Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dlaczego się udało. Filozofia i strategie twórcy Comarchu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lutego 2022
Ebook
49,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Dlaczego się udało. Filozofia i strategie twórcy Comarchu - ebook

Poznaj sekret sukcesu twórcy Comarchu

Biznesmenem został po czterdziestce, milionerem po pięćdziesiątce.Przez lata mieszkał z rodziną w kawalerce, a dzisiaj wypłaca sobie wielomilionową pensję. Prowokator i kapitalista, filozof i zagorzały kibic. Jak to się stało, że profesor Akademii Górniczo-Hutniczej razem z grupą studentów stworzyłfirmę, która od ponad 25 lat podbija światowy rynek?

W swojej bezkompromisowej autobiografii założyciel Comarchu pokazuje wielki biznes od kuchni: opowiada, jak robiło się interesy w latach 90., dlaczego kupił Cracovię oraz jak udało mu się przekształcić naukowy start-up w nowoczesną korporację opartą na wartościach i ludziach. Teraz jego firma zatrudnia ponad 6500 ekspertów, ma oddziały ponad 30 krajach i tworzy oprogramowanie dla międzynarodowych marek z listy Fortune Global 500 oraz Forbes Global 2000.

Janusz Filipiak dzieli się sprawdzoną wiedzą o tym, jak skutecznie wyznaczać cele strategiczne, rekrutować najzdolniejszych pracowników, tworzyć struktury firmy, kontrolować organizację oraz zarządzać zespołem i czasem.

Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą świadomie rozwijać swoją karierę, a także zrozumieć otaczającą ich rzeczywistość – nie tylko biznesową.

Janusz Filipiak – naukowiec, informatyk, biznesmen, nauczyciel akademicki i działacz sportowy. Profesor nauk technicznych, założyciel i prezes zarządu spółki informatycznej Comarch, a także prezes zarządu MKS Cracovia.

Krzysztof Domaradzki – dziennikarz i pisarz. Od 2013 roku związany z magazynem „Forbes”, w którym przedstawia sylwetki czołowych polskich przedsiębiorców, śledzi zawiłe losy firm technologicznych i przygotowuje zestawienia biznesowe. Autor pięciu powieści.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8628-3
Rozmiar pliku: 7,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa. Janusz Filipiak

Od lat ludzie zadają mi jedno pytanie: jak udało się rozwinąć tak dużą firmę jak Comarch? Nie wszyscy przy tym wiedzą, że nasza firma to działająca globalnie polska korporacja informatyczna zatrudniająca ponad sześć i pół tysiąca ludzi, z oddziałami w prawie siedemdziesięciu krajach. Zajmujemy się tworzeniem oprogramowania dla firm. Dzięki naszym produktom przedsiębiorcy wydajniej zarządzają swoimi biznesami, bankierzy mogą sprawnie obsługiwać korporacje, a handlowcy skuteczniej sprzedawać, emeryci dostają emerytury na czas, zaś klienci sieci spożywczych i linii lotniczych otrzymują dostosowane do ich potrzeb oferty marketingowe. Długo by wymieniać. Naszymi klientami są między innymi BP, Credit Suisse, Vodafone, lotnisko Heathrow, Carrefour, Unilever i Red Bull.

Comarch utworzyłem wraz z żoną, za jej namową, gdy byłem profesorem Akademii Górniczo-Hutniczej. Według dzisiejszych standardów – patrząc na naszą strukturę: profesor plus studenci – nazwano by nas start-upem i nawet dostalibyśmy może jakieś pieniądze na zachętę. Wtedy jednak, w 1993 roku, każdą złotówkę musieliśmy zarobić sami.

Od początku istnienia firmy moim zamiarem było budowanie wartości Comarchu. Czyli tworzenie własnych produktów, rozwijanie kapitału ludzkiego, pozyskiwanie nowych klientów. Większość zarobionych pieniędzy zostawała więc w firmie, bo priorytetem niezmiennie był rozwój. Dzisiaj na szczęście mogę już sobie pozwolić na wielomilionową pensję.

W 1998 roku, po pięciu latach łączenia obowiązków profesora na uczelni i przedsiębiorcy, zrezygnowałem z pracy na AGH. Ówczesny rektor, profesor Mirosław Handke, zapytał, dlaczego odchodzę. Odpowiedziałem, że na uczelni mam ograniczone perspektywy tworzenia wartości. Zirytowany powiedział, że popełniam grzech pychy.

Czy rzeczywiście? Przez następne dwadzieścia lat wraz ze współpracownikami udało mi się stworzyć organizację, która – biorąc pod uwagę wszystkie parametry – jest co najmniej półtora raza większa niż moja Alma Mater. Opowiadając jednak o własnym sukcesie, trzeba się bardzo pilnować, aby nie zostać oskarżonym o narcyzm, zarozumialstwo czy właśnie o grzech pychy.

Narcyzem nie jestem. Potwierdza to wyrok Sądu Najwyższego. Swego czasu redaktor jednej z gazet nazwał mnie narcystycznym prezesem. Dziennikarzowi i jego pracodawcy wytoczyłem proces o zniesławienie. Sprawa przeszła przez wszystkie instancje. W końcu trafiła do Sądu Najwyższego, który orzekł jak wyżej.

Niniejsza książka przeznaczona jest przede wszystkim dla ludzi, którzy tworzą i rozwijają własne przedsiębiorstwa. Podręczniki MBA omawiają elementy, które są niezbędne, aby zbudować firmę. Z mojego punktu widzenia najważniejsza jednak jest codzienna ciężka praca, bardzo duża odporność psychiczna, która pozwala wytrzymać życie w stałym stresie, a także wytrwałość w dążeniu do celu mimo ciąg-łych niepowodzeń. Bo biznes to w 99,9 procent porażki. Jak mawiał Cyceron: „Rzym jest pełen bardzo inteligentnych ludzi, ale sukces odnoszą tylko ci, których cechuje wytrwałość”. I jako pracownik naukowy, i jako biznesmen często musiałem działać w niesprzyjającym otoczeniu. Ludzka chciwość, przekręty, układy i układziki, korupcja. Początki branży software’owej w Polsce to był prawdziwy Dziki Zachód. Opowiem o tym, jak udało nam się wyjść obronną ręką z zastawianych na Comarch pułapek.

Sporo w tej książce wiedzy, która niektórym czytelnikom może się wydawać teoretyczna. Ale tak nie jest. Przedstawione prawa rozwoju przedsiębiorstw i systemów gospodarczo-społecznych, a potem opracowane na ich podstawie zasady budowy firm i prowadzenia działalności gospodarczej sprawdziły się w praktyce. Comarch wyrósł na konsekwentnym stosowaniu tych zasad. Kiedyś jeden z zagranicznych dziennikarzy złośliwie zasugerował, że jestem polskim odpowiednikiem rosyjskich oligarchów. Nie mieściło mu się w głowie, że mogliśmy zbudować taki biznes normalnie, bez przekrętów. Ale Comarch jest firmą wiedzy. To ludzkie mózgi – a nie kontakty i dojścia do władzy – stanowią nasz najważniejszy zasób.

Przy przygotowywaniu książki współpracował ze mną Krzysztof Domaradzki. Wciąż jestem pod wrażeniem jego stylu pracy, bystrości i warsztatu. Cały tekst powstał w trakcie kilkudziesięciu spotkań na Skypie. Odbywały się regularnie o 7.30 rano w każdą środę. Nie było zmiłuj się. Z tygodnia na tydzień musiałem przygotowywać materiały na kolejne spotkanie i dokładać swoją redakcję tekstu. Nie wiem, kto kogo bardziej dyscyplinował…

Kraków 2021Przedmowa. Krzysztof Domaradzki

Nigdy nie byłem fanem biografii. Być może zbyt często trafiałem na utwory, które powstały, zanim ich bohaterowie byli gotowi, żeby ktoś pisał o nich książki. Albo miałem pecha do lukrowanych tekstów tworzonych na PR-owskie zamówienie. Na szczęście profesor Filipiak na samym początku zastrzegł, że nasza książka nie będzie apologetyczną opowiastką o paśmie sukcesów. Nie będzie nawet autobiografią. Opowieść o człowieku i jego zawodowych losach miała być tylko narzędziem służącym do wyjaśnienia filozofii działania profesora. Bo dopiero zrozumienie jego pryncypiów pozwoli pojąć, w jaki sposób powstał Comarch.

Wiedziałem, że profesor nie będzie unikał kontrowersyjnych tematów. Wielokrotnie ostro wypowiadał się w mediach o współczesnym rynku pracy, o kapitalizmie, socjalizmie i nierównościach dochodowych, o start-upach czy o polskich realiach piłkarskich, więc dlaczego tutaj miałoby być inaczej, przy jego pełnej kontroli nad narracją? Obawiałem się tylko, czy wykładnia filozofii biznesowej profesora nie będzie zbyt hermetyczna, a przez to zarezerwowana jedynie dla właścicieli i prezesów dużych przedsiębiorstw, którzy na co dzień zmagają się z podobnymi wyzwaniami – jak wyznaczać cele strategiczne, rekrutować talenty czy kontrolować organizację, aby nie przekształciła się w bezładną korporację.

I tu przyszło duże zaskoczenie. Bo opowieść o prowadzeniu biznesu – tworzeniu firmowych struktur, zarządzaniu ludźmi czy nawet czasem – uważam za najmocniejszą stronę tej książki. Szczególnie zaś interesujące wydało mi się omówienie zasady reaktywnego działania, za pomocą której profesor Filipiak rozprawia się ze złożonością świata i zarządza przedsiębiorstwem.

Nie byłem pewien także tego, jak nam się będzie pracowało. I nie chodzi bynajmniej o to, że przez pandemię książka powstawała zdalnie, tylko o różnicę charakterów, doświadczeń, wieku. Tu humanista, tam umysł ścisły. Jeden urodził się w roku transformacji ustrojowej, drugi niedługo po upadku komunizmu zrobił profesurę. Ja opowiadam o biznesie w „Forbesie”, a profesor praktykuje go od niemal trzydziestu lat. Ale i tu spotkała mnie niespodzianka. Punktem wspólnym okazała się skłonność do strukturyzowania życia, a to już dawało płaszczyznę porozumienia. Podczas naszych porannych skype’owych wywiadów chłonąłem zatem wiedzę i świetnie się bawiłem.

Profesor kilkukrotnie podkreślał, że chciałby w tej książce precyzyjnie wytłumaczyć, skąd wziął się dzisiejszy Comarch, będący – w uproszczeniu – sumą jego doświadczeń zawodowych i ambicji. To zaś implikowało, że niniejsza publikacja siłą rzeczy będzie skierowana przede wszystkim do przedsiębiorców, zarówno tych stawiających pierwsze kroki w biznesie, jak i tych zarządzających potężnymi organizacjami. Wyszedł nam jednak utwór uniwersalny. Oferujący zestaw wskazówek każdemu, kto chce świadomie zarządzać swoją karierą, kto próbuje zrozumieć otaczającą go rzeczywistość, kto chciałby efektywniej pracować, kto interesuje się biznesem, nowymi technologiami, ekonomią i sportem.

Ta książka to zarazem wędrówka w głąb niezwykle ciekawego umysłu. Profesor chciał, żeby prowokowała. I prowokuje – do myślenia. Nie zakładam, drodzy czytelnicy, że ze wszystkimi tezami zawartymi w tej publikacji się zgodzicie – sam co do niektórych mam wątpliwości. Ale liczę na to, że – podobnie jak ja – każdą poddacie głębszej refleksji. Warto.

Warszawa 2021Dwadzieścia dolarów. Tyle musiało mi wystarczyć, żeby przeżyć pierwszy tydzień w Japonii. Problem w tym, że za dobę w ryokanie, tradycyjnej japońskiej taniej noclegowni, płaciłem półtora dolara, natomiast za popularną zupę z makaronem gryczanym _soba_ – dolara. W dodatku już na samym początku pobytu tragarz w porcie w Jokohamie pomógł mi przenieść bagaże, wyceniając swoją usługę na pół dolara. Byłem więc dwudziestotrzyletnim chłopakiem z komunistycznego kraju, który – kiedy już się znalazł na drugim końcu świata – bez żadnego obycia, bez wsparcia i praktycznie bez grosza przy duszy naprawdę martwił się tym, że nie będzie miał co jeść.

Jak się potem okazało, to były złe dobrego początki.

Biznesem zająłem się dopiero po czterdziestce, a milionerem zostałem tuż przed pięćdziesiątką. Pierwsza połowa mojego życia upłynęła pod znakiem nauki i wieloletniej działalności akademickiej w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. To był czas zgłębiania tajemnic fizyki, matematyki, ale także filozofii, czas dążenia do profesury, licznych wyjazdów zagranicznych, staży i pracy w ośrodkach badawczych rozsianych po całym świecie – od Francji i Hiszpanii po wspomnianą Japonię, od której zaczęły się moje międzynarodowe wojaże, Australię, Kanadę i Stany Zjednoczone.

Bez tych doświadczeń najprawdopodobniej nie zbudowałbym Comarchu. To one ukształtowały mój światopogląd i sprawiły, że po zmianie ustrojowej i uwolnieniu gospodarki zostałem przedsiębiorcą. Dzięki nim przynajmniej częściowo udało mi się uniknąć trudów życia w poprzedniej epoce i wielu jego negatywnych konsekwencji.

Ale co najistotniejsze – to wtedy, będąc naukowcem, zdobyłem wiedzę, która zdeterminowała moją karierę zawodową.Zawsze chciałem być profesorem

Do Bydgoszczy zwykle przyjeżdżam raz w roku, aby odwiedzić grób rodziców w dzień Wszystkich Świętych. Przez lata miasto bardzo się zmieniło. Dzisiaj reklamuje się jako cel podróży turystycznych i rzeczywiście może się podobać. Szczególnie starówka, na terenie której wyburzono rudery, zostawiając jedynie domy z charakterem. Od pewnego czasu zatrzymuję się na Starym Mieście, ale przez wiele lat nocowałem w hotelu Pod Orłem, zlokalizowanym w pięknym dziewiętnastowiecznym budynku niedaleko ulicy Śniadeckich, na której się wychowałem. W dwupokojowym mieszkaniu, w przedwojennej, wilgotnej kamienicy. Dopiero gdy byłem nastolatkiem, przenieśliśmy się na osiedle Leśne. Tam skończyłem podstawówkę, po czym poszedłem do IV Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Stawowej.

Moja pamięć sięga mniej więcej 1958 roku i są to typowe dziecięce wspomnienia. Rodzice wcześnie wychodzili do pracy i późno wracali, w efekcie przez większość dnia ja i moja młodsza o dwa lata siostra Anna musieliśmy radzić sobie sami. Rano chodziliśmy po mleko i bułki. Wszędzie było pełno dzieciaków, które nie siedziały w domach, tylko spędzały czas na podwórku. Urządzało się zabawy, imieniny, towarzyszyło temu sporo radości. Nie głodowaliśmy, ale żyliśmy biednie, jak wszyscy w tamtych czasach. Bieda stanowiła zwyczajowy krajobraz tamtej rzeczywistości. Była znakiem epoki.

Bydgoszcz dorobiła się niezłej biznesowej reprezentacji. W 1950 roku urodził się tam Jan Kulczyk, przez wiele lat najbogatszy Polak. Rok później – Jan Krzysztof Bielecki, prezes Rady Ministrów z początku lat dziewięćdziesiątych, a potem wieloletni prezes Banku Pekao. W 1952 roku pojawiłem się ja. Z Bydgoszczą kojarzeni są także trochę młodsi Zbigniew Boniek, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, i Dariusz Mioduski, właściciel Legii Warszawa.

Wszystkich ich poznałem, ale dopiero po pięćdziesiątce. Natomiast moje bydgoskie przyjaźnie nie przetrwały próby czasu. W wieku dziewiętnastu lat wyjechałem na studia do Krakowa, a bez internetu i telekomunikacji mobilnej utrzymywanie kontaktów stanowiło duże wyzwanie. W wielu wypadkach było po prostu niemożliwe. Zwłaszcza że zupełnie w tym Krakowie przepadłem: najpierw studia magisterskie, potem doktorat, habilitacja, praca naukowa, w końcu zaś liczne wyjazdy zagraniczne.

Już w młodości było dla mnie jasne, że zamierzam zostać uczonym. Chciałem być profesorem i przez wiele lat konsekwentnie do tego dążyłem. Dopiero gdy osiągnąłem ten cel, zacząłem myśleć o kolejnych. A następnym przystankiem był biznes. Ale gdyby nie wczesne zamiłowanie do nauki i niemal trzy dekady spędzone w Akademii Górniczo-Hutniczej, nie miałbym odpowiednich podstaw do budowy Comarchu.

Korzenie i co z nich wynika

Dziś Comarch podbija Stany Zjednoczone, jednak jako pierwszy z mojej rodziny do Ameryki trafił dziadek Michał Filipiak – pochodzący z okolic Osięcin, miasteczka w województwie kujawsko-pomorskim. W 1929 roku wyjechał do pracy w USA, skuszony _american dream_. W Polsce zarządzał jednym z majątków hrabiego Skarbka na Kujawach. Musiał wyprzedać cały dobytek, aby pozyskać środki na wyjazd. Miał ogromnego pecha, ponieważ trafił na wielki kryzys z lat 1929–1933, zapoczątkowany krachem na nowojorskiej giełdzie. Dziadek wrócił z Ameryki z podkulonym ogonem. Ledwo starczyło mu pieniędzy na powrót.

Babcia – Anna Filipiak, z domu Lipska – wywodziła się ze zubożałej szlachty (jak się wtedy mówiło: ze szlagunów). Rodzina Lipskich była aktywna politycznie, bracia babci działali w ruchu narodowym Romana Dmowskiego. Ona natomiast wiodła skromne życie u boku mojego dziadka, który po powrocie ze Stanów Zjednoczonych nie zdołał odzyskać dawnej posady. Niedługo potem wybuchła wojna, podczas której dziadek, ojciec i stryjowie pracowali w majątku zarządzanym przez Niemców.

Zapamiętałem babcię jako osobę bardzo dumną, wyniosłą, niedostępną. Możliwe, że odziedziczyłem po niej niektóre cechy.

Historia rodziny mojej matki jest bardziej dramatyczna. Dziadek Konstanty Chojnacki był chłopem, miał dwunastohektarowe gospodarstwo w Brzeczce pod Toruniem. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, został wysłany na front, a potem trafił do niewoli. Niemcy zajęli jego gospodarstwo i przekształcili je w poligon.

Babcia – Maria Chojnacka z domu Romanowska – razem z trójką małych dzieci, z których jedno chorowało na tyfus, trafiła do tak zwanej Szmalcówki, niemieckiego obozu przesiedleńczego w Toruniu. Tam zostali zaszeregowani jako ludność nadająca się do germanizacji. Wraz z wieloma innymi wywieziono ich do Niemiec. Dostali dom w małej miejscowości Dietzenrode-Vatterode niedaleko Bad Sooden-Allendorf, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od Hanoweru. Potem dołączył do nich również dziadek Konstanty, przeniesiony z niemieckich obozów jenieckich. Dziadkowie urodzili się w zaborze pruskim i znali niemiecki, więc jakoś sobie radzili.

Zaraz po 2000 roku zabrałem matkę do Dietzenrode-Vatterode – chciała zobaczyć dawne miejsce przesiedlenia. Wjechaliśmy na plac przed kościołem nowym czarnym mercedesem S klasą z polską rejestracją. Wszyscy zwiali, schowali się w domach. Podejrzewam, że wzięli nas za gangsterów.

Po wojnie cała rodzina od strony matki trafiła do prowadzonego przez Amerykanów obozu dla dipisów (_displaced persons_ – osób przesiedlonych). Alianci dali dziadkom wybór: mogli wyemigrować do Stanów lub Australii albo wrócić do Polski. Dziadek opowiadał, że urządzono plebiscyt. Emisariusze Nowego Świata namawiali do przeprowadzki na drugą stronę globu, a Polacy zachęcali do powrotu do kraju. Dziadkowie postawili na Polskę. Nie wyszli na tym źle. Dziadek całkiem dobrze sobie radził w obozie przesiedleńczym. Był kucharzem i przyzwoicie zarabiał. Po powrocie wystarczyło mu na zakup konia i wyposażenie poniemieckiego gospodarstwa pod Toruniem, które im przydzielono.

I tak dochodzimy do moich rodziców – Tadeusza i Cecylii. Gdy wybuchła wojna, ojciec miał czternaście lat. Do 1945 roku pracował na roli pod niemieckim okupantem. W powojenną rzeczywistość wchodził biedny i bez wykształcenia. Do Bydgoszczy, podobnie jak matka, trafił na fali masowej migracji zarządzonej przez partię komunistyczną, która – cokolwiek by o niej mówić – wielu ludziom dała szansę na inne życie. Ojciec z tego skorzystał. Zresztą potem przez wiele lat pracował dla reżimu.

Losy moich przodków są pochodną epoki, w której przyszło im żyć. Próżno w nich szukać tropów prowadzących do miejsca, w którym się znalazłem.

Mimo braku inteligenckiego pochodzenia zarówno ja, jak i moja siostra postawiliśmy na naukę. Anna jest już na emeryturze, ale przez wiele lat była profesorem zarządzania w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie i na Politechnice Warszawskiej. Choć nasze ścieżki kariery do pewnego momentu są podobne, nigdy ze sobą nie rywalizowaliśmy. I to także wynikało z okoliczności. Dzisiaj łatwiej jest się dostać z Ameryki do Polski niż w latach siedemdziesiątych z Bydgoszczy do Krakowa. W czasie studiów wyjeżdżałem z domu przed rozpoczęciem pierwszego semestru, a wracałem na Wszystkich Świętych albo dopiero na Boże Narodzenie. Aby gdzieś zadzwonić, najpierw musiałem wysłać telegram, a potem pójść na pocztę i odczekać kilka godzin. Kontakt był bardzo utrudniony, także między rodzeństwem. Obecnie rozmawiam z siostrą częściej niż w czasach studenckich.

Na moje życie niewątpliwie duży wpływ wywarli dziadkowie od strony matki, z którymi spędzałem wszystkie wakacje. Babcia Maria Chojnacka, także pochodząca ze zubożałej szlachty (w tamtych czasach nie było to nic nadzwyczajnego), była bardzo mądrą osobą. Przekazała mi dużo wiedzy. Z kolei dziadek miał smykałkę do biznesu, która wiele lat później okazała się również moim przymiotem.

Zafascynowany wiedzą

Od małego bardzo dużo czytałem. Najważniejszym miejscem mojej młodości była Biblioteka Miejska na Starym Rynku. Zmieniały się tylko rodzaje książek, które stamtąd wypożyczałem.

Kiedy miałem dwanaście lat, wciągnęła mnie astronomia. Czytałem jedną książkę za drugą. Ale samodzielnie nie byłem w stanie zrobić kolejnego kroku i zająć się fizyką nieba (astrofizyką). Nigdy do tego tematu nie wróciłem. Nawet wiele lat później – już jako biznesmen. Bo choć sama tematyka jest pasjonująca, cały przemysł kosmiczny opiera się na dotacjach. A to zupełnie nie moja bajka.

W podstawówce nauczyłem się nie ujawniać swojej inteligencji. Za każdym razem gdy udało mi się czymś wykazać, byłem poniewierany przez szkolnych osiłków.

Między dwunastym a czternastym rokiem życia wciągnąłem się w literaturę klasyczną. Czytałem trudne książki Fiodora Dostojewskiego, stosunkowo łatwe Honoré de Balzaca i świetne powieści Bolesława Prusa, którego uważam za jednego z ciekawszych autorów nie tylko polskiej, ale i światowej literatury. Pomijając obowiązkowe lektury szkolne, dzisiaj młodzież raczej nie sięga po klasykę. Wiele przez to traci.

Potem zanurzyłem się w filozofię. Przeczytałem całą trzytomową _Historię filozofii_ Władysława Tatarkiewicza. Do dzisiaj wracam do tej lektury.

Wreszcie jako szesnastolatek zafascynowałem się fizyką. I to bardzo zaawansowaną – kwantową. Rozumiałem równanie Schrödingera i zasadę nieoznaczoności Heisenberga. W pewnym momencie świat zewnętrzny przestał być dla mnie tak istotny. Również dlatego, że aby zrozumieć fizykę kwantową, trzeba – jak mówi moja żona – odrobić wiele dupogodzin. W liceum moja nauczycielka fizyki, Maria Przybylska, woziła mnie po konferencjach pedagogów i pokazywała niczym małpę na kiju. Nie wiem, czemu miało to służyć, ponieważ nauczyciele kompletnie nie rozumieli, o czym mówię.

W szkole średniej postanowiłem, że zostanę profesorem fizyki. Profesura była pewnego rodzaju wyznacznikiem. Tak jak miarą sukcesu biznesmena są pieniądze, tak miarą osiągnięć uczonego jest tytuł naukowy. Miałem do wyboru któryś z uniwersytetów – na przykład Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu – albo krakowską Akademię Górniczo-Hutniczą. Decyzja była prosta, ponieważ AGH była czołową uczelnią fizyczną w Polsce. To tam pracował słynny profesor Marian Mięsowicz, jeden z najwybitniejszych polskich fizyków, który później promował mnie na uczelni.

Pojechałem do Krakowa, zdałem egzaminy na piątki. Powinienem był się dostać na fizykę. Ale ówczesny dziekan doszedł do wniosku, że na elektrotechnice potrzebni są zdolni studenci. Przydzielił mnie na ten kierunek, co uznałem za wielką niesprawiedliwość i porażkę.

Po pierwszym semestrze miałem możliwość przeniesienia się na fizykę, ale już nie chciałem, bo elektrotechnika mnie wciągnęła. Na początku moje studia zdominowane były przez matematykę – sześć godzin wykładów tygodniowo plus ćwiczenia. Uczyłem się u docenta Franciszka Bierskiego, znakomitego i bardzo wymagającego nauczyciela, który siał postrach wśród studentów.

Na matematyce szybko udało mi się błysnąć. Mieliśmy dwie godziny na zaliczenie egzaminu semestralnego, a ja wyrobiłem się w godzinę. Wtedy profesorowie już wiedzieli, że jestem dobry. A mocny start dał mi kredyt zaufania, który procentował w kolejnych latach. Dzięki temu od czwartego roku mogłem się zajmować zaawansowaną matematyką, wykraczającą poza _curriculum_ uczelniane, i nikt nie miał problemu z tym, że przedmioty programowe traktowałem po łebkach.

W 1976 roku ukończyłem z wyróżnieniem studia na Wydziale Elektrotechniki i Automatyki AGH ze specjalizacją automatyka cyfrowa. Otrzymałem Medal Stanisława Staszica dla najlepszego absolwenta uczelni.

Przez wiele lat intensywnie pracowałem nad matematyką. Do tego miałem świetnych profesorów, takich jak Jacek Szarski i Andrzej Pelczar. Opanowałem analizę funkcjonalną, przestrzeń Banacha, bardzo zaawansowaną teorię sterowania, teorię wielkich systemów. Dzięki wiedzy, którą zdobyłem na AGH, wiele lat później zostałem zatrudniony na Wydziale Matematyki Stosowanej na Uniwersytecie w Adelajdzie. A potem zbudowałem Comarch, który nie opiera się na improwizacji, lecz na systemowych rozwiązaniach.

Same przenosiny do Krakowa to był dla mnie skok na głęboką wodę, porównywalny z późniejszym wyjazdem do Japonii. Na egzaminy wstępne pojechałem razem z ojcem, wtedy zapewniono nam noclegi w akademiku. Potem, kiedy wyruszałem na pierwszy semestr, nie miałem ani pokoju, ani pieniędzy. Przez jakiś czas mieszkałem kątem u innych, czekając, aż znajdzie się dla mnie miejsce w internacie. W końcu jakoś je wyprosiłem.

Na trzecim roku przekonałem się na własnej skórze, że brak możliwości szybkiej komunikacji może być nie tylko uciążliwy, ale też bardzo niebezpieczny. Dostałem ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Obudziłem się z silnym bólem brzucha i zgięty w pół poszedłem do szpitala imienia Gabriela Narutowicza. Przyjęli mnie na ostry dyżur, a wieczorem zrobili operację. Dwa dni później okazało się, że mam sepsę. Do tego momentu nikt z moich bliskich nie wiedział, że w ogóle coś mi się stało.

Życie uratowała mi koleżanka ze studiów. Zaniepokoiła się, że nie ma mnie w akademiku. Zaczęła więc szukać po szpitalach. W końcu mnie znalazła i poinformowała moich rodziców. Dopiero gdy ojciec przyjechał do Krakowa i zrobił awanturę, przeprowadzono drugą operację i przetoczono mi krew. Przeleżałem miesiąc na intensywnej terapii. Ale gdyby nie determinacja tej dziewczyny, mój ojciec nijak nie mógłby zainterweniować i dzisiaj nie byłoby mnie na świecie. A wszystko przez brak komunikacji.

Wiele lat później zacząłem budować systemy telekomunikacyjne. Czasem wystarczy się trzymać rzeczywistości i wystrzegać głupich pomysłów, aby życie samo cię poprowadziło.

Ku profesurze

Moim priorytetem była kariera naukowa, dlatego zaraz po studiach magisterskich poszedłem na studia doktoranckie. Wówczas profesor Antoni Pach zebrał wokół siebie grupę doktorantów, która razem z nim zaczęła budować zręby Katedry Telekomunikacji. W praktyce tworzyła się nowa specjalizacja na AGH. Przerabiałem wtedy zagadnienia związane między innymi z optymalizacją struktur sieci telekomunikacyjnych i przepływami ruchu, ale tak naprawdę telekomunikacja była dla mnie pretekstem do badania problemów matematyki stosowanej. Promotorem mojej pracy doktorskiej był profesor Jerzy Seidler z Politechniki Gdańskiej.

W 1979 roku obroniłem z wyróżnieniem pracę doktorską i uzyskałem tytuł doktora, a pięć lat później – doktora habilitowanego. Habilitację mógłbym zrobić już dwa lata wcześniej, gdybym nie należał do partii. Antypartyjność wielu ówczesnych profesorów spowodowała, że musiałem trochę poczekać na rozgrzeszenie.

W 1991 przyznano mi tytuł profesora, akt jego nadania na początku 1992 roku odebrałem z rąk prezydenta Lecha Wałęsy. W wieku trzydziestu dziewięciu lat dopiąłem swego. Byłem spełniony. Jednocześnie czułem, że nie ma co dalej brnąć w naukę. Wiedziałem, że nie dostanę Nobla z telekomunikacji, więc mogłem albo zmienić dziedzinę, albo robić karierę na AGH – jako dziekan czy rektor. Tyle że wtedy wolałem już robić karierę we własnej firmie – jako prezes Comarchu.

W 1992 roku otrzymałem nominację profesorską z rąk prezydenta Lecha Wałęsy. Osiągnąłem swój cel, ale jednocześnie poczułem, że na polu nauki nie ma już dla mnie ciekawych wyzwań.
// archiwum prywatne Janusza Filipiaka

Moje nastawienie – przejście w tryb biznesowy – zmieniło się po wyjeździe do Australii w 1987 roku. Na Uniwersytecie w Adelajdzie kierowałem centrum badawczym, które musiało pozyskiwać granty z przemysłu, żeby funkcjonować. W Australii i Stanach Zjednoczonych poznałem naukowców, którzy prowadzili własne firmy. Kiedy zobaczyłem, że profesor z UCLA (University of California, Los Angeles), topowej amerykańskiej uczelni w Los Angeles, jeździ najnowszym porsche, zrozumiałem, że można w bardzo konkretny sposób monetyzować swoją wiedzę.

W Akademii Górniczo-Hutniczej spędziłem łącznie dwadzieścia siedem lat – od 1971 do 1998 roku, kiedy to zrezygnowałem z kierowania Katedrą Telekomunikacji (choć później zdarzało mi się jeszcze prowadzić wykłady). Odchodząc z pracy, przesłałem odpowiednie pismo do Ministerstwa Edukacji Narodowej, ponieważ moim pracodawcą – jako profesora zwyczajnego – był minister. W odpowiedzi otrzymałem podziękowania w związku z przejściem na emeryturę oraz informację o wysokości przyznanej mi emerytury. Potem urzędnicy resortu się zreflektowali i poprosili, abym zwrócił im te pisma. Nikomu nie mieściło się w głowie, że ktoś może zrezygnować z posady profesora zwyczajnego w wieku czterdziestu sześciu lat. Nie było na to procedur.

Gdybym miał wskazać trzy rzeczy, które zawdzięczam uczelni, powiedziałbym, że są to wiedza, wiedza i jeszcze raz wiedza. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych AGH trzymała kapitalny poziom. Dzięki temu zdobyłem wszechstronną wiedzę z zakresu mechaniki, geometrii wykreślnej (świetnie kształtuje wyobraźnię), elektrotechniki czy konstrukcji. W dodatku sporo się uczyłem samodzielnie, choćby analizy funkcjonalnej, teorii wielkich systemów, zaawansowanych badań operacyjnych i dynamicznej teorii optymalizacji. Przyjąłem ogrom teorii, które do dzisiaj przydają mi się w różnych dziedzinach życia.

Co więcej, w czasach powojennych bycie pracownikiem naukowym dawało prestiż, pieniądze oraz wolność. Uczelnie przyciągały najlepszych i najciekawszych ludzi w kraju. Z jakiegoś powodu komuniści szanowali artystów i uczonych, dzięki czemu ścieżka naukowa pozwalała się przynajmniej częściowo wydostać z szarzyzny tamtych lat. Zmieniło się to dopiero po transformacji ustrojowej, kiedy pojawiły się w Polsce zachodnie firmy, często oferujące naukowcom wielokrotnie lepsze pieniądze niż uniwersytety. Wszystkich zdolnych wywiało z uczelni do biznesu. Szkoły straciły ogrom kapitału ludzkiego. Do dzisiaj się nie pozbierały. Oczywiście nie mogę się na to zżymać, ponieważ sam także przeszedłem do biznesu.

Muszę oddać profesurze AGH, że nigdy nie hamowała moich zapędów. Może nie pomagała w wyjazdach zagranicznych i publikacjach, ale też niczego nie utrudniała. Z reguły mogłem liczyć na życzliwość. Choć zdarzyło mi się też dostać naganę z wpisem do akt.

Stało się to w latach dziewięćdziesiątych. Wydział Elektrotechniki, Automatyki i Elektroniki – w uproszczeniu nazywany po prostu Wydziałem Elektrycznym – był wtedy bardzo duży. Mówiliśmy, że dzielił się na część silnoprądową (między innymi napędy elektryczne, hutnicze i górnicze) oraz niskoprądową (automatyka cyfrowa, elektronika, telekomunikacja). W którymś momencie wpadłem na słuszny pomysł, aby go podzielić. No i obrońcy istniejącego układu, z reguły starsi profesorowie, postanowili przywalić mi karę – „aby młody nie mieszał”. Oczywiście stały za tym pieniądze. Nowe nauki generowały gotówkę dla wydziału, a stare powoli wychodziły z obiegu.

Wydział ostatecznie podzielono, ale stało się to wiele lat później.

Jedną z najciekawszych uczelnianych przygód przeżyłem dzięki publikacjom w zagranicznych pismach naukowych, przede wszystkim w tytułach wydawanych przez IEEE (Institute of Electrical and Electronics Engineers), największą na świecie organizację zawodową inżynierów elektryków i elektroników. Znałem te czasopisma, ponieważ mieliśmy do nich dostęp w bibliotece naukowej AGH. Któregoś razu wpadłem na pomysł, aby w jednym z nich opublikować fragmenty swojej pracy doktorskiej.

Trzeba było przygotować tekst po angielsku, a ja nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić. Odnajdywałem więc w zagranicznych periodykach zdania, które mi pasowały, i wklejałem je pomiędzy swoje wzory. Potem praca musiała przejść przez tak zwaną kancelarię tajną AGH, która weryfikowała, czy autor nie zdradza tajemnic patentowych, i wysyłano ją na Zachód. Wyglądało to na wariactwo, ale się udało. Najpierw amerykańskie czasopismo „Operations Research”, a potem inne zaczęły przyjmować te artykuły, doceniając moje zaawansowane modele matematyczne. Facet z komunistycznej Polski był drukowany w kultowych anglojęzycznych pismach naukowych, w których każdy uczony chciałby zobaczyć swoje nazwisko. Nikt z mojego otoczenia nawet nie próbował się w to bawić. Do tego trzeba było mieć fantazję i pęd do przodu.

Skoro udawało się z artykułami, poszedłem za ciosem – postanowiłem opublikować habilitację w formie książki. Przetłumaczyłem ją (także metodą kopiuj-wklej) i wysłałem do koncernu wydawniczego Springer w Niemczech Zachodnich. Trafiła do recenzji uznanego uczonego – profesora Jamesa Lee Masseya ze słynnej Politechniki Federalnej w Zurychu (ETH Zürich). A on zamiast odrzucić pracę za fatalny język, postanowił ją praktycznie napisać od nowa – oczywiście zachowując moje teorie matematyczne – i opublikować.

Kiedy w 1984 roku spotkałem go na kongresie w Australii, podszedłem do niego z podziękowaniami, a on nawet nie wiedział, kim jestem. Po prostu parę lat wcześniej rzetelnie wykonał swoją pracę. To w dużym stopniu dzięki profesorowi Masseyowi udało mi się zbudować swoją markę na międzynarodowym rynku naukowym.

Miałem szczęście spotkać w życiu kilka osób, które bardzo mi pomogły.

Choć zdecydowanie wolałem prace badawcze, na AGH przez wiele lat musiałem prowadzić wykłady. To był dla mnie ciężki kawałek chleba. Nie lubię dziadostwa, więc bardzo dużo z siebie dawałem.By dobrze przekazać wiedzę, męczyłem się, jakbym występował na scenie, zwłaszcza że mówię wybuchowo i agresywnie. Nie wiem, czy studenci lubili ten styl, ale raczej mnie akceptowali. Kiedy łączyłem pracę na uczelni z tworzeniem Comarchu i spytałem, czy nie będą im przeszkadzały elastyczne terminy wykładów, powiedzieli, że nie.

Jako nauczyciel zdobyłem zdolności prezentacyjne, które przydają się w biznesie. W trakcie wystąpień publicznych ludzie zazwyczaj przynudzają. Brakuje im odpowiedniego sposobu mówienia, ekspresji, struktury prezentacji. Trzeba wiedzieć, co chce się przekazać, komu i dlaczego.

Choć przez lata zależało mi na profesurze, nigdy nie motywowały mnie nagrody. Ale jedno wyróżnienie szczególnie mnie ucieszyło: IEEE Communications Society 2012 Distinguished Industry Leader Award – za wkład w rozwój komunikacji i technologii informatycznej. Wręczono mi je w 2013 roku na kongresie IEEE w Budapeszcie. Dostałem tablicę, dyplom i do dziś niezrealizowany czek na 2 tysiące dolarów. Traktuję go jako realny dowód uznania przez korporację uczonych. Bo niestety obecnie zwykle jest tak, że najpierw musisz zapłacić, aby otrzymać nagrodę. Z przyznawania nagród też zrobił się biznes.

W 2013 roku otrzymałem nagrodę IEEE Communications Society Distinguished Leader, a razem z nią czek na 2 tysiące dolarów. Nigdy go nie zrealizowałem, ale zachowałem jako pamiątkę i dowód tego, że moja praca naukowa została doceniona
// © Comarch S.A

// archiwum prywatne Janusza Filipiaka

Coś się kończy, coś zaczyna

Jest wiele powodów, dla których na początku lat dziewięćdziesiątych zacząłem stopniowo wychodzić ze świata nauki i wkraczać do biznesu. Zacznijmy od tego, że jako uczony czułem się wypalony. Zdobyłem tytuł profesora, zagraniczne wyjazdy mi obrzydły, działalność edukacyjna nigdy nie była moją pasją. Poza tym już wtedy wiedziałem, że nauki ścisłe się skończyły. Tak, skończyły. W pewnym sensie.

Od czasu wielkich osiągnięć w fizyce czy matematyce upłynęło sto lat. Erwin Schrödinger, Werner Heisenberg czy Albert Einstein dokonywali swoich największych odkryć przed drugą wojną światową. Laser i tranzystor wynaleziono w latach pięćdziesiątych. Naukowcy nie są w stanie zejść dalej niż obecnie w głąb atomu. W kosmosie dotarliśmy do granic poznania, ponieważ nie mamy narzędzi, aby badać jego jeszcze odleglejsze części. W rezultacie wszystko sprowadza się do budowy ezoterycznych modeli, przelewania z pustego w próżne. Owszem, zwiększa się liczba naukowców i powstają nowe generacje aparatury badawczej i obliczeniowej, ale mimo to coraz trudniej jest znaleźć praktyczne zastosowania dla wyników prac uczonych.

Wraz ze zmianą ustroju w Polsce otworzyły się nowe możliwości. Jeszcze zanim powstał Comarch, zostałem… wydawcą i eventowcem.

W 1990 roku założyliśmy z żoną Fundację Postępu Telekomunikacji, która wydała kilkanaście książek dotyczących telekomunikacji i innych dziedzin powiązanych z budową społeczeństwa informatycznego. Z kolei w latach 1991–1992 zorganizowaliśmy dwie międzynarodowe konferencje naukowe. Zaprosiliśmy do Krakowa znanych badaczy, którzy byli już wszędzie, od Rzymu po Nowy Jork, ale Polski jeszcze nie znali. Na oba wydarzenia ściągnęliśmy po sto pięćdziesiąt–dwieście osób, które płaciły za uczestnictwo 300 dolarów. Koszty organizacyjne były minimalne, dzięki czemu zarobiliśmy na tych konferencjach kolosalne jak na tamte czasy pieniądze.

Od powrotu z Australii towarzyszyła mi jednak idea, aby zbudować w Polsce to, co podpatrzyłem w USA, Kanadzie i Australii – _center of excellence_, czyli centrum badawcze, które będzie realizowało zlecenia dla przemysłu, przekazując uczelni prowizję za możliwość korzystania z jej marki, pomieszczeń i sprzętu. Takie centra często przeradzają się w niezależne firmy. Dzisiaj mówi się na to spin-off. Wiele potężnych firm powstało w ten sposób, jak choćby Cisco (spin-off z Uniwersytetu Stanforda) czy SAS Institute.

Kierowałem wtedy Katedrą Telekomunikacji, która potrafiła przyciągnąć – w postaci grantów przemysłowych – osiem razy więcej pieniędzy niż cały Wydział Elektryczny. Ciągle dostawaliśmy jakieś zlecenia. Kiedy pojawił się na stole kontrakt z Telekomunikacją Polską, gotową zapłacić 300 tysięcy złotych firmie, która zinwentaryzuje jej zasoby (trzeba było napisać odpowiednie oprogramowanie, zainstalować je na komputerach, uruchomić), postanowiłem zbudować własne centrum na terenie AGH. Chciałem oddawać uczelni 10 procent prowizji od wszystkich zleceń. Powiedziałem ówczesnemu rektorowi, profesorowi Janowi Janowskiemu, że potrzebuję ludzi, pomieszczeń i komputerów. Usłyszałem, że ma blokadę etatów, że nie może mi dać pracowni ani sprzętu i że właściwie powinienem założyć firmę, która wynajmie to wszystko od uczelni. No więc tak zrobiłem.

Tak w dużym skrócie powstał Comarch. Na szczegóły przyjdzie czas później.

W każdym razie biznes szybko się rozrastał i w którymś momencie zaczęły się pojawiać dylematy: poprowadzić wykład czy spotkać się z klientem. Studenci byli wyrozumiali, ale zaczęło mi to doskwierać. Czułem, że to nieuczciwe wobec nich i wobec uczelni. Brakowało mi czasu na AGH i emocjonalnie byłem już w biznesie. Postanowiłem skoncentrować się na jednej rzeczy. Także dlatego, że nie miałem ambicji, aby wspinać się po szczeblach menedżerskich na AGH. Przez całe życie ekscytowało mnie budowanie wartości, a w strukturach uczelnianych nie widziałem na to szans. W rezultacie w 1998 roku odszedłem z uczelni i całkowicie skupiłem się na biznesie.

Inna sprawa, że już wtedy wiele rzeczy przeszkadzało mi w Akademii Górniczo-Hutniczej. Choćby instytucja Rady Wydziału. Funkcja kierownika katedry, którą sprawowałem, była wybieralna. A owo stuosobowe gremium decydowało, czy nadaję się na to stanowisko. Gdy po pierwszej kadencji odnawiano moją nominację, Rada wprawdzie uznała, że facet, który swoimi kontraktami zasila cały wydział, powinien dalej kierować katedrą – ale tylko stosunkiem głosów pięćdziesiąt dwa do czterdziestu ośmiu. Byłem bardzo rozgoryczony. Okazało się, że na uczelni jest sporo ludzi, którzy po prostu są zawistni. To była dla mnie ważna lekcja. Przekonałem się, że demokracja działa na dużych liczbach, ale nie sprawdza się w wypadku stuosobowej grupy osób, które próbują rozgrywać własne interesy. Od tamtej pory powtarzam, że świat jest dobry i sprawiedliwy, ale tylko w stosunku pięćdziesiąt dwa do czterdziestu ośmiu.

W 2019 roku, po ponad dwóch dekadach przerwy, wróciłem na AGH – powołano mnie na stanowisko przewodniczącego Rady Uczelni, nowego ciała w szkolnictwie wyższym. Dałem się namówić rektorowi, profesorowi Tadeuszowi Słomce, ponieważ myślałem, że będę w stanie coś zrobić dla swojej Alma Mater. Służyć radą i doświadczeniem. Ideą utworzenia tego organu – na bazie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce wicepremiera Jarosława Gowina (tak zwana Konstytucja dla Nauki) – było wsparcie zarządzania szkołą wyższą przez doświadczonych ludzi z przemysłu. Rada Uczelni miała odgrywać podobną rolę jak rada nadzorcza w spółce akcyjnej. Powinna dokonywać oceny pracy szkoły, zatwierdzać audytorów finansowych, opiniować strategię rozwoju, a także wskazywać kandydatów na rektora.

Mimo to Senat, czyli korporacja uczonych, zupełnie to zlekceważył. Uchwalił statut uczelni, który wbrew ustawie – i tak mocno wykastrowanej na etapie prac legislacyjnych – wyłączył Radę Uczelni z procedury wyboru kandydatów na rektora AGH. Jako przewodniczący mogłem albo się z tym pogodzić, siedzieć cicho i cieszyć prestiżem wynikającym z piastowanego stanowiska (żona mówiła, że to moje największe osiągnięcie, choć to oczywiście nieprawda), albo złożyć wniosek do sądu o niezgodności statutu z ustawą, albo zrezygnować ze swojej funkcji. Na jednym z posiedzeń stwierdziłem, że nie bawi mnie udawanie, że coś znaczymy. Ze złością – choć bez używania nieparlamentarnych słów – zrezygnowałem.

AGH od dawna ulega degradacji, podobnie jak całe szkolnictwo wyższe w Polsce i wiele europejskich uczelni. Główne problemy to skostniałe struktury i przyzwolenie na tworzenie abstrakcyjnych prac naukowych, które nikomu ani niczemu nie służą. Wszelkie zmiany blokowane są przez korporacje uczonych tworzące wydziały i senaty. Od lat utyskuję w mediach na postępującą degradację szkół, często naruszając dobre imię mojej macierzystej uczelni. Kiedyś powiedziałem jednemu z kolegów z AGH: „Zobacz, znowu was oplułem”. A on na to: „Przywykliśmy”.

Nie miałem złudzeń, że jako przewodniczący Rady Uczelni będę w stanie wiele wskórać, ale liczyłem chociaż na doprowadzenie do debaty, jak tę organizację zmienić. Ale nawet to się nie powiodło. Chciałem, aby Kraków miał duży, międzyuczelniany program naukowy skupiony wokół badań na rzecz ochrony środowiska, który byłby globalnym wyróżnikiem krakowskich uczelni, ale nikt nie chciał o tym rozmawiać. Popierałem stworzenie federacji AGH, Uniwersytetu Jagiellońskiego i Instytutu Fizyki Jądrowej Polskiej Akademii Nauk, ponieważ ustawa Gowina pozwoliła uczelniom się federować, ale władze unikały tematu i pomysł się rozmył. Nie mam pojęcia, czy w tej chwili toczą się w związku z tym jakiekolwiek dyskusje. Naprawdę chciałem coś zmienić, ale korporacja uczonych dała temu skuteczny odpór.

Kiedyś żona mnie namawiała, abyśmy stworzyli własną uczelnię techniczną. Ale żeby zbudować porządną prywatną szkołę wyższą, trzeba zainwestować bardzo dużo pieniędzy i mieć bardzo dobrych ludzi. Skąd wziąć takich profesorów? Tylko mając odpowiedni kapitał ludzki, mógłbym się podjąć tego zadania, bo na powoływanie miernej uczelni, która trzepie kasę, zamiast kształcić, szkoda mi czasu.

Comarch od lat blisko współpracuje z AGH. Każdego roku na nasze staże trafia ponad trzystu studentów. Jednocześnie jesteśmy już znacznie więksi niż AGH. Zatrudniamy sześć i pół tysiąca osób, podczas gdy na uczelni pracuje około dwóch tysięcy nauczycieli akademickich i tyle samo pracowników pomocniczych. Mamy 1,5 miliarda złotych przychodu, a w 2020 roku AGH dysponowała budżetem w wysokości 816 milionów złotych.

Gdyby trzy dekady temu Akademia Górniczo-Hutnicza zgodziła się ze mną współpracować w zamian za 10 procent prowizji od zleceń, ubiłaby złoty interes.Podróże młodości

Moje wyjazdy studenckie oraz w charakterze pracownika naukowego miały jeden wspólny mianownik: więcej niż skromny budżet. Czasem rzeczywiście brakowało mi pieniędzy, a czasem chorobliwie oszczędzałem, żeby jak najwięcej przywieźć z powrotem do Polski. A wyjazdów było sporo: Japonia, Belgia, Hiszpania, Francja, Australia. Podczas każdego nasiąkałem doświadczenia mi, kontaktami i wiedzą. Podczas każdego budowałem swoją pozycję zawodową, ponieważ – jak wspominałem – już w czasach młodzieńczych marzyłem o tym, żeby zostać profesorem. Ale przede wszystkim obserwowałem Polaków na emigracji i porównywałem nas z innymi.

Dlatego gdy prawie trzydzieści lat po pierwszym wyjeździe z kraju zakładałem swoją firmę, byłem przekonany, że odniesiemy sukces. A co więcej – że odniesiemy go także poza Polską. Już na starcie planowaliśmy, że Comarch będzie sprzedawał swoje produkty także za granicą.

Do dzisiaj, mimo powoli upadającego systemu kształcenia, Polacy są wyróżniającym się narodem. Jesteśmy nieźle wyedukowani, pracowici, ambitni, dynamiczni. Momentami nawet zbyt dynamiczni. Comarch prowadzi biznes w ponad stu krajach, a nasi pracownicy nadal próbują sięgać dalej. Często muszę hamować ich zapędy, kiedy na przykład chcą się otwierać na rynki wysokiego ryzyka, często egzotyczne i leżące na drugiej półkuli. Zjeździłem spory kawałek świata, więc wiem, z czym się wiąże robienie biznesu w kraju, który znajduje się naprawdę daleko.

Moje podróże w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były traumatyczne. Nie tylko przez brak pieniędzy. Na początku każdego wyjazdu przytrafiały mi się wpadki wynikające ze zderzenia przybysza z demoludów z zachodnią kulturą, zgoła inną organizacją społeczeństwa i zaawansowanym świadczeniem usług. Zawsze musiałem zapłacić frycowe.

Japonia: pierwsza weryfikacja

W 1975 roku mieszkańcom szaroburej Polski świat zachodni jawił się jako raj. Choć byliśmy odcięci od informacji, to jednak coś tam do nas trafiało. Do mojego kuzynostwa od czasu do czasu docierały paczki od ciotki z Ameryki. Gdy zaglądaliśmy do środka, to nam dech zapierało w piersiach. Na przykład dla dziewcząt niezwykłą atrakcją były lalki w typie Barbie.

Pragnienie wyjazdu z Polski było powszechne. Każdy marzył o lepszym życiu, o innym świecie. Ale nie każdy miał odwagę, żeby spróbować po to sięgnąć. Moja szansa narodziła się w trakcie studiów na Akademii Górniczo-Hutniczej, kiedy dowiedziałem się o konkursie organizowanym w Warszawie przez IAESTE (International Association for the Exchange of Students for Technical Experience). To globalna organizacja kwalifikująca na staże przemysłowe dla studentów, działająca zresztą do dzisiaj – Comarch również przyjmował jej stażystów. Do wygrania był wyjazd na dwa i pół miesiąca do Japonii. Należało wykazać się wiedzą na temat Kraju Kwitnącej Wiśni oraz znajomością angielskiego. A tak się złożyło, że nauka języka obcego to był mój konik.

Rok przed maturą, kiedy już wiedziałem, że chcę się dostać na AGH, przyłożyłem się do angielskiego. Rodzice zafundowali mi prywatne lekcje, i to z fantastyczną nauczycielką – starszą panią z przedwojennego dobrego domu, przy której uczyłem się także kultury osobistej. Potem kontynuowałem intensywną naukę na studiach. Na pierwszym i drugim roku wykłady z matematyki notowałem po angielsku. Wymagało to sporo wysiłku, ale byłem uparty, no i ten język leżał mi znacznie bardziej niż rosyjski. Poza tym już wtedy każdy w miarę inteligentny człowiek wiedział, że angielski jest niezbędny, jeżeli chce się coś osiągnąć.

W tamtych czasach działacze organizacji młodzieżowych umieli sobie załatwić właściwie wszystko. Ale ten konkurs był uczciwy – rzeczywiście liczyła się w nim wyłącznie wiedza. To dlatego, że działacze konkurowali wtedy o wyjazdy do Związku Radzieckiego. Mogli się tam nieźle zabawić, a za kilka płaszczy ortalionowych i parę dżinsów przywieźć garść złotych pierścionków. Egzotyczny i stresujący wyjazd do Japonii, gdzie na dodatek nie dało się zarobić, zwyczajnie ich nie interesował.

Wygrałem ten konkurs. A potem potrzebowałem tylko ikry i fantazji, żeby przeprowadzić całe przedsięwzięcie.

Pragnąłem wyruszyć na Zachód, a pojechałem na Wschód. Na Daleki Wschód. I jak się szybko przekonałem, był to skok na głęboką wodę.

Już sama podróż, sfinansowana dzięki gigantycznemu wysiłkowi moich rodziców (kosztowała ich kilka miesięcznych pensji), była interesującym przeżyciem. Wtedy jeszcze nie było długich, kilkunastogodzinnych lotów, więc wyprawę należało podzielić na parę etapów. Najpierw poleciałem z Warszawy do Moskwy. Tam musiałem się przemieścić z jednego lotniska na drugie – z Szeremietiewa na Domodiedowo – i wyruszyć do Chabarowska. Z Chabarowska do Nachodki jechałem Koleją Transsyberyjską, a z Nachodki do Jokohamy popłynąłem statkiem. Cała podróż zajęła łącznie pięć albo sześć dni.

Najbarwniejszy był etap spędzony w pociągu. Krajobrazy nie były zachwycające, ale za to miałem okazję zjeść kolację w wagonie restauracyjnym w towarzystwie rosyjskiego dyplomaty i japońskiego biznesmena. Dzięki temu nie tylko mogłem raczyć się szampanem i astrachańskim kawiorem za jakieś – w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze – tysiąc dolarów, ale też po raz pierwszy zetknąłem się z „polityką międzynarodową”. Po którejś już butelce sowietskoje igristoje Japończyk zaczął się upominać u Rosjanina o Wyspy Kurylskie, które do dzisiaj są przedmiotem sporu między tymi narodami. Dialog przebiegał mniej więcej tak:

– To co, oddacie nam te wyspy czy nie? – zapytał Japończyk.

– Nie oddamy – odparł Rosjanin.

– A dlaczego nie?

– No bo nie.

To była lekcja rosyjskiej dyplomacji.

Przyjechaliśmy do Nachodki, a nie do Władywostoku, ponieważ wtedy Władywostok był portem wojennym – zamkniętym miastem. Z pociągu do statku trzeba było przejść przez szpaler milicjantów. Statek pasażerski nazywał się „Feliks Dzierżyński”. Kadłub miał sowiecki, natomiast wyposażenie zachodnie. Po wejściu do kabiny wziąłem prysznic (po kilku dniach podróży) i poszedłem na obiad. Statek powoli wypływał z portu. Na początku oglądałem z pokładu krajobraz. Doprawdy, turystycznie na Syberię nie ma po co jechać, dlatego zszedłem do kabiny odpocząć.

No i się zaczęło.

Przez dwadzieścia cztery godziny wymiotowałem. Mądrzy ludzie wyposażyli „Dzierżyńskiego” w kompaktową kabinę z plastiku, a moje wymioty spływały po ścianach. Cierpiałem męki – oblewały mnie zimne poty, a ciałem wstrząsały torsje. Co chwila składałem opatrzności przysięgę, że więcej nie ruszę się z domu.

Dobra rada: nie zaczynajcie podróży morskich od Morza Japońskiego, które ma znaną w świecie żeglarzy krótką falę.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Od tamtej pory mogę pływać dowolnym statkiem, na dowolnej fali. Chorobę morską o tak silnych objawach przeżywa się tylko raz.

Kiedy wychodziłem z portu w Jokohamie z 20 dolarami w kieszeni – a właściwie już z dziewiętnastoma i pół – czekali na mnie ludzie z lokalnego oddziału IAESTE. Zawieźli mnie do Tokio i zainstalowali w ośmioosobowym pokoju w ryokanie. Wylądowałem tam razem z pracownikami korporacji, którzy wieszali garnitury przy łóżkach, i obieżyświatami ze Szwajcarii i Stanów Zjednoczonych, którzy mieli wiele ciekawych historii do opowiedzenia. Choć wtedy nie zajmowały mnie ich opowieści, tylko to, jak przetrwać najbliższe dni. Widmo śmierci głodowej zniknęło, gdy po tygodniu zostałem przyjęty przez tokijską centralę korporacji, w której miałem odbyć staż. Dostałem od niej mieszkanie, transport, trzy posiłki dziennie, a nawet kilka dolarów kieszonkowego.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: