Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Do ostatniej kości - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Do ostatniej kości - ebook

Maren Yearly nie tylko łamie serca, ona je pożera. Do ostatniej kości jest horrorem, który prowokuje, wstrząsa, pochłania. To przede wszystkim jednak historia o głodzie miłości i akceptacji.

Love story na miarę XXI wieku.

 

Porzucona przez rodzinę nastoletnia kanibalka Maren wyrusza w podróż po Ameryce. Zabiera ze sobą trochę pieniędzy i kilka książek, ale też dręczące wspomnienia i swój nienasycony głód.
W drodze poznaje chłopaka. Pociągający i tajemniczy Lee widzi Maren taką, jaka jest. Bo i on jest kimś takim jak ona. Przy nim Maren nie czuje się już tak bardzo samotna i przerażona.

 

Dalej jadą razem, para wyrzutków skazanych na ukrywanie się przed ludźmi i… ich zjadanie. We dwójkę Maren i Lee są silni i nietykalni. Ale czy ta więź i bezwarunkowa miłość ocali ich przed samymi sobą i światem, do którego nie należą?

 

Do ostatniej kości to oryginalny horror i inteligentnie poprowadzona powieść grozy, która jest jednocześnie przejmującą opowieścią o dojrzewaniu, poszukiwaniu miłości i akceptacji.

Książka wytrąca ze strefy komfortu. Autorka stawia w nim ciekawe pytania na temat tabu, przymusu i pożądania

 

Nic dziwnego, że historią młodych kanibali szybko zainteresowało się kino.

Adaptacja filmowa książki Camille DeAngelis w reżyserii Luki Guadagnina była sensacją Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji i otrzymała nagrody za reżyserię i debiut aktorski. W głównych bohaterów wcielili się Taylor Russell i Timothée Chalamet, z którym reżyser spotkał się wcześniej na planie filmu Tamte dni, tamte noce (nakręconego na podstawie powieści André Acimana).

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67195-48-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Pen­ny Wil­son bar­dzo chcia­ła mieć dziec­ko, jed­nak w spo­sób naj­gor­szy z mo­żli­wych. W ka­żdym ra­zie tak się do­my­ślam, po­nie­waż jej za­da­niem było tyl­ko mnie przy­pil­no­wać przez pó­łto­rej go­dzi­ny, ale naj­wy­ra­źniej ko­cha­ła mnie odro­bi­nę za moc­no. Za­pew­ne nu­ci­ła mi ja­kąś ko­ły­san­kę, z czu­ło­ścią tu­li­ła drob­ne pa­lusz­ki mo­ich rąk i nóg, ca­ło­wa­ła po­licz­ki i gła­ska­ła mnie po głów­ce, dmu­cha­jąc we wło­sy, jak gdy­by chcia­ła so­bie po­wró­żyć z dmu­chaw­ca. Mia­łam już zęby, ale by­łam jesz­cze zbyt mała, żeby prze­łk­nąć ko­ści, więc kie­dy mama wró­ci­ła do domu, zna­la­zła je wszyst­kie w sa­lo­nie, uło­żo­ne na dy­wa­nie w zgrab­ny kop­czyk.

Gdy mama po raz ostat­ni wi­dzia­ła Pen­ny Wil­son, dziew­czy­na mia­ła jesz­cze twarz. Wiem, że mama gło­śno krzy­cza­ła, bo ka­żdy by krzy­czał. Pó­źniej, kie­dy by­łam star­sza, po­wie­dzia­ła mi, że tam­te­go po­po­łud­nia po­my­śla­ła, że moja opie­kun­ka pa­dła ofia­rą wy­znaw­ców ja­kie­goś sa­ta­nicz­ne­go kul­tu. Sły­sza­ła o prze­dziw­nych rze­czach, ja­kie cza­sa­mi zda­rza­ją się na przed­mie­ściach.

Tyl­ko że to nie byli wy­znaw­cy kul­tu. Bo gdy­bym wpa­dła w ich ręce, po­rwa­li­by mnie i ro­bi­li ze mną ró­żne strasz­ne rze­czy, a ja le­ża­łam po­grążo­na we śnie na podło­dze obok kup­ki ko­ści. Łzy nie zdąży­ły jesz­cze obe­schnąć na mo­ich po­licz­kach i krew wo­kół mo­ich ust wci­ąż jesz­cze była wil­got­na. Już wte­dy nie­na­wi­dzi­łam sa­mej sie­bie. Nie pa­mi­ętam nic z tam­te­go dnia, ale to jed­no wiem na pew­no.

Na­wet gdy mama za­uwa­ży­ła krwa­wą pla­mę na mo­ich śpiosz­kach i do­strze­gła smu­gi krwi na mo­jej twa­rzy, nie ro­zu­mia­ła tego, co wi­dzi. A kie­dy roz­su­nęła mi war­gi i wło­ży­ła pa­lec wska­zu­jący do środ­ka – mat­ki to naj­dziel­niej­sze isto­ty na świe­cie, a moja jest naj­dziel­niej­sza ze wszyst­kich – zna­la­zła coś twar­de­go, co utkwi­ło mi mi­ędzy dzi­ąsła­mi. Wy­ci­ągnęła to i po­pa­trzy­ła zdu­mio­na. To był mło­te­czek z ucha Pen­ny Wil­son.

Pen­ny Wil­son miesz­ka­ła na na­szym osie­dlu, po dru­giej stro­nie po­dwór­ka. Żyła sa­mot­nie i naj­mo­wa­ła się do ró­żnych do­ryw­czych prac, więc przez wie­le dni nikt nie za­uwa­żył jej znik­ni­ęcia. Wte­dy po raz pierw­szy mu­sia­ły­śmy na­gle ze­brać wszyst­kie na­sze rze­czy i szyb­ko się wy­pro­wa­dzić. Pó­źniej często się za­sta­na­wia­łam, czy mo­jej ma­mie przy­szło do gło­wy tam­te­go dnia, jak wiel­kiej na­bie­rze wpra­wy w ta­kich eks­pre­so­wych prze­pro­wadz­kach. Kie­dy ostat­ni raz mu­sia­ły­śmy się prze­nie­ść do in­ne­go mia­sta, spa­ko­wa­ła nas rów­no w dwa­na­ście mi­nut.

Nie­daw­no spy­ta­łam mamę o Pen­ny Wil­son: „Jak ona wy­gląda­ła?”, „Skąd po­cho­dzi­ła?”, „Ile mia­ła lat?”, „Czy czy­ta­ła dużo ksi­ążek?”, „Czy była sym­pa­tycz­na?”. Sie­dzia­ły­śmy aku­rat w sa­mo­cho­dzie, choć tym ra­zem nie je­cha­ły­śmy do ko­lej­ne­go mia­sta. Ni­g­dy nie roz­ma­wia­ły­śmy o tym, co zro­bi­łam, bez­po­śred­nio po tym, gdy to zro­bi­łam.

– Nie mu­sisz o tym wszyst­kim wie­dzieć, Ma­ren – wes­tchnęła mama, po­cie­ra­jąc oczy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­jącym.

– Po pro­stu chcę.

– Mia­ła dłu­gie, ja­sne wło­sy i za­wsze no­si­ła je roz­pusz­czo­ne. Wci­ąż była mło­da – młod­sza niż ja – ale nie sądzę, by mia­ła wie­lu przy­ja­ciół. Mó­wi­ła ci­cho. – Po­tem głos mamy się za­ła­mał, gdy do­ta­rła pa­mi­ęcią do ja­kie­goś wspo­mnie­nia, o któ­rym wo­la­ła­by za­po­mnieć. – Pa­mi­ętam, jak twarz Pen­ny po­ja­śnia­ła, gdy spy­ta­łam ją tam­te­go dnia, czy może cię przy­pil­no­wać. – Mama wy­da­wa­ła się roz­gnie­wa­na. Ota­rła łzy wierz­chem dło­ni. – Wi­dzisz? Nie ma sen­su roz­my­ślać o tych spra­wach, je­śli nie mo­żesz nic zro­bić, żeby co­kol­wiek zmie­nić. Co się sta­ło, to się nie od­sta­nie.

Za­sta­no­wi­łam się chwi­lę.

– Mamo?

– Tak?

– A co zro­bi­łaś z ko­śćmi?

Tak dłu­go zwle­ka­ła z od­po­wie­dzią, że za­częłam się oba­wiać, co po­wie. W ko­ńcu za­wsze wo­zi­ły­śmy ze sobą taką wa­liz­kę, któ­rej ni­g­dy przy mnie nie otwie­ra­ła. Wresz­cie się ode­zwa­ła:

– Są pew­ne spra­wy, o któ­rych ni­g­dy ci nie opo­wiem, że­byś nie wiem jak bar­dzo pro­si­ła.

Moja mama była dla mnie do­bra. Ni­g­dy nie mó­wi­ła ta­kich rze­czy jak: „Co ty zro­bi­łaś?” albo „Po­patrz, kim ty je­steś!”.

~

Mama znik­nęła. Wsta­ła przed świ­tem, spa­ko­wa­ła kil­ka rze­czy i od­je­cha­ła sa­mo­cho­dem. Mama już mnie nie ko­cha­ła. Jak mo­gła­bym mieć jej to za złe, je­śli ni­g­dy mnie nie ko­cha­ła?

W nie­któ­re po­ran­ki, gdy już miesz­ka­ły­śmy w ja­ki­mś miej­scu na tyle dłu­go, że mo­gły­śmy za­cząć za­po­mi­nać, bu­dzi­ła mnie pio­sen­ką z fil­mu Desz­czo­wa pio­sen­ka:

– Dzień do­bry. Dzień do­bry! Roz­ma­wia­li­śmy całą noc...

Tyle że gdy śpie­wa­ła te sło­wa, za­wsze brzmia­ła ja­koś smut­no.

W dniu, w któ­rym sko­ńczy­łam szes­na­ście lat – trzy­dzie­ste­go maja – mama, wcho­dząc do mo­jej sy­pial­ni, zno­wu za­śpie­wa­ła tę pio­sen­kę. To była so­bo­ta i za­pla­no­wa­ły­śmy dzień pe­łen ró­żnych roz­ry­wek. Ob­jęłam po­dusz­kę i spy­ta­łam:

– Dla­cze­go za­wsze śpie­wasz to w ten spo­sób?

Mama roz­su­nęła za­sło­ny. Wi­dzia­łam, że za­mknęła oczy i uśmiech­nęła się do sie­bie, sto­jąc w pro­mie­niach sło­ńca.

– Czy­li jak?

– Jak­byś ra­czej wo­la­ła po­ło­żyć się spać o ja­kie­jś roz­sąd­nej po­rze.

Ro­ze­śmia­ła się, usia­dła w no­gach mo­je­go łó­żka i przez ko­łdrę po­gła­dzi­ła moje ko­la­no.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin, Ma­ren.

Już daw­no nie wi­dzia­łam, żeby była tak szczęśli­wa.

Przy na­le­śni­kach z po­syp­ką cze­ko­la­do­wą wsu­nęłam rękę do tor­by z pre­zen­ta­mi i zna­la­złam w środ­ku jed­ną wiel­ką ksi­ążkę – Wład­cę Pie­rście­ni, wszyst­kie trzy tomy ze­bra­ne ra­zem – oraz kar­tę po­da­run­ko­wą do sie­ci ksi­ęga­rń Bar­nes and No­ble. Wi­ęk­szo­ść dnia spędzi­ły­śmy w jed­nym z ich sa­lo­nów. Wie­czo­rem mama za­bra­ła mnie do wło­skiej re­stau­ra­cji, praw­dzi­wej wło­skiej re­stau­ra­cji, czy­li ta­kiej, w któ­rej kel­ne­rzy i szef kuch­ni zwra­ca­ją się do sie­bie w swo­im oj­czy­stym języ­ku, na ścia­nach wi­szą czar­no-bia­łe ro­dzin­ne fo­to­gra­fie, a zupa mi­ne­stro­ne sma­ku­je tak, że czło­wiek jest po niej syty przez wie­le dni.

W środ­ku pa­no­wał pó­łm­rok i na za­wsze za­pa­mi­ętam czer­wo­ne świa­tło ze szkla­ne­go świecz­ni­ka na te­ali­gh­ty pa­da­jące na twarz mamy, gdy uno­si­ła ły­żkę do ust. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym, jak idzie mi w szko­le, jak wy­gląda­ją jej spra­wy w pra­cy. Roz­ma­wia­ły­śmy o tym, jak będzie, gdy pój­dę do col­le­ge’u, ja­kie przed­mio­ty mo­gła­bym wy­brać na stu­diach i kim mo­gła­bym zo­stać w ży­ciu. W pew­nym mo­men­cie na sto­le po­ja­wi­ła się mi­ęk­ka kost­ka ti­ra­mi­su z we­tkni­ętą w nią świecz­ką i wszy­scy kel­ne­rzy za­śpie­wa­li dla mnie po wło­sku Buon com­ple­an­no a te.

Po­tem mama za­bra­ła mnie do kina na Ti­ta­ni­ca, na se­ans ostat­niej szan­sy, i na trzy go­dzi­ny za­nu­rzy­łam się w tej opo­wie­ści, po­dob­nie jak wte­dy, gdy czy­tam ja­kąś ulu­bio­ną ksi­ążkę. By­łam pi­ęk­na i od­wa­żna, jak ktoś, czy­im prze­zna­cze­niem jest ko­chać i prze­trwać, cie­szyć się szczęściem i pa­mi­ętać. W praw­dzi­wym ży­ciu nie mia­łam szans na żad­ną z tych rze­czy, ale w przy­jem­nych ciem­no­ściach sta­re­go, za­nie­dba­ne­go kina mo­głam o tym na chwi­lę za­po­mnieć.

W domu pa­dłam na łó­żko wy­czer­pa­na i z przy­jem­no­ścią po­my­śla­łam, że rano będę mo­gła roz­ko­szo­wać się tym, co zo­sta­ło ze wspa­nia­łej ko­la­cji, i czy­tać nową ksi­ążkę. Ale kie­dy się obu­dzi­łam, w miesz­ka­niu pa­no­wa­ła dziw­na ci­sza i nie czu­łam za­pa­chu kawy. Coś było nie tak.

Po­szłam na dół i w kuch­ni na sto­le zna­la­złam list:

Je­stem two­ją mat­ką i ko­cham cię, ale nie mogę już dłu­żej żyć w ten spo­sób.

To nie­mo­żli­we, żeby mama ode­szła. To nie­mo­żli­we. Jak mo­gła­by?

Po­pa­trzy­łam na swo­je dło­nie, od góry i od spodu, ale wy­da­wa­ły się obce, jak­by w ogó­le nie były moje. Nic nie było moje. Na­wet krze­sło, na któ­re się osu­nęłam. Ani stół, na któ­rym po­ło­ży­łam gło­wę, ani okno, przez któ­re pa­trzy­łam. Na­wet moja wła­sna mat­ka nie była już moja.

Nic z tego nie ro­zu­mia­łam. Od po­nad sze­ściu mie­si­ęcy nie zro­bi­łam tej złej rze­czy. Mama była za­do­wo­lo­na z no­wej pra­cy i lu­bi­ły­śmy na­sze miesz­ka­nie. To wszyst­ko nie mia­ło sen­su.

Po­bie­głam do jej sy­pial­ni i na łó­żku zna­la­złam jej po­ściel i ko­łdrę. Zo­sta­wi­ła nie tyl­ko to. Na szaf­ce noc­nej le­ża­ły po­wie­ści, któ­re ostat­nio prze­czy­ta­ła. W ła­zien­ce sta­ły nie­mal pu­ste bu­te­lecz­ki szam­po­nu i bal­sa­mu do rąk. W sza­fie zo­ba­czy­łam kil­ka blu­zek, ale nie było tych najład­niej­szych. Ubra­nia na­dal wi­sia­ły na cien­kich dru­cia­nych wie­sza­kach, ja­kie mo­żna do­stać w pral­ni. Za­wsze zo­sta­wia­ły­śmy ta­kie rze­czy, ile­kroć mu­sia­ły­śmy się prze­pro­wa­dzić, ale tym ra­zem to ja by­łam jed­ną z tych rze­czy, któ­re mama zo­sta­wi­ła, od­cho­dząc.

Roz­trzęsio­na wró­ci­łam do kuch­ni i jesz­cze raz prze­czy­ta­łam list. Nie wiem, czy mo­żna coś wy­czy­tać mi­ędzy wier­sza­mi, je­śli na kart­ce jest tyl­ko jed­no zda­nie, ale zna­la­złam tam wszyst­ko to, cze­go mama nie wy­po­wie­dzia­ła dość wy­ra­źnie:

„Nie mogę cię już dłu­żej ochra­niać, Ma­ren. Nie wte­dy, gdy to ra­czej resz­tę świa­ta po­win­nam chro­nić przed tobą”.

„Gdy­byś tyl­ko wie­dzia­ła, ile razy za­sta­na­wia­łam się, czy cię nie wy­dać, żeby cię gdzieś za­mkni­ęto, bo wte­dy nie mo­gła­byś już tego ro­bić...”.

„Gdy­byś tyl­ko wie­dzia­ła, jak bar­dzo nie­na­wi­dzę sie­bie za to, że wy­da­łam cię na świat...”.

Wie­dzia­łam o tym wszyst­kim. I po­win­nam była się do­my­ślić, co się świ­ęci, gdy za­bra­ła mnie do mia­sta z oka­zji uro­dzin, po­nie­waż wszyst­ko, co się wte­dy dzia­ło, wy­da­wa­ło się zbyt nie­zwy­kłe i wy­gląda­ło na ostat­nią rzecz, jaką zro­bi­ły­śmy ra­zem. Tak wła­śnie so­bie to za­pla­no­wa­ła.

Za­wsze by­łam dla niej ob­ci­ąże­niem. Ob­ci­ąże­niem i źró­dłem prze­ra­że­nia. Wszyst­ko, co ro­bi­ła przez cały czas, ro­bi­ła tyl­ko dla­te­go, że się mnie bała.

Czu­łam się dziw­nie. W uszach mi brzęcza­ło jak wte­dy, gdy na­gle za­pa­da zbyt głębo­ka ci­sza, tyle że tym ra­zem mia­łam wra­że­nie, jak­bym opa­rła gło­wę o ko­ściel­ny dzwon, któ­ry chwi­lę wcze­śniej za­brzmiał do­no­śnie.

Po­tem do­strze­głam na sto­le coś jesz­cze: gru­bą bia­łą ko­per­tę. Nie mu­sia­łam jej otwie­rać, żeby wie­dzieć, co jest w środ­ku. Pie­ni­ądze. Po­czu­łam skurcz w żo­łąd­ku. Wsta­łam i nie­pew­nym kro­kiem wy­szłam z kuch­ni.

Wró­ci­łam do jej łó­żka, wsu­nęłam się pod ko­łdrę i zwi­nęłam w kłębek tak moc­no, jak tyl­ko po­tra­fi­łam. Nie mia­łam po­jęcia, co jesz­cze mo­gła­bym zro­bić. Chcia­łam to wszyst­ko prze­spać, a po­tem obu­dzić się i prze­ko­nać, że to się nie sta­ło. Ale wie­cie, jak to jest, kie­dy czło­wiek roz­pacz­li­wie pra­gnie za­snąć. Kie­dy roz­pacz­li­wie pra­gnie cze­go­kol­wiek.

Resz­ta dnia mi­nęła mi w oszo­ło­mie­niu. Ani razu nie si­ęgnęłam po Wład­cę Pie­rście­ni. Nie prze­czy­ta­łam ani sło­wa poza jej li­stem. Pó­źniej wsta­łam zno­wu i cho­dzi­łam po domu, ale czu­łam się zbyt cho­ra, żeby na­wet po­my­śleć o zje­dze­niu cze­go­kol­wiek. Gdy zro­bi­ło się ciem­no, po­szłam do łó­żka i zno­wu le­ża­łam w nim, ca­łkiem przy­tom­na, go­dzi­na­mi. Nie chcia­łam już żyć. Ja­kie ży­cie mnie cze­ka­ło?

Nie po­tra­fi­łam za­snąć w pu­stym miesz­ka­niu. Jed­no­cze­śnie nie po­tra­fi­łam się roz­pła­kać, po­nie­waż mama nie zo­sta­wi­ła mi ni­cze­go, nad czym mo­gła­bym za­pła­kać. Je­śli coś ko­cha­ła, za­bra­ła to ze sobą.

Pen­ny Wil­son była moją pierw­szą i ostat­nią opie­kun­ką. Od tam­tej pory mama za­wsze po­sy­ła­ła mnie do przed­szko­la, bo za­trud­nio­ne tam ko­bie­ty były tak prze­pra­co­wa­ne i źle opła­ca­ne, że nie było naj­mniej­szej szan­sy, by kie­dy­kol­wiek się do mnie uśmiech­nęły.

Przez wie­le lat nic się nie wy­da­rzy­ło. Po­nie­waż by­łam dziec­kiem wzo­ro­wym, ci­chym, roz­sąd­nym, chęt­nym do na­uki, mama z cza­sem do­szła do wnio­sku, że wca­le nie zro­bi­łam tam­tej strasz­nej rze­czy. Wspo­mnie­nia po­tra­fią się znie­kszta­łcać, za­mie­nia­jąc się w praw­dy, z któ­ry­mi ła­twiej żyć. Mama uzna­ła, że w oko­li­cy na­praw­dę dzia­ła­li wy­znaw­cy ja­kie­goś sa­ta­ni­stycz­ne­go kul­tu. Za­mor­do­wa­li moją opie­kun­kę, po­sma­ro­wa­li mnie jej krwią i we­tknęli mi w usta ka­wa­łek ucha we­wnętrz­ne­go ofia­ry ni­czym smo­czek. To nie była moja wina – to nie by­łam ja. Nie by­łam po­two­rem.

Pod wy­pły­wem tego prze­ko­na­nia, kie­dy mia­łam osiem lat, mama po­sta­no­wi­ła wy­słać mnie na obóz let­ni. W jed­no z tych miejsc, w któ­rych chłop­cy i dziew­czyn­ki miesz­ka­ją w drew­nia­nych dom­kach po prze­ciw­nych stro­nach je­zio­ra. W sto­łów­ce ta­kże sie­dzie­li­śmy osob­no i pra­wie nie po­zwa­la­no nam się wspól­nie ba­wić. W go­dzi­nach za­jęć po­świ­ęco­nych ręko­dzie­łu dziew­częta wy­pla­ta­ły bran­so­let­ki, któ­re po­tem ofia­ro­wy­wa­ły so­bie na znak przy­ja­źni, albo bre­locz­ki do klu­czy. Po­tem na­uczy­ły­śmy się zbie­rać chrust i bu­do­wać ogni­sko, choć ni­g­dy nie roz­pa­lo­no go dla nas po za­pad­ni­ęciu ciem­no­ści. Spa­ły­śmy na pi­ętro­wych łó­żkach w ośmio­oso­bo­wych dom­kach i ka­żde­go wie­czo­ru na­sza opie­kun­ka prze­gląda­ła nam gło­wy w po­szu­ki­wa­niu klesz­czy.

Ka­żde­go ran­ka pły­wa­ły­śmy w je­zio­rze, na­wet w po­chmur­ne dni, gdy woda była zim­na i męt­na. Inne dziew­częta je­dy­nie bro­dzi­ły, za­nu­rza­jąc się naj­wy­żej do ta­lii, i sta­ły bez ru­chu w płyt­kiej wo­dzie, cze­ka­jąc na mo­ment, gdy roz­le­gnie się dzwo­nek ozna­cza­jący porę po­si­łku.

Ale ja by­łam do­brą pły­wacz­ką. Do­sko­na­le czu­łam się w zim­nej, czar­nej wo­dzie. W nie­któ­re wie­czo­ry na­wet za­sy­pia­łam w ko­stiu­mie kąpie­lo­wym. Pew­ne­go ran­ka po­sta­no­wi­łam prze­pły­nąć całe je­zio­ro na dru­gą stro­nę – tam, gdzie miesz­ka­li chłop­cy – tyl­ko po to, by móc się po­chwa­lić, że to zro­bi­łam. Pły­nęłam więc i pły­nęłam, z ra­do­ścią czu­jąc siłę wła­snych rąk i nóg prze­ci­na­jących po­wierzch­nię wody, i je­dy­nie mgli­ście zda­wa­łam so­bie spra­wę z gwizd­ków ra­tow­ni­ka, któ­ry na­wo­ły­wał mnie z brze­gu do po­wro­tu.

W ko­ńcu za­trzy­ma­łam się, żeby po­pa­trzeć za sie­bie i spraw­dzić, jak da­le­ko do­pły­nęłam, i wte­dy go zo­ba­czy­łam. Za­pew­ne wpa­dł na ten sam po­my­sł, za­mie­rza­jąc prze­pły­nąć je­zio­ro na stro­nę, gdzie znaj­do­wał się obóz dziew­cząt.

– Hej! – za­wo­łał.

– Hej! – od­po­wie­dzia­łam.

Za­trzy­ma­li­śmy się, młó­cąc wodę wo­kół sie­bie, w od­le­gło­ści może pi­ęciu me­trów, i je­dy­nie po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie. Nie­bo było za­ci­ągni­ęte chmu­ra­mi. W ka­żdej chwi­li na­le­ża­ło się spo­dzie­wać desz­czu. Na obu brze­gach ra­tow­ni­cy gwiz­da­li na nas jak opęta­ni. Pod­pły­nęli­śmy nie­co bli­żej, na tyle bli­sko, żeby wy­ci­ągnąć rękę i do­tknąć się czub­ka­mi pal­ców. Chło­pak miał ja­sno­ru­de wło­sy i wi­ęcej pie­gów, niż kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wi­dzia­łam u chłop­ca czy dziew­czyn­ki – był tak pie­go­wa­ty, że nie­mal nie dało się do­strzec ko­lo­ru jego skó­ry. Uśmiech­nął się do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo, jak­by­śmy zna­li się już wcze­śniej i umó­wi­li się na to spo­tka­nie na środ­ku je­zio­ra, w któ­rym poza nami nikt nie miał ocho­ty pły­wać.

Zer­k­nęłam przez ra­mię.

– Zda­je się, że mamy kło­po­ty.

– Nie, je­śli zo­sta­nie­my tu na za­wsze – od­pa­rł.

– Nie pły­wam aż tak do­brze. – Uśmiech­nęłam się.

– Mogę ci po­ka­zać, jak utrzy­my­wać się na po­wierzch­ni przez wie­le go­dzin. Mu­sisz tyl­ko spo­koj­nie po­ło­żyć się na wo­dzie i po­zwo­lić, żeby two­je my­śli od­pły­nęły. Wi­dzisz?

Od­chy­lił się do tyłu i za­nu­rzył gło­wę w taki spo­sób, że jego uszy zna­la­zły się pod wodą. Na po­wierzch­ni wi­dzia­łam tyl­ko jego twarz zwró­co­ną w stro­nę nie­ba. Tam, gdzie po­win­no być sło­ńce.

– I wca­le się nie męczysz? – Spe­cjal­nie spy­ta­łam gło­śniej, żeby mógł mnie usły­szeć.

Chło­piec wy­nu­rzył gło­wę i wy­trząsnął so­bie wodę z uszu.

– Ani tro­chę.

Po­sta­no­wi­łam więc spró­bo­wać.

Zna­le­źli­śmy się te­raz bli­sko sie­bie – na tyle, że mógł wy­ci­ągnąć rękę i do­tknąć mo­jej dło­ni. Wy­nu­rzy­łam gło­wę i ro­ze­śmia­łam się, prze­bie­ga­jąc czub­ka­mi pal­ców po jego ra­mie­niu.

– Wiem – po­wie­dział. – Je­stem strasz­nym pie­gu­sem.

Ra­tow­ni­cy po obu stro­nach nie prze­sta­wa­li dmu­chać w swo­je gwizd­ki – sły­sza­łam ich na­wet wte­dy, gdy za­nu­rza­łam uszy – ale wie­dzie­li­śmy, że nie wej­dą do wody i nie wy­ci­ągną nas na brzeg. Na­wet ra­tow­ni­cy nie mie­li ocho­ty na pły­wa­nie w tym je­zio­rze.

Nie wiem, jak dłu­go uno­si­li­śmy się na wo­dzie w ten spo­sób, ale za­pew­ne nie aż tak bar­dzo, jak mi się po­tem wy­da­wa­ło. Do­my­ślam się, że gdy­by to była hi­sto­ria ko­goś in­ne­go, nie moja, mo­żna by­ło­by po­wie­dzieć, że spo­tka­łam wte­dy swo­ją pierw­szą dzie­ci­ęcą mi­ło­ść.

Chło­piec miał na imię Luke i przez kil­ka na­stęp­nych dni uda­wa­ło mu się wy­naj­do­wać ró­żne spo­so­by na to, by się ze mną skon­tak­to­wać. Dwu­krot­nie zo­sta­wił mi list na po­dusz­ce, a po­tem pew­ne­go dnia za­pro­wa­dził mnie po lun­chu na tyły ja­dal­ni. Pod pa­chą trzy­mał ja­kieś pu­de­łko i gdy tyl­ko zna­le­źli­śmy ustron­ne miej­sce, zdjął po­kryw­kę i po­ka­zał mi ko­lek­cję pan­ce­rzy­ków cy­kad.

– Zna­la­złem je w krza­kach – oświad­czył, jak­by to był wiel­ki se­kret. – To są ich szkie­le­ty ze­wnętrz­ne. Zrzu­ca­ją je raz w ży­ciu. Czy to nie eks­tra? – Wy­jął je­den pan­ce­rzyk i wsu­nął do ust. – Są ca­łkiem smacz­ne – po­wie­dział, prze­żu­wa­jąc. – Dla­cze­go ro­bisz taką po­wa­żną minę?

– Wca­le nie ro­bię.

– Ro­bisz, ro­bisz. Nie bądź taką babą. – Wy­jął dru­gą sko­rup­kę. – Masz, spró­buj. – Chrup, chrup. – Mu­szę przy ko­la­cji ści­ągnąć ze sto­łu sol­nicz­kę. Będą smacz­niej­sze z odro­bi­ną soli.

Po­ło­żył sko­rup­kę na mo­jej dło­ni. Po­pa­trzy­łam na nią. Coś za­mi­go­ta­ło w ja­ki­mś mrocz­nym za­kąt­ku mo­je­go umy­słu: wie­dzia­łam, że pew­ne rze­czy nie są prze­zna­czo­ne do tego, aby je zja­dać.

Roz­le­gł się gwiz­dek wzy­wa­jący na po­po­łu­dnio­wy apel. Wrzu­ci­łam pan­ce­rzyk z po­wro­tem do pu­de­łka i ucie­kłam.

Wie­czo­rem zna­la­złam pod po­dusz­ką trze­cią kar­tecz­kę. Pierw­sze dwa li­sty na­pi­sał tak, jak­by się przed­sta­wiał no­wej ko­re­spon­den­cyj­nej ko­le­żan­ce:

Na­zy­wam się Luke Van­der­wall, je­stem ze Spring­field w De­la­wa­re. Mam dwie młod­sze sio­strzycz­ki. To jest moje trze­cie lato na obo­zie Ame­ewa­gan. Wa­ka­cje to mój ulu­bio­ny okres w roku. Cie­szę się, że tu je­steś. Te­raz mam ko­goś, z kim mogę po­pły­wać, na­wet je­śli mu­si­my zła­mać za­sa­dy, żeby to zro­bić.

Tym ra­zem list był krót­ki:

Spo­tkaj się ze mną na ze­wnątrz o 11 wie­czo­rem. Pój­dzie­my ra­zem do lasu i prze­ży­je­my wie­le przy­gód.

Tego wie­czo­ru mia­łam na so­bie pod pi­ża­mą ko­stium kąpie­lo­wy. Le­ża­łam w łó­żku, cze­ka­jąc, aż wszy­scy za­sną, i gdy usły­sza­łam, że od­dy­cha­ją rów­no i głębo­ko, od­su­nęłam za­suw­kę w drew­nia­nych drzwiach i wy­mknęłam się z dom­ku. Luke stał tuż za pla­mą świa­tła pa­da­jące­go z gan­ku. Ze­szłam do nie­go na pal­cach, a on wzi­ął mnie za rękę i po­ci­ągnął w ciem­no­ść.

– Cho­dź – szep­nął.

– Nie mogę. – W za­sa­dzie: „Nie po­win­nam”.

– Oczy­wi­ście, że mo­żesz. Cho­dź! Chcia­łem ci coś po­ka­zać.

Trzy­ma­jąc się za ręce, prze­szli­śmy szyb­ko obok ścia­ny na ty­łach ja­dal­ni w stro­nę obo­zu chłop­ców. Po kil­ku mi­nu­tach do­strze­głam ich dom­ki wi­docz­ne zza drzew, ale wte­dy Luke po­ci­ągnął mnie głębiej w ciem­no­ść.

Las nocą oka­zał się pe­łen ży­cia w spo­sób za­ska­ku­jąco inny od dzien­ne­go. Nad szczy­ta­mi drzew wi­siał skra­wek ksi­ęży­ca rzu­ca­jący wy­star­cza­jąco dużo świa­tła, że­by­śmy mo­gli się orien­to­wać w ciem­no­ściach. Wszędzie wo­kół uno­si­ły się świe­tli­ki, po­ły­sku­jąc zie­lo­no i zło­to, i za­sta­na­wia­łam się, co ta­kie­go mó­wią do sie­bie na­wza­jem. Owio­nęła nas lek­ka noc­na bry­za, świe­ża i chłod­na. Wy­obra­zi­łam so­bie, że to so­sny tak wzdy­cha­ją w tym do­brym, czy­stym po­wie­trzu. Cały las roz­brzmie­wał nie­wi­docz­ną or­kie­strą od­gło­sów, po­hu­ki­wa­niem sów i cy­ka­niem ko­ni­ków po­lnych, a z od­da­li do­bie­ga­ło re­cho­ta­nie żab.

Po­czu­łam za­pach pa­lo­ne­go drew­na. Gdzieś poza gra­ni­ca­mi obo­zu Ame­ewa­gan, ale nie­da­le­ko, ktoś roz­pa­lił duże ogni­sko.

– Chęt­nie zja­dłbym pa­rów­kę – roz­ma­rzył się Luke.

Chwi­lę pó­źniej za­ma­ja­czył przed nami czer­wo­ny blask, ale gdy po­de­szli­śmy bli­żej, zo­ba­czy­łam, że to wca­le nie jest ogni­sko.

W le­sie stał bo­wiem, cały roz­świe­tlo­ny od środ­ka, czer­wo­ny na­miot. Ale nie taki praw­dzi­wy, ze skła­da­ny­mi me­ta­lo­wy­mi masz­ta­mi i za­su­wa­nym zam­kiem, jaki mo­żna ku­pić w skle­pie. Ten na­miot był zu­pe­łnie inny i wła­śnie dla­te­go wy­da­wał się tak ta­jem­ni­czy. Luke zna­la­zł gdzieś płach­tę czer­wo­ne­go bre­zen­tu i za­wie­sił ją na ka­wa­łku sznur­ka roz­ci­ągni­ęte­go mi­ędzy dwie­ma so­sna­mi. Na dłu­ższą chwi­lę za­sty­głam bez ru­chu, po­dzi­wia­jąc jego dzie­ło. Mo­głam so­bie ła­two wy­obra­zić, że ten na­miot jest za­cza­ro­wa­ny i je­śli wej­dę do środ­ka, w oka­mgnie­niu znaj­dę się na ma­ro­ka­ńskim tar­go­wi­sku.

– Sam to zro­bi­łeś?

– Tak – po­wie­dział. – Dla cie­bie.

I wła­śnie w tym mo­men­cie po­czu­łam to po raz pierw­szy. Sto­jąc obok Luke’a w ciem­no­ściach i wdy­cha­jąc cie­płe po­wie­trze let­niej nocy, zo­rien­to­wa­łam się, że do­cie­ra­ją do mnie wszyst­kie jego za­pa­chy, na­wet te, któ­re wy­dzie­la­ły naj­drob­niej­sze wło­ski mi­ędzy pal­ca­mi u stóp. Chło­pak na­dal pach­niał je­zio­rem – chłod­ną wo­nią nie­co zgni­łej wil­go­ci. Nie umył zębów po ko­la­cji i w ka­żdym jego od­de­chu wy­chwy­ty­wa­łam te­raz woń chi­li ze wszyst­kich zje­dzo­nych przez nie­go ka­na­pek z mi­ęsem i ke­czu­pem.

A po­tem po­wo­li to do mnie do­ta­rło i aż się cała za­trzęsłam. Po­czu­łam głód oraz pew­no­ść. Nie wie­dzia­łam nic o Pen­ny Wil­son. Mia­łam jed­nak po­czu­cie, że zro­bi­łam kie­dyś coś prze­ra­ża­jące­go, gdy by­łam mała, i lada chwi­la może się to zda­rzyć po­now­nie. Ten na­miot wca­le nie był za­cza­ro­wa­ny i wie­dzia­łam, że jed­no z nas ni­g­dy z nie­go nie wyj­dzie.

– Mu­szę wró­cić – stwier­dzi­łam.

– Nie bądź ta­kim tchó­rzem! Nikt nas tu­taj nie znaj­dzie. Wszy­scy śpią. Nie chcesz się ze mną po­ba­wić?

– Chcę – wy­szep­ta­łam. – Ale...

Wzi­ął mnie za rękę i wpro­wa­dził do środ­ka.

Jak na kry­jów­kę skle­co­ną na­pręd­ce na­miot oka­zał się ca­łkiem do­brze wy­po­sa­żo­ny: dwie pusz­ki spri­te’a, pacz­ka fig New­tons i to­reb­ka chip­sów Do­ri­tos, do tego nie­bie­ski śpi­wór, pu­de­łko z pan­ce­rzy­ka­mi cy­kad, elek­trycz­na lamp­ka, po­wie­ść z se­rii Wy­bierz wła­sną przy­go­dę i ta­lia kart. Luke usia­dł ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi i wy­ci­ągnął po­dusz­kę ze swo­je­go śpi­wo­ra.

– Po­my­śla­łem, że mo­gli­by­śmy spędzić tu­taj noc. Po­zbie­ra­łem wszyst­kie pa­ty­ki. Zie­mia jest jesz­cze twar­da, ale wy­da­je mi się, że to do­bry tre­ning w sztu­ce prze­trwa­nia. Kie­dy do­ro­snę, za­mie­rzam zo­stać stra­żni­kiem le­śnym. Wiesz, kto to taki?

Po­kręci­łam gło­wą.

– Pa­tro­lu­ją lasy i spraw­dza­ją, czy nikt nie ści­na drzew albo nie za­bi­ja zwie­rząt, albo nie robi in­nych złych rze­czy. Tym wła­śnie za­mie­rzam się zaj­mo­wać.

Si­ęgnęłam po ksi­ążkę z se­rii Wy­bierz wła­sną przy­go­dę. No­si­ła ty­tuł Uciecz­ka z uto­pii. Na okład­ce dwo­je dzie­ci za­gu­bio­nych w dżun­gli, zie­mia pęka pod ich sto­pa­mi i otwie­ra się otchłań. „Wy­bierz jed­no z trzy­na­stu ró­żnych za­ko­ńczeń! Ten wy­bór może pro­wa­dzić do suk­ce­su albo ka­ta­stro­fy!” – prze­czy­ta­łam na okład­ce.

„Ka­ta­stro­fa”. Mia­łam złe prze­czu­cia.

– Chcesz może spri­te’a? – Luke otwo­rzył pusz­kę i mi po­dał. – Masz. Spró­buj ta­kże fig. – Wzi­ął jed­ną i za­czął ją ob­gry­zać. – Ale za­nim zo­sta­nę stra­żni­kiem le­śnym, będę uczest­ni­czył w tria­tlo­nach.

– Co to są tria­tlo­ny?

– Ta­kie za­wo­dy, kie­dy mu­sisz prze­biec sto mil, a po­tem prze­je­chać sto mil na ro­we­rze i prze­pły­nąć sto mil. I to wszyst­ko jed­ne­go dnia.

– To sza­le­ństwo – po­wie­dzia­łam. – Nikt nie może prze­pły­nąć stu mil.

– Skąd wiesz? Pró­bo­wa­łaś kie­dyś?

Ro­ze­śmia­łam się.

– Oczy­wi­ście, że nie.

– No wi­dzisz. Te­raz już wiesz, jak uno­sić się na wo­dzie w nie­sko­ńczo­no­ść. To do­bry po­czątek. Ja po­tra­fię uno­sić się bez ko­ńca, ale mu­szę jesz­cze na­uczyć się pły­wać w nie­sko­ńczo­no­ść. Dla­te­go będę tre­no­wał i tre­no­wał. Tak dłu­go, jak trze­ba, aż będę umiał. A po­tem będę je­ździł na ko­niu po Gó­rach Ska­li­stych i zwal­czał po­ża­ry, i będę miesz­kał w domu na drze­wie, któ­ry so­bie sam zbu­du­ję. Będzie miał dwa pi­ętra jak praw­dzi­wy dom, tyl­ko trze­ba będzie się do nie­go wdra­py­wać po sznu­ro­wej dra­bin­ce, a na dół będzie się zje­żdżać po spe­cjal­nym drągu. – Na­gle zmarsz­czył czo­ło, jak­by coś so­bie uświa­do­mił. – Ale ten drąg do zje­żdża­nia będę jed­nak mu­siał zro­bić z me­ta­lu, żeby mi się nie wbi­ja­ły drza­zgi.

– A jak będziesz jadł? Będziesz po­trze­bo­wał kuch­ni, ale wte­dy może się zda­rzyć, że spa­lisz swój dom.

– Och, będę miał żonę, któ­ra będzie dla mnie go­to­wać. Tyl­ko jesz­cze nie wiem, czy kuch­nia będzie na zie­mi, czy na drze­wie.

– Czy two­ja żona będzie mia­ła wła­sny dom na drze­wie?

– Nie sądzę, żeby po­trze­bo­wa­ła, ale będzie mo­gła mieć wła­sny po­kój na in­nej ga­łęzi, je­śli będzie mia­ła ocho­tę. Moja żona będzie ar­tyst­ką albo kimś ta­kim.

– To brzmi przy­jem­nie – po­wie­dzia­łam smut­no.

– O co ci cho­dzi? My­śla­łem, że lu­bisz być w le­sie.

– Lu­bię.

– My­śla­łem, że to cię ucie­szy.

– Cie­szy mnie. Ale będziesz miał kło­po­ty, je­śli nie wró­cisz do swo­je­go dom­ku kem­pin­go­we­go.

– Och, wszyst­ko mi jed­no. Naj­wy­żej będę ju­tro za karę wy­cie­rać sto­ły w ja­dal­ni. – Nie­dba­le mach­nął ręką. – Będę wie­dział, że było war­to.

„Ju­tro”. To sło­wo za­brzmia­ło dziw­nie, jak­by wy­cie­kło z nie­go wszel­kie zna­cze­nie.

– Nie to mia­łam na my­śli.

– Mo­żesz się mar­twić o to ju­tro rano. Te­raz usi­ądź tu koło mnie i za­gra­my w coś, a po­tem pój­dzie­my spać.

Usia­dłam obok nie­go, a on wy­ci­ągnął ta­lię kart i za­częli­śmy grać. Trzy­mał swo­je kar­ty w gó­rze, a ja wy­ci­ągnęłam jed­ną (oczy­wi­ście tra­fi­łam na Pio­tru­sia). Wzi­ęłam ją i po­ka­za­łam mu, a wte­dy on po­kręcił gło­wą i po­wie­dział, że­bym po­ta­so­wa­ła jesz­cze raz. Nie po­tra­fi­łam sku­pić się na grze. Cały czas czu­łam za­pach pa­pry­ki chi­li, zgni­łych ja­jek i kłacz­ków ba­we­łny. Jego ener­gia, od­wa­ga, pra­gnie­nie, żeby żyć w le­sie – wszyst­ko to ta­kże mia­ło swój za­pach, po­dob­nie jak mo­kre li­ście, sło­na skó­ra i go­rące ka­kao w kub­ku, któ­ry zna kszta­łt jego dło­ni.

– Nie chcę wi­ęcej grać – wy­szep­ta­łam i po­my­śla­łam: „On ni­g­dy nie do­ro­śnie. Ni­g­dy nie będzie stra­żni­kiem le­śnym. Ni­g­dy nie będzie je­ździł na ko­niu. Nie będzie wal­czył z po­ża­ra­mi la­sów. Ni­g­dy nie będzie miesz­kał w domu na drze­wie”.

Luke odło­żył kar­ty i wzi­ął mnie za ręce.

– Nie od­cho­dź, Ma­ren. Chcę, że­byś zo­sta­ła.

Nie chcia­łam zo­stać. Na­praw­dę, na­praw­dę nie chcia­łam. Po­chy­li­łam się i go po­wącha­łam. Za­pach chi­li, zgni­łych ja­jek, kłacz­ków ba­we­łny. Przy­tknęłam war­gi do jego gar­dła i po­czu­łam, jak cały ze­sztyw­niał w ocze­ki­wa­niu. Po­ło­żył rękę na moim war­ko­czy­ku i mu­snął go, jak­by gła­skał ko­nia. Owio­nął mnie jego od­dech, wy­czu­łam w nim za­pach chi­li i zro­zu­mia­łam, że nie ma od­wro­tu.

Nie­pew­nym kro­kiem wy­szłam z czer­wo­ne­go na­mio­tu i ru­szy­łam w stro­nę je­zio­ra. Na skra­ju przy­sta­ni wrzu­ci­łam do wody pla­sti­ko­wą tor­bę na za­ku­py. Po­tem ści­ągnęłam pi­ża­mę i od­rzu­ci­łam ją naj­da­lej, jak mo­głam. Przy­gląda­łam się, jak moja ko­szul­ka z Małą Sy­ren­ką to­nie, i usły­sza­łam bul­go­ta­nie wody w re­kla­mów­ce.

Opa­dłam na brzeg i ko­ły­sząc się tam i z po­wro­tem, z ręka­mi moc­no przy­ci­śni­ęty­mi do ust, sta­ra­łam się stłu­mić krzyk, ale wy­ry­wał się z taką mocą, że wy­da­wa­ło mi się, że lada mo­ment oczy wy­sko­czą mi z or­bit. W ko­ńcu nie mo­głam go dłu­żej po­wstrzy­my­wać, więc po­ło­ży­łam się na de­skach, za­nu­rzy­łam gło­wę i wy­pu­ści­łam go z sie­bie. Krzy­cza­łam tak z ca­łych sił, do­pó­ki woda nie wda­rła mi się do nosa.

Do­pie­ro gdy wra­ca­łam ście­żką wśród so­sen – mo­kra i zzi­ęb­ni­ęta, trzęsąc się na ze­wnątrz, a jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jąco roz­grza­na i pe­łna w środ­ku – do­pie­ro wte­dy po­my­śla­łam o ma­mie. „Och, mamo. Prze­sta­niesz mnie ko­chać, kie­dy usły­szysz, co zro­bi­łam”.

Mo­żli­wie jak naj­ci­szej za­kra­dłam się do swo­je­go dom­ku i wło­ży­łam na ko­stium kąpie­lo­wy za­pa­so­wą pi­ża­mę. Gdy­by ktoś mnie spy­tał, za­mie­rza­łam po­wie­dzieć, że po­szłam tyl­ko do ła­zien­ki. Le­ża­łam na łó­żku i cała się trzęsłam, zwi­ni­ęta w kłębek, moc­no, jak naj­moc­niej, jak gdy­bym mo­gła utrzy­mać cały świat jak naj­da­lej od sie­bie. Chcia­łam być cy­ka­dą. Chcia­łam zrzu­cić skó­rę i zo­sta­wić ją za sobą w za­ro­ślach, żeby nikt nie mó­głby mnie roz­po­znać, na­wet moja mat­ka. By­ła­bym wte­dy zu­pe­łnie inną oso­bą i nie pa­mi­ęta­ła­bym o ni­czym.

Ran­kiem pa­da­ło, a moje pa­znok­cie mia­ły czer­wo­ne ob­wód­ki. Za­rzu­ci­łam pon­czo, scho­wa­łam dło­nie pod spodem i szyb­ko po­bie­głam po ła­zien­ki. W nie­sko­ńczo­no­ść szo­ro­wa­łam dło­nie pod kra­nem, a mimo to ci­ągle to wi­dzia­łam. Jed­na z dziew­cząt wy­szła z ka­bi­ny umyć ręce i zro­bi­ła głu­pią minę. Moje pa­znok­cie były tak czy­ste, jak to tyl­ko mo­żli­we.

Po­szłam za in­ny­mi dziew­czyn­ka­mi do ja­dal­ni tak od­rętwia­ła, że nie czu­łam zie­mi pod sto­pa­mi. Sta­nęłam w ko­lej­ce do bu­fe­tu, wzi­ęłam ja­kie­goś wa­fla, ale nie po­tra­fi­łam ni­cze­go prze­łk­nąć. Kie­row­nik obo­zu sta­nął przed nami i włączył mi­kro­fon.

– Bar­dzo nam przy­kro, ale mu­si­my oznaj­mić, że za­gi­nął je­den z wa­szych ko­le­gów. Dla wa­sze­go bez­pie­cze­ństwa za­wia­do­mi­li­śmy ro­dzi­ców i wszy­scy zo­sta­nie­cie ode­bra­ni dziś po po­łud­niu. Na ra­zie sko­ńczy­cie śnia­da­nie i wró­ci­cie do swo­ich dom­ków. Ni­ko­mu nie wol­no wy­cho­dzić aż do przy­jaz­du ro­dzi­ców.

Wy­szły­śmy z ja­dal­ni i zo­ba­czy­ły­śmy na par­kin­gu sa­mo­cho­dy miej­sco­wej sta­cji te­le­wi­zyj­nej. Kie­row­nik obo­zu nie chciał roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rza­mi.

Dziew­czyn­ki w moim dom­ku stło­czy­ły się wo­kół tu­ry­stycz­ne­go sto­li­ka sto­jące­go po­środ­ku.

– Sły­sza­łam, jak dy­rek­tor roz­ma­wiał z kimś pod ła­zien­ką – wy­szep­ta­ła jed­na z nich. – Oni my­ślą, że Luke zo­stał za­mor­do­wa­ny.

Po­zo­sta­łe wes­tchnęły gło­śno.

– Dla­cze­go mie­li­by tak my­śleć? I kto to zro­bił?

– Dziew­częta! – prze­rwa­ła im na­sza opie­kun­ka. Z ręka­mi za­ło­żo­ny­mi na pier­siach sta­ła w roz­su­wa­nych drzwiach, ob­ser­wu­jąc, jak deszcz za­mie­nia w bło­to ście­żkę mi­ędzy drze­wa­mi. – Nie chcę wi­ęcej sły­szeć ta­kich roz­mów. Na dzi­siaj wy­star­czy.

Przed­tem była bar­dzo we­so­ła, chęt­nie za­pla­ta­ła nam war­ko­cze albo po­zwa­la­ła na ró­żne za­ba­wy. To była moja wina, że już się nie uśmie­cha­ła; moja wina, że Luke znik­nął; moja wina, że wszy­scy mu­szą po­je­chać do domu. Po­ło­ży­łam się na swo­im łó­żku i uda­wa­łam, że czy­tam.

Bu­rza na­dal sza­le­je, woda si­ęga ci do pasa i sto­isz w rze­ce bło­ta. Szłaś przez dżun­glę wie­le dni i nie mo­żesz zna­le­źć su­che­go miej­sca, żeby się prze­spać. Wy­czer­pa­na za­my­kasz oczy i osu­wasz się pod po­wierzch­nię wody, a wte­dy rze­ka cię po­ry­wa i uno­si cię prąd.

KO­NIEC.

Za­mknęłam ksi­ążkę z głębo­kim wes­tchnie­niem. „Chcia­ła­bym, żeby tak było”.

– On po­wie­dział, że Luke sa­mo­wol­nie po­sze­dł do lasu ostat­niej nocy – mó­wi­ła da­lej pierw­sza dziew­czyn­ka, tym ra­zem ci­szej. – Zna­le­źli jego śpi­wór cały we krwi.

– Po­wie­dzia­łam: wy­star­czy.

Nikt już się nie ode­zwał. Po­zo­sta­łe dziew­czyn­ki za­częły za­pla­tać nowe bran­so­let­ki, a ja le­ża­łam w rogu dom­ku i z ca­łych sił pra­gnęłam znik­nąć. Ja­koś po go­dzi­nie przy­je­cha­li pierw­si ro­dzi­ce i dziew­czyn­ki za­częły wy­cho­dzić, jed­na po dru­giej, za­bie­ra­jąc swo­je ba­ga­że.

Zja­wi­ła się moja mat­ka, bla­da i mil­cząca, i za­pro­wa­dzi­ła mnie na par­king. Po­zo­sta­li ro­dzi­ce sta­li w grup­kach, z za­ło­żo­ny­mi ręka­mi albo ner­wo­wo po­brzęku­jąc klu­czy­ka­mi od sa­mo­cho­du. Roz­ma­wia­li ci­cho, pra­wie szep­tem, ale zdo­ła­łam uchwy­cić nie­któ­re sło­wa:

– Sa­mo­wol­nie ucie­kł... Cze­go szu­kał w le­sie... Na tym obo­zie nie ma żad­nej dys­cy­pli­ny...

– Ten kie­row­nik uda­je, że nic się nie sta­ło... Po pro­stu dzi­ęku­ję Bogu, że Bet­sy jest le­piej wy­cho­wa­na...

– Mó­wią, że to zde­cy­do­wa­nie nie był nie­dźwie­dź...

– Śpi­wór był cały prze­si­ąk­ni­ęty krwią. Mó­wią, że nie ma szans, by jesz­cze żył...

– Przy­pusz­czam, że prze­szu­ka­ją je­zio­ro...

– Sły­sza­łem, że prze­słu­chu­ją wszyst­kich w pro­mie­niu dzie­si­ęciu mil. Po­dej­rze­wa­ją, że to mu­siał być ktoś, kto miesz­ka w po­bli­żu.

Gdzie są jego ro­dzi­ce? A je­śli przy­ja­dą, za­nim mama zdąży mnie za­brać, czy wy­star­czy, że na mnie po­pa­trzą, i od razu się do­my­ślą, że to ja? Pu­ści­łam rękę mamy i ucie­kłam z po­wro­tem do dom­ku.

Wszy­scy już po­szli i cała po­ściel le­ża­ła rzu­co­na na ster­tę na drew­nia­nej podło­dze. Wczo­łga­łam się na swo­je miej­sce pi­ętro­we­go łó­żka w rogu i opa­dłam na goły ma­te­rac, cho­wa­jąc twarz w sta­rej, po­zbi­ja­nej po­dusz­ce. Mama we­szła i usia­dła na skra­ju łó­żka.

– Ma­ren – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Ma­ren, po­patrz na mnie.

Unio­słam twarz znad po­dusz­ki, ale nie po­tra­fi­łam się zmu­sić, żeby spoj­rzeć jej w oczy.

– Po­patrz na mnie.

Unio­słam wzrok. Była dziw­nie spo­koj­na jak na oso­bę, któ­ra wie, że jej cór­ka ko­goś zja­dła.

– Po­wiedz mi, że to nie­praw­da – po­pro­si­ła.

Zno­wu skry­łam twarz.

– Nie mogę.

Mu­sia­ła mnie wy­nie­ść do sa­mo­cho­du.

„Bied­na dziew­czyn­ka” – mó­wi­li inni ro­dzi­ce. „Strasz­nie moc­no to prze­ży­wa”.

Mama chcia­ła wy­je­chać na­tych­miast. Obóz Ame­ewa­gan znaj­do­wał się trzy go­dzi­ny jaz­dy od na­sze­go domu, ale kie­row­nik miał w kar­to­te­ce nasz ad­res i gdy­by od­kry­li, że by­łam tej nocy ra­zem z Lu­kiem w na­mio­cie, mo­gli­by nas wy­tro­pić. Mama spo­koj­nie mi to wszyst­ko wy­ja­śni­ła i po­wie­dzia­ła, że będę mu­sia­ła ze­brać swo­je rze­czy mo­żli­wie jak naj­szyb­ciej.

– Po pro­stu mu­si­my wy­je­chać?

Po­lu­zo­wa­łam pas bez­pie­cze­ństwa i po­chy­li­łam się do przo­du, opie­ra­jąc po­li­czek na przed­nim sie­dze­niu. Ob­ser­wo­wa­łam, jak wy­cie­racz­ki z pi­skiem prze­su­wa­ją się po przed­niej szy­bie i as­falt zni­ka, roz­ma­za­ny, pod ma­ską sa­mo­cho­du, aż wresz­cie zmącił mi się wzrok. Po­czu­łam się dziw­nie. Mam iść do trze­ciej kla­sy w in­nej szko­le?

– Nie wiem, co jesz­cze mo­że­my zro­bić.

– Po­wie­dzia­łaś, że po­win­nam za­wsze mó­wić praw­dę.

Wes­tchnęła.

– Tak. Ale my­śla­łam o tym, Ma­ren. Nie mo­że­my ni­ko­mu nic wy­ja­wić.

– Ale gdy­bym tak ja opo­wie­dzia­ła im o Luke’u, a ty o Pen­ny...

– To nie ta­kie pro­ste. Cza­sa­mi lu­dzie przy­zna­ją się do mor­der­stwa, któ­re­go nie po­pe­łni­li.

– Po co mie­li­by tak ro­bić?

– Żeby ści­ągnąć na sie­bie uwa­gę, jak sądzę.

Je­cha­ły­śmy da­lej w mil­cze­niu. Sło­wa mamy za­wi­sły mi­ędzy nami: mor­der­stwo i to, że ja je po­pe­łni­łam. A to ozna­cza­ło, że je­stem mor­der­czy­nią. Po­my­śla­łam o Luke’u i jego ko­niu, o jego domu na drze­wie i stu mi­lach, któ­re chciał prze­pły­nąć. Sta­ra­łam się nie my­śleć o jego pal­cach oraz ka­nap­kach, któ­re zja­dł, ani o tym, że jego krew była cie­pła i mia­ła smak sta­rych mo­net.

W moim uchu utkwi­ła te­raz ja­kaś cy­ka­da. Wy­do­sta­ła się ze swo­jej po­wło­ki i sie­dzia­ła, brzęcząc za moim pra­wym okiem. Sku­li­łam się na sie­dze­niu i opa­rłam czo­ło o szy­bę, ale brzęcze­nie tyl­ko się na­si­li­ło.

„Je­stem strasz­nym pie­gu­sem”. „Nie bądź taką babą”. „Mu­szę jesz­cze na­uczyć się pły­wać w nie­sko­ńczo­no­ść”.

Za­częło mnie bo­leć ucho, ale po­wie­dzia­łam so­bie, że to nic w po­rów­na­niu z tym, co on czuł.

– Ale mó­wi­łaś – wy­mam­ro­ta­łam – że nikt tak na­praw­dę nie może uciec od ni­cze­go bez­kar­nie.

Przez kil­ka mi­nut mama się nie od­zy­wa­ła i wy­da­wa­ło mi się, że już mi nie od­po­wie.

– Pew­ne­go dnia będziesz mu­sia­ła po­nie­ść kon­se­kwen­cje tego, co zro­bi­łaś. – Ode­zwa­ła się wresz­cie, wpa­tru­jąc się w dro­gę przed sobą. – Pew­ne­go dnia ktoś ci uwie­rzy.

„Wo­la­ła­bym ra­czej od­po­wie­dzieć za to te­raz” – po­my­śla­łam i po­ta­rłam ucho. „Za­bierz mnie, ka­wa­łek po ka­wa­łku. Moje ży­cie za jego ży­cie”.

Mama po­pa­trzy­ła na mnie w lu­ster­ku wstecz­nym.

– Co się dzie­je?

– Ucho mnie boli.

Kie­dy za­je­cha­ły­śmy pod dom, ból na­si­lił się już tak bar­dzo, że prze­sło­nił gro­zę mi­nio­nej nocy. Sły­sza­łam, jak mama mówi do sie­bie, gdy wy­ci­ąga­ła mnie z sa­mo­cho­du:

– Wie­dzia­łam, że to je­zio­ro jest za­tru­te... Nie sądzę, żeby kie­dy­kol­wiek da­wa­li wam kro­ple do uszu po pły­wa­niu. W ogó­le nie po­win­nam była wy­sy­łać cię na ten głu­pi obóz...

Jej głos brzmiał dziw­nie, jak­by spod wody, z od­le­gło­ści wie­lu mil. Po­ło­ży­ła mnie do łó­żka i wy­trząsnęła z bu­te­lecz­ki kil­ka pa­sty­lek ty­le­no­lu.

Tej nocy ja­kiś mężczy­zna klęczał obok mo­je­go łó­żka i grze­bał w moim uchu, prze­bi­ja­jąc bębe­nek no­żem tak ostrym, że aż nie­wi­docz­nym. Oczy­wi­ście mężczy­zny ta­kże nie po­tra­fi­łam do­strzec, ale wie­dzia­łam, że tam jest i dźga mnie tym no­żem w rytm ude­rzeń mo­je­go ser­ca. „Ukłu­cie. Ob­rót. Ukłu­cie. Ob­rót”. We śnie zo­ba­czy­łam, jak po­ka­zu­je mi bębe­nek mo­je­go ucha, na­bi­ty na czu­bek noża, i przy­ty­ka mi go do warg. Mężczy­zna miał dłu­gie, ko­ści­ste pal­ce i lo­do­wa­ty od­dech. Mama zo­sta­wi­ła w ko­ry­ta­rzu za­pa­lo­ne świa­tło, ale nie po­tra­fi­łam do­strzec jego twa­rzy. Może w ogó­le nie miał twa­rzy.

Ob­ró­ci­łam się i ja­kiś cień po­ja­wił się w ko­ry­ta­rzu.

– Ma­ren? – Mama pod­bie­gła do łó­żka i wsa­dzi­ła pa­lec do mo­ich ust zu­pe­łnie jak wte­dy, gdy by­łam ma­łym dziec­kiem. – Co to jest? Co ty żu­jesz?

„Bębe­nek mo­je­go ucha”.

Opa­dła na ko­la­na, po­ło­ży­ła po­li­czek na łó­żku i za­częła pła­kać.

„Ona go wi­dzi” – po­my­śla­łam. „Ona go wi­dzi i wie, kto to jest, ale nie może nic zro­bić, żeby so­bie po­sze­dł”.

Ran­kiem usły­sza­łam, jak dzwo­ni do agen­cji po­śred­nic­twa pra­cy i mówi, że musi zre­zy­gno­wać ze swo­ich obo­wi­ąz­ków. A po­tem we­szła do mo­jej sy­pial­ni ze szklan­ką na­po­ju im­bi­ro­we­go, sta­ra­jąc się ły­żecz­ką do her­ba­ty roz­mie­szać bąbel­ki.

– Wiem, że on chce mnie uka­rać – po­wie­dzia­łam.

Przyj­rza­ła mi się uwa­żnie.

– Kto?

– Bóg.

– Ma­ren... – Mama usia­dła na skra­ju mo­je­go łó­żka, za­mknęła oczy i po­ta­rła czo­ło u na­sa­dy nosa. – Nie ma żad­ne­go Boga.

– Skąd o tym wiesz?

– Nikt tego nie wie. Ale sądzę, że mo­żna ca­łkiem bez­piecz­nie po­wie­dzieć, że Bóg to coś, co lu­dzie so­bie wy­my­śli­li, by nadać swo­je­mu ży­ciu sens. By mieć ko­goś, kogo mo­gli­by ob­wi­niać, kie­dy dzie­ją się strasz­ne rze­czy.

Sło­wa, któ­rych mama wte­dy nie wy­po­wie­dzia­ła, za­wi­sły w po­wie­trzu, kie­dy już po­szła i zo­sta­łam sama. „Je­śli nie ma Boga, na­sze ży­cie ma sens”.

Nie ja­dłam przez wie­le dni. Nie wy­pi­łam im­bi­ro­we­go na­po­ju i moc­no za­ci­ska­łam usta, ile­kroć mama pró­bo­wa­ła po­dać mi an­ty­bio­tyk. Ja­kieś plam­ki za­częły wi­ro­wać mi przed ocza­mi, moje war­gi skur­czy­ły się i po­pęka­ły, czu­łam pu­sty­nię w ustach, ale nie dba­łam o to. Ból w uchu osła­bł i za­mie­nił się w tępe pul­so­wa­nie. Nie­mal nie sły­sza­łam mamy, gdy bła­ga­ła mnie, że­bym coś wy­pi­ła.

– Je­steś taka od­wod­nio­na. – Chwy­ci­ła mnie za ra­mio­na i pró­bo­wa­ła po­sa­dzić, ale by­łam bez­wład­na. – Je­śli da­lej będziesz tak ro­bić, będę mu­sia­ła za­brać cię do szpi­ta­la.

Nie słu­cha­łam jej. Nie ru­szy­łam się. Wkrót­ce za­mknęłam oczy i wszyst­ko znik­nęło.

Kie­dy się zbu­dzi­łam, le­ża­łam w szpi­ta­lu na od­dzia­le pe­dia­trycz­nym. Mama sie­dzia­ła na krze­śle obok, ob­gry­za­jąc kciu­ki i wpa­tru­jąc się w pust­kę. Na jej ko­la­nach do­strze­głam ja­kąś za­czy­ta­ną ksi­ążkę w ta­niej opra­wie. Po dru­giej stro­nie łó­żka kręci­ła się pie­lęgniar­ka, uśmie­cha­jąc się nie­wy­ra­źnie, gdy ma­ni­pu­lo­wa­ła przy igle wbi­tej w zgi­ęciu mo­je­go łok­cia.

– Za­raz doj­dziesz do sie­bie – wy­mam­ro­ta­ła ko­bie­ta, od­gar­nia­jąc mi wło­sy z czo­ła, jak gdy­by do­brze mnie zna­ła. – Te­raz już wszyst­ko będzie do­brze.

Mama odło­ży­ła ksi­ążkę na pa­ra­pet i po­chy­li­ła się w moją stro­nę, gdy pie­lęgniar­ka prze­szła na dru­gi ko­niec sali, żeby na­pe­łnić mały tek­tu­ro­wy ku­bek wodą z kra­nu. Wzi­ęła mnie za rękę, ale nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa. Mama ni­g­dy nie sta­ra­ła się po­cie­szać mnie sło­wa­mi, któ­re nie były praw­dzi­we.

– Dla­cze­go mnie tu przy­wio­złaś? – Na­wet po tym wszyst­kim, co zro­bi­łam, chcia­ła, że­bym żyła da­lej.

– Je­stem two­ją mat­ką – od­pa­rła. – Mu­sia­łam.

– Dla­te­go, że mnie ko­chasz?

Za­wa­ha­ła się na mo­ment. Tak krót­ki, że nikt inny by tego nie za­uwa­żył.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dzia­ła i pu­ści­ła moją dłoń, gdy zja­wi­ła się pie­lęgniar­ka z kub­kiem wody.

– Mu­sisz być bar­dzo spra­gnio­na – oświad­czy­ła pie­lęgniar­ka ra­do­śnie.

Pó­źniej tego sa­me­go dnia w drzwiach po­ja­wi­ła się ja­kaś ko­bie­ta, któ­ra nie była pie­lęgniar­ką, i spy­ta­ła, czy może po­roz­ma­wiać z moją mamą. Ode­szły ra­zem ko­ry­ta­rzem i dłu­go nie wra­ca­ły.

Pie­lęgniar­ka przy­nio­sła nową kro­plów­kę.

– Bra­wo! Cie­szę się, że tro­chę wró­ci­ły ci ko­lor­ki. Sko­ro już się obu­dzi­łaś, mo­że­my dać ci coś praw­dzi­we­go do je­dze­nia. Co byś po­wie­dzia­ła na ham­bur­ge­ra na obiad? A na de­ser ga­la­ret­ka albo lody? – Wci­snęła pe­dał ko­sza na od­pad­ki me­dycz­ne i wy­rzu­ci­ła pu­ste opa­ko­wa­nie po kro­plów­ce. – A może ga­la­ret­ka i lody, co? – Uśmiech­nęła się zno­wu w sty­lu „taki nasz mały se­kret”. – Ju­tro, kie­dy tyl­ko za­czniesz jeść i pić, od­sta­wi­my kro­plów­ki. Masz szczęście, Ma­ren.

W ogó­le nie czu­łam się szczęśli­wa. Nie­zna­na ko­bie­ta mó­wi­ła do mnie po imie­niu w miej­scu pe­łnym dziw­nych za­pa­chów, po­spiesz­nych gło­sów i me­cha­nicz­ne­go pi­ka­nia i pisz­cze­nia ró­żnych urządzeń. Sły­sząc swo­je imię w jej ustach, sku­li­łam się w środ­ku.

– Chcę moją mamę – po­wie­dzia­łam. – Kim jest ta ko­bie­ta, któ­ra ode­szła z moją mamą?

– To pra­cow­ni­ca so­cjal­na. Musi po­roz­ma­wiać z two­ją mamą o tym, co trze­ba zro­bić, że­byś się do­brze po­czu­ła.

Kłam­stwo, oczy­wi­ście. Po­pa­trzy­łam jej w oczy, a wte­dy od­wró­ci­ła wzrok i szyb­ko wy­szła z sali.

Po oko­ło go­dzi­nie mama wró­ci­ła. Wy­gląda­ła, jak­by na­praw­dę była bar­dzo zmęczo­na.

– Cze­go ona chcia­ła? – spy­ta­łam.

– Ona my­śli, że cię nie kar­mię.

– I co jej po­wie­dzia­łaś?

– Praw­dę. W ka­żdym ra­zie wi­ęk­szo­ść praw­dy. Po­wie­dzia­łam, że je­steś bar­dzo przy­gnębio­na, po­nie­waż na obo­zie let­nim mia­łaś przy­ja­cie­la, któ­ry zo­stał... – Wes­tchnęła. – Mu­sia­łam po­dać jej szcze­gó­ły, bo ina­czej by mi nie uwie­rzy­ła. – Zbli­ży­ła do sie­bie kciuk i pa­lec wska­zu­jący. – Tyle bra­ko­wa­ło, a po­szła­byś do ro­dzi­ny za­stęp­czej.

Po­pa­trzy­łam na nią zdu­mio­na. Ktoś inny mó­głby mieć ze mną pro­blem.

– Pro­szę, po pro­stu jedz i pij wszyst­ko, co ci przy­nio­są, że­by­śmy mo­gły się stąd wy­do­stać. Do­brze?

Na­stęp­ne­go dnia z sa­me­go rana, za­nim po­ja­wi­ła się mama, pra­cow­ni­ca so­cjal­na wró­ci­ła ze swo­ją pod­kład­ką, do któ­rej mia­ła przy­pi­ęte ró­żne pa­pie­ry. Uści­snęła mi dłoń i po­wie­dzia­ła, że na­zy­wa się Don­na, a po­tem za­da­ła mi mnó­stwo py­tań o mamę i o to, jak wy­gląda na­sze ży­cie. Po­wie­dzia­łam jej, że bar­dzo o mnie dba i za­wsze mam mnó­stwo je­dze­nia, a Don­na uwa­żnie ob­ser­wo­wa­ła, jak pla­sti­ko­wym wi­del­czy­kiem wty­kam so­bie ja­jecz­ni­cę do ust. Wresz­cie sko­ńczy­ły jej się py­ta­nia i zo­sta­wi­ła mnie w spo­ko­ju. Ani razu nie spy­ta­ła o obóz let­ni.

Na­stęp­ne­go dnia wy­pu­ści­li mnie do domu. Mama ob­jęła mnie ra­mie­niem, kie­dy od­pro­wa­dza­ła mnie do sa­mo­cho­du. A gdy wsia­da­łam, zo­ba­czy­łam, że tyl­ne sie­dze­nie jest po jed­nej stro­nie za­sta­wio­ne aż po su­fit pla­sti­ko­wy­mi tor­ba­mi i tek­tu­ro­wy­mi pu­de­łka­mi. Dru­gie tyle to­reb le­ża­ło z przo­du, na sie­dze­niu pa­sa­że­ra, i bez wąt­pie­nia jesz­cze wi­ęcej mama upchnęła w ba­ga­żni­ku. Pod­czas gdy ja wy­ja­da­łam ga­la­ret­kę z pla­sti­ko­we­go ku­becz­ka, mama sta­ra­ła się we­pchnąć do na­sze­go sa­mo­cho­du tak wie­le na­szych rze­czy, jak tyl­ko się dało.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: