Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Demoniczne kobiety - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Demoniczne kobiety - ebook

"Demoniczne kobiety" to porywająca książka Leopolda von Sacher-Masocha, która wnika w zawiłe relacje między sadystycznymi kobietami a mężczyznami niezdolnymi oprzeć się ich magnetycznemu urokowi. Poznaj mroczne historie o intensywnych namiętnościach, które przekraczają granice konwencjonalnych uczuć. Książka odsłania skomplikowaną psychologię postaci, ukazując niecodzienne związki, które fascynują i wciągają od pierwszych stron. Ta książka zgłębia niezwykłe relacje, ukazując złożoność ludzkiej psychiki i emocji w skrajnych sytuacjach. Czytaj o intensywnych namiętnościach, które przekraczają granice konwencjonalnej miłości, wciągając czytelnika w świat niecodziennych uczuć i zachowań.

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-636-1
Rozmiar pliku: 509 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wiera Baranow.

Paroch Anastazy Dymitrowicz Baranow miał jedenaścioro dzieci, w czem sześć córek, z których najstarszą była Wiera. Idąc za duchem czasu, postanowił Baranow dać córkom wyższe wykształcenie i w istocie łożył wiele na naukę najstarszej Wiery, mniej zaś czynił dla młodszej Nadeżdży, jeszcze mniej dla Łubowy, aż wreszcie dał sobie z tem zupełny spokój. Jak na jego stosunki majątkowe, pociech tych było stanowczo za wiele, wobec czego reszta córeczek wychowywała się prawie tak samo, jak inne dzieci wiejskie, co wreszcie spotkało Nadeżdę i Lubowę, a jedna tylko Wiera inną poszła drogą i za wiele zakosztowała owoców zakazanych zwykłym kobietom.

Prześcignęła ona wkrótce pod względem nauki swego ojca. Szczególnie poczyniła zadziwiające postępy w nauce języków starożytnych i współczesnych, tak, że mogła z należytem zrozumieniem czytać książki w językach tych pisane. Pochłaniała więc wszystko, co jej padło pod rękę: dzieła naukowe jakiejkolwiek gałęzi powieści, poezye, czasopisma, broszury polityczne i społeczne i t. d.

Była to dziewczyna przystojna, miła, tem więcej, że z urodą łączyła się u niej niezwykła inteligencya. Wiera dbała gorliwie o swą powierzchowność, o toaletę, nie tak, jak to czynią zwykle studentki. Jej smukła, średniego wzrostu postać, żywe i zgrabne ruchy harmonizowały doskonale z wyrazem niebieskich oczu i małym orlim nosem, który kazał się domyślać natury energicznej, wytrwałej, a nawet skłonnej do entuzyazmu.

Pewnego dnia oświadczyła Wiera rodzicom, że ma zamiar poświęcić się medycynie. Matka tak się tem przelękła, że aż musiała usiąść, ojciec tylko westchnął. Oboje wiedzieli dobrze o tem, że wszystkie perswazye byłyby tu bezskuteczne i dlatego nie próbowali nawet odwieść jej od powziętego zamiaru. Wiera spakowała manatki, wyjechała do Kijowa, zapisała się tam na fakultet medyczny na uniwersytecie i rozpoczęła nieugiętą, gorliwą pracę. Było tam więcej panien, które dążyły do tego samego celu również z niezwykłym zapałem, lecz Wiera wyróżniła się wkrótce z pośród nich do tego stopnia, że zwróciła na siebie szczególniejszą uwagę profesorów i kolegów.

Wśród tych ostatnich znajdował się niejaki Sergiusz Nestorowicz Krubin, wyróżniający się również z pośród kolegów niezwykłemi zdolnościami. Był on już prawie na ukończeniu swoich studyów i pełnił przy katedrze fizyologii funkcye asystenta, a nawet ogłosił w czasopismach lekarskich kilka bardzo ciekawych rozpraw, będących wynikiem własnych spostrzeżeń i odkryć. Koledzy nazywali go pionierem nowych prądów w medycynie.

No i ten dzielny, poważany, lubiany powszechnie młodzieniec zajął się nagle... Wierą i to nie na żarty. Kręcił się koło niej ustawicznie, nadskakiwał, wyświadczał rozmaite drobne koleżeńskie grzeczności, odprowadzał do domu, a nawet ją odwiedzał, mimo że z braku czasu wymawiał się od wizyt w domach najbogatszych rodzin w mieście.

Czy zakochał się może w Wierze, może się oświadczył? Bynajmniej. Cóż więc było właściwie między nimi obojga? Wszak i ona go wyszczególniała z pomiędzy wszystkich kolegów. Jemu tylko podawała rękę, on jeden tylko mógł się cieszyć rzuconym mu od czasu do czasu przyjaznym uśmiechem.

Raz tylko odważył się na ton więcej niż koleżeński. Chciał wynurzyć przed nią jakąś serdeczną myśl, lecz przerwała mu natychmiast żartobliwie:

— Sergiuszu Nestorowiczu... powoli... Powinniście przedewszystkiem dbać o siebie, o własne swoje szczęście. Zdaje mi się bowiem, że macie narzeczoną, a tą jest... wiedza. Co się zaś tyczy mnie to muszę bezwarunkowo rozporządzać wolnością. Jarzmo nie jest wskazane ani dla mnie ani dla was.

Krubin wzruszył ramionami i wybuchnął śmiechem. W dwa lata później spotkał ją na głębokiej prowincyi, gdzie zapewne wskutek kaprysu, pełniła obowiązki dozorczyni chorych. Posiadała więcej znajomości z zakresu medycyny, niż niejeden lekarz prowincyonalny, a że nie dozwolono jej zastosowywać w praktyce zdobytej wiedzy, podjęła się dzielna dziewczyna bardzo uciążliwego zadania pomocnicy lekarskiej, i wkrótce doprowadziła do tego, że stała się dla lekarzy wręcz niezbędną. Krubin wzywał ją często do narad nad tym lub owym chorym i pewnego razu, zastawszy ją czuwającą u łoża ciężko chorego, zauważył do obecnych:

— Lepiej że ona tu jest, niżli ja. Ma tak miękką rękę...

I znowu raz, ująwszy tę aksamitną rączkę miał zamiar coś rzec, ale Wiera roześmiała się:

— Co się z wami dzieje, Sergiuszu Nestorowiczu? Uważałam was za poważnego mężczyznę...

Innym razem, gdy ujął jej rękę, ozwała się żartobliwie:

— Ależ doktorze, czuję się Bogu dzięki zupełnie zdrową i badanie pulsu u mnie jest zbyteczne.

Krubinowi nie pozostawało nic innego, jak tylko westchnąć, puścić delikatną rączkę i mówić o bandażach lub o nowo odkrytych medykamentach.

Rozdzieleni wkrótce, spotkali się raz jeszcze w ambulansie wojskowym pod Plewną.

Wojna z Turkami wywołała w całej Rosyi gorączkowe podniecenie. I nie był to słomiany ogień, lecz zapał, wynikający z głębokiego przekonania, które może być porównane z ukrytym podziemnym płomieniem, nie dającym się łatwo i byle czem ugasić.

Nie dziw więc, że zawsze sceptycznie usposobiony Krubin i piękna z lodowatem sercem, Wiera, dali się porwać również temu zapałowi. On zaciągnął się w szeregi sanitarne jako lekarz, ona jako ochotniczka do pielęgnowania rannych i przypadek zrządził, że spotkali się oko w oko przy łożu rannego artylerzysty.

— Wyście tu, Wieruszka?

— Sergiuszu Nestorowiczu, to bardzo ładnie z waszej strony.

— Ba, ale wy? No, no.

Nie było jednak wiele czasu na komplementy. Po kilku strasznych bitwach pozostało na pobojowiskach tysiące rannych, potrzebujących nagłej pomocy. Lazarety były przepełnione — naokół jęki, zgroza, śmierć. W ciągu całej nocy raz tylko mógł Krubin zbliżyć się na chwileczkę do Wiery i odwinąwszy jej rękaw kożuszka, pocałować w ramię, ręce bowiem miała całe krwią zbroczone.

— Zawsze ten sam — odezwała się z uśmiechem.

— Zawsze i wiecznie — odparł — a przynajmniej tak długo, jak długo będziecie piękną, Wieruszka.

— A ja wam mówię, że się łudzicie — odpowiedziała na to i wymknęła się do dalszej pracy.

W dwa dni później odbył się pamiętny atak Rosyan na Gorei-Dubnik.

Krubin dowodził oddziałem ambulansowym, do którego przyłączyła się także Wiera. Wśród gradu kul na placu boju pełnili oboje bez wytchnienia heroiczną swą służbę. O piątej godzinie przypuszczono ostateczny atak. W chwili tej gorzały wszystkie serca ogniem bohaterstwa. Kolumny wojsk rosyjskich szły z nieustraszoną odwagą naprzeciw gradu kul karabinowych i wystrzałów armat. Jeszcze chwila... straszliwy okrzyk »hura« i.. reduta zdobyta. Pasza i 1600 żołnierzy złożyło broń, cztery armaty zdobyto. Na pobojowisku legło parę tysięcy.

* * *

Nadeszła noc. Płonące domy Gorei-Dubnik oświeciły czerwonym blaskiem okoliczne wzgórza i namioty biwakującego wojska rosyjskiego. Naokoło rozlegały się tony pieśni rodzinnej, jakby to było gdzieś tam, wśród cichej wioski, w ojczyźnie. Wiera wyszedłszy na chwilę z szopy, służącej za lazaret, usiadła na progu i przysłuchiwała się melodyi. Było jej dziwnie dobrze. Mimowoli podniosła wzrok ku niebu, zasianemu milionami gwiazd i westchnęła z tęsknotą, oczekując nieznanych jej może dotąd przeczuć i wzruszeń.

W tem nagle zbliżył się do niej jakiś artylerzysta, z obandażowaną głową, i rzekł tonem błagalnym:

— Przebaczcie, mateczko... Tu niedaleko leży mój porucznik, ratujcie go...

— Gdzie? — zapytała Wiera, zrywając się.

— Tam, w tej oto chacie.

Wiera przeszła w poprzek drogi i spotkała się z Krubinem.

— A wy gdzie, Wiera? — zapytał.

— Do tej chaty naprzeciw.

— Po co? Tam leżą tylko umarli, albo tacy, którzy wkrótce nimi będą.

Wiera wzruszyła niecierpliwie głową i pospieszyła do wskazanej chaty.

W dużej, ale nizkiej izbie, leżało na podłodze, zaścielonej słomą, około dwunastu żołnierzy. Żaden się nie ruszył. Słychać tylko było rzężenie i czasem cichy, stłumiony jęk. Rozprzestrzeniała tu istotnie swoje skrzydła cisza śmierci. Wiera wahała się chwilę u progu, poczem wzięła do ręki lampkę i oświeciła nią twarze leżących.

Naprzeciw drzwi leżał młody oficer, prawie dziecko, o twarzy pięknej i niewinnej. Zdawało się, że śni, że marzy o kraju rodzinnym, a może o sławie. Wiera nachyliła się nad nim, wzruszona głęboko jego losem.

Wtem oficer otwarł powieki i Wiera ujrzała dwoje dużych niebieskich oczu, pełnych wyrazu natchnienia, czy tęsknoty.

— Ktoś ty? — zapytał ledwie dosłyszalnym szeptem.

— Pielęgniarka rannych.

— Jak się pani nazywa?

— Wiera.

Spojrzał na nią badawczo, z wysiłkiem uśmiechnął się w końcu.

— A mnie się zdawało, że to anioł — szepnął — gdy tymczasem był to sen tylko, sen bardzo piękny...

— Czy mogę panu co pomódz? Opatrzono pana należycie? — pytała Wiera.

— Niestety, pomoc wszelka jest zbyteczna. Powiedział mi to lekarz i zapewne nie bezpodstawnie... Jeżeli jednak pani mogłaby napisać kilka słów do...

— Do matki?

— Tak?

Wiera opuściła szybko rannych, udała się do lazaretu, a wyszukawszy w walizce papier i ołówek, wróciła do rannego oficera. Przy świetle lampki pisała na jego kolanach, on jej dyktował, poczem podpisał się własnoręcznie: Leon Kiryłowicz Melinow.

Wiera schowała list za gors i klęcząc jeszcze, wejrzała w jego oczy. Nagle chwyciła go za obie ręce i ozwała się.

— Nie! Pan nie umrze, panu umrzeć nie wolno!

— A jednak, Wiero, czuję już w pobliżu śmierć... Już się czai, już...

— Majaczy pan w gorączce.

— Nie, nie majaczę. Tak było przeznaczone, tak być musi — umieram. Żem jednak młody i że tak młodo umierać muszę, to również nic wielkiego. Lecz stracić coś, co się ledwie poznało, co wydawało się tak pięknem, tak nieskończenie pięknem...

— Co pan chce przez to powiedzieć?

— Czy to nie jest smutne i bolesne umierać, nie kochając i nie będąc kochanym?

— No tak, ale pan nie umrze, pan wyzdrowieje i wówczas miłość...

— Niechże mnie pani nie łudzi.

Milczeli oboje przez chwilę, nagle on odwrócił swą piękną twarz do ściany i począł cicho płakać. Wiera uspokajała go, jak mogła, doznając przy tem nieokreślonego, dziwnego uczucia. Z bijącem sercem wybiegła i odszukała Krubina, aby go raz jeszcze przyprowadzić do umierającego.

— Niema ratunku? — zapytała go, gdy wychodził z chaty.

— Nie.

— Jak długo może jeszcze żyć?

— Najdalej do rana.

Po tych słowach Krubin oddalił się szybko w ciemność nocy, straszną i złowrogą, z powodu łuny pożarnej, odbijającej się o okoliczne pagórki. Wiera spojrzała ku gwiazdom, błyszczącym z rzadka na firmamencie, zamyśliła się chwilę i nagle, jakby coś postanowiwszy, wróciła do chaty i usiadła obok umierającego młodzieńca.

— I cóż lekarz powiedział?

Zbyła to pytanie milczeniem.

— A ja wiem. Powiedział, że muszę umrzeć.

I znowu się nie odezwała, a on mamrotał:

— Oh tak, umrzeć... niekochanym... to okropne... — a wyciągnąwszy drżącą rękę, by nią pogładzić włosy dziewczyny, dodał: — jak miękkie, jak dziwnie wonne i piękne są te włosy...

A ona otwarła nagłe ramiona do uścisku i ozwała się, jakby natchniona:

— Leonie Kiryłowiczu, kocham cię...

Młody oficer podniósł się z barłogu, i utkwił wzrok w tej cudownej twarzy.

— Ty mnie kochasz? Doprawdy, uszom własnym uwierzyć nie mogę. Jakże to możliwe... Tyś taka piękna... taka młoda... Jedno spojrzenie wystarczyło, abym cię ukochał pierwszą i zarazem ostatnią miłością...

To mówiąc, objął ją za szyję, przycisnął do siebie i gorące, drżące usta przywarł do jej ust.

— Jestem twoją — mówiła Wiera, podnosząc palce jak do przysięgi — i będę twoją na wieki, niczyją więcej nigdy.

— Dziękuję ci, stokrotnie ci dziękuję. Pozwól mi teraz umrzeć. Śmierć nie jest już dla mnie straszną.

Położył głowę na jej łonie i umilkł.

* * *

Brzask dnia zastał jednego trupa więcej w chłopskiej chacie. Wiera podniosła się.................Czerwona noc w Dragalu.

W roku 1809 wybuchła nagle wojna między Austryą a Francyą. Dalmacya należała w owych czasach do królestwa Illiryi, zostającego pod zwierzchnictwem Francyi. Jak onego czasu rzeczpospolita wenecka, tak obecnie cesarstwo francuskie znajdowało tu najlepszych marynarzy i żołnierzy.

Skoro tylko postanowiono rozpocząć kampanię przeciw Austryi, zarządził cesarz Napoleon pobór rekruta we wszystkich okolicach nad brzegiem Adryatyku. Wieść o tem wywarła na ludności, przygotowanej zresztą na wszystko najgorsze, wielkie przygnębienie. Jeżeli bowiem trzeba było owym wolnym mieszkańcom Karsu, zatrudnionym pasterstwem, w niedostępnych górach przelać krew, to woleli oni uczynić to raczej w obronie własnej wolności. I istotnie ideą taką przejął się niemal cały ogół. Zorganizowano czemprędzej zastęp emisaryuszy, którzy rozbiegli się po najdalszych zakątkach kraju, roznosząc rozkaz wyemigrowania natychmiast, bądź do wolnej Czarnogóry, bądź do Hercegowiny. Ściągały się więc całe gromady i przechodziły granicę, aby się tam organizować w większe oddziały i potem wtargnąć do Dalmacyi, celem przeprowadzenia wojny partyzanckiej ze znienawidzonymi Francuzami.

Wsie były jak wymarłe, pozostali w nich tylko starce, dzieci i kobiety.

Prefekci francuzcy wysyłali do stolicy alarmujące raporty. Zamiast dostarczać rekrutów żądali oni wojska do zamknięcia kordonem granicy i wyławiania uciekinierów z zakątków górskich. Dzięki temu desygnowano wkrótce do Dalmacyi liczne oddziały wojskowe, które obsadziły granice od wschodu. We wsi Dragal, na pograniczu Czamogórskiem, rozkwaterowały się dwa szwadrony konnych strzelców. Ustawiły one wzdłuż granicy liczne wedety i patrole, zwłaszcza w nocy i pilnowały czujnie, aby nikt na tamtą stronę nie przeszedł.

Ze wsi tej wyemigrował przedtem do Czarnogóry jeden z głównych przewódców powstania, wieśniak Iwan Golowicz, pozostawiwszy w domu żonę Terkę i dwoje dzieci.

Terka była prawdziwą Dalmatynką; smukła, wysoka, silna i dobrze zbudowana. Twarz miała nieco bladą, włosy czarne jak heban i błyszczące duże oczy. Uchodziła w okolicy za piękność i słynęła z dumy, zwłaszcza zanim wyszła zamąż.

Możliwe, że tęsknota za piękną ukochaną zmusiła pewnego dnia Golowicza do odwiedzin swego domu na krótki czas. Przyszedł w nocy, ażeby, jak opowiadał, zasięgnąć języka o Francuzach, ale w gruncie rzeczy więcej zależało mu na tem, aby przycisnąć do piersi najdroższą Terkę.

W Dragalu wiedziano, że on noc spędził pod rodzinnym dachem i nikt by go nie zdradził, gdyby nie wójt Kasper Benedicz, który z jednej strony oddany był Francuzom, z drugiej zaś już oddawna przepadał za uroczą Terką. Wójt więc udał się w nocy do dowódcy i poinformował go o wszystkiem. W pół godziny później pochwycono Golowicza w jego własnym domu, zaprowadzono przed sąd wojenny, który skazał go na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok miał być wykonany rano.

Golowicz ani na chwilę się nie zapomniał, nie stracił odwagi i nie zdradził ani jednem słowem swoich towarzyszy, przebywających za granicą.

Na wszelkie zapytania odpowiadał jedno tylko, że za kraj swój, za wolność współbraci gotów jest przelać krew każdej chwili.

Na krótko przed tem, nim miano go wyprowadzić na miejsce stracenia, pojawiła się Terka, prosząc dowódcę, aby pozwolił jej pożegnać się z mężem. Prośbie jej stało się zadość. Chwila, kiedy młoda kobieta rzuciła się skazańcowi na szyję, była bardzo dla obecnych bolesna. Po długich uściskach wysunął się Golowicz z objęć ukochanej żony i ozwał się spokojnie:

— Musimy się rozstać, Terko. Bądź mężną najdroższa, tak jak ja mężnie i chętnie poniosę śmierć za swą ojczyznę. Krew moja jednak nie będzie przelana bezowocnie, a ty pamiętaj, co jesteś mi winna, jako mężowi, wedle tradycyi narodowej, uświęconej przez wieki.

— Wiem o tem — odrzekła Terka, odzyskawszy zupełnie przytomność umysłu — i pomszczę cię, tak mi dopomóż Boże!

Po tych słowach rozstali się. Rota strzelców wyprowadziła skazańca za wieś pod krzyż, ażeby wykonać egzekucyę.

Golowicz nie dał sobie zawiązać oczu, ani też nie okazał bojaźliwości, gdy mu kazano uklęknąć. Raz jeszcze wycisnął pocałunek na ustach żony, która ku niemu nadbiegła, kazał jej się usunąć na bok i oczekiwał śmierci, jak bohater.

Padła salwa. Golowicz runął na ziemię, zalany krwią i po wszystkiem...

W owych czasach obowiązywało w Dalmacyi prawo zemsty »krew za krew« i Terka postanowiła zastosować się do niego. Nocami, gdy załoga częścią spała, a częścią bawiła na patrolach, Terka skradała się od domu do domu i namawiała kobiety do czynnej walki z Francuzami. Zadanie poszło jej łatwo, tembardziej, że cudzoziemców nienawidzono ogromnie za wybryki, rabunek, zaczepianie bezbronnych kobiet i tam dalej. Wkrótce powstał szeroko rozgałęziony spisek kobiet, na którego czele stanęła dzielna Terka. Postanowiono przy najbliższej sposobności dać hasło do powstania i rzucenia się na oddziały żołnierzy z bronią w ręku.

I sposobność taka nadarzyła się niebawem, gdy pewnego dnia wójt Benedicz zawitał do chaty młodej wdowy i przymilając się, zapytał:

— No, jakże Terka, pocieszyłaś się już po stracie męża?

— Nie pozostało mi przecie nic innego — odpowiedziała kobieta spokojnie.

— Bo zresztą nie masz znowu bardzo wielkiego powodu do smucenia się — mówił wójt dalej — jest dosyć mężczyzn, którzy zdołają ocenić twą piękność i zalety serca i umysłu.

— Nie znam takiego.

— Nie? Ależ właśnie takiego masz w tej chwili przed sobą. Czy naprawdę nie wiesz o tem, jak bardzo mi się podobasz i jak mi zależy, aby cię posiąść?

— Co ja słyszę? — odpowiedziała Terka z dobrze udaną radością. — Toż istotnie byłoby to dla mnie i moich dzieci zaszczytem. Byłam żoną zwykłego chłopa, a teraz byłabym wójtową! O czemś podobnem nawet nie marzyłam nigdy.

— Cieszy mnie to, że jesteś rozsądna — odrzekł uradowany wójt — i mam nadzieję, że nie będziesz dla mnie okrutną i pozostawisz mi drzwi otworem aż do dnia, w którym przed ołtarz cię zaprowadzę.

— Ależ dobrze, zgadzam się i jeżeli macie chęć ku temu, mogę was przyjąć jeszcze dzisiejszej nocy, ale dopiero z uderzeniem dwunastej.

— Znakomicie! — zawołał uradowany wójt, wstając. — Nie zawiodłem się na tobie... A więc o północy... Przyjdę z pewnością... Do widzenia.

Noc była cicha. We wszystkich chatach pogaszono już światła. Benedicz.............Drama-Oszeuti.

W chwili, gdy okręt dobijał do brzegów Afryki, Paweł Bing stał na pokładzie i wyciągał ku nieznanej, wymarzonej krainie ramiona z tęsknotą i nadzieją, jaka wypełniała jego serce aż do ostatniej szczeliny. Nie wybrał on się do Afryki poszukiwać dyamentów, albo złota, nie miał zamiaru bynajmniej handlować kością słoniową, strusiemi piórami, lub futrami dzikich zwierząt. Do »czarnej« części świata gnała go... miłość.

Życie w starym kraju było dla niego niemożliwe z tego jedynie powodu, że znienawidził wszystkie kobiety europejskie, jako nieubłagane dla niego i przewrotne. Tu więc, w cieniu palm, w sąsiedztwie panter, lwów i krokodyli postanowił sobie znaleźć ideał, to jest kobietę, niezepsutą przez cywilizacyę i toaletę paryską, serce niewinne, któreby zdolne było do prawdziwej miłości. Wylądował w Angoli i udał się prosto do najbliższego króla, aby się poddać jego opiece.

Królem tym był Timbo Mungoli, przyjaciel wszystkich europejczyków, którzy tylko mieli pełne sakwy. Osobliwy ten władca nosił bardzo oryginalny strój: na głowie miał czarny, starannie odprasowany cylinder, a na piersi srebrny łańcuszek od zegarka — to wszystko.

Bing nie spodziewał się tak życzliwego przyjęcia na dworze królewskim. Czarny monarcha przyrzekł mu łaskawie swą opiekę i nadto dał mu eskortę, któraby go bezpiecznie zaprowadziła w głąb kraju. Za to ofiarował mu Bing z góry 1000 talarów, na wypadek, gdyby mu z powrotem droga którędyindziej wypadła. Oprócz tego wystawił mu jeszcze weksel, płatny za powrotem z wyprawy.

Timbo przyczepił sobie ten weksel do cylindra, a Paweł Bing podążył najbliższej nocy ze swoją, karawaną murzyńską dalej i podróżował kilka dni przez dzikie zupełnie okolice, które wesołych myśli bynajmniej nie budziły. Droga bowiem prowadziła przez nieprzejrzane prerye, porosłe bujną, wysoką, trawą, potem przez wspaniałe, dziewicze prawie lasy, przez rzeki biegnące z hukiem do oceanu. Na ich nizinach wypasały się całe stada dzikich zwierząt, a bliżej brzegu wygrzewały się do słońca potworne krokodyle. Tu i ówdzie pięły się zrzadka palmy, wysoko pod ciemnobłękitny firmament, to znowu zamykały widnokrąg łańcuchy gór wapiennych, a na ich stokach, białych jak marmur, odbijało się słońce, siejąc oślepiający blask, tam wreszcie ukazywały się przed oczyma łagodne, faliste wzgórza. Od czasu do czasu przeciągał gorący wiatr po spalonych od słońca zaroślach i krzakach, a rzadko tylko zabłądził skądś od morza łagodny, wilgotny wiew, którym odetchnąć było można swobodniej.

Najbliższym celem podróży Binga było miasto, w którem rezydował teść Timba Mungola. Tę prawdziwie afrykańską rezydencyę można było bez przesady nazwać »czarnem miastem«, gdyż wszystko, co tu tylko widzieć było można, wyglądało, jakby wyjęte z komina. Domy były czarne, ludzie jakby wyrzeźbieni z hebanu, drogi wysypane sadzą zamiast żwirem, nawet krokodyle i wałęsające się hyjeny wyglądały, jakby dopieroco kąpały się w atramencie.

Bing zakwaterował się w oberży, należącej do króla, i udał się spiesznie do najbliższego szynku, gdzie czarne jak węgiel murzynki sprzedawały czarne wino palmowe i gdzie można było się napić wódki bananowej, podobno najlepszej w całej Afryce. Tu kazał sobie podać łupę z orzecha kokosowego, napełnionego winem i począł figlować z kelnerkami, które, uśmiechając się, ukazywały jedynie białe — co w tem mieście białego było — zęby.

Ugasiwszy pragnienie, zapłacił Bing za wino, rozdał napiwki (które niestety nawet w Afryce obowiązują) i udał się na przechadzkę. W najbliższym gaju bananowym wyciął sobie laseczkę i pogwizdując wesoło, puścił się brzegiem rzeki wolnym krokiem, jakby to było w wiedeńskim Praterze, albo w Łazienkach w Warszawie. Łagodny wietrzyk, szemrzący wśród traw i zarośli wabił go coraz dalej i dalej w głąb falistej okolicy i palmowych gajów. Ani się spostrzegł wędrowiec, że stracił drogę wśród ciernistych krzaków. Ni naprzód, ani w tył... Szamotał się biedak, jak ptaszyna w sidłach, zmęczył się, spocił — bezskutecznie. Wydrapawszy się na cypl skalny, usiadł tam, by odpocząć. Zdala dolatywał go szum katarakty rzecznej i nie bardzo przyjemne wycie hyjen.

Po krótkim odpoczynku przedsięwziął dalsze poszukiwania drogi wśród wysokich, nieprzebytych zarośli i ledwie uszedł parę kroków, spotkał się z dwojgiem przenikliwych oczu jakiejś dzikiej bestyi.

— No, teraz ze mną już koniec z pewnością — szepnął Bing, przygotowując się na śmierć. Na szczęście zwierzę nie miało wcale zamiaru rzucać się na niego, przeciwnie, było nawet rade, że samo nie doznało zaczepki. Wkrótce też przekonał się Bing, że był to zwykły pies myśliwski, należący do łowczyni, która zbliżała się ku niemu, siedząc na grzbiecie ogromnego oswojonego lwa. Była to królewna murzyńska, bardzo rzadkiej... piękności. Miała ona na sobie pstry udrapowany fartuch, a na ramionach skórę pantery, kołczan ze strzałami i łuk. Zasłoniwszy się przed nieznajomym białym wielką tarczą, obitą skórą słoniową, poczęła mu się ciekawie przypatrywać, poczem wywiązała się między nimi »rozmowa«, oczywiście na migi. Królewna starała się dać mu do zrozumienia, że uważa go za upolowaną zwierzynę. On zaś ukląkł i prosił ją o darowanie życia. To jej wystarczyło. Przyjęła od niego zapewnienie posłuszeństwa, odebrała co miał tylko przy sobie, a następnie stanęła mu nogą na grzbiet, na znak, że jest odtąd jej niewolnikiem. Po tej ceremonii zabrała go ze sobą do swego »dworu«.

Tu księżniczka, nosząca melodyjne nazwisko Drama-Oszeuti, kazała go zamknąć do pewnego rodzaju psiej budy, gdzie za przegródką znajdowały się dwa lamparty i jeden stary krokodyl. W sąsiedztwie tych miłych towarzyszy zasnął jeniec snem sprawiedliwego i obudził się dopiero rano, gdy go wezwano do roboty w królewskich plantacyach, oczywiście razem z innymi niewolnikami. Flegmatycznie zawsze usposobiony Bing zamiast ubolewać nad swą dolą, począł się przypatrywać okolicy, która, jego zdaniem, była bardzo miła i zachwycająca. Na wzgórku wznosiła się murzyńska osada, otoczona częstokołem, jak szańcem. Poza tą ochroną ciągnęły się rozległe plantacye trzciny cukrowej, kawy i anyżu i prześliczne gaje palmowe. W poblizkiej rzece płukały murzynki złoto.

Ulicami, jeżeli wogóle może tu być mowa o tego rodzaju środkach komunikacyi, przechadzali się obywatele w czerwonych szatach i pod takimiż parasolami, podczas gdy przy pracy można było widzieć tylko niewolników w zwykłych przepaskach.

Przed pałacem Drama-Oszeuti czuwała ustawicznie warta, złożona z dzielnych, marsowo usposobionych amazonek murzyńskich. Po drugiej stronie wznosiła się świątynia, w której kapłan, o bardzo okazałej korpulencyi, składał ofiary fetyszowi.

Ledwie biały jeniec rozpoczął nieklejącą mu się robotę, przybyła do niego jedna z amazonek, chwyciła za powróz i zaprowadziła do pałacu. Tu dowiedział się, że Drama-Oszeuti wyznaczyła mu służbę przy sobie.

Służba ta wcale nie była uciążliwa. Dano mu wielki wachlarz, złożony z liści palmowych i kazano mu nim wachlować królewnę, podczas gdy ona, wyciągnięta na skórze lampartów, wydawała rozkazy, sądziła sprawy i inne załatwiała czynności.

Upływały całe godziny, a Bing wykonywał swą czynność flegmatycznie, nie podnosząc się z klęczek, i patrzył uporczywie w duże i piękne oczy królewskiej piękności. Bo że była to piękność w swoim rodzaju, o tem najwybredniejszy estetyk wątpić nie mógł. Istna Wenus, ulana... z czekolady. Policzki, uszy, czoło miała upiększone świecidełkami i mimo, że mogła rozporządzać tylko skórą rzadkich zwierząt, sznurami pereł i korali, umiała wybornie dodawać sobie szyku w ubiorze, jak pierwsza dama z bulwaru paryskiego.

Mniej przyjemnem dla Binga było inne zajęcie, polegające na obsługiwaniu starego krokodyla, który się wabił Bomby i »spensyonowanego« psiska. Szczególnie Bomby był do nowego »niewolnika« jak najgorzej usposobiony. Widocznie nienawidził białą rasę. Wywiązała się też wkrótce między obydwoma głęboko utajona niechęć.

Oprócz tego miał Bing jeszcze jedno zajęcie, a mianowicie musiał uczęszczać do szkoły ludowej, aby się wykształcić należycie w języku krajowym.

Mimo tych wszystkich, bądź co bądź nie bardzo łatwych obowiązków, znalazł Bing dosyć czasu na wyszukanie sposobu, w jaki mógłby się przypodobać swej władczyni.

Naprzód sporządził dla niej wachlarz ze strusich piór, potem ułożył bardzo barwny i gustowny parasol z różnokolorowych piór papuzich, a wreszcie z ptasiego puchu utkał, jak mógł, płaszcz królewski i ofiarował jej to wszystko. No i to zjednało mu serce władczyni w zupełności.

Tego samego jeszcze dnia otrzymał on dekret nominacyjny na nadwornego krawca i jedynem zadaniem jego było wymyślać coraz to nowe toalety dla swej pani. A tymczasem król Mungo Timboli czekał i czekał na jego powrót, z czem się łączyło wykupienie weksla, przypiętego do cylindra.

Wszyscy mężczyźni stołecznego miasta zazdrościli Bingowi łaski królewnej i podziwiali jego mądrość i wszelakie zdolności, oraz przepowiadali mu świetną przyszłość na królewskim dworze. Byle się tylko umiał zabrać do rzeczy.

Niechby naprzykład przyniósł do stóp władczyni krwawiącą głowę którego z jej wrogów, a zjednałby sobie jej serce. Tymczasem on wolał błądzić nocami nad brzegiem rzeki i przysłuchiwać się śpiewom ptaków i wyciu hyjen, albo też godzinami ślęczeć nad sporządzeniem bukietów kwiatowych lub nowego kapelusza z ptasich piórek dla Drama-Oszeuti.

Ona kochała go prawdziwie po afrykańsku, ale duma wrodzona nakazywała jej milczeć.

Pewnego razu w nocy zbliżyła się do Binga stara zaufana niewolnica królewnej i szturchnąwszy go potężnie kilka razy w bok, szepnęła mu do ucha:

— Słuchaj-no ty, niemądry człowieku... Słońce schodzi ku tobie, a ty nie umiesz sobie poradzić. Przynosisz królewnie kwiaty, podczas gdy ona oczekuje od ciebie wyznania miłości w innej formie. Przynieś jej żywe jeszcze serce, a ona cię z pewnością zrozumie.

Bing usłuchał rady starej niewolnicy, wziął strzały i łuk i udał się na polowanie, z którego wrócił dopiero pod wieczór, przynosząc w podarunku królewnie dopieroco wyjęte serce z upolowanej antylopy.

Ona przyjęła ten dar z wielką radością, cofnęła się na chwilę do swojej gotowalni i niebawem wyszła... pomalowana na czerwono. Był to znak, że Bing może starać się o jej rękę.

Następnego dnia podano do publicznej wiadomości, przy dźwiękach trąb i bębnów, że »Biały krokodyl« jest mężem Drama-Oszeuti.

Władza królewska atoli pozostała nadal w ręku pięknej władczyni, nikt bowiem z czarnych nie słuchałby białego króla.

Wesele obchodzono z wielką pompą i okazałością afrykańską, naprzód w świątyni, potem w dziedzińcu pałacu. Punktem kulminacyjnym zabaw weselnych był taniec panny młodej, pomiędzy stoma klęczącymi jeńcami wojennymi, którym na ostatek własnoręcznie pościnała głowy, śmiejąc się przytem z wyszukanym wdziękiem.

Miodowe miesiące obfitowały w przeróżne rozrywki, również po afrykańsku. Polowanie na strusie, słonie, antylopy i... ludzi przeplatano wyścigami i kawalkadami na lwach, żebrach i strusiach. Wydawano też wspaniałe uczty i biesiady, na których było wbród befsztyków słoniowych, szynek z pantery, frykasów krokodylich, pasztetów z hyjen, a wino palmowe i kokosowe piwo lało się strumieniami. Nie obeszło się i bez balów, oraz widowisk teatralnych, na których czarodzieje pokazywali istne cuda, jak naprzykład tańczącą trzcinę bambusową, z której wysypywały się pod zaklęciem czarodziejskiem tuzinami głowy ludzkie.

Tak upływał młodej parze czas, niby w raju, a król Timbo Mungoli wciąż czekał na wypłatę weksla, przyszpilonego do kapelusza. Lecz sielanka afrykańska musiała się wreszcie skończyć, a stało się to niespodziewanie, nagle, przez wybuch wojny z potężnym królem Brinca-Brami. Władca ten starał się długi czas o rękę Dramy-Oszeuti i kiedy mu ją zdmuchnął z przed nosa jakiś »Biały krokodyl«, zmobilizował swoje czarne bataliony i wtargnął w granice państwa niewdzięcznej sąsiadki.

Drama-Oszeuti zmobilizowała również swoje amazonki i obwarowała się na wzgórzu, z którego daleki roztaczał się widok. Armia była istotnie oryginalna. Amazonki w płaszczach ze skór lampartów i panter, miały na plecach kołczany, łuki i strzelby. Proch przechowywały w czaszkach ludzkich, uwiązanych z przodu na gurtach z łyka. Dzielna królowa przygotowała się na spotkanie nieprzyjaciela w ten sposób, że poniżej obozu kazała ustawić pełne beczki wina kokosowego, do którego dodano sporo opium. Kilka uzbrojonych amazonek strzegło nibyto osobliwego skarbu. Za zbliżeniem się jednak nieprzyjaciela uciekły wszystkie do swego obozu, a gdzie uwijała się dowódczyni, jak wąż, zwinna. Wojsko. Brinca-Bramisa rzuciło się tymczasem na zdobycz i niebawem wysuszyło wino do ostatniej kropli. Niedługo potem cała armia nieprzyjacielska spała w wysokiej trawie. Sen był błogi, ale przebudzenie się okropne.

Amazonki powiązały wszystkich co do jednego i spędziwszy ich jak bydło w hurmę, pognały na targ. Tam sprzedawały ich za różne przedmioty toaletowe i świecidełka — kto dał więcej.

Bing miał sposobność podziwiania najwyższej kultury afrykańskiej. Wprawdzie i kobiety europejskie ofiarują zazwyczaj swoich mężów na ołtarzu bogini mody, ale tu urządzone było wszystko prościej i praktyczniej. Tu mężczyzna miał swój ustalony kurs. Jeżeli jeden sznurek pereł kosztował jednego mężczyznę, to za płaszcz trzeba było zapłacić dwóch mężczyzn, a za parasol paryski nawet.........
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: