Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Delirium - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lipca 2023
Ebook
63,00 zł
Audiobook
112,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
63,00

Delirium - ebook

Fantastyczna, porywająca, piękna – „Romantic Times”

Zawrotne tempo, niespodziewane zwroty akcji – „New York Journal of Books”

„Mówili, że bez miłości będę szczęśliwa. Mówili, że lekarstwo na miłość sprawi, że będę bezpieczna. I zawsze im wierzyłam. Do dziś. Teraz wszystko się zmieniło. Teraz wolę zachorować i kochać choćby przez ułamek sekundy, niż żyć setki lat w kłamstwie”. Dawniej wierzono, że miłość jest najważniejszą rzeczą pod słońcem. W imię miłości ludzie byli w stanie zrobić wszystko, nawet zabić. Potem wynaleziono lekarstwo na miłość.

Teraz nadszedł czas, by odpowiedzieć sobie na pytanie – czy gdyby miłość była chorobą, chciałbyś się z niej wyleczyć?

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7515-771-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ze wszystkich chorób najgorsze są te, które pozwalają człowiekowi wierzyć, że ma się dobrze.

Sentencja 42, _Księga SZZ_

Minęły sześćdziesiąt cztery lata, od kiedy prezydent i Konsorcjum zaklasyfikowali miłość jako chorobę, i czterdzieści trzy, od kiedy naukowcy udoskonalili sposób jej leczenia. W mojej rodzinie wszyscy mają zabieg już dawno za sobą. Moja starsza siostra Rachel została wyleczona dziewięć lat temu, na tyle dawno, że jak twierdzi, nawet już nie pamięta objawów choroby. Ja natomiast poddam się zabiegowi dokładnie za dziewięćdziesiąt pięć dni, trzeciego września. W swoje urodziny.

Wiele osób boi się zabiegu. Niektórzy próbują nawet stawiać opór. Ale ja się nie boję. Powiem więcej – nie mogę się doczekać. Mogłabym iść na zabieg choćby jutro, gdyby tylko się dało, ale niestety, żeby remedium zadziałało, trzeba mieć skończone osiemnaście lat, a czasem i więcej. W przeciwnym razie skutki mogą być opłakane: uszkodzenie mózgu, częściowy paraliż, ślepota. Albo nawet gorzej.

Przeraża mnie za to myśl, że zalążki choroby ciągle krążą w moich żyłach. Wydaje mi się czasem, że wręcz czuję, jak panoszą się w moim ciele niczym coś zepsutego, jak zwarzone mleko. Mam wtedy wrażenie, że jestem brudna. Gdy myślę o chorobie, widzę przed oczyma rozkapryszone dzieci. Przychodzi mi też wtedy na myśl ruch oporu oraz zakażone dziewczyny, jak się ślinią, drapią paznokciami po chodniku i rwą sobie włosy z głowy.

Oczywiście myślę też wtedy o mamie.

Po zabiegu będę na zawsze bezpieczna i szczęśliwa. Wszyscy to mówią: lekarze, siostra oraz ciotka Carol. Gdy będę już mieć zabieg za sobą, zostanę sparowana z chłopakiem, którego wybierze dla mnie komisja ewaluacyjna, a za kilka lat się pobierzemy. Ostatnio zresztą kilka razy śnił mi się mój ślub: oto stoję pod białym baldachimem z kwiatami wpiętymi we włosy i trzymam kogoś za rękę, ale gdy tylko obracam głowę, by na niego spojrzeć, jego rysy rozmazują się, jakby kamera traciła ostrość, i nie jestem w stanie dostrzec jego twarzy. Ręce ma zimne i suche, a moje serce bije spokojnie, i w tym śnie wiem, że zawsze będzie biło tak miarowo, bez gwałtownych porywów, po prostu bum, bum, bum, i tak aż do śmierci.

Po zabiegu będę bezpieczna i wolna od bólu.

Nie zawsze jednak życie było takie proste. W szkole mówili nam o dawnych, mrocznych czasach, kiedy ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak poważną chorobą jest miłość. Przez długi czas postrzegano ją nawet jako _coś dobrego_, coś, na co czekało się z utęsknieniem. I to właśnie jedna z przyczyn, dla których miłość jest taka niebezpieczna: „zalęga się w umyśle tak, że człowiek nie jest w stanie jasno myśleć ani podejmować racjonalnych decyzji dotyczących własnego życia” (to symptom numer dwanaście wymieniony w rozdziale _Amor deliria nervosa_ dwunastego wydania _Księgi szczęścia, zdrowia i zadowolenia_, czyli _Księgi SZZ_, jak ją w skrócie nazywamy). Ludzie myśleli, że cierpią na coś innego – stres, problemy z sercem, niepokój, depresję, nadciśnienie, bezsenność, chorobę dwubiegunową – nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę w większości wypadków to symptomy _amor deliria nervosa_.

Niestety Stany Zjednoczone nie są jeszcze całkiem wolne od delirii. Dopóki remedium nie zostanie udoskonalone, dopóki zabieg nie będzie bezpieczny również przed osiemnastym rokiem życia, nie możemy spać spokojnie. Niewidzialna choroba wciąż krąży w pobliżu, oplata wokół nas swoje macki, dusi. Widziałam mnóstwo ludzi przed zastosowaniem remedium, jak zaciągano ich na zabieg tak umęczonych i wyniszczonych miłością, że gotowi byli wydrapać sobie oczy albo nadziać się na otaczający laboratorium drut kolczasty, niż żyć bez choroby.

Pamiętam przypadek sprzed kilku lat, kiedy pewnej dziewczynie w dzień zabiegu udało się wymknąć spod straży i dostać na dach laboratorium. Upadek trwał sekundy, nawet nie krzyknęła. Przez następnych kilka dni w telewizji pokazywano jej twarz, by przypomnieć nam o niebezpieczeństwach delirii. Dziewczyna miała otwarte oczy i nienaturalnie wykręconą szyję, ale widząc jej policzek spoczywający na chodniku, można by raczej pomyśleć, że dziewczyna po prostu śpi. Co ciekawe, krwi było niewiele – ledwie mała ciemna strużka w kąciku ust.

Jeszcze dziewięćdziesiąt pięć dni i będę bezpieczna. Oczywiście, że się denerwuję. Zastanawiam się, czy będzie bolało. Chciałabym mieć to już za sobą. Tak trudno tu o cierpliwe wyczekiwanie. Tak trudno się nie bać, gdy choroba wciąż stanowi zagrożenie.

Wprawdzie deliria nigdy mnie nie dotknęła, jednak martwię się. Podobno dawniej miłość doprowadzała ludzi do szaleństwa. Czy nie jest to wystarczający powód do niepokoju? _Księga SZZ_ przytacza także historie ludzi, którzy zmarli z powodu utraconej lub nigdy niezaznanej miłości, co chyba jest w tym wszystkim najgorsze.

Oto najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija człowieka, gdy go dopada, i wtedy, gdy go omija.2

Musimy stale czuwać, by nie dopadła nas choroba. Zdrowie całego narodu, naszych rodzin i naszych umysłów zależy od naszej nieustannej czujności.

_Podstawowe kwestie zdrowotne_, _Księga SZZ_, wydanie 12

Zapach pomarańczy zawsze przywodzi mi na myśl pogrzeb. I ta właśnie woń obudziła mnie w dniu mojej ewaluacji. Zerkam na zegarek na stoliku nocnym: jest szósta rano. W pokoju jest jeszcze szaro, światło powoli pełznie po ścianach sypialni należącej do mnie oraz do dwóch córek mojej kuzynki Marcii. Grace, młodsza z nich, już ubrana przykuca na swoim łóżku i wbija we mnie wzrok. W ręku trzyma nieobraną pomarańczę i próbuje ją ugryźć swoimi małymi ząbkami, jakby to było jabłko. Czuję, jak ogarnia mnie fala mdłości, i muszę na powrót zamknąć oczy, by odegnać wspomnienie grubej, gryzącej sukienki, którą kazano mi włożyć na pogrzeb mamy, przyciszonego gwaru głosów i wielkiej szorstkiej dłoni podającej mi jedną pomarańczę za drugą, żebym zajęła się jedzeniem i siedziała cicho. Zjadłam wtedy cztery pomarańcze, jedną po drugiej, kawałek po kawałku, i gdy został mi tylko stos obierek na kolanach, zaczęłam je również ssać, a gorzki smak białego miąższu pomagał mi powstrzymać łzy.

Po chwili otwieram oczy i widzę, że Grace nachyla się w moją stronę, trzymając owoc w wyciągniętej ręce.

– Nie, Gracie. – Odsuwam kołdrę i podnoszę się z łóżka. Czuję, jak mój żołądek kurczy się i rozwiera niczym pięść. – Wiesz przecież, że nie je się pomarańczy ze skórką.

Grace dalej spogląda na mnie w milczeniu tymi wielkimi szarymi oczami. Wzdycham ciężko i siadam obok niej.

– Daj – mówię i pokazuję jej, jak ma oderwać skórkę paznokciem. Jasnopomarańczowe spirale lądują na jej kolanach, a ja cały czas próbuję wstrzymywać oddech. Mała obserwuje mnie w milczeniu. Gdy wreszcie owoc jest obrany, Gracie trzyma go w obu dłoniach ostrożnie, jakby to była szklana kula, którą jeden nieuważny ruch może rozbić na kawałki.

– No, jedz – ponaglam ją szturchnięciem, ale dziewczynka tylko spogląda na pomarańczę, więc wzdycham i zaczynam dzielić owoc na pojedyncze cząstki, szepcząc przy tym łagodnie: – Wiesz, Gracie, ludzie byliby dla ciebie milsi, gdybyś się od czasu do czasu odezwała.

Grace nic nie odpowiada – nie, żebym spodziewała się czegoś innego. Carol przez całe sześć lat i trzy miesiące życia swojej wnuczki nie usłyszała od niej ani słowa – ani jednej sylaby. Ciotka sądzi, że coś jest nie tak z jej mózgiem, ale na razie lekarze nie odgadli, co to jest.

– Jest głupia jak but – westchnęła kiedyś bezceremonialnie, obserwując Grace, która obracała w dłoniach jaskrawy klocek jak piękny i magiczny przedmiot mający się zaraz zamienić w coś innego.

Podchodzę do okna, żeby uwolnić się od Grace, od jej wielkich, wpatrzonych we mnie oczu i chudych, zwinnych palców. Tak mi jej żal.

Marcia, matka Grace, nie żyje. Zawsze powtarzała, że nie chciała mieć dzieci. To jeden ze skutków ubocznych zabiegu. Niektórzy uwolnieni od delirii uznają rodzicielstwo za coś odstręczającego. Na szczęście przypadki całkowitej obojętności – kiedy matka lub ojciec nie potrafią stworzyć „normalnych, wynikających z odpowiedzialności i poczucia obowiązku więzi” z własnymi dziećmi do tego stopnia, że gdy te płaczą, są w stanie je utopić, udusić lub zatłuc na śmierć – są rzadkie.

Komisja ewaluacyjna uznała mimo wszystko, że Marcia powinna mieć dwójkę dzieci. Wtedy wydawało się, że to dobra decyzja. Jej rodzina osiągnęła podczas dorocznej kontroli wysoką ocenę stopnia stabilizacji. Jej mąż był szanowanym naukowcem. Mieszkali w ogromnym domu przy Winter Street. Marcia sama przygotowywała wszystkie posiłki, a w wolnym czasie, by czymś się zająć, dawała lekcje gry na pianinie. Jednak gdy jej męża oskarżono o sympatyzowanie z ruchem oporu, wszystko się zmieniło. Wraz z dziećmi, Jenny i Grace, musiała się przeprowadzić z powrotem do swojej matki, a mojej ciotki, Carol, i od tej pory wszędzie, gdzie się pojawiły, towarzyszyły im szepty i wytykanie palcami. Grace nie mogła jednak tego pamiętać. Zdziwiłabym się, gdyby w ogóle pamiętała swoich rodziców.

Mąż Marcii zniknął jeszcze przed rozpoczęciem procesu i pewnie było to dla niego najlepsze wyjście z sytuacji. Większość z nich to procesy pokazowe. Sympatycy niemal zawsze skazywani są na śmierć. Nieliczni, którym udaje się tego uniknąć, kończą w Kryptach, gdzie odsiadują wyrok potrójnego dożywocia. Marcia doskonale o tym wiedziała. Carol uważa, że właśnie dlatego serce odmówiło jej posłuszeństwa zaledwie kilka miesięcy po zniknięciu męża, gdy została oskarżona zamiast niego. Dzień po otrzymaniu wezwania do sądu szła ulicą i nagle – bach! Atak serca.

Serce to wrażliwy organ. Dlatego trzeba na nie uważać.

Zapowiada się gorący dzień. W sypialni jest duszno, a gdy otwieram okno, by pozbyć się zapachu pomarańczy, powietrze na zewnątrz wydaje się gęste i ciężkie jak smoła. Biorę głęboki oddech, wciągając do płuc rześki zapach wodorostów i wilgotnego drewna oraz wsłuchując się w odległe piski mew, które krążą w kółko po niebie gdzieś ponad niskimi szarymi domkami nad zatoką. Na dźwięk silnika za oknem podskakuję przestraszona.

– Denerwujesz się przed ewaluacją?

Odwracam się. W drzwiach, ze splecionymi dłońmi, stoi ciotka Carol.

– Nie – odpowiadam, chociaż to nieprawda.

Przez jej twarz przemyka nikły uśmiech.

– Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Weź prysznic, a potem pomogę ci się uczesać. A po drodze przećwiczymy odpowiedzi.

– Okej. – Carol nie przestaje się we mnie wpatrywać. Kulę się instynktownie, wbijając paznokcie w parapet za plecami. Nie znoszę, jak ludzie na mnie patrzą. Tak, wiem, powinnam się z tym oswajać. W czasie egzaminu przez jakieś dwie godziny będę czuć na sobie wzrok czteroosobowej komisji ewaluacyjnej, ubrana zaledwie w cienkie plastikowe półprzezroczyste szpitalne ubranie, które pozwoli im obserwować reakcje mojego ciała.

– Masz szanse na siedem albo osiem punktów – oznajmia Carol, wydymając usta. To byłby przyzwoity wynik, a dla mnie pełnia szczęścia. – Aczkolwiek jeśli się nie ogarniesz, dostaniesz co najwyżej sześć.

Ostatni rok szkoły dobiega końca i jedynym testem, który mam jeszcze przed sobą, jest właśnie ewaluacja. Przez minione cztery miesiące zdawałam różne egzaminy końcowe – matematykę, fizykę, ustny i pisemny z języka, socjologię, psychologię oraz fotografię jako przedmiot fakultatywny. Za kilka tygodni powinnam poznać wyniki, ale jestem prawie pewna, że poszło mi całkiem dobrze i dostanę się na studia. Zresztą zawsze dobrze się uczyłam. Teraz czekam, aż komisja akademicka oceni moje plusy i minusy i wybierze odpowiednią dla mnie uczelnię i kierunek.

Ewaluacja jest ostatnim etapem wiodącym ku temu, żebym mogła zostać sparowana. W ciągu najbliższych miesięcy komisja przyśle mi listę czterech lub pięciu najbardziej odpowiednich kandydatów. Jeden z nich zostanie moim mężem, gdy skończę studia (o ile się dostanę; dziewczyny, które oblewają egzaminy, wychodzą za mąż zaraz po szkole średniej). Komisja zrobi wszystko, co w jej mocy, by połączyć mnie z kimś, kto osiągnął podczas ewaluacji podobny wynik. Starają się unikać dużych dysproporcji w poziomie inteligencji, temperamencie, pochodzeniu i wieku, chociaż czasem słyszy się straszne historie o ubogich osiemnastolatkach wydawanych za bogatych osiemdziesięciolatków.

Schody zaczynają skrzypieć i za chwilę w drzwiach pojawia się Jenny, siostra Grace. Ma dziewięć lat i jest wysoka jak na swój wiek, ale bardzo chuda: sama skóra i kości, a do tego klatka piersiowa zapadnięta niczym wypaczona blacha do pieczenia. Wiem, że nie powinnam tak mówić, ale nie przepadam za nią. Ma tak samo nieprzyjemny wyraz twarzy, jak miała jej matka.

Jenny staje obok Carol i wbija we mnie wzrok. Mam zaledwie metr pięćdziesiąt siedem wzrostu, a Jenny jest tylko kilka centymetrów niższa ode mnie. Chociaż nie powinnam się czuć onieśmielona w towarzystwie ciotki i kuzynek, zalewa mnie fala gorąca. Wiem, że martwią się, jak wypadnę podczas ewaluacji. Im również zależy na tym, żebym została sparowana z kimś odpowiednim. Jenny i Grace mają do zabiegu jeszcze mnóstwo czasu. Jeśli uda mi się dobrze wyjść za mąż, za kilka lat będą miały z tego wymierne korzyści. Być może ucichną wtedy wszystkie szepty i urywane słowa, które jeszcze dziś, cztery lata po skandalu, towarzyszą nam wszędzie, niczym szmer liści niesiony przez wiatr: _sympatycy, sympatycy, sympatycy._

To jedynie nieco lepsze od innego słowa, snującego się za mną przez lata po śmierci mamy, niczym syk wijącego się węża, który pozostawia po sobie ślad trucizny: _samobójstwo_. Słowo wstydliwe, słowo, które wymawia się szeptem, niewyraźnie lub mimochodem; słowo, które można z siebie wydobyć, zasłaniając usta rękami, lub wymamrotać w gronie najbliższych. Jedynie w moich snach rozlega się ono głośno jako krzyk.

Biorę głęboki oddech, a potem schylam się pod łóżko po plastikowy kosz, żeby Carol nie zauważyła, że się trzęsę.

– Czy Lena wychodzi dzisiaj za mąż? – pyta ją Jenny głosem przypominającym monotonne brzęczenie pszczół w upalny dzień.

– Nie bądź głupia – odpowiada ciotka tonem pozbawionym irytacji. – Wiesz, że nie może wyjść za mąż, dopóki nie będzie wyleczona.

Wyciągam z kosza ręcznik i prostując się, przyciskam go do piersi. Na dźwięk słów „wyjść za mąż” robi mi się sucho w ustach. Każdy wstępuje w związek małżeński, gdy zakończy właściwy dla siebie etap edukacji. Taka jest kolej rzeczy. „Małżeństwo jest gwarantem porządku i stabilności, wykładnikiem zdrowego społeczeństwa” (zob. _Księga SZZ_, rozdział _Podstawy zdrowego społeczeństwa_, s. 114). Jednak myśl o tym wciąż sprawia, że serce tłucze mi się w piersi jak owad uwięziony za szybą. Nigdy nie dotknęłam żadnego chłopaka – fizyczne kontakty między nieleczonymi odmiennej płci są zakazane. Szczerze mówiąc, nigdy nawet nie rozmawiałam z żadnym mężczyzną dłużej niż pięć minut, nie licząc kuzynów, wujka oraz jego pomocnika ze sklepu Stop-N-Save Andrew Marcusa, który dłubie w nosie i wyciera jego zawartość o spody puszek z warzywami.

A jeśli, nie daj Boże, nie zdam egzaminów końcowych, wyjdę za mąż, jak tylko zostanę wyleczona, czyli za niecałe trzy miesiące. I czeka mnie wtedy _noc poślubna_.

Powietrze wciąż przesycone jest intensywnym zapachem pomarańczy i znowu czuję falę mdłości. Żeby ją powstrzymać, kryję twarz w ręczniku i biorę głęboki wdech.

Z dołu dobiega szczęk naczyń. Carol wzdycha i spogląda na zegarek.

– Musimy wyjść za niecałą godzinę – oznajmia. – Lepiej zacznij się szykować.3

O Panie, pomóż nam stąpać twardo po ziemi

I patrzeć prosto przed siebie.

Pomóż mieć stale w pamięci upadłe anioły,

Które – choć pragnęły wzlecieć,

To osmalone przez słońce, ze stopionymi skrzydłami –

Runęły prosto do morza.

O Panie, pomóż nie odrywać wzroku od drogi

I patrzeć tam, gdzie stawiam kroki,

Abym nigdy się nie potknął.

_Psalm 42_, rozdział _Modlitwa i nauka_, _Księga SZZ_

Carol nalega, że mnie odprowadzi. Laboratorium położone jest na nabrzeżu, tak jak inne rządowe instytucje; jest to szereg jasnych białych budynków, połyskujących w słońcu niczym lśniące zęby między rozchylonymi ustami oceanu. Gdy byłam mała i dopiero co przeniosłam się do domu Carol, ciotka codziennie odprowadzała mnie do szkoły. Przedtem razem z mamą i siostrą mieszkałam na obrzeżach miasta, dlatego te wszystkie kręte, ciemne ulice, wśród których unosił się zapach śmieci i nieświeżych ryb, jednocześnie mnie fascynowały i przerażały. Pragnęłam, by ciocia wzięła mnie za rękę, ale nigdy tego nie zrobiła. Zaciskałam więc tylko dłonie i podążałam za hipnotycznym szelestem jej sztruksowych spodni, z trwogą oczekując chwili, gdy ponad szczytem ostatniego wzgórza wyłoni się Szkoła Świętej Anny dla dziewcząt, której budynek z ciemnego kamienia pokryty bruzdami szczelin przypominał ogorzałą od wiatru i słońca twarz rybaka.

To niesamowite, jak z czasem wszystko się zmienia. Kiedyś przerażały mnie ulice Portland i niechętnie rozstawałam się z Carol. Teraz znam to miasto tak dobrze, że mogłabym pokonać wszystkie wzniesienia i zakręty z zamkniętymi oczami. A jeśli chodzi o moją ciotkę, to niczego bardziej dzisiaj nie pragnę, jak zostać sama. Dociera do mnie zapach oceanu, ukrytego jeszcze przed moim wzrokiem za wijącą się pagórkowato wstęgą ulic, i to mnie odpręża. Aromat soli unoszony wiatrem znad morza nadaje powietrzu ciężar i konsystencję.

– Pamiętaj – powtarza Carol po raz tysięczny. – Owszem, chodzi o to, żeby zaprezentować swoją osobowość, ale im ogólniejszą dasz odpowiedź, z tym większej grupy chłopców wybiorą ci kandydatów na męża. – Ciotka, mówiąc o małżeństwie, zawsze używa słów wyjętych prosto z _Księgi SZZ_, takich jak „obowiązek”, „odpowiedzialność” i „wytrwałość”.

– Tak jest, będę o tym pamiętać.

Mija nas autobus z herbem Szkoły Świętej Anny, więc szybko spuszczam głowę, wyobrażając sobie, jak Cara McNamara czy Hillary Packer wyglądają teraz przez zabrudzone szyby i z chichotem pokazują mnie sobie palcami. Wszyscy wiedzą, że dzisiaj jest dzień mojej ewaluacji. W ciągu roku wyznaczane są tylko cztery terminy i zapisuje się na nie z ogromnym wyprzedzeniem.

Makijaż, na który nalegała Carol, sprawia, że moja skóra jest śliska i nie ma czym oddychać. Gdy przed wyjściem spojrzałam w lustro w łazience, stwierdziłam, że wyglądam jak ryba, a z tymi wszystkimi metalowymi wsuwkami i spinkami we włosach wręcz jak ryba z haczykami wbitymi w głowę.

Nie lubię się malować, nigdy nie interesowały mnie szminki czy błyszczyki. Moja najlepsza przyjaciółka Hana uważa mnie z tego powodu za wariatkę, ale ona to zupełnie co innego. Hana jest po prostu cudowna – nawet gdy zwyczajnie upnie swoje blond włosy w niedbały kok na czubku głowy, jej fryzura wygląda na starannie wystylizowaną. Jeśli natomiast o mnie chodzi, to choć nie jestem brzydka, nie można też powiedzieć, żebym była ładna. Wszystko we mnie jest trudne do określenia. Moje oczy nie są zielone ani brązowe, ale jakby pomiędzy. Nie jestem chuda i nie jestem też gruba. Jedyną rzeczą, którą można o mnie powiedzieć na sto procent, jest to, że jestem niska.

– Gdyby cię, nie daj Boże, zapytali o kuzynostwo, pamiętaj, mów, że nie znałaś ich za dobrze...

– Mhm. – Jej słowa wpadają mi jednym uchem, a drugim wypadają. Jest gorąco, zbyt gorąco jak na czerwiec, i czuję, że w dole pleców i pod pachami wykwitają mi plamy potu, mimo że tego ranka nie szczędziłam dezodorantu. Po prawej znajduje się zatoka Casco, otoczona wyspami Peaks i Great Diamond, a na nich widać wieże obserwacyjne. Za zatoką rozciąga się bezkresny ocean, a jeszcze dalej wszystkie te kraje i miasta na skraju ruiny, wyniszczane chorobą.

– Lena, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Carol kładzie mi rękę na ramieniu i odwraca twarzą do siebie.

– Niebieski – odpowiadam mechanicznie. – Niebieski to mój ulubiony kolor. Albo zielony. – Czarny jest zbyt ponury, czerwony obudzi czujność komisji, różowy z kolei uchodzi za infantylny, a pomarańczowy za dziwaczny.

– A co lubisz robić w wolnym czasie?

Próbuję delikatnie wyswobodzić się z jej uścisku.

– Już to przerabiałyśmy.

– Ale to ważne, Lena. To może być najważniejszy dzień twojego życia.

Wzdycham ciężko. Gdy dochodzimy na miejsce, brama broniąca wejścia do rządowych laboratoriów otwiera się powoli ze zgrzytem. Za nią ukazują się dwie kolejki: po jednej stronie dziewczyny, a kilkanaście metrów dalej, przy drugim wejściu, chłopcy. Ostre słońce każe mi zmrużyć oczy, gdy próbuję wypatrzyć znajome twarze, i oślepiona blaskiem oceanu widzę tylko migoczące czarne plamki.

– Lena? – pogania mnie Carol.

Biorę głęboki oddech i zaczynam monolog, który powtarzałyśmy już miliony razy:

– Lubię pracę w szkolnej gazetce. Interesuję się fotografią, ponieważ w niezwykły sposób potrafi uchwycić i zatrzymać chwilę. Lubię spotkania z koleżankami i koncerty w Deering Oaks Park. Lubię biegać, przez dwa lata byłam współkapitanem szkolnej drużyny w biegach przełajowych. Pobiłam też rekord szkoły w biegach na pięć tysięcy metrów. Często zajmuję się młodszymi członkami rodziny i naprawdę lubię dzieci.

– Skrzywiłaś się – mówi Carol.

– Uwielbiam dzieci – powtarzam, tym razem z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Tak naprawdę niezbyt je lubię, z wyjątkiem Gracie. Dzieci są męczące, robią dużo hałasu, łapią, co popadnie, plączą się pod nogami i sikają w majtki. Ale cóż, dobrze wiem, że kiedyś sama będę musiała je mieć.

– Już lepiej – stwierdza Carol. – Mów dalej.

– Moje ulubione przedmioty to matematyka i historia – oznajmiam i Carol kiwa głową z zadowoleniem.

– Lena!

Odwracam się i widzę Hanę, która właśnie wygrzebuje się z samochodu rodziców. Jej jasne loki tańczą na wietrze, a półprzezroczysta tunika ześlizguje się z opalonego ramienia. Wszyscy w kolejce do laboratorium odwracają się w jej stronę. Hana właśnie tak działa na ludzi.

– Lena! Zaczekaj! – Hana biegnie w naszym kierunku, machając do mnie radośnie. Za jej plecami auto zaczyna mozolnie zawracać na wąskiej drodze dojazdowej. Samochód rodziców Hany jest ciemny i lśniący jak pantera. Gdy kilka razy miałam okazję przejechać się nim po okolicy, czułam się jak księżniczka. Teraz już mało kto ma samochody, a jeszcze większą rzadkością są te, które jeżdżą. Ropa jest ściśle racjonowana i bardzo droga. Wśród klasy średniej spotyka się więc czasem zwyczaj trzymania samochodów w ogródkach przed domem, gdzie wyglądają jak posągi, zimne i martwe, z nieskazitelnymi oponami.

– Dzień dobry, pani Tiddle – wyrzuca z siebie Hana jednym tchem, dopadając nas. Z jej niedomkniętej torby wypada jakieś czasopismo i Hana schyla się, by je podnieść. To jedna z rządowych publikacji, „Dom i Rodzina”, w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie Hana krzywi się. – Mama kazała mi zabrać. Stwierdziła, że powinnam to czytać, oczekując na swoją kolej. Jej zdaniem to zrobi dobre wrażenie. – Po czym wkłada palec do gardła i udaje, że wymiotuje.

– Hana – Carol przywołuje ją do porządku przenikliwym szeptem. Zdenerwowanie wyczuwalne w jej głosie przyprawia mnie o niespokojne bicie serca. Ciotkę rzadko coś wyprowadza z równowagi, nawet na chwilę. Rozgląda się wokół niespokojnie, jak gdyby spodziewała się patroli porządkowych lub komisji ewaluacyjnej czających się na ulicy w ten jasny letni poranek.

– Proszę się nie martwić, nie szpiegują nas. – Hana odwraca się plecami do Carol, dodając bezgłośnie w moją stronę: „jeszcze nie”. I szczerzy zęby w uśmiechu.

Obie kolejki robią się coraz dłuższe i wychodzą już na ulicę. Nie zmniejszają się nawet, gdy szklane drzwi laboratorium otwierają się i pojawiają się w nich pielęgniarki z podkładkami do pisania, po czym zaczynają wprowadzać ludzi do poczekalni. Carol kładzie delikatnie rękę na moim łokciu.

– Lepiej stań w kolejce – mówi. Jej głos znowu brzmi normalnie. Chciałabym, żeby spłynęło na mnie choć trochę z jej spokoju. – I... Lena?

– Tak? – Czuję, że robi mi się słabo. Laboratorium wydaje się takie odległe, jego biel tak oślepiająca, że ledwo mogę na nie patrzeć, a chodnik przed nami lśni od gorąca. Słowa „najważniejszy dzień twojego życia” ciągle dźwięczą mi w uszach. Słońce wygląda jak ogromny reflektor.

– Powodzenia – Carol rzuca mi przelotny uśmiech.

– Dzięki. – Chciałabym w głębi duszy, żeby powiedziała coś innego, na przykład: „na pewno świetnie sobie poradzisz” albo „nie martw się”, lecz ona stoi nieruchomo i tylko mruga oczami, z twarzą spokojną i nieodgadnioną jak zawsze.

– Proszę się nie martwić, pani Tiddle. – Hana puszcza do mnie oko. – Dopilnuję, żeby tego nie schrzaniła. Obiecuję.

Hana podchodzi do ewaluacji z takim luzem, nonszalancją i naturalnością, że całe zdenerwowanie spływa ze mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Ruszamy w stronę laboratorium. Hana ma prawie metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Gdy idziemy razem, muszę co chwila z lekka podskakiwać, by dotrzymać jej kroku, przez co wyglądam pewnie jak kaczka wynurzająca się spod wody. Dzisiaj mi to jednak nie przeszkadza. Cieszę się, że Hana jest ze mną. Gdyby nie ona, byłabym teraz kłębkiem nerwów.

– O Boże – wzdycha, gdy zbliżamy się w stronę kolejki. – Twoja ciotka strasznie to wszystko przeżywa, no nie?

– Ale to przecież _jest_ poważna sprawa. – Stajemy na końcu ogonka. W tłumie rozpoznaję kilka znajomych twarzy: parę dziewczyn ze szkoły, które znam z widzenia, i jakichś chłopców, których widziałam grających w nogę za Spencer Prep, jedną z męskich szkół. Jeden z nich spogląda w moją stronę i widzi, że się na nich gapię. Unosi brwi, więc szybko spuszczam wzrok, czując na twarzy uderzenie gorąca, a w żołądku nerwowe pulsowanie. Będziesz sparowana za niecałe trzy miesiące, powtarzam sobie, ale słowa te wydają się tak absurdalne i pozbawione sensu, jak gra w lepieje, w której układa się niedorzeczne zdania: „lepiej zjeść banana w szybkiej motorówce, niźli na wieprzowej pomykać parówce”.

– Tak, wiem. Wyobraź sobie, że czytałam _Księgę SZZ_ tyle samo razy co wszyscy. – Hana podnosi okulary nad czoło i trzepocząc rzęsami, recytuje słodkim głosikiem: – Dzień ewaluacji jest ekscytującym rytem przejścia, który toruje nam drogę ku szczęśliwej przyszłości w stabilności i partnerstwie. – Po czym spuszcza okulary z powrotem na nos i krzywi się.

– Nie wierzysz w to? – pytam szeptem.

Hana ostatnio dziwnie się zachowuje. Zawsze była inna niż wszyscy – bardziej otwarta, niezależna, odważniejsza. To jeden z powodów, dla których chciałam się z nią zaprzyjaźnić. Ja zawsze byłam nieśmiała i bałam się, że powiem lub zrobię coś nieodpowiedniego, a Hana jest pod tym względem moim przeciwieństwem. Ale ostatnio doszło do tego coś jeszcze. Przestała się przejmować szkołą, kilka razy wzywano ją nawet do gabinetu dyrektora za arogancję wobec nauczycieli. I czasem w środku zdania zatrzymuje się, po prostu zamyka usta, jakby napotkała jakąś przeszkodę. Parę razy przyłapałam ją też, jak wpatrywała się w ocean, jakby myślała o tym, żeby odpłynąć jak najdalej stąd. Gdy teraz na nią patrzę, na jej jasnoszare oczy i wąskie usta, czuję przypływ paniki. Myślę o mojej mamie lecącej w dół, zanim runęła w ocean jak kamień. Myślę o twarzy dziewczyny, która skoczyła z dachu laboratorium kilka lat temu, i o jej policzku przylegającym do chodnika. Odsuwam od siebie myśli o chorobie. Hana nie jest chora. Nie może być chora. Wiedziałabym o tym.

– Gdyby naprawdę chodziło im o nasze szczęście, pozwoliliby nam samym wybierać – mruczy Hana z pretensją w głosie.

– Hana – upominam ją ostro. Krytykowanie systemu jest w naszym kraju najcięższym przestępstwem. – Cofnij to, co powiedziałaś.

Hana podnosi ręce do góry.

– No dobra, dobra. Cofam.

– Przecież wiesz, że to nie działa. Zobacz, jak było kiedyś. Wieczny chaos, kłótnie i wojny. Ludzie byli nieszczęśliwi.

– Powiedziałam już, że to cofam. – Hana uśmiecha się do mnie, ale złość jeszcze mi nie przeszła, więc odwracam wzrok.

– Poza tym – ciągnę – przecież dają nam wybór.

Zwykle komisja ewaluacyjna tworzy listę czterech lub pięciu kandydatów najbardziej do nas podobnych i wybieramy spośród nich. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni. W ciągu tych wielu lat, od kiedy ludzie poddawani są zabiegowi, a małżeństwa aranżowane, w stanie Maine było tylko kilka rozwodów, a w całych Stanach niecały tysiąc – a do tego w większości przypadków jedno z małżonków było podejrzane o sympatyzowanie z ruchem oporu, wobec czego rozwód był koniecznością pochwalaną przez rząd.

– Bardzo _ograniczony_ wybór – poprawia mnie Hana. – Możemy wybierać tylko spośród tych, których dla nas wybrano.

– Każdy wybór jest ograniczony – warczę. – Takie jest życie.

Hana otwiera usta, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale zamiast tego zaczyna się śmiać. Potem chwyta mnie za rękę i ściska ją dwa razy szybko, dwa razy przeciągle. To nasz stary sygnał, który wprowadziłyśmy w drugiej klasie, kiedy jedna z nas była przestraszona lub smutna, sposób na to, by powiedzieć: „nie martw się, masz przecież mnie”.

– Okej, okej, nie zaperzaj się. Jestem fanką ewaluacji, w porządku? Niech żyje dzień ewaluacji!

– To już lepiej – odpowiadam, ale niepokój mnie nie opuszcza. Kolejka posuwa się powoli. Wreszcie mijamy żelazne bramy zwieńczone drutem kolczastym i wchodzimy na długi podjazd, który rozwidla się na kilka dróg, wiodących do poszczególnych budynków laboratoryjnych. Nas skierowano do budynku 6-C, chłopców zaś do 6-B i kolejki zaczynają się rozchodzić.

Gdy jesteśmy już blisko wejścia, za każdym razem gdy szklane drzwi rozsuwają się, a potem z szumem zamykają, uderza nas powiew klimatyzowanego powietrza. To cudowne uczucie, jak gdyby na chwilę otoczyła człowieka cienka warstwa lodu, więc obracam się, podnosząc kucyk znad karku, już teraz zmęczona upałem. W domu nie mamy klimatyzacji, tylko wysokie, niezgrabne wiatraki, które zawsze gasną w środku nocy. Zresztą przez większość czasu Carol nawet na to nam nie pozwala. Pochłaniają za dużo energii – tłumaczy – a nas na to nie stać.

Wreszcie przed nami zostało już tylko kilka osób. Przed budynek wychodzi pielęgniarka ze stosem podkładek do pisania oraz garścią długopisów i zaczyna je rozdawać.

– Proszę się upewnić, że wszystkie wymagane pola są wypełnione – mówi – a w szczególności informacje o zdrowiu i rodzinie.

Serce podchodzi mi do gardła. Ponumerowane pola na stronie – nazwisko, imię, drugie imię, adres, wiek – zlewają się w jedno. Cieszę się, że mam przed sobą Hanę. Jej widok, gdy zaczyna szybko i pewnie wypełniać formularz, opierając podkładkę na przedramieniu, dodaje mi otuchy.

– Następna.

Drzwi otwierają się znowu, pojawia się w nich inna pielęgniarka i gestem zaprasza Hanę do środka. W bijącym chłodem półmroku naszym oczom ukazuje się biała poczekalnia z zielonym dywanem.

– Powodzenia – rzucam jej na odchodne.

Hana odwraca się i posyła mi szybki uśmiech. Ale widzę, że i ją dopadły nerwy. Poznaję to po drobnej zmarszczce między brwiami i po tym, że zagryza wargę.

Już ma wejść do środka, kiedy odwraca się nagle i podchodzi do mnie z powrotem, ma twarz obcą i dziką, chwyta mnie za ramiona i zbliża usta do mojego ucha. Wystraszona, upuszczam podkładkę.

– Wiesz, że nie możesz być szczęśliwa, jeżeli czasami nie bywasz nieszczęśliwa, prawda? – szepcze ochrypłym głosem, jak gdyby przed chwilą płakała.

– Co? – Jej paznokcie wpijają mi się w ramiona i nagle Hana budzi we mnie przerażenie.

– Nie możesz być naprawdę szczęśliwa, jeżeli czasami nie bywasz nieszczęśliwa. Wiesz o tym, prawda?

Zanim mam szansę odpowiedzieć cokolwiek, Hana puszcza mnie i gdy się odsuwa, jej twarz jest tak pogodna, piękna i spokojna jak nigdy. Schyla się po moją podkładkę i podaje mi ją z uśmiechem. Potem odwraca się i znika za szklanymi drzwiami, które otwierają się i zamykają za nią gładko jak tafla wody nad topielcem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: