Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dawno temu w Warszawie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dawno temu w Warszawie - ebook

Stało się.

Świat się skończył.

Nadeszło Groźne i Inne.

Przestańcie się mazać, to dopiero początek.

Nie zapinajcie pasów. To bez sensu.

2014. Jacek Nitecki stoi samotny przed halą odlotów Okęcia. Zaczyna padać deszcz. Dzwoni telefon. Jacek odbiera, myśląc, że jego droga do piekła właśnie się skończyła. Ale ona dopiero się zaczyna.

2020. Warszawa wchodzi w kolejną falę pandemii.

Lockdown zamyka ludzi w ich domach, w ich głowach, w kleszczach lęku. W środku tego szaleństwa Marta Pazińska próbuje walczyć o życie i godność tych, którzy są samotni i bezbronni. Nie rozumie jednak, że cała Warszawa stała się bezbronna jak dziecko. A ci, którzy przez lata czaili się w ciemności, teraz ruszyli po władzę. Idą po nią po trupach dzieciaków, policjantów, polityków. Kości chrzęszczą pod ich stopami.

Parę lat po wydarzeniach ze Ślepnąc od świateł bohaterowie tamtej powieści schodzą pod powierzchnię miasta, zanurzają się w płynącym pod nim złu. A zło jest zimne. I gęste.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-259-8
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– (…) Wszy­scy pod­le­gamy prawu wza­jem­nego podej­rze­nia, jak prawu śmierci czy cią­że­nia. Na tym budu­jemy współ­ży­cie, sys­temy rzą­dze­nia. A nuż by się oka­zało, że to ten czy tam­ten wybił twemu psu oko. Co byś wtedy zro­bił? Sprał­byś go naj­wy­żej po mor­dzie. Ale zado­wo­le­nia byś nie miał. Mógł­byś się nawet roz­cza­ro­wać. Że to nie­współ­mierne do two­jej udręki. Mógł­byś się nawet potem mścić na tym swoim, jak mu tam?

– Kru­czek.

– No, wła­śnie. Czy na żonie. Po co za pospo­li­tość sprać kogoś po mor­dzie. Można się obrzy­dze­nia do sie­bie samego naba­wić.

Wie­sław Myśliw­ski, _Wid­no­krąg_PROLOG

Pro­log

Pod War­szawą, listo­pad 2020

Stało się.

Świat się skoń­czył.

Nade­szło Groźne i Inne.

Prze­stań­cie się mazać, to dopiero począ­tek. Nie zapi­naj­cie pasów, to bez sensu, auto jedzie zbyt szybko. Ten czas będzie trwał dłu­żej, niż potra­fi­cie sobie wyobra­zić; będzie trwał jesz­cze długo po tym, jak umrą wasze dzieci. Mamy nowe dni, tygo­dnie, nowe lata. Potrze­bu­jemy nowego kalen­da­rza, nowych nazw mie­sięcy, nowych świąt.

Jeste­śmy pod War­szawą, na pła­skim tere­nie dookoła mia­sta, poprze­ci­na­nym rze­kami i rów­nymi kwa­dra­tami lasu o prze­zna­cze­niu gospo­dar­czym, na ziemi, która pod­czas wszyst­kich pór roku ma ten sam cmen­tarny kolor. Sto­imy na łące, nie­opo­dal Bugu. Na hory­zon­cie maja­czą silosy, maga­zyny, wiel­kie i kan­cia­ste domy jed­no­ro­dzinne. Nie­które wciąż nie­do­koń­czone, mar­twe pomniki nie­uda­nych inte­re­sów. Jakby zabrane tajem­ni­czą siłą z zupeł­nie innego miej­sca, zrzu­cone tutaj w ramach nie­zro­zu­mia­łego dow­cipu. Wszyst­kie udają, że są puste. Nikogo nie sły­chać i nas też nikt nie usły­szy. Jest jesień. Świat się skoń­czył, ale jesz­cze nie umarł. Ta śmierć potrwa długo, co naj­mniej całe wasze życie.

Łącz­nie jest nas sze­ściu. Dzie­limy się na dwie grupy, klę­czą­cych i sto­ją­cych. Sto­ją­cych jest czte­rech. Ja, on i jesz­cze dwóch, nazwijmy ich Wysoki i Sze­roki. Nazy­wają się ina­czej, ale to nie­ważne. Wysoki jest czło­wie­kiem. Szer­szy jest nim tro­chę mniej.

Pozo­sta­łych dwóch klę­czy na ziemi. Za chwilę umrą.

Przy­wieź­li­śmy ich tutaj z róż­nych miast. Pierw­szego wyję­li­śmy z rodzin­nego domu, zabra­li­śmy od dzieci i żony.

Drugi, z dru­gim był kło­pot, kome­dia pomy­łek, ale o tym póź­niej. Na razie to bez zna­cze­nia.

Wszy­scy kocha­cie War­szawę i jej legendy. Sądy pod­ziemne, Kie­row­nic­two Walki Cywil­nej. To, co zro­bi­li­śmy, to pra­wie to samo. Zaraz, nie obu­rzaj­cie się tak. Prze­cież zna­cie te baśnie z ksią­żek. Kocha­cie je, bo czy­nią was czę­ścią cze­goś więk­szego. Ow­szem – wtedy trwała wojna, żoł­nie­rze wal­czyli o honor, War­szawę, Pol­skę, a my jeste­śmy zwy­kłymi ban­dy­tami. Mor­der­cami, gor­szymi niż Prusz­ków i Woło­min. Jeste­śmy zmorą tego kraju, jego cichymi oku­pan­tami.

Upa­śli­śmy się na jego krwi jak klesz­cze.

Ale posłu­chaj­cie – tak naprawdę każda sytu­acja, w któ­rej ktoś klę­czy na ziemi, a ktoś inny trzyma mu pisto­let przy gło­wie, jest taka sama. Dobro i zło to deko­ra­cja. Pro­gram ope­ra­cyjny.

Ojczy­zna, pie­nią­dze, honor, zysk, triumf są ważne dla tego, kto patrzy, i dla tego, kto trzyma pisto­let. Ale nie mają już żad­nego zna­cze­nia dla tego, który klę­czy na ziemi.

– Bła­gam was, daruj­cie, ludzie, daruj­cie. – Widzę, jak w powie­trzu dookoła jego ust zni­kają kro­pelki śliny.

Ten pierw­szy to zwy­kły męż­czy­zna. Naj­zwy­klej­szy Polak w Pol­sce. Ma ide­al­nie obo­jętną fry­zurę, tro­chę prze­rze­dzoną na czubku głowy. Jest mię­dzy trzy­dzie­stym a pięć­dzie­sią­tym rokiem życia. Nosi tanie ubra­nia i spor­towe buty. Prze­stał o sie­bie dbać, bo teraz musi dbać o innych. Pozbył się więk­szo­ści marzeń, słusz­nie, one bar­dzo prze­szka­dzają. Jest prag­ma­tyczny, nawet silny, cho­ciaż nie tak silny jak jego ojciec i dzia­dek.

Ten drugi nie mówi nic. Jest umię­śniony, zro­biony z żył i zmarsz­czek. Twarz, pozba­wioną wyrazu, zalewa krew. Ta krew ścieka na dre­sową bluzę. Męż­czy­zna ma zła­many nos, wybite przed­nie zęby. Strasz­nie wrzesz­czał, ale teraz jest cicho.

Spo­koj­nie, to tylko otchłań. Tam nikogo nie ma. Jest cicho i bez­piecz­nie.

To łatwe, zła­pać kogoś, popchnąć w stronę samo­chodu, zawieźć na śmierć. To łatwe, ale i potężne. Ludzie nie rozu­mieją, dla­czego zabić kogoś to tak poważna sprawa. Nie umieją wyobra­zić sobie, jak to jest – zga­sić cały poje­dyn­czy kosmos. A jed­nak robią to cały czas. Zabi­jają się codzien­nie. Powoli i szybko. Okrut­nie i łagod­nie. Dla zysku i dla zabawy.

Za parę minut będziemy iść przez łąkę, jakiś kilo­metr, aż doj­dziemy do nie­utwar­dzo­nej drogi. Na dro­dze cze­kają pojazdy: dwa czarne range rovery oraz brudny biały mer­ce­des sprin­ter. Spo­tkamy tam jesz­cze trzech męż­czyzn. Dołą­czymy do nich, wsią­dziemy do aut. Doje­dziemy do głów­nej drogi. Sprin­ter tam zosta­nie; oblany ben­zyną i spa­lony.

Ten pierw­szy, zwy­czajny męż­czy­zna zanosi się pła­czem.

– Ludzie, to nie ja, to nie był mój pomysł. To naprawdę nie byłem ja. Nie ja, nie ja, nie ja. Ja mówi­łem, aby tego nie robił. Mówi­łem mu, kurwa! – Już nie ma siły bła­gać. Krztusi się, char­czy.

– Ale się obsrał – komen­tuje Sze­roki. Żyły wiją mu się pod skórą czaszki jak korze­nie paso­ży­tu­ją­cej na nim rośliny.

I Sze­roki, i Wysoki znają takie sytu­acje. Róż­nica jest taka, że Sze­roki jest stąd, z kraju, który prze­żył swoje naj­więk­sze pie­kło jesz­cze przed jego naro­dze­niem. Jest tutaj, bo doko­nał wyboru. Wysoki nie jest stąd. Wysoki jest ze Wschodu. Dla Wyso­kiego spo­kój to krótka ano­ma­lia w prze­rwach od wojny.

Ale tak naprawdę istotni jeste­śmy tylko ja i on.

Być może ist­nie­jemy tylko my, ja i on.

Tutaj, na krwa­wym dysku w samym środku Pol­ski.

– Dzię­kuję – mówię mu. Teraz jest moim wspól­ni­kiem. Być może jest też moim kum­plem. Jedy­nym, jakiego mam.

– Nie ma za co, miło­ści ty moja – odpo­wiada.

Ten drugi rów­nież zaczyna gło­śno pła­kać.

– A ty nie płacz, cwe­lu­chu. Sam sobie to zro­bi­łeś. Sam tu przy­la­złeś i sam uklą­kłeś – mówi on.

Stoi z pisto­le­tem w ręku i czeka. I dłoń, i pisto­let są cięż­kie, nie­fo­remne. Dwie kule brud­nego chleba, pra­wie bez paznokci. Jego czaszka – stary kamień. Słowa, które wypo­wiada, na początku są śmieszne, ale tylko na początku. Ma głos kogoś, kto nie powi­nien ist­nieć. Każ­dego, kto go usły­szy, pie­cze serce z lęku. Zresztą spójrz­cie na niego. On tylko na pozór jest zabawny, nie­praw­dziwy. Popa­trz­cie na wytartą na łok­ciach skó­rzaną kurtkę, taką, jakie noszono w fil­mach o pol­skiej mafii w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, na ubło­cone adi­dasy, nie­gdyś białe, pod­róbki kupione w Wólce. Bluzę sta­rej rapo­wej firmy, spraną i gdzie­nie­gdzie dziu­rawą. A potem spójrz­cie mu w oczy. Sko­rupka jest cienka, cień­sza niż u kogo­kol­wiek innego. To, kim jest naprawdę, pul­suje odkryte pod sza­rym nie­bem.

– Nie musi­cie tego robić – wyrzuca z sie­bie ten pierw­szy na bez­de­chu. – Po pro­stu… ja wiem, że… dwa­dzie­ścia pięć lat, ja jestem gotów… ja… obaj jeste­śmy gotowi.

– Nie musimy tego robić. – On go prze­drzeź­nia. – Ty nie musisz być cwe­lu­chem, cwe­lu­chu. Masz teraz oka­zję, by się zmie­nić, zostać chło­pem wiel­kim dębem. Na samiuśki koniec, ale zawsze coś. Zawsze warto sobie wyjąć kamyk z buta, nawet na mecie.

Poza stra­chem męż­czy­zna czuje potworne upo­ko­rze­nie. Zasłu­guje na to wszystko, na każdą z tych potwor­nych sekund.

– Więc co wybie­rasz, chło­pie?

Oto wyrok w imie­niu Pol­ski pod­ziem­nej. Pod­ziem­nej, bo zamiesz­ka­nej przez robaki i krety.

To my jeste­śmy Pol­ską pod­ziemną.

Wła­śnie wycho­dzimy na powierzch­nię.

Po bru­nat­nej łące błą­kają się bez­domne duchy. Ludzie uwię­zieni w pusto­sta­nach trzęsą się ze stra­chu. Jeste­śmy pod War­szawą, ale zaraz będziemy w War­sza­wie. Jeste­śmy pod Pol­ską, ale zaraz będziemy w Pol­sce. Wygrze­bu­jemy się, odwra­camy do słońca. Nic nie zstąpi i nic nie odnowi. Za późno, za mało.

Na wystrzał zry­wają się ptaki. Ciała opa­dają miękko w mokrą zie­mię, bez­dź­więcz­nie. Niebo męt­nieje. Na sekundę ból prze­szywa mi brzuch.

To ten stary, mar­twy ja. Cza­sami odzywa się zza grobu, pró­buje mnie prze­wró­cić, ale stoję sta­bil­nie na ziemi. Cofam się parę kro­ków. Śmierć jest zwy­czajna. Gdyby nie dziury w czasz­kach, mar­twi ludzie wyglą­da­liby jak menele śpiący w parku.

Oddaję mu broń. On jej nie chce. Rzuca ją mię­dzy trupy, jakby pstry­kał petem. Pod­no­szę ją z ziemi. Wkła­dam za spodnie. Pozbędę się jej póź­niej.

Jesz­cze raz wyobraź­cie sobie tę scenę. Wejdź­cie w nią. Butwie­jąca trawa, powie­trze prze­sy­cone zapa­chem węgla. Gra­fi­towe niebo. Ja, on i oni. Nie róż­nimy się niczym od ludzi, któ­rych podzi­wia­cie, od ludzi, któ­rzy wami rzą­dzą, od ludzi, któ­rzy was bro­nią.

Zobacz­cie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przy­szłość. Wasza nadzieja. Wasza toż­sa­mość. Bajki, w które wie­rzy­cie. Honor, praw­do­mów­ność. Odwaga, męstwo, bez­względ­ność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalen­darz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jeste­śmy dziećmi tego dziw­nego i krót­kiego momentu, pod­czas któ­rego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś wię­cej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja.

Strzał w tył głowy to strzał w tył głowy. Ciała na ziemi to ciała na ziemi. Śmierć to tylko śmierć.

Zobacz­cie rze­czy­wi­stość, zapra­szam.

Prze­stań­cie się mazać.

Wydmu­chaj­cie nosy.

Tania skó­rzana kurtka, ubło­cone adi­dasy.

On zaczyna śpie­wać pio­senkę, ostat­nio śpiewa ją bez prze­rwy, w kółko, jesz­cze raz, i jesz­cze raz, do oporu. Naj­pierw cicho, potem coraz gło­śniej, w końcu krzy­czy:

_Miło­wa­nia głodni jak wilcy,_

_nauczymy się w tym kraju od pierw­szego dnia,_

_słów, któ­rymi mówią tubylcy¹._

Jakimi sło­wami mówią tubylcy?

Ja nie wiem, ale on wie.

Kie­dyś byłem Jac­kiem i uda­wa­łem Ducha. Teraz jestem duchem. Jacek umarł, na dru­gim końcu świata. Noszę kamu­flaż z jego twa­rzy i ciała.

Idziemy przez pole, on przede mną, lekko pod­ska­kuje z eks­cy­ta­cji, jak czło­wiek, który po cięż­kim tygo­dniu wybrał się na wódkę.

Jest wesoły.

Ludziom rzadko jest dzi­siaj wesoło.

– Co się zaczęło – woła – już się nie zakoń­czy!

I tak zaczyna się pożar.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: