Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czterdziestu na górze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Czterdziestu na górze - ebook

Historia skomplikowanych relacji Artura i Ksawerego, którzy znali się od lat młodzieńczych. Wszystkie istotne etapy życia Artura, relacje szkolne, związek z kobietą, sprawy zawodowe, naznaczone są obecnością Ksawerego. W tej specyficznej relacji Artur zdaje się być człowiekiem, który wymaga przewodnictwa oraz zależny jest od poczynań tego, którego nazywa przyjacielem.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-7764-8
Rozmiar pliku: 479 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pił małymi łykami wprost z butelki, na której, kiedy ją wyjął z lodówki, osiadła kropelkami para. Przed chwilą wrócił z wachty. Na całym ciele czuł jeszcze oleisty żar, buchający od maszyny i jej dygotanie, nerwową wibrację przenoszącą się od podłogi po nogach, brzuchu i piersi aż po szyję. Lubił to. Wyciągnął się na koi, obok na szafce stawiając butelkę z piwem. Miał ochotę się przespać; byłby to zrobił, gdyby nie zapukano do kabiny i gdyby w ślad za tym pukaniem nie pojawił się Ksawery w szarym wizytowym garniturze, pogodny, prawie uśmiechnięty. Ten prawie uśmiech nie zmylił Artura; przeciwnie — obudził czujność, wyostrzył zmysły do tego stopnia, że nic już nie mogło ujść jego uwagi: ledwie widoczne kręgi pod oczyma Ksawerego, poruszające się palce, wysiłek, by ruchem szyi rozluźnić uciskający kołnierzyk.

— Usiądź — powiedział; sam dźwignął się z koi, przenosząc wolno ciężar ciała na wysunięte nogi. — Napijesz się? — Podszedł do lodówki i wyjął płaską butelkę pełną złocistego płynu, w którym nurzała się zielona łodyżka.

— Chętnie — powiedział Ksawery. — Przeszkodziłem ci?

— Nie — odparł Artur. — Czekałem na ciebie.

Ksawery zmieszał się; jak gdyby mewa uderzyła o szybę kajuty i cień jej skrzydła na moment zawadził o jego twarz.

— Już wczoraj zamierzałem ci złożyć wizytę — powiedział. — Ale wiesz, że niełatwo znosi się pierwsze dni podróży.

— Tak — zgodził się Artur, napełniając kieliszki, a ściślej dwie fajansowe czarki, które kupił przed rokiem w którymś z chińskich portów. — Pierwsze dni są zawsze przykre.

Ksawery ujął w palce delikatne naczyńko i obejrzał rysunek.

— Ładne cacko — powiedział. — Ciekawa robota.

Artur skinął głową. Usiadł naprzeciw Ksawerego w półokrągłym, przymocowanym do podłogi fotelu. Znalazł się w cieniu, podczas gdy twarz Ksawerego oświetlał niebieskawy poblask, płynący od iluminatora. Ksawery przełknął żubrówkę i otarł wargi złożoną we czworo chusteczką.

— Kawał czasu — powiedział wolno. — Nie przypuszczałem, że cię tu spotkam. Dlaczego się nie odzywałeś?

— Chyba rozumiesz — Artur uśmiechnął się. — Byłbym skończoną świnią, gdybym ci nie dał wreszcie świętego spokoju.

Ksawery wstał z fotela. Parę razy przemierzył kabinę, nim zatrzymał się przy iluminatorze za plecami Artura.

— Pamiętasz nasze pożegnanie — powiedział. — Uniosłem się wtenczas. Ale po twoim odejściu przemyślałem wiele rzeczy. Bardzo chciałem, żebyś się odezwał.

— Nie przypuszczałem, że możesz tego chcieć — powiedział Artur. Ponownie napełnił czarki. — Wypijmy.

— Po twoim odejściu przemyślałem wiele rzeczy — powtórzył Ksawery. — Możliwe, że mam to do zawdzięczenia tobie.

— Mnie? — zdziwił się Artur; czuł, że gubi się, już nie wiedział, po co przyszedł do niego Ksawery ani dlaczego uśmiechał się w ten sposób.

— Tak — Ksawery odwrócił się twarzą do iluminatora; morze było spokojne, coraz mocniej niebieskie i przymglone od napływającego mroku. — Zrewidowałem samego siebie i znalazłem sporo rzeczy, które tylko na pozór były dobre. Domyślasz się chyba, jak bardzo przykra jest osobista rewizja. Zrobiłem to jednak. I dlatego...

Nie dokończył. Artur czekał na to dokończenie, coraz bardziej nerwowo, niecierpliwie, zdając sobie sprawę, że Ksawery już sam tego zdania nie skończy „Tym lepiej — pomyślał — wcale nie chcę wiedzieć, dlaczego do mnie przyszedł.”

— I dlatego?... — odezwał się półgłosem, nie odwracając głowy, mimo to w każdym szczególe widząc Ksawerego, jego smukłą, teraz nieco zgarbioną postać, z twarzą przyciśniętą do okrągłej szybki. — A więc?

Ksawery podszedł do stołu i wziął w dłonie napełnioną czarkę. Pił bardzo powoli, jak gdyby to nie była wódka, ale wino, albo jak gdyby chciał odwlec chwilę, kiedy oderwie czarkę od ust. Wreszcie postawił ją na stole.

— I dlatego chciałbym, żebyś mnie właściwie zrozumiał — odezwał się, szukając wzrokiem szyby, za którą przelewało się coraz bardziej brunatne, zgęstniałe morze. — Z pewnych pozycji wycofałem się, ale nie mogłem wycofać się ze wszystkich. — Usiadł opierając łokcie na poręczach fotela. — Musisz to zrozumieć, Artur. Musisz zrozumieć, że co do ciebie nie potrafiłem zmienić zdania.

— Tak — powiedział Artur, zmuszając głos do posłuszeństwa. — Rozumiem.

Ksawery wyjął z kieszeni papierosy, ale nie zapalił.

— Wasza dyrekcja zwróciła się do stoczni po opinię o tobie — powiedział. — Zredagowano ją w kadrach i przysłano mi do podpisu. To była bardzo dobra opinia. Wynikało z niej, że jesteś solidnym, zdyscyplinowanym i odpowiedzialnym pracownikiem.

— Tak — powiedział Artur. — Wiedzieli, że się przyjaźnimy. Co zrobiłeś?

— Właśnie — Ksawery wsadził do ust papierosa, obracał w palcach zapalniczkę. — Wyobraź sobie, że podpisałem tę opinię.

— Rozumiem — powiedział Artur. — I teraz dręczy cię sumienie.

— Chciałbym, żebyś mnie właściwie zrozumiał — powiedział Ksawery. — Kiedy podpisywałem opinię, nie przypuszczałem, że powierzą ci tak odpowiedzialną pracę. I dopiero teraz, gdy wiem, że od ciebie zależy życie kilkudziesięciu ludzi, dopiero teraz pojąłem, że nie wolno mi było podpisać tego dokumentu.

— Jesteś pewien, że nie mogę być głównym mechanikiem? — Zadając to pytanie Artur zdumiał się, że jego głos brzmi spokojnie, obojętnie niemal. — Masz absolutną pewność?

— Przyszedłem do ciebie — powiedział Ksawery. — Nie widzieliśmy się parę lat. Dałbym nie wiem co, aby móc uwierzyć, że się zmieniłeś przez te lata. Zrozum mnie, Artur. Tylko dlatego przyszedłem.

Artur roześmiał się.

— Tylko dlatego przyszedłeś — powtórzył za nim, nie przestając się śmiać. — Chcesz, żebym cię przekonał, że masz do czynienia z innym człowiekiem? Wspaniałe! A czy pomyślałeś... — urwał śmiech nagle, na wysokim tonie. — Czy pomyślałeś, co by było, gdybym ci to udowodnił?

Ksawery wstał. Końcami palców szybko głaskał świecącą politurę stołu.

— Nie powinieneś drwić ze mnie — powiedział.

— To, co nazywasz drwiną, odnosi się tylko do mnie — powiedział Artur. — Niczego ci nie potrafię udowodnić. Mógłbyś się zwrócić do kolegów, do kapitana, do tych, którzy ze mną pływali przedtem. Ale ty mnie przecież znasz lepiej od nich, znasz mnie dłużej. To, co byś usłyszał, mógłbyś skomentować jako kolejny kaprys Artura. Wiem o tym, nie mam żadnych wątpliwości. Wiem także, że możesz spowodować moje odwołanie. Nawet powinieneś to zrobić, inaczej nie zaznasz spokoju.

— Artur!

„Powinienem się bronić — pomyślał Artur — dlaczego się nie bronię, przecież on przyszedł po to, abym obalił jego wątpliwości, a ja robię wszystko, żeby go w nich utwierdzić.” Nie mógł opędzić się od tej myśli nawet wówczas, kiedy uścisnąwszy dłoń Ksawerego i odprowadziwszy go do kabiny (do kabiny, w której czekała na niego Ewa) wyszedł na pokład i wciągnął w płuca nocne słonawocierpkie powietrze.

Wysiadł z pociągu. Z drzwi wagonów sypali się na peron ludzie obarczeni tobołami, wlokący kanciaste walizy. Było im spieszno, tłoczyli się przed budką biletera, wtykali w okienko brązowe kartoniki. Artur zatrzymał się przy zegarze. Za kwadrans siódma. Przeczekał pierwszy szturm potoku ludzkiego i wyszedł na miasto. Jeszcze nie wygaszono latarń: bury zimowy ranek lizały tu i ówdzie żółtawe języki światła. Podszedł do kiosku i kupił gazetę, sprzedawczyni wydała mu reszty.

— Zimno — powiedziała. — Już czwarty rok proszę o piecyk.

— Gdzie tu jest restauracja? — zapytał Artur.

— O tej porze? — kioskarka wygładziła rządek rozłożonych na ladzie czasopism. — Teraz to pewnie tylko „Kaskada”. Na lewo, druga przecznica. Nie zimno panu w tym płaszczu?

Artur skręcił w lewo. Już z daleka zobaczył pomarańczową wywieszkę z wianuszkiem zmarzłego śniegu. Kiedy wszedł do nagrzanego wnętrza, przez chwilę nie mógł złapać tchu. Usiadł. Przy sąsiednich stolikach posilali się mężczyźni z teczkami opartymi o nóżki krzeseł.

— Gulasz — zwrócił się do kelnera. — Podwójną porcję. I jeszcze... — spojrzał na swą walizkę, opartą o nóżkę krzesła — setkę poproszę. Może być ćwiartka.

— Wódki dziś nie podajemy — powiedział kelner.

— A wino? Macie węgierskie wytrawne? Może być wino.

— Pana prezesa mróz pokąsał — odezwał się szeptem kelner. — Na rozgrzewkę dla pana prezesa to ja już przyniosę ćwiartunię. W butelce po lemoniadzie, dobrze?

— Dziękuję panu.

Do restauracji weszła kobieta. Gdy zdjęła wełnianą chusteczkę, Artur zwrócił uwagę na jej połyskujące czarne włosy. Były uczesane w kok. Kobieta podeszła do bufetu, wyjęła z koszyka plastykową torebkę. Barman podał jej na talerzyku dwie bułki z szynką, kobieta włożyła je do torebki. Grube pończochy nie zniekształcały linii nóg. Artur wstał. Nie zastanawiał się, co go skłoniło, by podejść do kobiety.

— Przepraszam — powiedział. — Pani jeszcze nie jadła śniadania?

Zapamiętał jej zdziwienie i to, że miała duże, trochę za duże usta.

— Jestem porządnym człowiekiem. — Uśmiechnął się do niej. — Przysięgam. Chciałbym, żeby pani zjadła ze mną śniadanie. Nic więcej.

— Spieszę się do pracy.

— To nie potrwa długo. Zje pani gulasz, doskonały. Może podwójną porcję?

Kobieta roześmiała się.

— Dlaczego podwójną?

— Ja zamówiłem podwójną. Jestem wściekle głodny, takie grubasy jak ja mają kolosalny apetyt. A przy jedzeniu lubią rozmawiać. Zje pani ze mną?

Nie przestając się uśmiechać usiadła przy jego stoliku. Kelner przyniósł dla niej gulasz i kieliszek.

— Pani wybaczy — powiedział Artur. — Pić będę tylko ja. Zaprosiłem panią na gulasz.

— Poskąpi mi pan kieliszka wódki? — Kobieta przyglądała mu się, była zaciekawiona. — A gdybym miała ochotę?

— Później. Nie ze mną — cicho powiedział Artur. — Bardzo panią proszę. — Wychylił swój kieliszek. — Przyjechałem tutaj z Warszawy.

— Interesujące.

— Jak pani ma na imię?

— Ewa. Po co pan tu przyjechał?

— Do przyjaciela, jest dyrektorem stoczni. Bardzo ładne imię, postaram się je pamiętać. I te włosy. Zawsze żałowałem, że nie jestem brunetem. Nazywam się Artur. Od miesiąca inżynier Artur Domaniszyn. Smakuje pani gulasz?

— Bardzo. Ale muszę już iść, nie chcę spóźnić się do pracy.

— Będę pracował w stoczni. Przyjaciel mi to załatwił. Czy znajdzie pani dla mnie jutro chwilkę czasu?

— Niestety — przełknęła ostatnią łyżkę gulaszu. — Jutro przyjeżdża mąż z synem. Są w górach. Bardzo mi było przyjemnie poznać pana inżyniera — podniosła się z krzesła.

— Szkoda — powiedział Artur. — Chętnie zaprosiłbym panią jutro na śniadanie. Nie lubię jadać sam.

— Zje pan śniadanie z przyjacielem.

— Szkoda, że ma pani męża i syna. Że to nam przeszkodzi zjeść razem śniadanie. Może się jeszcze kiedyś spotkamy. Do widzenia, pani Ewo.

— Do widzenia, panie inżynierze. Gulasz bardzo mi smakował.

Wyszła. „Mógłbym ją jeszcze dogonić — pomyślał napełniając kieliszek. — Może, gdybym ją dogonił, umówiłaby się jednak ze mną. Może liczy na to, że ją dogonię. Czy nie dla niej przyjechałem tu z Warszawy? Ewa. Te włosy i te za duże usta... Teraz już jej nie dogonię.”

Alkohol rozgrzał go. Dokończył gulasz i wyszedł, ściskając w palcach uchwyt walizeczki. Była lekka. Zimny powiew smagnął po twarzy. Jeżeli ją kiedykolwiek jeszcze spotka, będzie musiała się z nim umówić.

Nic o niej nie wie prócz tego, że ma czarne włosy i trochę za duże usta. Ale i usta wystarczą, ten szeroki pełny zarys, i to śmiałe, nieco wulgarne spojrzenie. Może ona? Nie, skądże, zaledwie nikłe podobieństwo, jakiś cień podobieństwa, nic więcej. To dlatego, że wypił tylko ćwiartkę, marną ćwiartkę, po której nachodzą człowieka idiotyczne myśli. Dlatego, że miała na imię Ewa.

Błyszczące czarne włosy. Dotykał ich opuszkami palców. Gładził. Leżeli w słońcu, plecy Ewy miały czekoladową barwę, pod skórą rysowały się łopatki. Po tamtej stronie strumienia pracowali żniwiarze. Jeden odłożył kosę i sięgnął po butelkę. Potem wytarł usta grzbietem dłoni.

— Chciałabym go namalować.

— Namaluj.

— Tylko ty robisz to, na co masz ochotę.

— Gniewasz się, Ewuś?

— Nie. Zazdroszczę ci.

— Chyba wszyscy mogą robić to, na co mają ochotę.

— Ty jesteś dziecko, Artur. Kochany gówniarz.

Słońce przygniotło ich do koca, osiadło ciepłym ciężarem na całym ciele. Dzięcioł kołatał w pień dębu. Spod kamienia wysunęła się jaszczurka, spojrzała na nich wyłupiastymi oczkami i znikła w kępie mchu. „Pojadę do miasta — zdecydował Artur. — Jak tylko przyjedzie Ksawery, wyskoczę do miasta na parę godzin. Z Ksawerym nie będzie się nudziła.”

Na szarej powierzchni koca rysował się złociście profil Ewy. Miała zamknięte oczy. Słońce zdawało się wtapiać w jej skórę. Profil był piękny, delikatnie nakreślony, jak gdyby nierzeczywisty. Nigdy nie zaproponowała Arturowi, że namaluje jego portret. Boi się brzydoty. Artur nie pojmuje, jak taka dziewczyna mogła zbliżyć się do niego. Ma lęk przestrzeni, nie lubi żywiołu, przeraża ją wybujałość kształtów. Powinna malować miniatury. Artur powiedział jej kiedyś:

— Ślicznie malujesz. Chyba nigdy nie będziesz dobrą malarką.

Przestraszył się swoich słów, kiedy zobaczył wyraz jej twarzy. Zawsze musi coś takiego palnąć. Nie chciał jej sprawić bólu.

_—_ Dlaczego to powiedziałeś?

— Nie wiem, kochana. Często mówię głupstwa.

— Co miałeś na myśli, mówiąc, że nie będę dobrze malować?

Nalegała. To ambicje. Skąd się biorą w człowieku ambicje? Chcą być podziwiani. Dlaczego?

— Przepraszam cię, Ewuniu, palnąłem głupstwo. Ty naprawdę ślicznie malujesz.

— Właśnie to powiedziałeś. Ja nie chcę ślicznie malować, rozumiesz. To nieprawda, nieprawda!

Chce malować ostró, z twardym rozmachem, z pełną wyrazu nieporadnością olbrzyma. Chce być kimś innym, niż jest. Za wszelką cenę chce mieć coś bardzo ważnego do powiedzenia. Na początku kopiowała van Gogha... Ale jak dać to, czego się nie ma? Skąd wziąć, komu niepostrzeżenie ukraść, kogo podpatrzyć?

— Żartowałem, kochanie. Chciałem cię zdopingować, jesteś za delikatna.

Znów palnął głupstwo. Przecież ona dobrze wie, że to nie delikatność. Istnieją delikatne arcydzieła. Ona wie, czego jej brak, czego nie potrafi w sobie przełamać. Boi się samotności w ciemnym pokoju, jak gdyby samotność zależała od oświetlenia. Boi się, że za parę lat będzie miała zmarszczki wokół oczu — bo zmarszczki są brzydkie u kobiety. Gdyby się bała zmarszczek jako sygnału stamtąd, gdyby chciała być kimś innym, aby na chwilę zapomnieć o sobie — to Artur mógłby zrozumieć. Można zrozumieć ludzi, którzy z lękiem notują przemijające godziny. O starym Brombergu powiadają, że w napadzie wściekłości zniszczył swój zegarek i podarł na strzępy kalendarz, że zrzucił ze schodów przyjaciela, który mu przyszedł złożyć gratulacje z okazji sześćdziesiątej rocznicy urodzin. Bromberg był sympatycznym staruszkiem; od trzydziestu lat pracował jako naczelnik w tej samej instytucji. Nie chciał zmieniać ani pracy, ani stanowiska, ani swoich przyzwyczajeń. Na widok elektrycznej maszyny do liczenia nowego typu dostał białej gorączki. Rozchorował się.

— To jest świństwo — powiedział do Artura. — Cios złośliwie wymierzony we mnie. Taka maszyna rachuje jak sam diabeł, czy można znieść coś takiego? Nie chcę wiedzieć, ile lat zmarnowano, żeby zastąpić liczydła elektrycznym diabelstwem.

— Pan nie ma wcale siwych włosów — powiedział Artur.

— Bo je farbuję — szepnął Bromberg. Skurczył się, szczęka mu opadła, ukazując rząd pięknych sztucznych zębów. — Farbuję włosy od bardzo dawna. Osiwiałem przed czterdziestką.

Dlaczego ten człowiek niczego nie namalował? Dlaczego nie napisał powieści? Jemu mogłoby się to udać. Gdy dobił do siedemdziesiątki, stawał co rano nagi przed lustrem i napinał muskuły. Uprawiał w domu szwedzką gimnastykę, podnosił ciężarki. Nie mógł pogodzić się z tym, że mimo wszystko jego muskuły wiotczeją, że skóra nabiera szarej barwy. Nigdy nie był u lekarza. Na schodach ciągle mu coś wypadało z kieszeni i musiał się zatrzymywać, żeby to podnieść. Mieszkał na czwartym piętrze w małym kawalerskim pokoiku. Sam.

Żniwiarze przerwali pracę. Usiedli na pagórku i zabrali się do jedzenia. Popijali wodą, czerpiąc kubkami z wiadra. Pachniało ziołami. Trawa, torturowana nadmiarem słońca, nabrała koloru żółci, zwiotczała, pochyliła się w kierunku strumienia. Dzięcioł wciąż postukiwał w pień drzewa, jak gdyby coś przeliczał.

— Jestem głodna — odezwała się Ewa.

Artur otworzył pudełko konserw. Były ciepłe, mimo że schowali je w krzakach za namiotem.

— Kiedy weźmiemy ślub? — zapytała.

— Kiedy zechcesz. — Miał pełne usta.

To go uspokoiło. Przestał myśleć o ślubie i o tym, że ona może kiedyś odejść — nim on tego zapragnie. Przestała go nagle niepokoić myśl, że jeśli wezmą ślub, coś się między nimi zmieni; że jeśli zechce z nią się rozstać, ona może akurat tego nie chcieć i że będzie cierpiała, czego on chciałby za wszelką cenę uniknąć. Może nigdy tego nie zechce? Może uda się choćby to jedno uczucie utrwalić na zawsze? Może nie wezmą ślubu? Tak będzie lepiej, bez pisemnych zobowiązań, które są poniżające, których charakter sam w sobie inspiruje do buntu.

— Popływamy?

Zeszli do rzeki, Artur odwiązał łódkę i zepchnął ją na głęboką wodę.

— Dojdziesz?

— Boję się.

Wziął ją na ręce — lekko, nie czując niemal ciężaru drobnego ciała — i zaniósł do łodzi. Wbił wiosła w ospały nurt i mocno przyciągnął do siebie. Popłynęli. Wioska na prawym brzegu zdawała się opuszczona. U wodopoju, na półwyspie zdeptanej gliny, tłoczyły się konie. Niektóre opadły na grzbiet i spętanymi nogami wzniecały fontanny brudnej wody. Chłopiec, może dwunastoletni, strzelał z bata i coś wykrzykiwał.

— Kiedy przyjedzie twój przyjaciel? — spytała Ewa.

— Chyba jutro. Myślę, że złożył już ten projekt, miał tylko parę poprawek.

— Tobie profesor nie kazał poprawiać?

— Sam się dziwię. Zrobiłem go w trzy noce, byłem pewien, że nie przyjmie. Mam trochę szczęścia. Ksawery mówi, że gdyby nie to moje szczęście, byłbym skończonym człowiekiem.

— Jest zazdrosny.

— Ksawery? Nie znasz go. Byłbym skończonym człowiekiem, gdyby nie on.

Łódź weszła w szuwary. Łodygi paproci ocierały się o burtę z suchym chrzęstem. Z kępy splątanych roślin skoczyła do wody ropucha: kwa-kwa... Bardzo wiele zawdzięcza Ksaweremu. Ksawery ma z nim nieustannie kłopoty. Żadnych korzyści nie daje mu ta przyjaźń. Tylko kłopoty. Dziwny jest ten Ksawery. Inny na jego miejscu dawno już wysłałby Artura do wszystkich diabłów. Ksawery chce z niego zrobić normalnego człowieka. Niełatwe to zadanie, ale Ksawery jest uparty. Jaka szkoda, że Artur nie może mu w tym pomóc. „Przyzwoity, zdyscyplinowany człowiek. Członek społeczeństwa. Porządna, dobrze wyszlifowana śrubka. Prawidłowość funkcjonowania. Inżynier. Rozum, przede wszystkim rozum.” Jaka szkoda, że Artur nie może mu w tym pomóc. Chętnie zrobiłby to dla przyjaciela. Łódź wydostała się z szuwarów, Artur skierował jej dziób w stronę przeciwległego brzegu. Wyskoczyli na piasek, parzył stopy, pobiegli. Ewa zatrzymała się na skraju zagajnika. Przycisnęła policzek do pnia młodej brzózki. Były do siebie podobne.

— Chcesz mnie pocałować?

— Chyba tak.

— Chyba? — Ewa skrzywiła się. — Nie jesteś pewien.

— Zaczekaj!

Ewa uciekła w gąszcz zagajnika.

— Ale ja już nie mam ochoty — dobiegł go jej suchy nagle, jak gdyby zachrypnięty głos. — Jesteś wstrętny. Olbrzymi i gruby, słyszysz? Obrzydliwe cielsko...

Znalazł ją. Siedziała skulona pod krzakiem.

— Nie ruszaj mnie! — krzyknęła. — Nie dotykaj! Precz! Zabierz ręce w tej chwili, słyszysz?

Biła go pięściami po twarzy, nie czuł tego, migały mu tylko przed oczami jej zwinięte dłonie. W pewnej chwili przestał je widzieć. Potem spłynęło na nich bardzo niebieskie niebo jak czasza kryształowego dzwonu, pod którym zamknięto łąkę z dwojgiem ludzi. Potem czuł na sobie jej policzek i piersi, i biodra. Ale nie słyszał, co do niego mówiła. Może milczała. Może tylko jej wargi łaskotały mu ucho. Byli sami. W promieniu lat świetlnych tylko oni i przezroczysty, rozdzwoniony błękit. Kochany stary Bromberg. Kawalerski pokoik, szwedzka gimnastyka...

W pojedynkę nie zatrzymuje się czasu, panie Bromberg. We dwoje. Można to zrobić tylko we dwoje. Widział pan? Tak jak my teraz. Szkoda, że wcześniej o tym nie wiedziałem. Szkoda, że pan nie znał tego sposobu, kochany panie Bromberg.

...Noc jest bardzo ciepła, pod płótnem namiotu trudno oddychać. Pachnie piołunem, czymś jeszcze, wilgotnym i cierpkim, niesionym od rzeki. Ewa śpi. Nieruchoma, na samym brzeżku materaca. Arturowi chce się zapalić. Po cichu, żeby nie obudzić Ewy, wypełza z namiotu. Niebo jest czarne, gładko wypolerowane, parę gwiazd. Za drzewami poblask świateł, wioska, od roku mają elektryczność. Wilgoć: papieros ma smak siana. Purpurowym łukiem spada do strumyka.

Dokąd iść? Las, z tamtej strony — łąki. Podmokłe, dalej zaczynają się bagniska. Nie chce się iść. Nie chce się spać, pod namiotem duszno. Komary. Uciekają od dymu, ale papieros nie smakuje. Obudzić Ewę? Jest zła, gdy ją się budzi. Dlaczego właśnie ona? Ktoś postanowił, że będzie jej szukał i spotka. Wtedy, na wystawie, w kawiarni, potem w aptece. Że do niej podejdzie i że już zostanie, tak jak jest.

Tuż za strumieniem zaczyna się ściana mroku. Żywa ściana: coś tam szeleści, dzwoni, żaby skrzeczą, jak gdyby się przedrzeźniały nawzajem. Artur zostanie inżynierem. Zamieszka z Ewą w niedużym pokoiku na czwartym piętrze. Będzie to wesoły pokoik z widokiem na pokraczne dachy i leniwie dymiące kominy. Kiedy im się znudzi, pojadą do Australii. Dżungla, szałas z bananowych liści i prętów bambusowych. Albo do Hiszpanii: „Dziś wystąpi wielki toreador, Arturo Domaniszyn! Señora Ewa za chwilę wręczy mu szarfę!” Oklaski.

— Nie śpisz?

Ewa. W dziecinnej piżamie z kolorowego jedwabiu. Włosy przykryte siatką. Bose stopy na mchu: białe w czarnym.

— Chyba cię nie obudziłem.

— Nie. Daj mi papierosa.

Siada mu na kolanach, lekko i delikatnie, jak ptak. Wciąż to złudzenie, że nie ma ciężaru, może ulecieć — Artur przytrzymuje ją dłońmi. Nocą jest łatwiej mówić. Jak gdyby się rozmawiało ze sobą albo ze ścianą mroku.

— Nie chciałem cię budzić, wiem, że nie lubisz tego. Poszłabyś sama do lasu?

— Nie.

— No widzisz. Ze mną byś poszła. Ale teraz tam nie pójdziemy, dalej są mokradła. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię spotkałem wtedy w aptece. I potem, na basenie, kiedy mnie zobaczyłaś w spodenkach kąpielowych. Wydaje mi się, że się już przyzwyczaiłaś do mojego wyglądu. Kiedy wrócimy do Warszawy, przeprowadzisz się do mnie. Poddasze, dużo światła, będziesz mogła malować. Gdybym cię wtedy nie spotkał w aptece, diabli wiedzą, co by się działo.

— Chciałabym, żebyśmy wzięli ślub w kościele. Przepadam za taką ceremonią.

Patrzy na nią, w ciemnościach ledwo widać jej twarz, tylko nos i usta, gdy się zaciąga papierosem.

— Jeżeli zechcesz, weźmiemy ślub.

Jej zdziwienie.

— Postaraj się zrozumieć, Ewuniu. Chcę, żebyśmy żyli ze sobą, jak długo będziemy tego pragnęli. Żeby decydowało pragnienie, rozumiesz? Nie podpis, nie pieczątka. To poniżające.

Zrywa się z jego kolan.

— Masz rację! — woła. — Jesteś genialny, mój grubasie. To doprawdy poniżające, masz rację. Masz rację!

Wybucha płaczem. Może to śmiech. Artur nie wie. Nie cierpi kobiecego płaczu ani takiego śmiechu. Zasłania twarz dłońmi.

— Nie zrozumiałaś mnie. Chciałem czegoś więcej niż ślubu. Dobrze, weźmiemy ślub w kościele, będą grały organy, ksiądz założy nam obrączki, kumple przyniosą dużo kwiatów, potem pojedziemy do „Bristolu”, będziemy tańczyć...

— Nie.

— Dlaczego?

— To poniżające. Po powrocie przeprowadzę się do twojego pokoju. Tak będzie lepiej.

— Będziemy spali na moim tapczanie. Chyba nie będzie nam ciasno.

— Ja śpię spokojnie, prawda, Arturku? Nie będę cię w nocy budziła. Czy ty zawsze śpisz na prawym boku? Ja lubię na lewym, będziesz mnie przytulał. Lubię, kiedy mnie przytulasz. Chodź, położymy się, chcę się do ciebie przytulić.

Ewa znika w namiocie, jak gdyby jej tu przed chwilą nie było. Ściana mroku powoli jaśnieje, robi się granatowa, ciemnoniebieska. Artur idzie za Ewą do namiotu. Przytula ją. Jest im cicho i ciepło, i trochę duszno pod impregnowanym płótnem. Ziemia zaczyna się kołysać jak okręt, jak łódź huśtawki.

Namiot Ksawerego stanął tuż obok ich namiotu. Pomogli wbić kołki i napompować materac. Ksawery przebrał się: włożył farmerskie spodnie i bawełnianą koszulkę. Było mu w tym do twarzy. Przystojny, stwierdził Artur, o wiele mu lepiej w tym stroju niż w granatowym garniturze o wyświeconych łokciach i balonach pod kolanami. Ksawery codziennie prasował spodnie, ale to nie pomagało — garnitur kończył się, służył już Ksaweremu piąty rok.

Przywiózł turystyczną teslę, pożyczoną od Michalczyka. Wieczorem złapali Warszawę Pierwszą, nadawano Millera, Ksawery dwa razy zatańczył z Ewą. Na policzkach Ewy wystąpiły rumieńce. Śmiała się. Ksawery opowiedział dowcip o puchaczu. Artur także się śmiał. Profesor przyjął projekt Ksawerego. Ładnie wyglądają — Artur miał na myśli Ksawerego i Ewę, kiedy tańczyli na trawie przed namiotem — oboje smukli, elastyczni w biodrach, wysportowani. Namawiał ich, żeby jeszcze tańczyli, ale Ewa poczuła się zmęczona. Nieprawdopodobne, żeby w tak zwinnym ciele mogło się zalęgnąć zmęczenie. Jest senna, przeprasza, pójdzie się położyć. Odeszła do namiotu. Artur i Ksawery zostali sami.

— No i co, chłopie?

— Cudownie. Wiesz, Ksawery, ja ją chyba kocham.

— To ci powinno dobrze zrobić.

— I ja tak myślę, Ksawery.

Siedzieli obok siebie na przewróconym pniu. Palili. Ksawery przywiózł paczkę amerykańskich papierosów. Camele, pyszny papieros.

— Jesteś bałaganiarz, stary. Miałem przez ciebie trochę kłopotów.

— Co znowu?

— Przegapiłeś jeden rysunek, spółdzielnia nie chciała zapłacić.

— Tak, przypominam sobie. Nie przegapiłem. Ten rysunek nie był potrzebny.

— Ale spółdzielnia zamówiła komplet. Płacą nam za robotę, a nie za filozofowanie. I nie za poprawki.

— To było złe rozwiązanie, musiałem poprawić.

— Wcale nie musiałeś, chłopie. Nie powinieneś. Musiałem zrobić brakujący rysunek i usunąć twoją poprawkę. To mi zajęło cały dzień.

— Gniewasz się na mnie?

— Za często bym musiał, nie chcę przedwcześnie osiwieć.

— Dziękuję ci, Ksawery. Podpisałeś za mnie listę na ćwiczeniach?

— Powiedziałem ci, że tego nie zrobię.

— Cholera. Stary znów będzie się czepiał. Nie zaliczy.

— Uspokój się, Ignac podpisał za ciebie.

Równocześnie skończyli palić. Artur chciał pójść do namiotu, ale nie miał odwagi zrobić tego pierwszy. Ewa na pewno nie śpi, czeka, aż ją przytuli. Przyzwyczaiła się zasypiać przytulona do niego.

— Cieszę się, że przyjechałeś — powiedział.

— Ja też się cieszę — powiedział Ksawery. — Ładnie tu u was.

U was — czy to było powiedziane z goryczą? Arturowi zrobiło się przykro, poczuł współczucie dla przyjaciela, który spędzi samotną noc w swoim namiocie. Mają przed sobą dwanaście takich wieczorów, dwanaście nocy szczęśliwych dla jednego, a dla drugiego samotnych. To niesprawiedliwe. Gdyby było można, Artur podzieliłby się z przyjacielem swoim szczęściem. Dlaczego Ksawery nie ma dziewczyny? Dlaczego uważa, że miłość to niedozwolony luksus w czasie studiów? Podoba się dziewczętom o wiele bardziej niż Artur. Studia, poważne podejście do życia. Nie ma czasu na miłość. Nie ma środków. Nie wolno oblać ani jednego egzaminu, to zbyt drogo kosztuje.

— Powinieneś i ty mieć dziewczynę, Ksawery.

— Będę miał. Nie martw się o mnie, chłopie.

— Teraz dopiero rozumiem, jak bardzo byliśmy samotni. Miałem ciebie, prawda, ale to coś zupełnie innego.

— Co ci się stało, chłopie? Masz jakieś skrupuły? Idź spać i przestań myśleć o głupstwach.

Wstali.

— Czeka na mnie — powiedział cicho Artur. — Nie zaśnie, póki się do mnie nie przytuli.

Ksawery roześmiał się. Miał srebrne włosy. Położył dłoń na ramieniu Artura.

— Dobranoc.

— Dobranoc, Ksawery.

Zaczekał, aż Ksawery zniknął w swoim namiocie. Postanowił, że jutro pojedzie do miasta.

Przez szczelinę w wiązaniach namiotu widać gwiazdę. Iskrzącą się plamkę oprawioną w czerń. Daleko. Matka ciągle spodziewa się listu, na pewno zamęcza pocztyliona. Trzeba napisać. Martwiła się, kiedy uciekł z domu, miał wtedy dziesięć lat, wrócił po czterech dniach i stał pod oknem, widział jej opuchniętą twarz, zaczerwienione oczy, mimo to oświadczył, że nie wejdzie, jeżeli matka nie odda mu procy. Żaden chłopak w miasteczku nie miał procy, która by tak daleko niosła. Matka powiedziała, że nie odda. Odszedł. Znów spał na strychu u Ksawerego. Ksawery chciał mu dać pół bułki, ale odmówił. Schudł. Kiedy się układał na podartym sienniku (rodzice Ksawerego nie wiedzieli, że sypia na górce w ich domu), coś go kłuło w żołądku i piersiach. Chyba miał gorączkę. Po dwóch dniach znowu przyszedł pod okno. Wtedy matka otworzyła kufer i wyjęła procę. Wzięła nożyczki. Patrzył, jak cięła gumę (wspaniałą gumę wykrojoną z maski przeciwgazowej) i łamała drewienko na drobne kawałki. Miała silne ręce. Nie odezwała się do niego ani słowem. Nawet wtedy, gdy rzucił kamieniem w szybę. Potem klęczał, obejmował jej kolana i chował twarz w spódnicy z szorstkiego samodziału.

Raz go uderzyła. Było to zimą, chwycił mróz, chodnik pokryła warstewka lodu, Artur zrobił ze sznurka pętlę, położył ją na chodniku, sam schował się w bramie. Miał przechodzić Nikifor. Jednonogi starzec (druga noga była drewniana), którego dzieci nienawidziły, bo na ich:

Nikifor-kulas

Do diabła ulazł

— odpowiadał wyzwiskami, rozbijał kulą utoczone ze śniegu bałwany, łamał przechwycone zabawki, a nawet bił, gdy udało mu się złapać któregoś z chłopców. Więc Artur schował się w bramie, a kiedy Nikifor przechodził i stanął drewnianą nogą na pętli — pociągnął za koniec sznura. Nikifor śmiesznie zamachał rękami, wypuścił kulę i runął na chodnik. Nie wstawał. Chłopcy wrzeszczeli:

— A co, kulasie, a co? Fajnie ci?

Doniesiono matce. Kiedy przyszedł do domu, uderzyła go w twarz otwartą dłonią, aż się zatoczył. Nie powiedziała ani słowa. Patrzyła na niego tak jakoś dziwnie, jak gdyby z przestrachem, jak gdyby to on ją uderzył w twarz otwartą dłonią.

Gwiazda w szczelinie znikła. Chmury, jutro może być deszcz. Napisać do matki. Jutro.

„Kochana, odpoczywam, mieszkam w namiocie nad rzeką. Dziś przyjechał Ksawery. Mamy ładną pogodę. Opaliłem się. Jestem szczęśliwy, tak naprawdę. Zostanie moją żoną, poznasz ją, nazywa się — Ewa. Wybacz, że długo nie pisałem. Całuję cię, twój syn.”

Jutro pojedzie do miasta.

Wąskie uliczki, kręte i brudne, jak w Łosiewie. Zdawałoby się, że wystarczy skręcić na lewo tuż za urzędem pocztowym i będzie się w domu, u matki. Artur nie spieszy się. Telefon do Ignaca to przecież był tylko pretekst. Uwierzyli: po co miałby jechać do miasta?

Ulica, na której nie spotka znajomego. Można robić wszystko, na co ma się ochotę. Czuć się niepotrzebnym, niezależnym od czegokolwiek. Rzadkie uczucie, bardzo przyjemne. Jeżeli wpadnie pod samochód (nie wpadnie, w ciągu parugodzinnej wędrówki minęły go ze dwa, trzy najwyżej), nikt sobie tego nie weźmie do serca. Ot, zrobi się zwykłe zbiegowisko, jak gdyby przejechano psa.

Pamięta, na placu Zbawiciela tramwaj przejechał kundla, zebrał się tłum, młody milicjant nie wiedział, jak sobie z tym poradzić, zatarasowano przejazd. Nagle milicjant zawołał:

— Proszę się rozejść, zostaje tylko najbliższa rodzina!

I wszyscy odeszli. Ze śmiechem. Milicjant miał poczucie humoru. Gapie również.

Przyjechał do miasta. Niekiedy dobrze jest być z dala od bliskich. To przynosi jakąś nieokreśloną ulgę.

Artur wchodzi do budynku z tabliczką: „Biblioteka Powiatowa.” Ciemno. Rozchybotana poręcz schodów. Drzwi, długi pokój, ściany-regały, za biurkiem dziewczyna w fartuchu.

— Pan miejscowy?

— Nie.

— Wczasowiczom nie wypożyczamy.

Grzbiety książek: Rodziewiczówna, Balzac, Dostojewskiego _Biesy._

— W żaden sposób nie mogę tego dostać?

— Tego? — dziewczyna wygładza fartuch. — Nie czytałam. Pan może z Warszawy?

— Tak.

— Ja mam brata w Warszawie, pracuje w Centrali Rybnej, Kuc Franciszek. Może pan zna?

— Niestety.

— Szkoda. A tego Dostojewskiego to u nas nie czytają. Bardziej Sienkiewicza albo Rodziewiczównę. Niech pan przyjdzie za godzinę, jak będzie pani kierowniczka, może ona panu wypożyczy, mnie nie wolno, a ona może za kaucją, do widzenia. Proszę pana, jakby pan spotkał w Warszawie mojego brata, proszę pozdrowić, nazywa się Kuc Franciszek, taki wysoki, blondyn.

Znów ulica. Co oni teraz robią? Chyba poszli się kąpać, Ewa obiecała dać Ksaweremu parę lekcji pływania.

Tęskni. Więc jednak dobrze się stało, że pojechał do miasta. Chciałby już być z nimi.

Ławka na skwerku nie opodal przystanku autobusowego. Autobus będzie o szóstej. Za godzinę. Można zamknąć oczy. Wokół pusto. Przed posterunek milicji zajeżdża mężczyzna na motocyklu. Ostro pachnący dymek z rury wydechowej.

Ewie może się nie podobać, że sprowadził Ksawerego. Mimo że się zgodziła. Ewa wzięła ze sobą farby, ale jak dotąd nie próbowała malować. Kiedy się gniewa, między brwiami tworzą się dwie zabawne bruzdki. Jego pokoik będzie w sam raz dla dwojga. Sam na sam Ksawery pozna ją bliżej. Ciekawe, jakiego będzie zdania o Ewie.

— Nie wie pan, gdzie tu można przenocować?

Starszy mężczyzna, łysawy, w podniszczonym garniturze, z walizeczką. Artur wzrusza ramionami.

— Nie wiem. Jestem nietutejszy.

— Od razu tak sobie pomyślałem — mówi mężczyzna, sadowiąc się na ławce obok Artura. Stawia na ziemi walizkę i zaciera ręce. — Góra z górą się nie zejdzie, ale nietutejszy z nietutejszym... co? Dzisiaj rano tu przyjechałem. Owszem, nie można powiedzieć, ładnie, i rzeka, i zieleni dużo, i spokojnie, ale gdzieś przecież człowiek musi spać... co?

— Musi — przyznaje Artur.

Autobus powinien nadjechać za dwadzieścia minut.

— Ot, i ja wiem, że muszę — uśmiecha się mężczyzna. — Ale gdzie? Tego właśnie nie wiem.

— Można przenocować w hotelu.

— Całe szczęście, że tutaj nie ma hotelu!— Mężczyzna ze wstrętem potrząsa głową. — Już ja mam ich dość, kochaniutki, wołami mnie do hotelu nie zaciągniesz. A wie pan dlaczego?

— No?

— Ciekawski pan jest. — Mężczyzna robi oko do Artura. — Wszystko chciałby pan wiedzieć. Jakaś pikantna historyjka, myśli pan... co?

— Jeszcze nie zdążyłem pomyśleć — mówi Artur.

— To się działo w Biesalu — zaczyna mężczyzna. — Czytał pan _Strachy w Biesalu_? Nie? Szkoda, bo ja czytałem. Bardzo lubię kryminalne powieści, wcale mi nie przeszkadza, że szmira, na kryminałach człowiek doskonali swój umysł. Więc przyjechałem służbowo do Biesalu i w miejscowym hoteliku przydzielono mi mały jednoosobowy pokoik. Byłem zmęczony po całodziennej inspekcji (jestem inspektorem finansowym Centrali Rybnej), gdy tylko zapadł zmierzch, położyłem się do łóżka. Byłbym szybko zasnął, gdyby nie huk. Najpierw huknęło niegłośno, a potem tak, że zatrzęsły się ściany. Usiadłem na posłaniu, przerażony, bo ten piekielny huk wyrwał mnie z drzemki. Nagle drzwi do mego pokoju otworzyły się (byłem pewien, że je zamknąłem) i zobaczyłem kobietę w nocnej koszuli. Nie mogłem wydobyć z siebie słowa... Od tego czasu, kochaniutki, mam dość hoteli.

— Co to wszystko miało znaczyć? — pyta Artur. Jest zaintrygowany opowieścią łysego.

Łysy się śmieje.

— Chodźmy nad rzekę — proponuje. — Dawno już nie leżałem na trawie. Pan jest przyjemnym rozmówcą.

Artur zgadza się, idą nad rzekę. Przed chwilą odszedł ostatni autobus. Siadają w wysokiej, nieco już mokrej od rosy trawie. Mężczyzna otwiera walizeczkę i wyjmuje z niej butelkę gruzińskiego koniaku. Ma również plastykową szklaneczkę.

— Kupiłem sobie na drogę — mówi. — Jak gdybym przewidział, że spotkam przyjemnego rozmówcę.

Artur pije — szklaneczkę po szklaneczce. W głowie zaczyna szumieć. Jest wdzięczny łysemu mężczyźnie, sam nie wie za ćo, ma wrażenie, że wybrał się do miasteczka wyłącznie po to, by się z nim spotkać.

— To mój pierwszy urlop — zwierza się łysy. — Od dziesięciu lat. Myśli pan, że nie mogłem jechać wcześniej? To się pan myli, kochaniutki. Ja jestem chytreńki, może na takiego nie wyglądam, ale jestem chytry jak sam diabeł. Bo co to jest urlop? Spełnione marzenie. A marzenie jest jak wino: im starsze, tym lepsze. Obiecałem sobie, że wezmę urlop dopiero wtedy, gdy zacznie mi się to śnić po nocach. I wziąłem. Dobre... co?

— Dobre — zgadza się Artur. — Ja bym tak długo nie wytrzymał.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: