Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Devlin - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Devlin - ebook

Nawet Rosie Herpin, która para się polowaniem na duchy, nie jest w stanie przewidzieć spotkania dwójki żałobników, przez co zbliża się do sławnego i uwodzicielskiego Devlina de Vincenta. Wszyscy w Nowym Orleanie wiedzą, że spadkobierca rodzinnej klątwy zarówno przeraża, jak i fascynuje. Dla miejscowych Devlin jest diabłem. Dla Rosie jest mężczyzną, który podsyca jej najśmielsze fantazje.
Kiedy atak na przyjaciółkę kobiety okazuje się być powiązany z rodem de Vincentów, Devlin staje się dla niej zagadką, której rozwiązanie może przypłacić życiem.
Mężczyzna wie, czego pragnie od tej seksownej, uwodzicielskiej kobiety, ale co Rosie może chcieć od niego? To pytanie, które staje się naglące – i niebezpieczne – gdy Devlin podejrzewa ją o kopanie w jego przeszłości.
W tej chwili okazuje się jednak, że legendy otaczające ród de Vincentów, mogą w ogóle nie być zmyślone. Rosie będzie musiała odkryć prawdę prowadzącą ją w ramiona mężczyzny, któremu nie zdoła się oprzeć – przystojnego diabła we własnej osobie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-930-5
Rozmiar pliku: 700 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Rosie Herpin, klęcząc i ignorując ostre kamyczki wrzynające się w jej skórę, odetchnęła głęboko. Pochyliła się i przyłożyła dłoń do ciepłego, wyblakłego od słońca kamienia. Klęczenie w kopertowej sukience nie było komfortowe, ale kobieta nie zamierzała wkładać dziś jeansów czy legginsów.

Zamknęła oczy i przesuwając rękę w prawo, śledziła palcami płytkie wgłębienia wyryte w kamieniu. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że było to imię – jego imię.

Ian Samuel Herpin.

Dotykając każdej litery, wypowiadała ją bezgłośnie, a kiedy skończyła, zatrzymała się przy ostatnim znaku nazwiska. Nie potrzebowała wodzić palcem dalej, by poznać wyrzeźbione poniżej daty. Ian miał dwadzieścia trzy lata. Nie musiała też otwierać oczu, by przeczytać poniższy wers, ponieważ wyryty był również w jej umyśle:

Spoczywaj w spokoju, który nie był Ci w życiu dany.

Rosie zabrała rękę z kamienia, ale nie otworzyła oczu. Przyłożyła dłoń do piersi, tuż nad sercem. Nienawidziła tych słów. Wybrali je jej rodzice, niech ich Bóg błogosławi, a nie miała wtedy siły się o nie spierać. Teraz tego żałowała.

Nie chodziło o to, że Ianowi spokój nie był dany. Był tam, otaczał go, czekał na niego. Ian po prostu go nie odnalazł.

A to różnica.

Przynajmniej dla Rosie.

Minęła dekada, odkąd ich plany na przyszłość – plany obejmujące ukończenie studiów, zakup domu z pięknym ogrodem, dzieci i może nawet rozpieszczanie wnuków na emeryturze – zostały przekreślone przez broń jej męża, o której Rosie nawet nie wiedziała.

Dekada nieustannego wspominania spędzonego razem czasu, szukania dowodów na to, że wszystko, co mieli, a także co ich czekało, stanowiło jedynie ułudę, ponieważ tak naprawdę żyli w dwóch różnych światach. Rosie wierzyła, że układało im się idealnie. Tak, mieli problemy, jak wszyscy inni, ale nic strasznego się nie działo. Dla Iana jednak życie wcale nie było doskonałe. Walczył każdego dnia. Codziennie doświadczał czegoś innego. To, co żywiło się jego myślami i emocjami, dobrze się skrywało. Depresja to podstępny zabójca. Nikt nie spodziewał się najgorszego – ani żadna osoba z rodziny, z kręgu przyjaciół, ani nawet Rosie.

Dopiero wiele lat później, po głębokim zastanowieniu, kobieta odkryła, że ich życie nie było całkowitym kłamstwem. Zanim to zrozumiała, musiała uporać się ze wszystkimi etapami żałoby. W ich związku istniała też prawda – Ian ją kochał. Wiedziała o tym. Kochał ją całym sercem.

Byli ze sobą już w szkole średniej.

W ogóle się nie rozstawali.

Pobrali się zaraz po liceum i oboje ciężko pracowali, by do czegoś dojść. Może ta praca była jednak zbyt ciężka i to właśnie go wykańczało. Całe dnie spędzał w rafinerii cukru, podczas gdy Rosie uczęszczała na Uniwersytet Tulane, chcąc zostać nauczycielką. Snuli plany, rozmawiali o przyszłości, od której jej mąż oczekiwał czegoś więcej.

Miała dwadzieścia trzy lata, niemal skończone studia, wspólnie szukali pierwszego domu, gdy, przebywając w cukierni rodziców, dostała telefon z policji, by nie wracała do mieszkania.

Miesiąc przed tym, gdy miała ukończyć studia, Ian zadzwonił na posterunek i opowiedział, co zamierzał zrobić. Byli w trakcie stresującego procesu starania się o kredyt hipoteczny, gdy Rosie dowiedziała się, że mężczyzna, którego poślubiła pięć lat wcześniej, nie chciał, by to ona odnalazła jego ciało. Na tydzień przed urodzinami Iana ich amerykański sen zmienił się w koszmar.

Przez te wszystkie lata kobieta nie potrafiła zrozumieć, dlaczego to zrobił. Cały czas czuła złość i miała wyrzuty sumienia. Wydawało jej się, że powinna wtedy coś zrobić, że mogła go ocalić. Dopiero gdy zaczęła studiować psychologię na Uniwersytecie Alabamy, zrozumiała, że pojawiały się znaki ostrzegawcze – widać było dziwne zachowanie, które większości osób po prostu umknęło.

Na zajęciach oraz dzięki doświadczeniu, dowiedziała się, że depresja nie wyglądała tak, jak wyobrażała ją sobie większość ludzi.

Ian uśmiechał się i żył normalnie, ale robił to dla Rosie. Robił to dla rodziny i przyjaciół. Śmiał się głośno, codziennie wstawał do pracy, snuł plany i spędzał z żoną leniwe niedziele, by się o niego nie martwiła. Nie chciał, by czuła się tak, jak on.

I ciągnął to, aż dłużej nie wytrzymał.

Wyrzuty sumienia w końcu zmieniły się w żal, który stopniowo malał, aż stał się zalążkiem innych uczuć. Uczuć, które towarzyszyły jej zawsze, gdy pozwalała sobie na rozważania na temat tego, co byłoby, gdyby sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. To było, cóż, życie.

W tej chwili nie żył już dłużej niż go znała. Chociaż z każdym miesiącem i rokiem było łatwiej, to wciąż cierpiała nawet wtedy, gdy wypowiadała jego imię.

Rosie nie wierzyła, że można zapomnieć o kimś, kogo prawdziwie się kochało, kto był nie tylko przyjacielem, ale i drugą połową. Nie da się odzyskać tej cząstki siebie, którą oddało się innej osobie. Kiedy człowiek umierał, ten fragment przepadał bezpowrotnie. Rosie wierzyła jednak, że można zaakceptować brak najbliższej osoby i dalej cieszyć się życiem.

Fakt, że jej się to udało, napawał ją dumą. Nikt nie mógł zarzucić jej, że była słaba, że nie potrafiła się pozbierać, bo nikt inny nie zdołałby zrozumieć tego burzliwego, nieustannie zmieniającego się wiru emocji po utracie kogoś najukochańszego na świecie, kto sam odebrał sobie życie.

Nikt.

Rosie studiowała nie na jednym czy dwóch, ale na trzech kierunkach. Bawiła się i wyprawiała szalone rzeczy, które kończyły się wraz z pojawieniem się policji. Zainteresowanie zjawiskami paranormalnymi, które dzieliła z Ianem, przekształciła w zawód, a w pracy poznała najlepszych ludzi na świecie. Umawiała się z facetami. Często. Do diabła, na początku tego tygodnia umówiła się z mężczyzną, którego poznała, pracując w cukierni rodziców. I nigdy nie pozwalała, by cokolwiek ją powstrzymywało. Nigdy. Życie było na to w cholerę za krótkie.

Nauczyła się tego na własnej skórze.

Dziś jednak, w dziesiątą rocznicę śmierci Iana, trudno było oprzeć się wrażeniu, że odszedł zaledwie wczoraj. Nie mogła opanować dławiącego smutku.

Dotknęła szyi i złotego łańcuszka, którego z niej nie zdejmowała. Wyjęła go zza sukienki i zacisnęła palce na złotej obrączce. Należała do jej męża. Uniosła ją do ust i pocałowała.

Pewnego dnia schowa ją w bezpiecznym miejscu. Wiedziała o tym, ale ten dzień jeszcze nie nadszedł.

Uniosła powieki i zamrugała, bo oczy miała pełne łez. Opuściła wzrok na spoczywające na ziemi świeże kwiaty. Piwonie. Ian nie miał ulubionych kwiatów, więc wybrała te, które sama lubiła najbardziej. Piwonie były pełne, choć nie do końca rozwinięte, śnieżnobiałe z różowymi środkami, które miały zbieleć. Podniosła je za wilgotne łodygi i zaciągnęła się ich bogatą, różaną wonią.

Rosie musiała iść. Obiecała pomóc swojej przyjaciółce Nikki w przeprowadzce, więc powinna wrócić do mieszkania, przebrać się i przez cały dzień pracować. Pochyliła się…

Ciche przekleństwo sprawiło, że uniosła głowę. Zwykle nie słychać było takich słów na cmentarzu. Przeważnie panowała tu cisza. Uśmiechnęła się lekko. Przekleństwa i cmentarze zwyczajnie do siebie nie pasowały. Spojrzała na wąską ścieżkę po prawej stronie, ale nikogo nie zauważyła. Odchyliła się, popatrzyła w lewo i znalazła to, czego szukała.

Mężczyzna klęczał na jednym kolanie, odwrócony do niej plecami. Zbierał kwiaty, które wpadły mu do powstałej po niedawnej ulewie kałuży. Nawet z odległości Rosie widziała, że jego delikatny bukiet został zniszczony.

Osłoniła oczy dłonią, gdy w ostrych promieniach słońca obserwowała, jak się podniósł. Ubrany był tak, jakby przyszedł tu prosto z pracy – w ciemne spodnie i białą elegancką, dopasowaną koszulę, której rękawy podwinął, odsłaniając przedramiona. Wrzesień dobiegał końca, a w Nowym Orleanie aura wciąż była gorąca, parna i wilgotna. Kobieta pomyślała, że skoro ona umierała z gorąca w swojej czarnej sukience, jemu zapewne niewiele brakowało, by całkowicie zdjął tę koszulę.

Stojąc do niej plecami, wpatrywał się w zniszczony bukiet. Był spięty, gdy się odwrócił. Odszedł pospiesznie w kierunku starego, pokrytego oplątwą brodaczkową dębu. Stał tam niewielki śmietnik, jeden z nielicznych na tym cmentarzu. Mężczyzna wyrzucił bukiet, obrócił się i ruszył jedną z licznych alejek.

O rany, do bani.

Rosie zrobiło się go żal, więc wkroczyła do akcji. Ostrożnie rozdzieliła swoje kwiaty na pół i część z nich włożyła do wazonu przed płytą nagrobną Herpinów. Podniosła kluczyki, a kiedy wstała, wsunęła na nos okulary przeciwsłoneczne w fioletowych oprawkach. Przemierzyła trawnik i skręciła w alejkę, którą szedł tamten mężczyzna. Dopisywało jej szczęście, ponieważ dostrzegła, że znajdował się obok grobowca w kształcie piramidy. Przystanął tam, a ona, czując się trochę jak prześladowca, ruszyła za nim.

Oczywiście mogła zawołać go i wręczyć mu połowę piwonii, ale krzyczenie do nieznajomego na cmentarzu wydawało się po prostu nieodpowiednie. Już same wrzaski na nekropolii zasługiwałyby na pogardliwe spojrzenie.

A nikt tego nie chciał.

Mężczyzna ponownie skręcił i zniknął z zasięgu jej wzroku. Trzymając w ręce kwiaty, minęła grobowiec z wielkim krzyżem i zwolniła.

Znalazła go.

Stał przed wielkim mauzoleum strzeżonym przez dwa piękne, płaczące anioły. Był nieruchomy jak posągi przed nim, sztywny, dłonie zacisnął w pięści. Stawiając krok w przód, dostrzegła nazwisko na wielkim grobowcu: de Vincent.

Wytrzeszczyła oczy i palnęła:

– Na święte małe lamy!

Mężczyzna obrócił się, a kobieta znalazła się nagle w odległości kilku metrów od Diabła.

Tak nazywały go magazyny plotkarskie.

Tak mówiła o nim większość rodziny.

Rosie lubiła tak do niego wołać w swoich najśmielszych snach.

Wszyscy w Nowym Orleanie, w stanie Luizjana i zapewne w połowie kraju, wiedzieli kim był Devlin de Vincent. Zdjęcia mężczyzny i jego narzeczonej stale zamieszczano w działach plotkarskich wielu gazet. Był najstarszym z trójki rodzeństwa, spadkobiercą fortuny tak wielkiej, że zarówno Rosie, jak i reszta ludzkości nie zdołałaby tego pojąć.

Jaki ten świat mały.

Tylko o tym mogła myśleć, wpatrując się w mężczyznę. Jej przyjaciółka Nikki pracowała dla de Vincentów, a obecnie coś działo się między nią a środkowym z braci. Cała ta sytuacja była w tym momencie mocno skomplikowana, a Gabriel de Vincent musiał się wyraźnie ogarnąć.

Ale notoryczna sława braci czy relacja jej przyjaciółki z Gabe’em nie były jedynymi powodami, dla których tak bardzo przyciągali jej uwagę.

Chodziło o ich dom – o ich ziemię.

Posiadłość de Vincentów była najbardziej nawiedzoną w całym stanie. Rosie wiedziała o tym, ponieważ miała niewielką obsesję na punkcie otaczających budynki gruntów, jak i ich historii rodzinnej, w tym klątwy. Tak. Na ród i jego ziemię rzucono klątwę. Nieźle, nie? Okej, pewnie nie dla tych, których dotyczyła, ale Rosie fascynowała cała idea.

Z badań, które przeprowadziła dawno temu, wynikało, że wszystko to działo się za sprawą terenu, na którym mieszkali. Nowy Orlean nękany był pod koniec osiemnastego i na początku dziewiętnastego wieku wieloma epidemiami. Ospa, hiszpanka, żółta febra, a nawet dżuma. Wiele tysięcy osób zmarło, jeszcze więcej poddano kwarantannie. Często zmarli i umierający byli wywożeni do tych samych miejsc, by w nich gnili. Ziemia, na której stała posiadłość de Vincentów, stanowiła właśnie jeden z tych obszarów wykorzystywanych przy pojawieniu się chorób. Nawet gdy postawiono pierwotny budynek, tereny te wciąż służyły celom epidemiologicznym. Wszystkie choroby i zgony, wymieszane z bólem i rozpaczą, musiały pozostawić po sobie złą energię.

Rety, ta ich ziemia miała ją naprawdę niekorzystną.

Budynek główny wielokrotnie stawał w płomieniach. Pożary łatwo można było wyjaśnić, ale te wszystkie dziwne zgony? Nikki opowiedziała jej co nieco. No i była jeszcze klątwa, która stanowiła zupełne szaleństwo.

Może to linie ley, które zasadniczo były prostymi liniami energii przemierzającej Ziemię. Uważano, że tworzyły połączenie ze światem duchów. Jedna z nich ciągnęła się od Stonehenge przez Ocean Atlantycki i duże miasta takie jak Nowy Jork, Waszyngton i Nowy Orlean. Według badań Rosie, biegła również przez posiadłość de Vincentów.

Zrobiłaby wszystko, by dostać się do tego domu i móc sprawdzić kilka rzeczy.

Jednak nie miało do tego dojść. Kiedy wspomniała o tym Nikki, szybko została odprawiona z kwitkiem.

Nigdy nie spotkała żadnego z braci, a już zwłaszcza Devlina, ale widziała wystarczająco wiele jego zdjęć, by mężczyzna jej się spodobał.

Było w nim coś takiego, co sprawiało, że jej hormony mruczały jak impala z sześćdziesiątego siódmego. Mężczyzna miał niemal dwa metry, szerokie ramiona i wąską talię. Jego ciemne włosy były krótko przycięte i zaczesane, a twarz niezaprzeczalnie przystojna. Temu typowi urody po prostu nie można było się oprzeć – wydatne kości policzkowe, orli nos i pełne usta z idealnym łukiem kupidyna. Miał również mocną, kwadratową żuchwę i podbródek z niewielkim zagłębieniem.

Robił oszałamiające wrażenie. Mimo to był w nim chłód, oderwanie od rzeczywistości i trochę okrucieństwa. Innym mogło się to nie podobać, ale według Rosie cechy te sprawiały, że był jeszcze piękniejszy. Boże, kobieta przypomniała sobie o czymś w tej chwili. Jakże mogła zapomnieć? Nie była pewna, ale ostatnio zmarł jego ojciec. Lawrence de Vincent umarł w taki sam sposób jak jego żona i w taki sam jak Ian.

Samobójstwo.

Lawrence nie użył broni. Powiesił się. A przynajmniej tak twierdził dział plotkarski w gazecie.

Przykro jej było w tej chwili nie tylko ze względu na niego, ale też na pozostałych braci. Doświadczyć czegoś takiego dwukrotnie… Dobry Boże…

Devlin nie odwrócił się całkiem do niej, ale spoglądał na nią, gdy ona wpatrywała się w niego. Nie tak wyobrażała sobie zakończenie dzisiejszej wycieczki na cmentarz.

– Mogę pani w czymś pomóc? – zapytał i, rety, głos miał głęboki jak ocean.

– Widziałam, że wpadły tam panu kwiaty do kałuży – odparła, zbliżając się. – Mam więcej. Pomyślałam, że się podzielę.

Słońce padło na jego kości policzkowe, gdy przechylił głowę na bok. Nie odpowiedział.

Wyciągnęła więc rękę, w której trzymała piwonie.

– Chce pan?

Wciąż milczał.

Przygryzła dolną wargę i postanowiła zaryzykować. Podeszła do Devlina. Rany, był tak wysoki, że musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w twarz.

A te jego oczy…

Okalały je gęste rzęsy, a tęczówki miały zielononiebieską barwę wody w zatoce.

Nie nawiązał z nią jednak kontaktu wzrokowego. Nie, wydawało się, że patrzył… na jej usta.

Ciepło rozeszło się falą po jej ciele. Miał narzeczoną. A przynajmniej tak jej się zdawało. Tak sobie wmawiała, przestając przygryzać wargę i próbując nawiązać rozmowę.

– Piwonie to moje ulubione kwiaty – wyjaśniła, bo dlaczego miała tego nie zrobić? – Przynajmniej te pachnące. Wiedział pan, że nie wszystkie pachną?

Wyprostował głowę i popatrzył jej w oczy. Niemal wolała, by tego nie zrobił, ponieważ nigdy wcześniej nie widziała tak intensywnego i poważnego spojrzenia. W jego wzroku nie błyszczały iskry radości, za to był on pełen niepokoju.

Dlaczego to ją zdziwiło? Przecież niedawno zmarł jego ojciec, w gazetach rozpisywano się o dramacie ich rodziny, no i przecież był na cmentarzu przy grobie bliskich, zatem tak, miał prawo do zmartwienia.

Czyż sama nie była strapiona?

– Nie wiedziałem – odparł.

Uśmiechnęła się niepewnie.

– Cóż, teraz pan wie.

Milczał przez chwilę.

– Jak pachną?

– Właściwie jak róże, więc to je mógłby pan kupić, jeśli lubi pan ich woń, ale zawsze uważałam, że piwonie są ładniejsze.

Opuścił wzrok na kwiaty.

– Tak, są.

Rosie uśmiechnęła się szerzej.

– Proszę je wziąć, jeśli pan chce.

Minęła chwila, nim wyciągnął rękę. Musnął jej palce, zamykając swoje wokół łodyg. Spojrzała mu w twarz. Przekrzywił nieco jeden kącik ust. Było to przelotne, ale pomyślała…

Ech, Rosie wydawało się, że mężczyzna zrobił to celowo.

– Nie sądzę, by ludzie często to robili – powiedział, patrząc na piwonie i wracając do niej wzrokiem.

– Ale co? – Zabrała rękę.

– Biegali po cmentarzu za kimś, kto upuścił swoje kwiaty do kałuży – wyjaśnił. Uniósł głowę, gdy usłyszał nad sobą szum lecącego samolotu, zaraz jednak ponownie skupił na niej swój wzrok, przyglądając się jej z tą samą intensywnością. – Większość chyba w ogóle by o tym nie pomyślała.

Rosie wzruszyła ramionami.

– Mam nadzieję, że nie.

– A jednak – przyznał, jakby w ogóle w to nie wątpił. – Dziękuję.

– Nie ma za co.

Skinął głową i obrócił się w stronę grobowca. Rosie dopiero po chwili zrozumiała absurd sytuacji. Stała tu, rozmawiając z Devlinem de Vincentem i nie próbowała nakłonić go, by wpuścił ją do swojej nawiedzonej posesji.

Za oparcie się tej pokusie zasługiwała na całą tacę pączków. Udowodniła, że miała w sobie na tyle przyzwoitości, by uszanować fakt, że znajdowali się na cmentarzu, więc nie był to czas ani miejsce na takie rzeczy.

Zrozumiała, że powinna odejść, ponieważ naprawdę spieszyła się do Nikki i chciała dać mężczyźnie nieco prywatności, ale czuła również, że musiała coś powiedzieć.

– Przykro mi z powodu śmierci pana ojca.

I tylko tyle, ponieważ wiedziała, że każdy, kto stracił bliską osobę tak jak Devlin, radzi sobie z tym w różny sposób. Niektórzy chcieli – potrzebowali – rozmawiać o tym. Inni nie byli na to jeszcze gotowi, a przecież ojciec Devlina zabił się całkiem niedawno.

Mężczyzna ponownie na nią spojrzał. Przechylił głowę na bok, przybierając charakterystyczny wyraz twarzy.

– Wie pani, kim jestem?

Rosie roześmiała się cicho.

– Jestem pewna, że wszyscy to wiedzą.

– Prawda – mruknął, przez co kobieta ponownie miała ochotę parsknąć śmiechem. Nie było powodu temu zaprzeczać. – Czy wiedziała pani, kim jestem, już kiedy upuściłem kwiaty?

No i się zaśmiała.

– Nie. Stał pan tyłem i był pan za daleko. Wiedziałam jedynie, że to jakiś mężczyzna.

Sposób, w jaki jej się przyglądał, sprawił, że zaczęła się zastanawiać, czy jej uwierzył, ale i tak nic nie mogła z tym zrobić. Słońce przysłoniła chmura, a Rosie uniosła okulary. Upięła rano włosy w kok na czubku głowy. Gdyby tego nie zrobiła, wszystkie kosmyki skręciłyby się pod wpływem wilgoci.

Coś… dziwnego pojawiło się na twarzy mężczyzny, kiedy jej się przyglądał. Zakręciła kółkiem breloczka na palcu wskazującym; nie miała pojęcia, co to takiego.

– Cóż, i tak zajęłam panu już sporo czasu…

– To nie dla Lawrence’a – oznajmił. Rosie zdziwiła się, że nie powiedział: „ojca”. Przechodząc ponad niewielkim kamieniem, zbliżył się do grobowca. – Stawia mnie pani w niekorzystnej sytuacji.

– Tak? – Przyglądała się, jak ukląkł i wtedy zobaczyła imię. Marjorie de Vincent. Czy to matka?

Devlin włożył piwonie do wazonu.

– Pani zna mnie, ale ja nie znam pani.

– O. – Rosie niemal przyznała się kim była. Miała to na końcu języka, ale przypomniała sobie, jak nieświadomie umówiła Nikki ze wspólnym przyjacielem, który badał rodzinę de Vincentów dla lokalnej gazety. Nie miała pojęcia, czy Devlin coś o tym wiedział, ale nie zamierzała ryzykować. – To nie jest istotne.

Spojrzał na nią, marszcząc brwi.

– Nie?

– Nie. – Uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na miejsce, w którym wyryte w kamieniu było imię jego ojca. – Wie pan, jestem pewna, że już pan to słyszał, ale to prawda. Być może nigdy nie zrozumie pan tego, dlaczego pana tata postąpił, jak postąpił, ale z czasem… będzie łatwiej się z tym mierzyć.

Devlin rozchylił usta, wpatrując się w nią.

Poczuła, że się rumieni, ponieważ wiedział. Doświadczył tego przy matce, więc teraz dała mu bezsensowną radę, jak jakaś idiotka.

Zbliżył się do niej, przechodząc ponad kamieniem.

– Jak pani na imię?

Zanim zdołała odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Przez chwilę wydawało jej się, że nie odbierze, ale sięgnął do kieszeni i wyjął komórkę.

– Przepraszam – powiedział. – Muszę odebrać.

– W porządku.

Devlin odwrócił się i oparł rękę na biodrze, mówiąc do telefonu. Rosie zobaczyła w tym swoją szansę na bezproblemową ucieczkę. Przez chwilę przyglądała się linii jego żuchwy i szerokim ramionom, po czym włożyła ciemne okulary i wycofała się.

Odwróciła się z lekkim uśmiechem i odeszła od Devlina de Vincenta, wiedząc, że było mało prawdopodobne, by ponownie go jeszcze spotkała.Rozdział 3

Jedynymi diabłami, jakie znała Rosie, były doskonale przypieczone pączki winne jej okrągłych bioder i de Vincent.

Ale czy ten duch mógł mówić właśnie o tym mężczyźnie? A może był to ktoś z jego rodziny? To brzmiało niedorzecznie, ale…

Sarah usiadła obok niej na kanapie, ściskając butelkę wina. W mieszkaniu włączyła wszystkie światła i hamowała wszelkie próby Rosie, która pragnęła ponownie nawiązać połączenie z tym kimś, kto tu przyszedł. Popijając wino wprost z butelki, twierdziła, że ducha już tu nie ma. Rosie, pijąca je z kieliszka, nie była do końca tego pewna.

– Zdarzyło się to wcześniej? – zapytała Rosie, podciągając nogę.

Sarah patrzyła przed siebie. Skupiła wzrok swoich niebieskich oczu na różowo-niebieskiej, nieco cygańskiej tapecie na ścianie, na której wisiał telewizor.

– Tak. Nieczęsto, ale czasami duch tak jakby… doczepia się do innego podczas seansu. Zdarzało się, że przychodził kompletnie obcy byt i chciał pogadać. To znaczy, czasem zna osobę, a ona o tym nie wie, ale były też przypadki, gdzie pojawiała się całkiem przypadkowa zjawa. – Obróciła się do Rosie, unosząc dłoń do szyi. Zaczęła ją pocierać. – Chyba… próbował we mnie wskoczyć.

Rosie odetchnęła gwałtownie.

– Poważnie?

Sarah pokiwała głową.

– To… niedobrze.

Naprawdę. Wskakiwanie ducha w kogoś nie było tym samym, co opętanie, ale i tak mogło namieszać w ciele i umyśle tej osoby. Następowało to, gdy duch chciał wejść w czyjeś ciało, by przez nie przemówić. Ludzie wypowiadali wtedy rzeczy, których normalnie by nie powiedzieli, miewali dziwne akcenty i maniery językowe, które nie były do nich podobne. Kiedy duch wskoczył w jakąś osobę, mogła ona nawet doświadczyć tego, w jaki sposób zjawa zakończyła żywot, a to naprawdę potrafiło namącić w głowie.

Z doświadczenia badaczki zjawisk nadprzyrodzonych, Rosie wiedziała, że tylko bardzo silny duch lub bardzo zdeterminowany mógłby wskoczyć w żywego człowieka.

– Wiesz, wiele razy podczas seansów gościłam czekające na pozwolenie duchy, ale ten tutaj… nie czekał na nie. On pragnął wejść i był wściekły.

Odczuwając wyrzuty sumienia, Rosie dotknęła ręki przyjaciółki i skrzywiła się, gdy Sarah się wzdrygnęła.

– Przepraszam. Nie… – rzuciła Rosie.

– To nie twoja wina. Nie musisz przepraszać, ale ja muszę ci to powiedzieć i to nie tylko dlatego, że się przyjaźnimy. – Nadal mocno ściskając butelkę wina, opuściła rękę i spojrzała na Rosie. – Jestem pewna, że ten duch nie znał cię osobiście, ale mam przeczucie, że… trafił do ciebie nie przez pomyłkę.

Rosie uniosła brwi i przygryzła wargę. Nikt chyba nie chciał usłyszeć czegoś takiego. Nawet ona.

– Wiesz może, kto to mógł być? – zapytała Sarah, a następnie upiła spory łyk wina.

Rosie mogłaby być latarnią duchową, zwłaszcza biorąc pod uwagę lata pracy w badaniu zjawisk paranormalnych w PENO, ale nie sądziła, że duch związany był z którąkolwiek z tamtych spraw. Odwróciła wzrok, niepewna czy jej podejrzenia były słuszne.

– Czego mi nie mówisz? – zapytała Sarah.

Rosie odetchnęła głęboko, przysunęła się i odstawiła kieliszek na stoliczek. Nie zastanawiała się wcześniej nad przelotnym spotkaniem z Devlinem, ponieważ naprawdę nie widziała powodu, ale teraz wydawało jej się, że była to istotna chwila. Że nawiązali niezdefiniowane połączenie, które może powstać w tak krótkim czasie nawet pomiędzy obcymi sobie ludźmi.

– Okej, zabrzmi to jeszcze dziwniej niż to co się właśnie wydarzyło, ale kiedy byłam dziś na cmentarzu, zobaczyłam faceta, który upuścił bukiet do kałuży – powiedziała. – Kwiaty się zniszczyły, więc je wyrzucił, ale ja miałam całkiem sporo swoich. Podzieliłam piwonie i poszłam za nim, by mu je dać, bo zrobiło mi się go żal, wiesz?

Sarah pokiwała powoli głową, upijając kolejny łyk.

– Przyrzekam, że nie miałam pojęcia, kim był, aż zastałam go stojącego przed wielkim grobowcem de Vincentów. To był Devlin.

– Diabeł. – Sarah parsknęła ostrym śmiechem. – Czuję ulgę, że duch mógł mieć na myśli przezwisko, a nie prawdziwego diabła.

Rosie zachichotała.

– Wiesz, chyba dosłownie wszyscy wiedzą, jak się go nazywa, ale nikt nie ma pojęcia, skąd to się wzięło ani kiedy się zaczęło.

Wzruszyła ramionami.

– Ja też nie wiem. Chyba wszystkim braciom nadano ksywki, gdy wyjechali na studia na północ, ale z chęcią dowiedziałabym się, dlaczego tak go nazywają.

– Ja też – mruknęła Sarah. – Co się stało, gdy dałaś mu te kwiaty?

– Rozmawialiśmy przez chwilę, a potem odeszłam. Myślałam, że przyszedł odwiedzić grób ojca. No wiesz, bo niedawno umarł.

Przyjaciółka zbladła i opuściła wzrok.

– Czy on…

– Tak, popełnił samobójstwo. Powiedziałam, że bardzo przykro słyszeć mi o śmierci jego ojca, a on mnie poprawił, mówiąc, że kwiaty były dla matki – ciągnęła Rosie. – Pomyślałam, że nie był nawet gotowy, aby zaakceptować śmierć ojca, co całkowicie rozumiem. Tak czy inaczej, właśnie stąd wzięły się te piwonie. Nie powiedziałam o nich nawet Nikki, gdy się dziś widziałyśmy, a wiesz przecież, że pracuje w domu de Vincentów. Myślisz, że tym duchem był Lawrence de Vincent?

– Boże. – Sarah oparła się i opuściła butelkę do brzucha. – To możliwe. Mógł przebywać przy Devlinie lub na cmentarzu, zobaczyć ciebie i się przyczepić.

– Ale dlaczego? Nie znałam ani jego, ani Devlina. To był pierwszy raz, gdy go spotkałam.

– Czasami nie wiadomo, dlaczego duch się do kogoś przyczepi.

Rosie zacisnęła na chwilę usta.

– Niefajnie.

Sarah popatrzyła na nią pustym wzrokiem.

– Większość osób byłaby przerażona.

– Ale większość nie jest łowcami duchów. – Rosie wzruszyła ramionami, ale była lekko zaniepokojona. Nie podobało jej się to, zwłaszcza, kiedy duch był wściekły. – To znaczy, hej, jeśli ma mnie nawiedzać duch, to de Vincent byłby chyba całkiem spoko.

Sarah zachichotała, po czym zakryła ręką usta.

– To nie jest śmieszne.

– No tak. – Rosie uśmiechała się. – Ale trochę jest.

Sarah oparła głowę na kanapie.

– Chociaż poważnie, nie wiem, czy to był Lawrence czy ktoś inny, ale mam świadomość, że był zły i chyba… chyba powiedział coś jeszcze, zaraz zanim zamknęłam połączenie. – Odetchnęła ciężko. – Nie mam pojęcia, czy go dobrze usłyszałam. Próbował we mnie wskoczyć, a tego nie chciałam, więc go wyrzuciłam, ale jeśli to był Lawrence…

– Co? Co według ciebie powiedział?

Sarah skierowała głowę w kierunku Rosie.

– Chyba stwierdził, że został zamordowany.

***

Nic dziwnego, że Rosie nie mogła zasnąć tej nocy.

Wróciła do swojego mieszkania, poszła do łóżka, ale wpatrywała się w blask gwiazdek utkwionych na suficie. Błyszczały delikatnym białym światłem, ale wciąż były tandetne.

Rosie je uwielbiała.

Przypominały jej o nieskończonej przestrzeni i może było to dziwne, ale uspokajało ją to, że w tak wielkim wszechświecie była malutką istotą z krwi i kości, żyjącą na wielkiej krążącej wokół Słońca skale.

Gwiazdki pomagały jej też zasypiać. Zazwyczaj. Ale nie dziś. Dziś mogła myśleć tylko o seansie z Sarah i pytaniu, jakie zadała jej przyjaciółka tuż przed wyjściem: „Powiesz coś?”.

Rosie parsknęła śmiechem w ciemnej sypialni. Miała coś powiedzieć? Komu? Devlinowi? Nie, nie zamierzała. Niechęci nie wywołała jednak niewiara. Rosie ufała Sarah, że ta skontaktowała się z jakimś rozwścieczonym duchem, który najprawdopodobniej został zamordowany, ale – i to było całkiem spore „ale” – kto by jej uwierzył, gdyby wyjawiła coś takiego?

Przekonanie o prawdziwości słów Sarah to jedno, szczególnie że Rosie widziała już w życiu wiele przedziwnych rzeczy, a czymś innym było oczekiwanie, by ktoś postronny uwierzył w zjawiska paranormalne, nawet jeśli jego dom zdawał się nawiedzony. Zapewne taka osoba nie byłaby zachwycona, gdyby przyszedł do niego nieznajomy i obwieścił coś w tym stylu.

Brzmiałoby to, jakby kobieta zupełnie oszalała.

Jęcząc, Rosie obróciła się na bok i omiotła wzrokiem pokój aż do ciężkich zasłon przy oknie. Było to jedyne okno w tym pokoju. Cieszyła się, że kupiła taki gruby materiał, ponieważ jasne światło neonów z Dzielnicy Francuskiej wpadałoby jej do mieszkania.

Westchnęła.

Nie było mowy, by zdołała wyjawić wydarzenia dzisiejszego dnia. Nie znała de Vincentów wystarczająco, by do nich iść, ale mogła powiedzieć Nikki. Nawet jeśli jej przyjaciółka wierzyła w świat paranormalny, nie sądziła, by przekazała któremuś z braci to, co słyszała Rosie, ponieważ byłoby to szalone.

To starczało Rosie by trzymać swój język za zębami. A poza tym Sarah i Rosie nie były pewne, czy spotkały Lawrence’a. Przecież duch nie miał plakietki z imieniem. Tak, wydawało się, że to on. Mimo wszystko, miało to sens. Rosie była na cmentarzu i dała Devlinowi piwonie. Choć brzmiało to przerażająco, Lawrence mógł towarzyszyć synowi lub przebywać przy grobie i, z jakiegoś dziwacznego powodu, uczepić się Rosie.

Ponownie obracając się na plecy, zamknęła oczy i wypuściła nierówno powietrze.

Wszystko było możliwe, co oznaczało, że duchem naprawdę mógł być Lawrence albo też ktoś zupełnie niepowiązany z de Vincentami, i zaszedł tylko dziwaczny zbieg okoliczności. Przez dekady w tej rodzinie dochodziło do dramatów i nieoczekiwanych śmierci. Była przeklęta! Wielu jej członków zginęło w bardzo tajemniczych okolicznościach.

Ale co… jeśli to był jednak Lawrence? Co, jeśli przybył na seans i chciał, by dowiedziano się, że nie popełnił samobójstwa? Że został zamordowany? To poważna sprawa. Czyż jego potomkowie nie pragnęliby o tym wiedzieć?

Gdyby role się odwróciły, chciałaby mieć tę świadomość. Posiadała wyjątkowe podejście do pewnych spraw, ale nie chodziło tu przecież o nią.

– Ech – jęknęła, obracając się na brzuch i wciskając twarz w poduszkę.

Nadchodzi diabeł.

Umysł nie chciał się wyłączyć, ale w końcu, gdy upłynęła chyba cała wieczność i kobieta zrzuciła z siebie koc, zasnęła. Nie miała pojęcia, ile minęło czasu, nim ze snu o sorbecie cytrynowym wyrwał ją ostry dzwonek telefonu.

Jęcząc, pomacała stolik, na ślepo szukając komórki. Trafiła ręką w pusty plastikowy kubek, który spadł na podłogę.

– Cholera – mruknęła, unosząc twarz z poduszki. Zdmuchując gruby lok z twarzy, wyciągnęła się i sięgnęła po telefon. Mrużąc oczy, spostrzegła na jego ekranie roześmianą twarz Nikki. Było okropnie wcześnie, według Rosie nie był nawet ranek.

Odebrała, opuszczając głowę na poduszkę.

– Halo? – wychrypiała i się skrzywiła. Brzmiała, jakby wypaliła wcześniej z pięćdziesiąt paczek papierosów.

– Rosie? Tu Nikki. Wiem… że jest bardzo wcześnie i przepraszam – powiedziała, lecz nawet na wpół obudzona Rosie wiedziała, że w jej głosie brzmiało coś niepokojącego, jakby jej słowa były niespójne. – Ale potrzebuję twojej pomocy. Jestem w szpitalu.

***

Nigdy wcześniej Rosie tak szybko się nie obudziła. Kiedy się rozłączyła, poderwała się z łóżka. Żołądek skurczył jej się ze strachu, gdy szukała czystych czarnych legginsów. Włożyła je wraz z za dużą na nią koszulką z napisem: Mam Duchy! Włosy miała za bardzo zmierzwione, by w ogóle zacząć je układać, więc złapała apaszkę i zawiązała ją wokół głowy, zbierając loki z twarzy.

Dzięki Bogu i każdemu innemu bóstwu, miała w toyocie zapas jednorazowych szczoteczek do zębów. Wyczyściła więc zęby w drodze do szpitala. Kiedy po raz pierwszy spojrzała na poobijaną i posiniaczoną twarz przyjaciółki, czekając przed szpitalem w aucie, w którym słońce smażyło ją niemiłosiernie, Rosie pękło serce.

Nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła, aż Nikki wsiadła. Nie chciało jej się zmieścić w głowie to, co usłyszała. Dopiero gdy położyła przyjaciółkę w swojej sypialni, usiadła i naprawdę spróbowała pojąć, co się właśnie wydarzyło.

Nikt nie powinien doświadczyć czegoś takiego, przez co musiała przejść Nikki Besson.

– Boże – szepnęła, wpatrując się w kubek nietkniętej kawy. Otarła dłońmi twarz i odetchnęła głęboko.

Nikki mogła umrzeć – niemal została zamordowana.

Opuściła trzęsące się ręce na kolana i spojrzała przez ramię na zasłonkę z koralików, która oddzielała sypialnię od salonu. Wczorajszego wieczora, gdy Rosie oprowadzała turystów po Dzielnicy Francuskiej, jedna z jej najbliższych i najmilszych przyjaciółek walczyła o życie.

I aby przetrwać, musiała zabić napastnika.

Rosie przeszył dreszcz.

Jej wzrok powoli powędrował w kierunku otwartego laptopa leżącego na ławie, która niegdyś była stolikiem do gry w szachy. Wczorajsze wydarzenia trafiły już do mediów. Na szczęście nie wymieniono nazwiska Nikki, choć wkrótce mogło to się zmienić.

– Parker Harrington… – Rosie pokręciła z niedowierzaniem głową. Nie znała go osobiście, ale słyszała o nim. Harringtonowie byli jak de Vincentowie. Bardzo bogaci, z dawnego rodu mającego korzenie w Nowym Orleanie w stanie Luizjana. Rodziny były tak zżyte, że starsza siostra Parkera zaręczyła się z Devlinem.

Mężczyzną, którego spotkała, mniej niż dobę temu, na cmentarzu.

Mężczyzną, którego ojciec mógł przyjść na seans Sarah i wyznać, że został zabity.

A teraz, brat jego narzeczonej próbował zamordować Nikki, będącą najsłodszą i najukochańszą osobą na świecie, która w weekendy pomagała bezinteresownie w lokalnym schronisku dla zwierząt.

Nikki obroniła się… dłutem do drewna.

Ponowna fala dreszczy przeszła przez Rosie, kiedy pochyliła się, by wziąć kubek. Nikki nie będzie mogła wrócić do swojego mieszkania przez dłuższy czas. Było to miejsce popełnienia przestępstwa, a Rosie wiedziała, że policjanci po prostu stamtąd wyjdą. Usuną ciało, ale nie posprzątają. Nikki będzie musiała to zrobić. Zupełnie jak Rosie musiała posprzątać, gdy jej mąż odebrał sobie życie.

Nie było mowy, by Nikki sobie z tym poradziła. Poważnie.

Odczuwała wyrzuty sumienia, wpatrując się w jasnobrązowy kubek z kawą. Uwielbiała ją ze sporą ilością cukru i śmietanki. Właściwie był to cukier z odrobiną kawy. W tej chwili jednak napój wciąż był gorzki. Rosie odwiedziła wcześniej przyjaciółkę w mieszkaniu, a z tego, co od niej usłyszała, Parker pojawił się jakąś godzinę po jej wyjściu. Gdyby nie wyszła…

Takie zastanawianie się: „co by było, gdyby” wydawało się gorsze niż każdy duch.

Upiła łyk kawy i już miała odstawić kubek, gdy rozległo się głośne pukanie do drzwi. Gwałtownie wciągnęła powietrze.

Szósty zmysł czy nie, Rosie podejrzewała, kto stał na progu.

Gabriel de Vincent.

Nikki powiedziała, że był w szpitalu, ale mu się wymknęła. Rosie doszła do wniosku, że Gabe w każdej chwili odgadnie, u kogo mogła przebywać dziewczyna i gdzie Rosie mieszkała. Wstała, obeszła ławę i zbliżyła się do drzwi. Przekręciła zamek i uchyliła je.

I miała rację.

W całej swojej chwale na jej progu stał Gabe. Spojrzała ponad jego ramieniem i serce podeszło jej do gardła, a jednocześnie żołądek się ścisnął. Gabe nie przyszedł sam.

Był z nim Devlin.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: