brzuchu, szeroką na palec i wypukłą; nie poddawała się działaniu słońca. Biegła na ukos od lewego biodra aż do żeber z przeciwnej strony.

Doktor Hannibal Lecter zrobił to nożem do cięcia linoleum. Zdarzyło się to na rok przed tym, jak Molly poznała Grahama; ledwo z tego wyszedł. Doktor Lecter, w nagłówkach gazet występujący jako Hannibal Kanibal, był drugim z psychopatów ujętych przez Grahama.

Gdy Graham wyszedł ze szpitala, zrezygnował z pracy w Federalnym Biurze Śledczym, wyjechał z Waszyngtonu i znalazł pracę mechanika od silników wysokoprężnych na przystani w Marathonie na Florydzie. Na silnikach znał się zawsze; wyssał chyba tę wiedzę z mlekiem matki. Mieszkał w przyczepie na przystani, dopóki nie poznał Molly i nie przeniósł się do jej starego domu w Sugarloaf Key.

Teraz on usiadł okrakiem na kłodzie i ujął jej dłonie. Molly poruszała palcami stóp przydeptanych jego nogami.

– Dobra, Molly. Crawford myśli, że mam wyjątkowy talent do łapania tych potworów. To taka jego obsesja.

– Uważasz, że ma rację?

Graham odprowadził wzrokiem rządek pelikanów lecących ponad piaskiem opuszczonym przez wody odpływu.

– Widzisz, Molly, inteligentnego psychopatę, szczególnie sadystę, trudno złapać z kilku powodów. Po pierwsze, nie ma motywu, który można by wydedukować. Nie da się więc iść tą drogą. W większości przypadków nie pomogą ci też informatorzy. Wiesz, większość aresztowań odbywa się dzięki żmudnej pracy za biurkiem, a nie widowiskowemu pościgowi po ulicach. Ale w sprawie takiej jak ta informatorzy po prostu nic nie wiedzą. Nawet sam morderca może nie zdawać sobie sprawy, co robi. Musisz więc zebrać do kupy wszystkie dowody i kombinować. Trzeba spróbować wejść w skórę mordercy, myśleć tak jak on – a potem znaleźć człowieka, który pasuje do tego modelu.

– A potem śledzić go i dopaść – dopowiedziała Molly. – Boję się, że jeśli zaczniesz szukać tego maniaka, znowu wylądujesz w szpitalu. Strasznie się o ciebie boję.

– Molly, on nigdy mnie nie zobaczy ani nie dowie się, jak się nazywam. Nie ja go będę łapał, tylko policja. Crawford potrzebuje tylko kolejnego punktu widzenia.

Patrzyła na czerwień rozlewającą się nad morzem. Puszysta chmurka nad nimi zamieniła się w czerwoną mgiełkę.

Graham kochał sposób, w jaki obracała głowę, naturalnym ruchem ukazując lewy, mniej doskonały profil. Widział, jak żyłka pulsuje na jej szyi, i nagle przypomniał sobie smak soli na jej skórze. Przełknął ślinę i odezwał się:

– Więc co, u diabła, mam robić?

– To, co już postanowiłeś. Gdybyś został tutaj, a ten człowiek nadal zabijałby ludzi, nigdy byś sobie tego nie darował. „W samo południe” i te wszystkie bzdury… Nie zadawaj mi takich pytań.

– A co byś odpowiedziała?

– Zostań ze mną. Ze mną i z Willym. Przyprowadziłabym go tutaj, gdybym wierzyła, że to coś pomoże. Ale moja rola to wytrzeć oczy i pomachać ukochanemu na pożegnanie. Jeśli coś pójdzie nie tak, mam mieć satysfakcję, że postąpiłeś właściwie. Ale ta satysfakcja nie potrwa dłużej niż spuszczanie trumny do grobu. Potem wrócę do pustego domu i schowam twoją poduszkę.

– Będę się trzymał za plecami innych.

– Nie wierzę. Ale jestem zaborcza, co?

– Mam to gdzieś.

– Ja też. Prawda, jak tu pięknie? Z twoją przeszłością powinieneś sobie zdawać z tego sprawę. To znaczy doceniać to.

Skinął głową.

– I nie chcieć tego stracić.

– Nigdy tego nie stracimy. Oboje.

Ciemność szybko zapadała; po południowo-zachodniej stronie nieba pojawił się Jowisz.

Poszli z powrotem do domu, nad którym tkwił sierp wschodzącego księżyca. Daleko za linią przyboju małe ryby wyskakiwały z wody, walcząc o życie.

***

Crawford wrócił po kolacji. Zdjął płaszcz i krawat, a potem podwinął rękawy koszuli, dając w ten sposób do zrozumienia, że ta wizyta ma nieoficjalny charakter. Molly pomyślała sobie, że tęgie, blade ramiona Crawforda są odrażające. Nie wiedzieć czemu wydał jej się podobny do diabelnie mądrej małpy. Podała mu kawę, usadziła na werandzie pod wentylatorem i dotrzymywała towarzystwa; Graham i Willy karmili psy w ogrodzie. Nie odezwała się ani słowem. Ćmy miękko uderzały o siatki okien.

– Will świetnie wygląda – odezwał się Crawford. – Oboje dobrze wyglądacie… tacy szczupli i opaleni.

– Bez względu na to, co powiem, i tak go stąd zabierzesz, mam rację?

– Tak. Muszę to zrobić. Ale przysięgam na Boga, Molly, uczynię wszystko, co w mojej mocy, by go nie narażać. On się zmienił. To wspaniale, że wzięliście ślub.

– Jemu wciąż się polepsza. Już nie śnią mu się tak często te koszmary. A teraz ma świra na punkcie psów. I tak dobrze, że przestał o nich bez przerwy mówić. Jack, jesteś jego przyjacielem. Dlaczego nie dasz mu spokoju?

– Ponieważ na jego nieszczęście jest w tym najlepszy. Ponieważ myśli inaczej niż wszyscy. I ponieważ nigdy nie popadł w rutynę.

– On uważa, że ty tylko chcesz, aby przyjrzał się dowodom.

– Tak, musi spojrzeć na to, co już mamy. Nie ma nikogo lepszego. Ale on ma coś więcej. Wyobraźnię, wizję, coś w tym rodzaju. I nie bardzo mu się podoba, że na tę wizję właśnie liczę.

– Też by ci się nie podobało, gdybyś to ty miał takie zdolności. Obiecaj mi coś, Jack. Przyrzeknij mi, że dopilnujesz, by nie znalazł się zbyt blisko. Nie chcę, żeby walczył.

– Nie będzie musiał walczyć. Mogę ci to obiecać.

Gdy Graham skończył karmić psy, Molly pomogła mu się spakować.Rozdział 2

Will Graham przejechał powoli obok domu, w którym rodzina Charlesa Leedsa żyła i w którym zginęła. Okna były ciemne. Paliło się tylko jedno światło przy podjeździe. Zaparkował dwie przecznice dalej i powoli szedł przez ciepłą noc, niosąc kartonowe pudło z raportem policyjnym.

Graham uparł się, by przyjechać tu samotnie. Obecność kogokolwiek tylko by go rozpraszała – taki przynajmniej powód podał Crawfordowi. Ale istniała jeszcze inna, osobista przyczyna takiej decyzji – nie był pewien, jak się zachowa. Nie chciał, by ktoś mu się przyglądał.

Wizytę w kostnicy zniósł dobrze.

Dwupiętrowy dom z cegły był odsunięty od ulicy i otoczony drzewami. Graham zatrzymał się na chwilę i popatrzył na budynek. Usiłował uspokoić nerwy. Wahadło w jego umyśle było mocno rozkołysane. Musiał poczekać, aż się zatrzyma.

Ulicą przejechało kilku sąsiadów. Obrzucali dom pobieżnym spojrzeniem i szybko odwracali wzrok. Miejsce zbrodni jest dla sąsiadów czymś odrażającym, jak twarz przyjaciela, który zdradził. Gapią się tylko obcy i dzieci.

Rolety były podniesione. Graham ucieszył się z tego – oznaczało to, że wewnątrz nie ma żadnych krewnych. Krewni zawsze opuszczają rolety.

Obszedł dom z boku, poruszając się ostrożnie w ciemności i nie zapalając latarki. Dwukrotnie zatrzymywał się i nasłuchiwał. Policja w Atlancie była uprzedzona o jego wizycie, ale sąsiedzi nic o tym nie wiedzieli. Mogliby zareagować nieco nerwowo, na przykład zacząć strzelać.

Patrząc przez tylne okno, widział całe wnętrze domu, łącznie z zarysami mebli – aż po lampę przy podjeździe. W powietrzu unosił się ciężki zapach jaśminu. Ażurowa weranda zajmowała cały tył domu. Na drzwiach werandy widniała pieczęć policji z Atlanty. Graham zerwał ją i wszedł do środka.

Drzwi prowadzące z werandy do kuchni załatane były sklejką w miejscach, w których policjanci wybili szyby. Przyświecając sobie latarką, otworzył je kluczami, które mu dali w komisariacie. Chciał zapalić światła, chciał wyciągnąć na wierzch błyszczącą odznakę FBI i narobić hałasu, by usprawiedliwić swoją obecność w tym cichym domu, w którym zginęło pięcioro ludzi. Nie uczynił tego. Wszedł do ciemnej kuchni i usiadł przy stole.

Na okapie nad kuchnią gazową jarzyły się w ciemności dwa niebieskie światełka. Czuł zapach jabłek i pasty do czyszczenia mebli.

Ze szczękiem zaskoczył termostat i włączyła się klimatyzacja. Graham, przestraszony, aż podskoczył na ten dźwięk. Cóż, strach to jego dobry znajomy, mógł z nim sobie poradzić. Strach nigdy nie przeszkadzał mu w pracy. Przeciwnie – wyostrzał wzrok i słuch, wzmagał agresję, wyzwalał elokwencję.

Ale w tym domu nie było już nikogo, z kim mógłby porozmawiać, kogo mógłby obrazić.

Do tej kuchni przez drzwi prowadzące na werandę wtargnęło szaleństwo; nosiło buty numer 11. Siedząc w ciemnościach, czuł to szaleństwo tak, jak pies gończy czuje trop.

Graham przez cały dzień aż do wieczoru studiował raport detektywów wydziału zabójstw policji w Atlancie. Przypomniał sobie, że w chwili, gdy policja przybyła na miejsce, na wyciągu kuchenki paliło się światło. Zapalił je.

Na ścianie obok wisiały dwa plakaty oprawione w ramki. Na jednym widniał napis: CAŁOWANIE NIE TRWA DŁUGO, GOTOWANIE TAK. Drugi głosił: NASI PRZYJACIELE NAJBARDZIEJ LUBIĄ PRZEBYWAĆ W KUCHNI; TU SŁYSZĄ BICIE SERCA DOMU, USPOKAJAJĄ SIĘ PRZY JEGO DŹWIĘKACH.

Graham spojrzał na zegarek. Wpół do dwunastej. Patolog oświadczył, że śmierć nastąpiła między jedenastą w nocy a pierwszą nad ranem.

Po pierwsze: wejście. Zastanowił się, jak mogło to nastąpić…

Szaleniec zdejmuje haczyk z zewnętrznych drzwi. Stoi przez chwilę w ciemnościach werandy, po czym wyjmuje coś z kieszeni. Przyssawkę – możliwe, że to zwykła biurowa temperówka z końcówką przysysającą się do powierzchni biurka.

Klęcząc za osłoną dolnej, drewnianej połówki drzwi kuchennych, szaleniec unosi głowę i zagląda przez szybę. Wyciąga język i liże przyssawkę, po czym przyciska ją do szyby i naciska dźwigienkę zasysającą powietrze. Do przyssawki linką jest przymocowany diament do cięcia szkła, którym nacina koło.

Cichy zgrzyt diamentu na szybie, po którym następuje mocne puknięcie; wybija w szkle małe kółko. Jedną ręką uderza, drugą trzyma przyssawkę. Szkło nie może upaść na podłogę. Wycięty fragment szyby ma lekko jajowaty kształt, ponieważ linka przywiązana do przyssawki okręciła się w trakcie cięcia dookoła rączki. Cichy brzęk, gdy odkłada szkło na bok. Nie zwraca uwagi na to, że na przyssawce zostawia ślinę, której analiza pozwoli później na zidentyfikowanie jego grupy krwi.

Ręka w mocno dopasowanej rękawiczce przeciska się przez otwór i odnajduje zamek. Drzwi otwierają się cicho. Jest w środku. Światło na okapie rzuca na ścianę tej obcej kuchni jego cień. W domu panuje przyjemny chłód.

Will Graham wziął dwie kapsułki na niestrawność. Zirytował go szelest celofanowych papierków, które schował do kieszeni. Szedł przez salon, trzymając z przyzwyczajenia latarkę z dala od ciała. Mimo że uważnie przyjrzał się wcześniej planowi domu, pomylił raz drogę, zanim znalazł schody. Stopnie nie zaskrzypiały pod jego ciężarem.

Stał teraz w drzwiach do sypialni rodziców. Słabo widział bez latarki. Cyfrowy zegar na nocnym stoliku oświetlał delikatnie sufit, a przy drzwiach do łazienki świeciło się pomarańczowe światełko kontaktu elektrycznego. Czuł ostry zapach krwi.

Ale oczy przywykłe do ciemności mogły widzieć znacznie lepiej. Szaleniec mógł odróżnić pana Leedsa od jego żony. Miał wystarczająco dużo światła, by przejść przez pokój, chwycić Leedsa za włosy i poderżnąć mu gardło. A co potem? Powrót do włącznika światła przy drzwiach, przywitanie pani Leeds i strzał, który ją okaleczył?

Graham zapalił światło i plamy krwi krzyknęły do niego ze ścian, z łóżka i podłogi. Cały pokój przepełniony był ich krzykiem. Zadrżał od tego hałasu w pustej sypialni pokrytej wysychającymi plamami.

Siedział na podłodze, dopóki się nie wyciszył. Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie.

Liczba i różnorodność plam krwi zaintrygowała detektywów z Atlanty, kiedy chcieli zrekonstruować przebieg zbrodni. Wszystkie ofiary zostały znalezione w swoich łóżkach, ale ich ułożenie nie zgadzało się ze śladami krwi.

Początkowo uważali, że Charles Leeds został zaatakowany w pokoju córki, po czym morderca zaciągnął jego ciało do sypialni. Ale uważniejsza analiza śladów obaliła to przypuszczenie.

Dokładny przebieg wydarzeń nie został więc jeszcze ustalony.

Will Graham dzięki temu, że przestudiował raporty z autopsji i z laboratorium, zaczął domyślać się, jak się to wszystko wydarzyło.

Napastnik poderżnął gardło Charlesa Leedsa, który spał obok żony, wrócił do drzwi i zapalił światło – na kontakcie zostały ślady włosów i tłuszczu z głowy Leedsa pozostawione przez rękę w gładkiej rękawiczce. Strzelił do pani Leeds, kiedy zaczęła się podnosić z łóżka, i poszedł do dzieci.

Leeds wstał mimo poderżniętego gardła. Usiłował bronić dzieci, krwawiąc wokół z przeciętej tętnicy szyjnej. Bez wysiłku odepchnięty na bok upadł i skonał razem z córką w jej pokoju.

Jeden z dwóch synów został zastrzelony w łóżku. Drugiego chłopca również znaleziono w łóżku, ale w jego włosach wykryto kurz. Policja wysunęła przypuszczenie, że morderca wyciągnął go spod łóżka, pod którym się ukrył, i dopiero wtedy zastrzelił.

Gdy już wszyscy byli martwi, może z wyjątkiem pani Leeds, zaczęło się rozbijanie luster, wybieranie odłamków i dalsze znęcanie się nad kobietą.

Graham miał w swoim pudle kopie wszystkich protokołów z oględzin zwłok, również ten dotyczący pani Leeds. Pocisk wszedł przez prawy obojczyk i zatrzymał się w kręgosłupie, ale przyczyną jej śmierci było uduszenie.

Wzrost poziomu serotoniny i histaminy w ranie wskazywał, że po postrzale żyła jeszcze co najmniej przez pięć minut. Poziom histaminy był znacznie wyższy niż serotoniny, czyli umarła najpóźniej po piętnastu minutach. Większość ran najprawdopodobniej – ale nie na pewno – zadano jej po śmierci.

Jeśli szaleniec okaleczał ją po śmierci, to co robił w czasie, gdy pani Leeds umierała?, zastanawiał się Graham. Walczył z panem Leedsem i zabijał dzieci? Tak, ale to musiało mu zająć mniej niż minutę. Rozbijał lustra. I co jeszcze?

Detektywi w Atlancie byli bardzo dokładni. Wszystko wymierzyli i sfotografowali, odkurzaczem pobrali kurz do analizy ewentualnych śladów, wzięli próbki krwi. Ale mimo to Graham uważnie rozglądał się po domu.

Porównując policyjne zdjęcia z narysowanymi na materacach sylwetkami, Graham mógł sobie wyobrazić, jak leżały ciała w chwili ich znalezienia. Dowody – ślady azotanów na prześcieradłach w przypadkach ran postrzałowych – wskazywały, że ofiary zostały znalezione mniej więcej w tych samych pozycjach, w których skonały.

Ale niewyjaśniona pozostawała kwestia obfitych plam krwi i rozmazanych śladów na dywanie w korytarzu. Policyjny detektyw wysunął teorię, że jedna z ofiar usiłowała odczołgać się od mordercy. Graham w to nie wierzył. Uważał, że zabójca już po śmierci ofiar przenosił je, a potem ułożył z powrotem w pozycjach, w jakich zginęły.

To, co uczynił pani Leeds, było jasne. Ale co z pozostałymi? Nie okaleczył ich tak jak kobietę. Każde z dzieci miało tylko jedną ranę postrzałową głowy. Charles Leeds wykrwawił się na śmierć, dusząc się jednocześnie własną krwią. Jedynym dodatkowym śladem na jego ciele było obtarcie na piersi, prawdopodobnie powstałe po śmierci. Co morderca robił z ich ciałami, po tym jak ich zabił?

Graham wyjął ze swego pudła fotografie policyjne, raporty na temat poszczególnych plam krwi i innych substancji w pokoju i standardowe plansze porównawcze trajektorii kropli krwi.

Przyglądał się dokładnie poszczególnym śladom na schodach, usiłując dopasować je do ran, próbując zrekonstruować wydarzenia. Porównywał każdą plamę z policyjnym szkicem i raportami, by oszacować kierunki i ilość krwi wyciekającej z ran członków rodziny. Potem nanosił na papier własną wersję wydarzeń. Miał nadzieję, że w ten sposób zdoła określić pozycję ciał w różnych momentach.

Rząd trzech czerwonych plam widniał na ścianie w rogu sypialni. Pod nimi na dywanie znajdowały się trzy małe plamki. Zakrwawiona była też ściana u wezgłowia łóżka po stronie Charlesa Leedsa, krwawe ślady ciągnęły się wzdłuż listew podłogowych. Szkic Grahama zaczął wyglądać jak nieponumerowana dziecięca układanka. Popatrzył na rysunek, potem na pokój, znowu na kartkę – aż rozbolała go głowa.

Poszedł do łazienki, odkręcił kran i przełknął dwie ostatnie tabletki bufferiny, popijając wodą nabraną w złożone dłonie. Następnie spryskał sobie twarz i wytarł się połą koszuli. Tymczasem woda wylała się z umywalki na podłogę. Zapomniał, że z odpływu usunięto syfon. Poza tym łazienka wyglądała normalnie, z wyjątkiem stłuczonego lustra i śladów czerwonego proszku do zdejmowania odcisków palców, zwanego Krwią Smoka. Szczoteczki do zębów, krem do twarzy, nożyk do golenia – wszystko znajdowało się na swoich miejscach.

Łazienka wyglądała tak, jakby rodzina wciąż jej używała. Rajstopy pani Leeds zwisały z wieszaka na ręczniki, gdzie pozostawiła je do wyschnięcia. Zwrócił uwagę, że z jednej pary odcięła przetartą nogawkę; pewnie zakładała naraz dwie pary jednonogich rajstop, unikając w ten sposób kupna nowych. Rozczuliła go ta skrzętna gospodarność; Molly robiła tak samo.

Graham wydostał się przez okno sypialni na dach werandy i usiadł na zakurzonych gontach. Objął rękoma kolana; przepocona, mokra koszula chłodziła mu plecy. Wciągnął w nozdrza dochodzący z domu zapach rzeźni.

Łuna świateł Atlanty była tak silna, że na niebie trudno było dostrzec gwiazdy. W Keys noc powinna być pogodna. Mógłby teraz oglądać z Molly i Willym spadające gwiazdy i nasłuchiwać gwizdu, który – jak się już wcześniej zgodzili – muszą powodować spadające gwiazdy. Deszcz meteorów z roju delta Akwarydów wszedł w fazę największej aktywności. Willy bardzo lubił obserwować to zjawisko.

Zadrżał i znowu wciągnął powietrze do płuc. Nie chciał teraz myśleć o Molly. Było to w złym guście, bez sensu, w dodatku odciągało jego myśli od ważniejszych rzeczy.

Graham miał wiele problemów z wyczuciem dobrego smaku. Jego myśli często były… w złym guście. Nie potrafił się odizolować. Wszystko, co widział i czego się dowiadywał, miało wpływ na całe jego rozumowanie. Niektóre z tych kombinacji trudno było znieść, ale nie umiał ich przewidzieć, zablokować ani wyrzucić z umysłu. Jego poczucie uczciwości i przyzwoitości często się buntowało, zszokowane jego skojarzeniami, zgorszone snami. Żałował, że nie ma w mózgu żadnego szczelnego schronienia dla wartości, które kochał. Skojarzenia nadlatywały z prędkością światła. Szybkość wartościowania zachowań dorównywała szybkości czytania. Poczucie uczciwości i przyzwoitości nie mogło dotrzymać kroku skojarzeniom i ukierunkować myśli.

Uważał, że jego psychika jest groteskowa, lecz użyteczna jak krzesło zrobione z jelenich rogów. Nic nie mógł na to poradzić.

Graham zgasił światło w domu i wyszedł przez kuchnię na zewnątrz. Na końcu werandy dostrzegł w świetle latarki rower i wiklinowy koszyk dla psa. Na podwórku za domem była buda, a przy schodach stała miska.

Wszystkie dowody wskazywały, że rodzina Leedsów została zaskoczona we śnie.

Przytrzymując latarkę między brodą i ramieniem, zapisał: Jack – gdzie pies?

***

Graham pojechał z powrotem do hotelu. Musiał skoncentrować się na prowadzeniu wozu, chociaż o wpół do piątej nad ranem prawie nie było ruchu. Wciąż bolała go głowa; rozglądał się za apteką czynną całą dobę.

Znalazł ją przy Peachtree. Przy drzwiach chwiał się niechlujny kloszard. Aptekarz w wyświechtanym fartuchu pokrytym łupieżem podał Grahamowi bufferinę. Sprawiał niemiłe wrażenie. Graham nie znosił takich młodych sprzedawców. Wyglądali, jakby wyszli prosto ze śmietnika. Bywali przy tym niezwykle z siebie zadowoleni; Graham przeczuwał, że w domu potrafią się zachować bardzo nieprzyjemnie.

– Coś jeszcze? – zapytał aptekarz z ręką nad przyciskami kasy. – Życzy pan sobie czegoś więcej?

Biuro FBI w Atlancie zarezerwowało mu pokój w przedziwnym hotelu niedaleko nowego Peachtree Center w centrum miasta. Wyposażony był w przeszklone windy o wrzecionowatym kształcie, co miało zapewne podkreślać wielkomiejski styl obiektu.

Graham pojechał na górę razem z dwoma uczestnikami jakiegoś kongresu. Na piersiach mieli przypięte plakietki z nazwiskami i dużym: CZEŚĆ! Trzymali się poręczy i patrzyli podczas jazdy na rozciągający się w dole hol hotelowy.

– Wilma widzi mi się młodsza, kiedy siedzi przy biurku. O, zobacz, teraz wchodzi do środka – powiedział większy z nich. – Do diabła, chciałbym z niej zedrzeć co nieco.

– Pieprzyć ją, aż krew pójdzie jej z nosa – dodał drugi.

Strach i seks, i gniew to podstawy każdego uczucia.

– Wiesz, dlaczego kobieta ma nogi?

– Dlaczego?

– Żeby nie zostawiała śladów jak ślimak.

Drzwi windy się otwarły.

– To już?

– Już – powiedział większy mężczyzna. Wychodząc, zatoczył się na ścianę.

– Prowadził ślepy ślepego – powiedział drugi.

Graham postawił pudło z dokumentami w garderobie w swoim pokoju, ale po namyśle przełożył je do szuflady, żeby nie było na widoku. Miał już dosyć zwłok. Chciał zadzwonić do Molly, ale było jeszcze za wcześnie.

Na ósmą miał wyznaczone spotkanie w komisariacie policji. Nie miał im wiele do powiedzenia.

Musi się trochę przespać. Jego umysł przypominał tłumne przyjęcie; wszędzie dookoła uganiały się argumenty, od czasu do czasu spotykając się, żeby stoczyć ze sobą bójkę. Czuł odrętwienie i pustkę, nalał więc do szklanki do płukania zębów trochę whisky i wypił przed snem. Gdy się położył, ciemność otuliła go mocno – zbyt mocno. Zapalił więc światło w łazience i wrócił do łóżka. Udawał sam przed sobą, że w łazience Molly czesze włosy.

W uszach brzmiały mu słowa z protokołu oględzin zwłok, choć nigdy nie czytał go na głos: „…stolec był uformowany… ślady talku na łydce. Rozerwanie gałki ocznej odłamkiem lustra…”.

Graham starał się myśleć o plaży w Sugarloaf Key, próbował usłyszeć szum fal. Przypomniał sobie wygląd swojego niedużego warsztatu i pomyślał o zegarze wodnym, który budowali razem z Willym. Zaśpiewał półgłosem Whiskey River i próbował przypomnieć sobie Black Mountain Rag. Ulubione piosenki Molly. Molly usiłowała go przy nich uczyć tańca w ogrodzie, a on kiwał się jak pajac… Wreszcie zasnął.

Obudził się po godzinie zesztywniały i spocony; w blasku światła z łazienki widział obok siebie zarys drugiej poduszki – to była pani Leeds. Leżała obok niego pobita i pokaleczona, jej szkliste oczy otoczone były obwódkami z krwi, która ściekała dalej, zasychając na skroniach i za uszami na kształt oprawek okularów. Nie potrafił zmusić się, by spojrzeć jej w twarz. Jego mózg protestował jak włączony alarm, ale przemógł się… i dotknął suchej pościeli.

Po tym akcie odwagi odczuł natychmiastową ulgę. Wstał z bijącym jeszcze mocno sercem i włożył świeżą koszulkę, a mokrą wrzucił do wanny. Nie potrafił położyć się na suchej części łóżka, rozłożył więc ręcznik na przepoconej połowie i położył się na nim. W ręku miał szklankę z whisky. Upił jedną trzecią zawartości.

Postarał się o czymś pomyśleć, o czymkolwiek. O aptece, w której kupował bufferinę – może dlatego, że była to jego jedyna czynność w ciągu całego dnia, która nie miała związku ze śmiercią.

Przypomniał sobie stare drogerie z wodą sodową. Jako chłopiec uważał je za szalenie tajemnicze miejsca. Gdy ktoś tam wchodził, Graham zawsze myślał o kupowaniu prezerwatyw. Na półkach znajdowały się rzeczy, którym nie należało się przyglądać zbyt uważnie.

W aptece, w której kupił bufferinę, środki antykoncepcyjne w kolorowych opakowaniach stały w przezroczystym pudełku na ścianie za kasą, otoczone ramką jak dzieło sztuki.

Wolał stare sklepiki i różnorodne wspomnienia z dzieciństwa. Graham miał prawie czterdzieści lat i właśnie zaczynał odczuwać tęsknotę za tamtym światem. Pociągał go jak kotwica rzucona w szalejącym sztormie.

Przypomniał mu się Smoot. Stary Smoot obsługiwał automat z wodą sodową w sklepie należącym do miejscowego aptekarza. Graham był wtedy dzieckiem. Smoot popijał w czasie pracy; często zapominał zwinąć żaluzje i materiał szarpał się na wietrze. Kiedyś zapomniał wyłączyć czajnik i trzeba było wzywać straż pożarną. Ale za to sprzedawał dzieciom lody na kredyt.

Jego popisowym numerem było zamówienie u miejscowego wytwórcy pięćdziesięciu lalek w czasie, gdy właściciel sklepu wyjechał na wakacje. Gdy wrócił, wyrzucił Smoota z pracy, jednak już po tygodniu przyjął go z powrotem. Potem urządzili wyprzedaż lalek. Pięćdziesiąt lalek ustawili w półkolu na wystawie, tak że wszystkie patrzyły na człowieka, który zatrzymał się przed witryną.

Miały wielkie oczy, niebieskie jak fiołki. Była to niezwykła wystawa i Graham często zatrzymywał się przy niej, gapiąc się dłuższy czas. Wiedział, że to tylko lalki, ale miał wrażenie, że nie spuszczają z niego wzroku, gdy tak stoi przed wystawą. Pięćdziesiąt par oczu. Gipsowe lalki, każda z głupio sterczącym lokiem, ale ich skoncentrowane spojrzenie sprawiało, że przechodziły go ciarki.

Graham zaczął się powoli rozluźniać. Gapiące się lalki. Upił łyk whisky, zakrztusił się i oblał pierś. Poszukał ręką włącznika nocnej lampki i z dolnej szuflady wyciągnął pudło. Wyjął z niego protokoły autopsji zwłok trojga dzieci Leedsów oraz narysowany przez siebie szkic sypialni rodziców i rozłożył to wszystko na łóżku.

Oto trzy plamy krwi znaczące ściany w rogu pokoju, i trzy odpowiadające im plamy na dywanie. Pasowały do rozmiarów dzieci. Brat, siostra, starszy brat. Pasuje, pasuje, pasuje.

Szaleniec ułożył ich w rzędzie, sadzając ich martwe ciała pod ścianą naprzeciwko łóżka. Widownia. Martwa widownia. I Leeds. Przywiązany do oparcia łóżka sznurem przeciągniętym dookoła klatki piersiowej. Ułożony w taki sposób, by wyglądało, jakby siedział na posłaniu. W ten sposób został obtarty naskórek na jego piersi, w ten sposób można było też wytłumaczyć plamy krwi na ścianie ponad oparciem w głowach łóżka.

Na cóż takiego mieli patrzeć? Wszyscy już nie żyli, ale ich oczy były otwarte. Mieli patrzeć na sztukę, w której główne role grali szaleniec i ciało pani Leeds ułożone w łóżku obok zwłok pana Leedsa. Widownia. Ten czubek widział dookoła ich twarze.

Graham zastanowił się, czy szaleniec zapalił świeczkę. Migające światło mogło ożywić nieco martwe oczy. Na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnych świec. Może ten psychopata pomyśli o tym następnym razem…

To pierwsze dotarcie do umysłu mordercy zabolało go jak użądlenie pszczoły. Graham wbił zęby w kołdrę, rozmyślając.

Dlaczego przeniosłeś ich ciała z powrotem? Dlaczego nie zostawiłeś ich tak, jak byli? – zapytał Graham w duchu. Jest coś, o czym nie chcesz, żebym się dowiedział. Jest coś, czego się wstydzisz. A może to coś innego – coś, co bardzo chcesz ukryć?

Czy otworzyłeś im oczy?

Pani Leeds była piękną kobietą, prawda? Gdy poderżnąłeś gardło jej mężowi, zapaliłeś światło, by pani Leeds mogła patrzeć, jak on powoli się wykrwawia. Musiało ci być przykro dotykać jej w rękawiczkach, prawda?

Na nodze pani Leeds wykryto ślady talku.

W łazience nie było talku.

Te dwa fakty przyszły mu do głowy mimowolnie – jakby wyszeptała mu je do ucha jakaś obca osoba.

Zdjąłeś rękawiczki, prawda? Talk wysypał się z gumowej rękawiczki, gdy ją zdejmowałeś, by jej dotknąć, mam rację, ty sukinsynu? Dotykałeś jej gołymi dłońmi, po czym z powrotem nałożyłeś rękawiczki i wytarłeś jej ciało. Ale oczy otwierałeś im bez rękawiczek.

Jack Crawford podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku. Wiele razy przyjmował telefony w środku nocy i wcale nie był zaskoczony.

– Jack, tu Will.

– Słucham cię.

– Czy Price ciągle pracuje w wydziale daktyloskopii?

– Tak. Ale już nie gania w teren. Pracuje teraz nad pojedynczymi przypadkami.

– Uważam, że powinien przyjechać do Atlanty.

– Dlaczego? Sam powiedziałeś, że ten miejscowy facet zna się na rzeczy.

– Jest dobry, ale nie tak dobry jak Price.

– Co chcesz, żeby robił? Gdzie miałby szukać?

– Paznokcie u rąk i nóg pani Leeds. Są pomalowane i odciski powinny się na nich dobrze trzymać. I rogówki jej oczu. Sądzę, że on zdejmował rękawiczki, Jack.

– Jezu, Price będzie musiał się pospieszyć – powiedział Crawford. – Pogrzeb jest dzisiaj po południu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: