Czwarty K - ebook
Czwarty K - ebook
Thriller polityczny. Nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych zostaje potomek klanu Kennedych - Francis Xavier Kennedy. Jest bogaty, przystojny,niezwykle utalentowany, a po swoich sławnych stryjach - Johnie Fitzgeraldzie i Robercie, zamordowanych przed laty - odziedziczył charyzmat i młodzieńczy idealizm. Wydaje się, że Amerykę czeka ponownie okres gospodarczej, społecznej i politycznej prosperity. Seria tragicznych wydarzeń - śmierc papieża z rąk fanatyków nazywających siebie Chrystusami Przemocy, groźba zdetronowania bomby nuklearnej w Nowym Jorku, porwanie i zabójstwo przez terrorystów córki prezydenta USA - odmieniaja bieg historii. Francis Kennedy postanawia wykorzystać do zemsty całą potęgę swojego urzędu. Posunie się nawet do groźby wojny...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-172-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych zostaje potomek klanu Kennedych – Francis Xavier Kennedy. Jest bogaty, przystojny, niezwykle utalentowany, a po swoich sławnych stryjach – Johnie Fitzgeraldzie i Robercie, zamordowanych przed laty-odziedziczył charyzmat i młodzieńczy idealizm. Wydaje się, że Amerykę czeka ponownie okres gospodarczej, społecznej i politycznej prosperity. Seria tragicznych wydarzeń, w szczególności śmierć papieża z rąk fanatyków nazywających siebie Chrystusami Przemocy, groźba zdetonowania bomby nuklearnej w Nowym Jorku, porwanie i zabójstwo przez terrorystów prezydenckiej córki, odmienia bieg historii. Francis Kennedy postanawia wykorzystać do zemsty całą potęgę swojego urzędu. Nie zawaha się nawet przed groźbą wojny…MARIO PUZO
(1920-1999)
Prozaik amerykański, urodzony w Nowym Jorku w biednej rodzinie włoskich imigrantów. Autor dziesięciu powieści, książki dla dzieci, opowiadań przygodowych oraz kilku scenariuszy filmowych (m.in. do filmów o Supermanie oraz sagi Ojciec Chrzestny Francisa Forda Coppoli). W 1955 wydał swą pierwszą powieść Mroczna arena. Jego najsłynniejszym dziełem jest opublikowany w 1969 Ojciec Chrzestny – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej sprzedana w USA w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy i przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. W dorobku literackim Puzo są też powieści Dziesiąta Aleja, Czwarty K, Głupcy umierają, Sycylijczyk, Ostatni don, Sześć grobów do Monachium oraz wydane pośmiertnie tytuły Omerta i Rodzina Borgiów.
www.mariopuzo.comRozdział 2
Rano, w Niedzielę Wielkanocną, Romeo i jego sekcja, składająca się z czterech mężczyzn i trzech kobiet, wysiadła z furgonetki w pełnym oporządzeniu bojowym. Na ulicach w pobliżu placu Świętego Piotra wmieszali się w świątecznie odziany tłum – ciżbę kobiet obnoszących pastelowe barwy wiosny, jakże teatralnych w swych odświętnych kapeluszach, i mężczyzn, wystrojonych w jedwabne kremowe garnitury, z żółtymi krzyżami z palmowych liści przyszytymi do klap marynarek. Dzieci prezentowały się jeszcze bardziej olśniewająco: małe dziewczynki nosiły rękawiczki i plisowane sukienki, chłopcy zaś – granatowe ubranka od bierzmowania, a nadto czerwone krawaty i śnieżnobiałe koszule. W tłumie znajdowali się również księża, ślący swym wiernym dostojne, acz pogodne uśmiechy.
Romeo był tu raczej ponurym pielgrzymem, nachmurzonym świadkiem cudu Zmartwychwstania, uświęcającego ten wielkanocny poranek. Miał na sobie niemal żałobny czarny garnitur, białą sztywno nakrochmaloną koszulę i biały krawat, prawie zupełnie niewidoczny na jej tle. Czarne buty, które wzuł dziś na nogi, miały gumowe podeszwy. Zapiął starannie płaszcz z wielbłądziej wełny, aby przysłonić zawieszony w specjalnej pochwie karabin. Przez ostatnie trzy miesiące odbywał z nim nieustanne ćwiczenia strzeleckie, aż w końcu osiągnął morderczą wprost celność.
Czterej mężczyźni z jego grupy przebrani byli za mnichów-kapucynów, toteż nosili długie powłóczyste habity brudnobrązowego koloru, ściągnięte szerokimi płóciennymi pasami. Ich tonsury przysłaniały niewielkie czapeczki. Owe luźne stroje miały skrywać granaty i ręczne pistolety.
Trzy kobiety – wśród nich była także Annee – przebrały się za zakonnice. Miały na sobie czarno-białe szaty, które również kryły w swych fałdach broń. Annee i dwie inne „siostry” szły przodem, gdyż ludzie skwapliwie ustępowali im z drogi, tak iż Romeo podążał tylko ich śladem. Za Romeem szli czterej „mnisi” z jego sekcji, baczni na wszystko, gotowi przyjść mu z pomocą, jeśliby zatrzymała go policja papieska.
W ten sposób ludzie Romea zmierzali w stronę placu Świętego Piotra, wtopieni w ogromny tłum, który gęstniał z każdą chwilą. I w końcu, niczym czarne korki unoszone wielobarwną falą, spiskowcy zatrzymali się przy odległej pierzei placu, gdzie tyły zabezpieczały im marmurowe kolumny i kamienne ściany. Romeo przystanął nieco na uboczu. Wypatrywał sygnału z drugiej strony placu, gdzie Yabril i jego sekcja zajęci byli przymocowywaniem świętych figurek do murów.
Grupa Yabrila składała się z trzech mężczyzn i trzech kobiet, ubranych na sportowo, w luźne kurtki. Mężczyźni wyposażeni byli w pistolety, natomiast kobiety mozoliły się nad figurkami, małymi statuetkami Chrystusa, wypełnionymi środkami wybuchowymi i zaprojektowanymi w ten sposób, aby eksplodowały za sprawą impulsu radiowego. Figurki te przylepiały do murów klejem, i to tak silnym, że w żaden sposób nie ustąpiłby on pod naporem rąk przypadkowych ciekawskich. Owe Chrystusiki były doskonale obmyślane i wykonane z delikatnej masy plastycznej, zabarwionej na biało i uformowanej na drucianym szkielecie. Sprawiały wrażenie, iż stanowią część pozostałych wielkanocnych dekoracji, więc jako takie były nietykalne.
Wykonawszy zadanie, Yabril poprowadził swój oddziałek przez tłum, zmierzając z placu Świętego Piotra do czekającej nieco dalej furgonetki. Wysłał jednego ze swych ludzi do Romea, by wręczył mu nadajnik przesyłający impulsy radiowe, niezbędne do zdetonowania figurek. A potem, zająwszy wraz ze swą sekcją miejsca w furgonetce, popędził w stronę rzymskiego lotniska. Papież Innocenty miał się pojawić na balkonie dopiero w trzy godziny później. Działali zatem zgodnie z harmonogramem.
W furgonetce, odcięty od wielkanocnego zgiełku Rzymu, Yabril rozmyślał o pierwszych swoich planach, od których wszystko się zaczęło…
W czasie pewnej akcji, już parę lat temu, Romeo wspomniał, że papież ma najskuteczniejszą ochronę ze wszystkich europejskich głów państwa. Yabril roześmiał się i powiedział: „A komuż przyszłoby do głowy zabijać papieża? To tak, jak zabijać węża, który nie ma jadu. Bezużyteczna stara kukła, za którą stoi z tuzin innych bezużytecznych starych mężczyzn, gotowych ją zastąpić. Oblubieńcy Chrystusa, zespół dwunastu wapniaków w czerwonych kapeluszach. A cóż się zmieni na świecie wraz ze śmiercią papieża? Rozumiem, że można go porwać, bo jest najbogatszym facetem tego świata. Ale zabicie go przypominałoby ukatrupienie jaszczurki wygrzewającej się na słońcu”.
Romeo wysuwał argumenty na korzyść swojej tezy i zaintrygował nimi Yabrila. Papieża czczą setki milionów katolików na całym świecie. Ponadto jest on symbolem kapitalizmu, toteż popierają go burżuazyjne zachodnie społeczności chrześcijan. Papież jest jedną z głównych podpór budowli, jaką wzniosło to społeczeństwo. Tak więc, jeśliby został zabity, byłby to szok i straszliwy cios psychiczny dla wrogiego świata, gdyż papież jest uważany za przedstawiciela Boga na ziemi. Rodziny panujące Rosji oraz Francji zostały wymordowane dlatego, że one także uważały, iż prawo do rządzenia zostało im dane przez Boga, lecz owe zabójstwa pchnęły ludzkość na drogę postępu. Bóg – to oszustwo ze strony bogatych, to opium dla biedaków, papież zaś jest głównym ziemskim dysponentem jego ponurej mocy. Niemniej nadal był to tylko bardzo mglisty zamysł. Dopiero Yabril rozwinął ową koncepcję. Teraz operacja nabrała rozmachu, który zadziwił Romea i napełnił Yabrila samouwielbieniem.
Romeo, pomimo całej swej gadaniny i poświęceń, nie był kimś, kogo Yabril mógłby uważać za prawdziwego rewolucjonistę. Yabril studiował dzieje włoskich terrorystów. Byli oni bardzo dobrzy, gdy szło o mordowanie głów koronowanych; uczyli się tego od Rosjan, którzy w końcu, po wielu próbach, zdołali sprzątnąć swojego cara. W rzeczy samej Włosi zapożyczyli od Rosjan nazwę, której Yabril nie znosił – Chrystusowie Przemocy.
Yabril zetknął się raz z rodzicami Romea. Ojciec, człowiek bezużyteczny, pasożyt na ciele ludzkości. Miał wszystko – szofera, osobistego służącego i wielkiego, podobnego do owcy psa, którego używał na wabia, by móc zaczepiać kobiety na bulwarach. Posiadał jednak również nienaganne maniery. Było wprost rzeczą niemożliwą nie lubić go. Chyba że było się jego synem.
Matka – również piękność, w typowy dla systemu kapitalistycznego sposób pazerna na pieniądze i klejnoty, żarliwa katoliczka. Wspaniale ubrana, chodziła codziennie rano na mszę wraz z orszakiem służących. Po dopełnieniu tego obowiązku resztę dnia poświęcała na przyjemności. Podobnie jak jej mąż była względem siebie bardzo pobłażliwa, wiarołomna i niezwykle oddana swemu jedynemu synowi, Romeowi.
I oto teraz ta szczęśliwa rodzina zostanie w końcu ukarana. Ojciec, kawaler maltański, matka, kobieta podtrzymująca codzienną więź z Chrystusem, a ich syn – morderca papieża. Więc nie ma w tym cienia zdrady, rozmyślał Yabril. Ech, biedny Romeo, spędzisz parę kiepskich dni, kiedy dowiesz się o mojej zdradzie.
Jeśli nie liczyć owych kroków ostatecznych, ukartowanych przez Yabrila, Romeo znał cały plan akcji. „Dokładnie tak jak w szachach – mówił. – Szach królowi, szach królowi i mat. Po prostu piękne”.
Yabril spojrzał na zegarek. Jeszcze następne piętnaście minut. Furgonetka z umiarkowaną prędkością zmierzała autostradą w kierunku lotniska.
Pora było zaczynać. Zebrał od swego oddziału wszystkie pistolety i granaty i włożył je do walizki. Gdy furgonetka przystanęła przed terminalem lotniska, Yabril wysiadł pierwszy. Wóz pojechał dalej, by wysadzić resztę oddziału przy innym wejściu. Yabril powoli przeszedł przez terminal, niosąc walizkę i wypatrując tajnych agentów ochrony. Tuż przed punktem kontrolnym wszedł do sklepu z upominkami i kwiatami. Na drzwiach wisiała wywieszka ZAMKNIĘTE, wypisana jaskrawoczerwonymi i zielonymi literami. Był to znak, że może tam wejść bezpiecznie, a nadto że do sklepu nie będą zaglądać żadni inni klienci.
Kobieta w sklepie była tlenioną blondynką o przesadnym makijażu i całkiem przeciętnej urodzie, ale za to o ciepłym zachęcającym głosie i bujnym ciele, korzystnie wyglądającym w prostej wełnianej sukience, mocno ściągniętej w talii paskiem.
– Przykro mi – powiedziała do Yabrila. – Na wywieszce jest całkiem wyraźnie napisane, że już zamknęliśmy. W końcu jest to przecież Niedziela Wielkanocna. – Ale jej głos był przyjazny, nie raził opryskliwością. Uśmiechnęła się łagodnie.
Yabril rzucił jej w odpowiedzi zaszyfrowane zdanie, po prostu sygnał rozpoznawczy:
– Chrystus wprawdzie zmartwychwstał, aleja nadal muszę podróżować w interesach.
Wyciągnęła rękę i wzięła odeń walizkę.
– Czy samolot odlatuje o czasie? – zapytał Yabril.
– Tak – odparła kobieta. – Macie całą godzinę. Czy zaszły jakieś zmiany?
– Nie – powiedział Yabril. – Ale pamiętaj, wszystko zależy od ciebie.
A potem wyszedł. Nigdy przedtem nie widział tej kobiety i nigdy więcej jej już nie zobaczy, a ona znała jedynie pewną konkretną fazę operacji. Sprawdził na tablicy czas odlotu. Tak, samolot wystartuje o czasie.
Kobieta była jedną z nielicznych członkiń Pierwszej Setki. Umieszczono ją w sklepie trzy lata temu, jako właścicielkę, i w ciągu tego czasu, działając nader ostrożnie i korzystając ze swych uwodzicielskich talentów, nawiązała stosunki z personelem terminalu linii lotniczej, a także ze strażnikami ochrony. Sprytnie upowszedniła zwyczaj omijania skanerów na punktach kontrolnych, by móc doręczać paczki ludziom w samolotach. Nie robiła tego zbyt często, a jednak trudno mówić, by zdarzało się to jej rzadko. W trzecim roku pracy nawiązała romans z jednym z uzbrojonych strażników, który mógł gestem swojej ręki otworzyć drogę przez nieskanerowane przejście. Jej kochanek miał tego dnia dyżur; obiecała mu lunch i sjestę na zapleczu sklepu. Toteż zgłosił się na ochotnika na służbę w Niedzielę Wielkanocną.
Lunch czekał już na stole na zapleczu, gdy opróżniała walizkę, by upchnąć broń w wesołych kolorowych pudełkach z prezentami od Gucciego. Wsunęła pudełka do liliowych papierowych reklamówek i czekała, póki do odlotu nie zostało już tylko dwadzieścia minut. Potem, trzymając torbę obiema rękami, gdyż była ona tak ciężka, iż zachodziła obawa, że papier może się rozerwać, niezdarnie pobiegła w kierunku korytarza, gdzie znajdowało się przejście bez skanera. Jej kochanek z galanterią przepuścił ją na drugą stronę. Obdarzyła go czułym uśmiechem. Kiedy wchodziła na pokład samolotu, stewardesa rozpoznała ją i powiedziała, chichocząc: „Jak zwykle, Livio”. Kobieta przeszła przez klasę turystyczną i wreszcie zobaczyła Yabrila, który siedział tam wraz z trzema mężczyznami i trzema kobietami ze swojej sekcji. Jedna z kobiet wyciągnęła ręce, by przejąć ciężką paczkę.
Kobieta znana jako Livia oddała pakunek w stęsknione ramiona tamtej, a następnie odwróciła się i wybiegła z samolotu. Wróciła do sklepu i skończyła na zapleczu przygotowania do lunchu.
Strażnik ochrony, Faenzi, był jednym z tych wspaniałych włoskich samców, stworzonych, zda się, jedynie po to, aby zachwycać kobiety. Fakt, że był przystojny, stanowił tylko najdrobniejszą z jego zalet. Co ważniejsze, był jednym z tych mężczyzn o cudownym usposobieniu, którzy są całkowicie zadowoleni z gamy swych talentów i zasięgu ambicji. Faenzi nosił mundur pracownika lotniska z dostojeństwem godnym napoleońskiego marszałka; jego wąsy były równie schludne i zadbane jak zadarty nosek subretki. Łatwo było dostrzec, że uważa, iż ma odpowiedzialną pracę i spełnia ważny obowiązek względem państwa. Na przechodzące kobiety spoglądał czule i dobrotliwie, gdyż znajdowały się one pod jego ochroną. Kobieta o imieniu Livia dostrzegła go prawie natychmiast w pierwszym dniu jego służby i oznakowała jako swoją własność. Początkowo traktował ją z doskonałą synowską kurtuazją, lecz ona wkrótce położyła temu kres, stosując lawinę zalotnych pochlebstw, kilka czarujących podarków, które sugerowały tajone bogactwo, a następnie wieczorne przekąski w swoim butiku. Toteż pokochał ją, a przynajmniej był jej oddany niczym pies swemu pobłażliwemu panu. Była bowiem źródłem smakołyków.
Livia też czuła się przy nim dobrze. Był wspaniałym i pogodnym kochankiem, któremu nigdy nie postała w głowie żadna bardziej ważka myśl. Toteż wolała go w łóżku od tych ponurych młodych rewolucjonistów, zżeranych przez poczucie winy, dręczonych wyrzutami sumienia, z którymi sypiała tylko z tej przyczyny, że byli jej towarzyszami w politycznej wierze.
Stał się jej ulubieńcem. Nazywała go czułym imieniem Zonzi. Kiedy wszedł do sklepu i zamknął drzwi na klucz, podeszła doń, przepełniona najgorętszym pragnieniem i uczuciem, niemniej z nieczystym sumieniem. Biedny Zonzi. Włoska brygada antyterrorystyczna wszystko zaraz wyśledzi i spostrzeże jej zniknięcie ze sceny. Zonzi niechybnie przechwalał się swym sukcesem miłosnym – w końcu była przecież dojrzałą i doświadczoną kobietą, a więc nie musiał aż do przesady strzec jej honoru. Ich związek zostanie odkryty. Biedny Zonzi, ten lunch będzie jego ostatnią godziną szczęścia.
Zaczęli się więc kochać. Spokojnie i ze znawstwem z jej strony, a z entuzjazmem i radością, gdy szło o jej partnera. Livia zastanawiała się nad ironią faktu, że oto oddaje się czynności, która sprawia jej dogłębną radość, a jednak służy zarazem jej celom rewolucjonistki. Zonzi poniesie karę za swoją dumę i arogancję, za swe protekcjonalne uczucie do niemłodej już przecież kobiety. I właśnie to ona odniesie taktyczne i strategiczne zwycięstwo. A jednak żal jej Zonziego. Jakiż był piękny nagi! Ta oliwkowa skóra, te wielkie sarnie oczy, smoliste włosy, wspaniały wąs i penis oraz jądra twarde niczym z brązu. „Ach, Zonzi, Zonzi – szeptała wtuliwszy wargi w szczelinę jego ud. – Pamiętaj, że cię kocham”. Nie było to prawdą, lecz może wspomnienie tych słów pozwoli mu scalić rozbite ego, gdy będzie odsiadywał swój wyrok w więzieniu.
Nakarmiła go do syta, wypili butelkę znakomitego wina, a potem znów się kochali. Zonzi ubrał się, pocałował ją na pożegnanie i odszedł w radosnym przeświadczeniu, iż naprawdę zasługuje na tak przychylny los. Gdy wyszedł, rozejrzała się po sklepie. Zebrała wszystkie swe rzeczy wraz z zapasowymi ubraniami i wpakowała je do walizki Yabrila. Było to częścią instrukcji. Po Yabrilu nie powinno tu zostać ani śladu. Jej ostatnim zadaniem było starcie wszystkich odcisków palców, jakie mogła zostawić w sklepie, lecz stanowiło to jedynie działanie pozorne. Prawdopodobnie nie uda się jej zetrzeć wszystkich. Następnie wzięła walizkę, wyszła ze sklepu, zamknęła go i opuściła terminal. Na zewnątrz, w jaskrawym wielkanocnym słońcu, czekała na nią w samochodzie kobieta z jej własnej sekcji. Wsiadając do wozu, Livia pocałowała ją na powitanie i stwierdziła niemal z żalem:
– Dzięki Bogu, że to już koniec.
Tamta odpowiedziała:
– Nie było to takie złe. Zarobiłyśmy dzięki sklepowi.
Yabril i jego grupa zajęli miejsca w sektorze klasy turystycznej, ponieważ Theresa Kennedy, córka prezydenta Stanów Zjednoczonych, podróżowała pierwszą klasą z sześcioma ludźmi obstawy. Yabril nie chciał, aby ci zobaczyli, jak jego sekcja odbiera przesyłkę z bronią, opakowaną na podobieństwo prezentów. Wiedział także, że Theresa Kennedy wsiądzie dopiero tuż przed odlotem, że wcześniej wewnątrz samolotu ochrony nie będzie, bo ci faceci nigdy nie mieli pojęcia, kiedy córka prezydenta zmieni swe zamiary. Yabril pomyślał więc, że musieli się pewnie z czasem stać bardzo niedbali i rozleniwieni.
Samolot, odrzutowiec jumbo, świecił raczej pustkami. Niewielu ludzi we Włoszech wybiera się gdzieś w podróż w samą Niedzielę Wielkanocną, toteż Yabril zastanawiał się, dlaczego robi to akurat córka prezydenta. Tak czy owak była katoliczką, choć ostatnio uległa cokolwiek wpływom nowej religii liberalnej lewicy, najbardziej pogardzanej tendencji politycznej. Ale fakt, iż w samolocie nie było zbyt wielu pasażerów, odpowiadał jego planom. Stu zakładników łatwiej jest kontrolować.
W godzinę później, kiedy samolot znajdował się już w powietrzu, Yabril pogrążył się w fotelu, a tymczasem kobiety zaczęły zrywać z pakunków papier firmowy Gucciego. Trzej mężczyźni natomiast użyli swoich ciał jako parawanów, nachylając się nad poręczami foteli i wiodąc ożywione rozmowy ze swymi towarzyszkami. A jako że w pobliżu nie siedzieli żadni inni pasażerowie, ścieśnili się jak gdyby w małym prywatnym kręgu. Kobiety wręczyły Yabrilowi granaty owinięte w ozdobny papier, a on szybko ukrył je pod odzieżą. Trzej mężczyźni otrzymali krótkie pistolety maszynowe i schowali je pod marynarkami. Yabril również wziął pistolet, a trzy kobiety same zadbały o swoje uzbrojenie.
Kiedy już wszystko było gotowe, Yabril zaczepił przechodzącą środkiem stewardesę. Zobaczyła granaty i rozpylacz, nim jeszcze Yabril wyszeptał swoje rozkazy i ujął ją za rękę. Znany był mu ów jakże typowy wyraz zdziwienia, a następnie szoku i strachu. Ściskał jej spoconą dłoń i uśmiechał się. Dwóch jego ludzi ustawiło się tak, by trzymać w szachu sektor turystyczny. Yabril, wciąż ściskając rękę stewardesy, wszedł do pierwszej klasy. Goryle z Secret Service natychmiast go zobaczyli, zauważyli granaty i spostrzegli pistolet. Yabril uśmiechnął się do nich.
– Pozostańcie na swoich miejscach, panowie – powiedział.
Córka prezydenta z wolna odwróciła głowę i spojrzała Yabrilowi w oczy. Twarz jej jak gdyby nieco zesztywniała, ale nie przestraszyła się zbytnio. Jest dzielna, pomyślał Yabril. I taka ładna. Naprawdę szkoda. Poczekał, aż trzy kobiety z jego oddziału zajmą swe stanowiska z sektorze pierwszej klasy, a potem kazał stewardesie otworzyć drzwi prowadzące do kabiny pilotów. Yabril czuł, że oto wnika w mózg ogromnego wieloryba i sprawia, że cała reszta ciała staje się bezradna.
Kiedy Theresa Kennedy spostrzegła Yabrila, od razu go rozpoznała, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Był tym demonem, przed którym ją ostrzegano. W jego pociągłej śniadej twarzy czaił się jakiś dziki wyraz, a masywna dolna szczęka przydawała całości cech oblicza z koszmaru. Zawieszone na marynarce granaty, a także i ten jeden, który ściskał w ręce, wyglądały jak ociężałe, zielonkawe ropuchy. Potem ujrzała jeszcze trzy kobiety ubrane w ciemne spodnie i białe marynarki, z pistoletami maszynowymi w rękach. Po pierwszym szoku następnym odruchem Theresy Kennedy była reakcja dziecka, które coś przeskrobało. Do diabła, wpakowała ojca w kłopoty i nigdy już nie zdoła pozbyć się swoich ludzi ze służby specjalnej. Patrzyła, jak Yabril zmierza do kabiny pilotów, nadal trzymając stewardesę za rękę. Odwróciła głowę, żeby wymienić spojrzenie z dowódcą swej obstawy, ale ten w napięciu przyglądał się uzbrojonym kobietom.
W tej samej chwili jeden z ludzi Yabrila wszedł do pierwszej klasy, trzymając w ręku granat. Któraś z kobiet kazała drugiej stewardesie podnieść słuchawkę interkomu. Przez głośnik popłynęły słowa. Dało się w nich uchwycić nieznaczne tylko drżenie.
– Wszyscy pasażerowie, proszę zapiąć pasy. Samolot został opanowany przez grupę rewolucyjną. Proszę zachować spokój i czekać na dalsze instrukcje. Proszę nie wstawać z miejsc. Proszę nie sięgać do bagażu podręcznego. Proszę zachować spokój. Przede wszystkim spokój.
W kabinie pilotów podekscytowany kapitan zwrócił się do wchodzącej stewardesy:
– Hej, w radiu właśnie mówili, że ktoś dopiero co strzelił do papieża. – Potem zobaczył wchodzącego w ślad za stewardesą Yabrila i jego usta zamarły w niemym „O”, słowa uwięzły w ustach. Niczym na ilustracji z komiksu, pomyślał Yabril, wznosząc zarazem rękę, w której trzymał granat. Ale ten pilot mówił, że ktoś „strzelał do papieża”. Czyżby Romeo chybił? Czyżby cała akcja skończyła się fiaskiem? Tak czy owak Yabril nie miał innego wyjścia. Nakazał pilotowi, żeby zmienił kurs i skierował jumbo jeta do arabskiego państwa Sherhaben.
Romeo i jego grupa pożeglowali poprzez odmęty tłumu i dotarli do rogu placu, osłoniętego przez kamienny mur, gdzie utworzyli swą własną wysepkę. Annee, ubrana w habit zakonnicy, stała tuż przed Romeem, kryjąc w fałdach swej szaty gotowy do strzału pistolet. Miała osłaniać dowódcę, tak aby dać mu czas niezbędny do wystrzelenia. Inni członkowie sekcji, w podobnych przebraniach, utworzyli krąg o takiej średnicy, by Romeo mógł zachować odpowiednią swobodę ruchów. Do przybycia papieża pozostały im jeszcze trzy godziny.
Romeo oparł się o kamienny mur, przymrużył oczy, chroniąc je przed blaskiem wielkanocnego, porannego słońca, i jeszcze raz przebiegł myślą przećwiczone już wcześniej etapy całej akcji. Kiedy pojawi się papież, Romeo klepnie w ramię mężczyznę stojącego tuż obok, po lewej stronie, a ten natychmiast uruchomi aparat wysyłający impuls radiowy, który z kolei zdetonuje święte figurki po przeciwnej stronie placu. W chwili eksplozji Romeo wyciągnie karabin i wystrzeli – rzecz musi być dokładnie zgrana w czasie, tak aby jego wystrzał zdawał się tylko echem pozostałych wybuchów. Potem upuści broń, mnisi i zakonnice skupią się wokół niego, a później wspólnie spróbują wymknąć się z placu. Pośród figurek znajdowały się również świece dymne, toteż cały plac Świętego Piotra spowiją niebawem obłoki dymu. Powstanie okropne zamieszanie i wybuchnie panika. W tych warunkach powinno mu się udać zbiec. Ci spośród widzów, którzy będą tuż obok, mogą okazać się niebezpieczni, bo zdadzą sobie sprawę z jego wyczynu, ale napór uciekających tłumów rychło ich rozdzieli. Ci, którzy będą na tyle uparci, że ruszą za nim w pogoń, zostaną zastrzeleni.
Romeo czuł, iż pierś zrasza mu zimny pot. Ogromny tłum wymachujący w górze kwiatami stał się teraz morzem bieli i fioletu, różu i czerwieni. Dziwił się radości tych ludzi, ich wierze w Zmartwychwstanie, ich ekstazie nadziei wyrażającej sprzeciw wobec samej śmierci. Wytarł ręce o płaszcz i poczuł pod materiałem ciężar zawieszonego na szelkach karabinu. Stwierdził, że nogi zaczynają go boleć i drętwieć. Przestał jednak rozmyślać o dolegliwościach ciała, aby móc jakoś przetrwać owe długie godziny, które przyjdzie mu spędzić w oczekiwaniu, aż papież pojawi się na balkonie.
Znów odżyły zapomniane sceny z dzieciństwa. Przygotowywany do bierzmowania przez pewnego romantycznego księdza, wiedział, iż starszy kardynał w czerwonym kapeluszu sprawdza zgon kolejnych papieży, stukając ich w czoła srebrnym młotkiem. Czy rzeczywiście robi się tak nadal? Tym razem ów młotek musiałby być chyba mocno zakrwawiony. Ciekawe, jak też może wyglądać taki młotek? Czy jest wielkości zabawki? Ciężki i na tyle duży, by można nim było wbić gwóźdź? Z pewnością jest to jakaś pamiątka z czasów Renesansu, cały wysadzany drogimi kamieniami, prawdziwe dzieło sztuki. Tak czy owak, zbyt mało dziś zostanie z głowy papieża, aby móc w nią postukać; karabin, który miał przy sobie, naładowany był pociskami z ekrazytem. A Romeo nie wątpił w celność swego strzału. Wierzył w swoją leworęczność; być mancino znaczyło odnosić sukcesy w sportach, w miłości i oczywiście – we wszystkich morderczych poczynaniach.
Trwając w oczekiwaniu, Romeo dziwił się, że nie dręczą go żadne wyrzuty sumienia ani też uczucie, że oto stoi w obliczu świętokradztwa. W końcu wychowano go przecież na prawowitego katolika, do tego mieszkał w mieście, którego każda ulica i budynek przypominały dzieje wczesnego chrześcijaństwa. Nawet stąd widział kopulaste dachy świątyń, podobne do marmurowych dysków przysłaniających niebo, słyszał głębokie, niosące pociechę, a jednak zarazem onieśmielające tony dzwonów kościelnych. Na wielkim okrągłym placu widział figury męczenników, wdychał powietrze aż duszne od niezliczonych wiązanek wiosennych kwiatów, przyniesionych tutaj przez prawdziwych wyznawców Chrystusa.
Ogarnął go nagle zniewalający zapach wielkich ilości kwiecia. Przypomnieli mu się matka i ojciec, a także kosmetyki, których zwykli używać, aby rozproszyć odór swych miękkich i wypielęgnowanych śródziemnomorskich ciał.
I wówczas ogromny tłum, odziany w odświętne ubrania, wybuchnął nagle wrzawą: „Papież, papież, papież!”. Stojąc w żółtawym blasku słońca wczesnej wiosny, w dole, u stóp kamiennych rzeźb aniołów, ludzie niestrudzenie domagali się błogosławieństwa swojego pasterza. W końcu pojawiło się dwóch spowitych w czerwone szaty kardynałów i wyciągnęło ręce w geście błogosławieństwa. Niebawem też na balkonie ukazał się papież Innocenty.
Był bardzo starym człowiekiem. Okrywał go śnieżnobiały ornat; na nim nosił złoty krzyż oraz haftowane w krzyże pallium. Na głowie miał białą piuskę, a na stopach – tradycyjne niskie, czerwone pantofle, z wyszytymi na noskach złotymi krzyżami. Na palcu dłoni, wzniesionej teraz w powitalnym geście, widniał pontyfikalny pierścień rybaka, świętego Piotra.
Tłum rzucał w górę całe naręcza kwiatów, ludzie wznosili okrzyki, a cały balkon migotał w blasku słońca, tak jakby miał również zamiar opaść, wespół z płatkami kwiatów.
W tej właśnie chwili Romeo poczuł lekki dreszcz, taki sam, jaki we wczesnej młodości wywoływały u niego wszelkie symbole wiary. Przypomniał sobie kardynała, który udzielał mu sakramentu bierzmowania, człowieczka w czerwonym kapeluszu, o twarzy poznaczonej śladami po ospie, twarzy iście diabelskiej. A potem doznał uniesienia, które pogrążyło go w odmętach błogostanu i najwyższej radości. Romeo klepnął w ramię swego podwładnego, ażeby ten wysłał czym prędzej odpowiedni sygnał radiowy.
Papież uniósł ramiona spowite w białe rękawy. Czynił to, by odpowiedzieć na chóralne wołanie Papa! Papa! Aby wszystkich pobłogosławić, by uczcić święto Wielkiej Nocy, Zmartwychwstania Pańskiego, by wreszcie pozdrowić kamienne anioły rozmieszczone tuż obok murów. Romeo wysunął karabin spod płaszcza; dwaj mnisi z jego grupy, którzy stali tuż przed nim, przyklęknęli, odsłaniając mu widok. Annee ustawiła się tak, aby mógł wesprzeć lufę na jej ramieniu. Mężczyzna – stojący teraz za nim – nadał sygnał radiowy, mający zdetonować figurki-miny po drugiej stronie placu.
Wybuchy wstrząsnęły posadami ścian, chmura dymu buchnęła w powietrze, a zapach kwiatów nasycił się wonią zgnilizny za sprawą swądu przypalanego mięsa. I w tym właśnie momencie Romeo, wycelowawszy najpierw starannie, pociągnął za spust. Eksplozje po drugiej stronie placu zamieniły powitalny krzyk tłumów w coś, co brzmiało niczym skwir stada niezliczonych mew.
Na balkonie postać papieża uniosła się jakby w górę, biała piuska pofrunęła w powietrze, zawirowała w gwałtownych podmuchach zagęszczonego powietrza, a potem – już jako okrwawiony strzęp – poszybowała w dół, wprost na głowy tłumu. Jęk zgrozy, przerażenia i zwierzęcej wściekłości wypełnił teraz plac, bowiem ciało papieża osunęło się bezwładnie na poręcz balkonu. Złoty krzyż kołysał się swobodnie, a pallium nasiąkało czerwienią.
Nad placem przetaczały się chmury kamiennego pyłu. Runęły marmurowe złomy rozbitych aniołów i świętych. Zapanowała upiorna cisza, tłum zamarł na widok zwłok arcykapłana. Wszyscy widzieli teraz jego zdruzgotaną głowę. I wybuchła panika. Ludzie uciekali z placu, tratując szwajcarskich gwardzistów, którzy usiłowali odciąć im drogę. Barwne renesansowe mundury utonęły wśród ciżby przerażonych wiernych.
Romeo upuścił karabin na ziemię. Otoczony przez swoją grupę uzbrojonych mnichów i zakonnic, pozwolił unieść się z placu na ulice Rzymu. Mogłoby się wydawać, że stracił chwilowo wzrok, gdyż zataczał się niczym ślepiec. Annee ujęła go za ramię i wepchnęła do czekającej już furgonetki. Romeo przysłaniał uszy dłońmi, aby nie słyszeć wrzasków, trząsł się zmożony szokiem, a następnie falą bezbrzeżnego zdumienia, jak gdyby dokonane morderstwo było tylko snem.
Yabril i jego grupa objęli teraz pełną kontrolę nad jumbo jetem, lecącym zgodnie z planem z Rzymu do Nowego Jorku. Sektor pierwszej klasy został opróżniony ze wszystkich pasażerów, z wyjątkiem Theresy Kennedy.
Theresa była teraz chyba bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Zafascynowało ją to, że porywacze tak łatwo uporali się z jej oddziałem służb specjalnych, pokazując obstawie po prostu środki wybuchowe, które mieli rozmieszczone po całym ciele, co oznaczało w praktyce, że jakikolwiek wystrzelony pocisk może przekształcić samolot w garść odłamków, rozrzuconych gdzieś po niebie. Zauważyła, że trzej mężczyźni i trzy kobiety byli bardzo szczupli i mieli napięte, nerwowe twarze, takie jakie mają zazwyczaj wybitni lekkoatleci w chwilach intensywnego wysiłku i emocji walki. Mężczyzna-porywacz wypchnął naraz jednego z jej agentów ochrony, a potem wlókł go dalej przez otwarte przejście w klasie turystycznej. Towarzysząca mu kobieta trzymała wprawdzie pistolet w pogotowiu, niemniej zachowywała pewien dystans. Kiedy któryś z goryli wzbraniał się opuścić Theresę, kobieta uniosła broń i przystawiła mu lufę do głowy. Jej groźne spojrzenie zdawało się dowodzić, iż naprawdę byłaby gotowa pociągnąć za spust; rozwarła lekko wargi, aby ulżyć napięciu mięśni wokół ust. W tym momencie Theresa odepchnęła swojego strażnika i stanęła oko w oko z kobietą, która uśmiechnęła się z ulgą i ruchem ręki dała jej znać, by usiadła.
Theresa obserwowała teraz kierującego akcją Yabrila. Zachowywał on dystans wobec wszelkich wydarzeń, był niczym reżyser, który śledzi grę swoich aktorów. Zdawało się, iż nie wydaje rozkazów, lecz co najwyżej udziela wskazówek i rzuca drobne sugestie. Uśmiechając się łagodnie, dał jej znak, by nie ruszała się z miejsca. Było to zachowanie człowieka, który dogląda kogoś, kogo powierzono jego specjalnej pieczy. Potem wszedł do kabiny pilotów. Jeden z porywaczy, stojąc w części turystycznej, pilnował wejścia do pierwszej klasy. Dwie kobiety stały nieopodal Theresy, plecami do siebie, i trzymały broń w pogotowiu. Stewardesa obsługiwała interkom. Pod nadzorem porywacza przekazywała pasażerom najświeższe wiadomości. Wszyscy ci terroryści wydawali się jacyś dziwnie mali, jak na sprawców aż tak doniosłego aktu terroru.
Yabril udzielił pilotowi pozwolenia, by nadał przez radio wiadomość, iż samolot został uprowadzony, i by określił nową trasę lotu do Sherhabenu. Władze amerykańskie dojdą w ten sposób do wniosku, że ich jedynym problemem jest wynegocjowanie zwykłych żądań arabskich terrorystów.
Tymczasem samolot kontynuował lot w nowym kierunku i pozostawało jedynie czekać. Yabril marzył o Palestynie, takiej jaką znał, gdy był jeszcze dzieckiem, a jego dom stał pośród zielonej oazy na pustyni, gdy jego ojciec i matka byli świetlistymi aniołami, a piękny Koran, który spoczywał na biurku ojca, w każdej chwili mógł umocnić go w wierze.
I wszystko to się skończyło, pośród morderczych szarych obłoków dymu, wśród ognia i odłamków bomb spadających z góry. Przyszli Izraelczycy i oto doszedł nagle do wniosku, że całe dzieciństwo przyjdzie mu spędzić w jakimś wielkim obozie jenieckim złożonym z nędznych chat, w wielkiej osadzie przepełnionej jednym tylko uczuciem – nienawiścią do Żydów. Do tych samych Żydów, których tak chwalił Koran.