Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Dom - ebook

Emma Becker, by napisać Dom, pracowała dwa lata w berlińskim burdelu. Ta opublikowana w 2019 roku powieść wzbudziła we Francji spore kontrowersje. Wielu uznanych krytyków, jak chociażby Frédéric Beigbeder, okrzyknęło ją najlepszą książką roku. Wiele feministek oburzyło się, że Becker poetyzuje zawód prostytutki. Sama autorka na tak postawiony zarzut odpowiadała, że poezja jest warunkiem niezbędnym dobrej powieści, inaczej mamy do czynienia z dziennikarstwem.

Podkreślała też w wywiadach, że nie pretenduje do tego, by opisać zjawisko prostytucji całościowo. Dom nie jest książką o kobietach porywanych i zmuszanych do tej roboty. Jest książką o kobietach, które zostały prostytutkami z własnego wyboru. Opowiada o doświadczeniu pracy w mieszczańskim, luksusowym burdelu; w kraju, gdzie prostytucja jest legalna. Oddaje głos tym, które odnajdują w tym zawodzie satysfakcję, a nawet przyjemność. Dominujący dyskurs uznaje, że kobieta, której mężczyźni płacą za seks, jest bezwolnym narzędziem patriarchatu, Becker chce pokazać, że dziwka ze swoim wyzwolonym ciałem jest także dziełem feminizmu, a seks jest dziedziną, w której nader często – również w burdelu – władze mają kobiety. Prostytutka – mówi autorka Domu – nie zawsze jest ofiarą; przylepiając jej tę etykietkę, niezależnie od okoliczności, infantylizujemy osoby wykonujące tę profesję i odbieramy im podmiotowość.

Dom nie jest jednak ideologiczną prozą utkaną z orzekających twierdzeń, to czuła, a zarazem pełna poczucia humoru opowieść o kobietach i mężczyznach, którzy tęsknią za bliskością i poszukują miłości. Opowieść, w której jest miejsce na konflikty, niuanse, wątpliwości i pytania. Burdel okazuje się idealnym laboratorium do badania relacji między płciami, gdyż „sprowadza mężczyznę i kobietę do najprostszej prawdy – ciała, które smakuje i wącha, i drży bez cienia myśli”. W nagości – gdy spadają społeczne maski – tym jaśniej widać ludzkie słabości, tęsknoty, idiosynkrazje, gry pozorów. Becker z przenikliwością analizuje „teatry ciała” i „teatry umysłu”, nie uciekając od tego, co brudne, podłe, obrzydliwe, ale również dostrzegając to, co szlachetne, piękne i wzniosłe. Seks w burdelu bywa ujściem dla najskrytszych, wypieranych na co dzień pragnień, ale często jest też przykrywką dla potrzeby rozmowy, serdeczności, dotyku.

Książka Emmy Becker wpisuje się w długą tradycję francuskiego pisarstwa poświęconego erotyce i prostytutkom; odnajdziemy tu echa markiza de Sade’a, Émila Zoli, Guy de Maupassante’a, Louis Calaferte’a czy Georges’a Bataille’a, ale jest to bodaj pierwsza powieść, w której prostytucja jest widziana oczyma kobiety i jedna z niewielu, gdzie doświadczenie kobiecej seksualności opisane jest od wewnątrz, przez uczestniczący w tym doświadczeniu podmiot.

Dom jest hołdem dla kobiecej troski i solidarności, jaką nasza bohaterka odnalazła w burdelu – miejscu, które zastąpiło jej rodzinę. Jest pochwałą legalnej prostytucji, gdyż tylko jej legalizacja umożliwia stworzenie sex workerkom godnych warunków pracy. Sama Emma woli siebie nazywać kurwą, dziwką, prostytutką – więc pytanie, czy udało jej się uciec od pogardy, z jakimi społeczeństwo traktuje ten fach, jest zasadne. W sercu Domu kryje się tęsknota za światem, w którym seks jest bezpieczną przestrzenią swobodnej ekspresji, wolną od lęków i histerycznego – jak powiada Becker – dyskursu o podporządkowaniu i dominacji.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-961264-3-6
Rozmiar pliku: 880 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Vous qui pas­sez sans me voir, Jean Sa­blon

Wczo­raj. Je­stem z sy­nem, któ­ry me­to­dycz­nie opró­żnia swo­ją sza­fę z ubrań, w cza­sie gdy ja ście­lę mu łó­żko. Szu­kam ja­kie­jś kapy – na tyle du­żej, że przy­kry­je cały ma­te­rac – i pierw­szą rze­czą, jaka rzu­ca mi się w oczy w ko­mo­dzie sto­jącej w przed­po­ko­ju, jest na­rzu­ta trzy me­try na trzy, któ­rą ku­pi­łam pod­czas li­kwi­da­cji Domu. Cze­ka tu cier­pli­wie od pi­ęciu mie­si­ęcy, upcha­na byle jak, nie­wy­pra­na.

„Nie po­mo­gła­byś mi roz­ło­żyć na­rzu­ty?” – pyta Inge, sta­jąc w drzwiach Po­ko­ju Czer­wo­ne­go. Na­rzu­ta, do­pie­ro co wy­jęta z su­szar­ki, jest cie­pła i nie­mal żyje w na­szych dło­niach, to ja ją wło­ży­łam do pral­ki, bo je­den klient wy­lał na nią ole­jek, i te­raz Inge i ja, sto­jąc po obu stro­nach ol­brzy­mie­go łó­żka, sta­ran­nie wy­gła­dza­my dło­ńmi ka­żdą fa­łdę. Roz­ma­wia­my – o czym? Nie dam rady so­bie przy­po­mnieć. Ale je­stem w do­brym na­stro­ju, tro­chę prze­go­ni­łam gra­fik, zresz­tą i tak już pra­wie ko­ńczę. Inge roz­chy­la za­sło­ny z or­gan­dy­ny, żeby prze­wie­trzyć po­kój; świa­tło na ze­wnątrz mie­ści w so­bie cały splen­dor pó­źne­go lata, jesz­cze nie ma po­ma­ra­ńczo­we­go od­cie­nia, ale już pra­wie nad­na­tu­ral­nie lśni. „Scho­dzę na dół, na ra­zie” – mó­wię do Inge i wkła­dam czar­ny płaszcz, Inge od­po­wia­da, jak to ma w zwy­cza­ju, śpie­wa­jąc, za­my­ka­ją się drzwi, a na scho­dach uno­si się jesz­cze zwie­trza­ły za­pach prosz­ku do pra­nia i na­gich ciał.

I ten wła­śnie za­pach prze­trwał, uwi­ęzio­ny w na­rzu­cie, cu­de­ńku, któ­re ku­pi­łam za pięć euro – tyle co nic – gdy trze­ba było za­mknąć Dom, a sze­fo­wa po­sta­no­wi­ła od­sprze­dać nam wszyst­ko za bez­cen, za­nim wła­ści­cie­le in­nych bur­de­li przyj­dą i za­czną bu­szo­wać w na­szych rze­czach.

Przy­nio­słam na­rzu­tę do domu jak szcze­nia­ka po­rzu­co­ne­go na au­to­stra­dzie i dłu­go utrzy­my­wa­łam, że nie mogę jej wy­prać, bo mam za małą pral­kę. Lecz tak na­praw­dę bro­ni­łam się przed tym w oba­wie, że utra­cę ten za­pach. Bez nie­go by­ła­by tyl­ko śred­nio gu­stow­ną dra­pe­rią, za dużą na co­kol­wiek, nie­po­trzeb­ną płach­tą, któ­rej nie po­tra­fi­ła­bym wy­rzu­cić. A te­raz pro­szę – duża fa­łda po­środ­ku, do­pó­ki do­sko­na­le jej nie wy­gła­dzę, będzie nada­wać mo­je­mu ma­te­ra­co­wi nie­po­rząd­ny wy­gląd. Nie ba­cząc na Mło­de­go, za­jęte­go opró­żnia­niem sza­fy, za­nu­rzam twarz w tych pach­nących fa­łdach, a w gło­wie, ni­czym dzie­ci­ęcy bąk, wi­ru­ją mi barw­ne wspo­mnie­nia. Oczy­wi­ście czu­ję też pro­szek do pra­nia i mo­gła­bym od­na­le­źć tę samą mar­kę, gdy­bym tyl­ko mia­ła czas, ener­gię i wy­star­cza­jąco mało skru­pu­łów, by na­rzu­cić swo­jej ro­dzi­nie zna­jo­my za­pa­szek bur­de­lu, w któ­rym pra­co­wa­łam przez dwa lata. Ale skąd wzi­ąć kwa­śna­wy ak­cent woni zgrza­nych mężczyzn, wi­jących się, jęczących dziew­czyn, potu, śli­ny i in­nych ludz­kich wy­dzie­lin, któ­re za­schły na włók­nach, oraz du­szącą, cza­sem nie­zno­śną nutę nie­bie­skie­go my­dła, uży­wa­ne­go przez klien­tów w ła­zien­ce? Na­wet gdy­bym jej nie pra­ła, na­rzu­ta, wy­sta­wio­na na dzia­ła­nie po­wie­trza w po­ko­ju, prze­si­ąkła­by w ko­ńcu za­pa­chem Mło­de­go, du­chy Domu (do któ­rych na­le­żę) ulot­ni­ły­by się i dzień po dniu wy­chwy­ty­wa­ła­bym co­raz sub­tel­niej­szą stru­żkę, aż ha­fto­wa­na płach­ta trzy me­try na trzy prze­isto­czy­ła­by się w dzie­wi­czą kan­wę pach­nącą pam­per­sa­mi i czy­stym nie­mow­lęcym cia­łkiem.

Mu­sia­ła­bym za­kon­ser­wo­wać tę na­rzu­tę jak śre­dnio­wiecz­ną ksi­ęgę i roz­kła­dać ją z za­cho­wa­niem wszel­kich środ­ków ostro­żno­ści, w opty­mal­nych wa­run­kach, bez na­ra­ża­nia jej na gwa­łtow­ne ru­chy i świa­tło. Bio­rąc ją do sie­bie, mia­łam nie­ja­sne prze­świad­cze­nie, że nie za­mkną Domu, że w ostat­niej chwi­li coś albo ktoś nas oca­li, że znaj­dą się inne ru­pie­cie do ko­cha­nia i da­rze­nia nie­na­wi­ścią – i że na­wet je­śli Dom znik­nie, to od­ro­dzi się gdzie in­dziej. Tak wie­le prze­nio­słam do swo­je­go miesz­ka­nia – łó­żko Śnie­żki, lu­stra, szaf­kę noc­ną, sto­lik do kawy, ręcz­ni­ki, mały wen­ty­la­tor – wie­rząc, że dzi­ęki temu pa­mi­ęć o Domu prze­trwa. Jed­nak przed­mio­ty po­tra­fią akli­ma­ty­zo­wać się w spo­sób nie­zwy­kle wdzi­ęcz­ny i dys­kret­ny…

Gdy od­wie­dzi­ła nas bab­cia, spy­ta­ła za­chwy­co­na, gdzie zna­le­źli­śmy ta­kie pi­ęk­ne i so­lid­ne łó­żko; za­sko­czo­na na­po­mknęłam coś o pchlim tar­gu w Re­inic­ken­dor­fie, mimo że wszyst­ko w tym łó­żku krzy­cza­ło „bur­del”. Bo któż mógł pra­gnąć lu­stra wbu­do­wa­ne­go w we­zgło­wie ozdo­bio­ne ro­man­tycz­ny­mi od­le­wa­mi go­łębi i ukwie­co­nych wie­ńców lau­ro­wych? Jed­nak tu­taj, w po­ko­ju, wy­zu­te z ża­ło­sne­go ero­ty­zmu, łó­żko wy­gląda­ło skrom­nie jak nie­ocze­ki­wa­ny, tani, oka­zyj­ny za­kup i gdy oświad­czy­łam, że kosz­to­wa­ło za­le­d­wie trzy­dzie­ści euro, bab­cia po­wtó­rzy­ła, że jest na­praw­dę uro­cze. Jak nam się uda­ło je tu­taj wnie­ść?

„Och, to była nie­opi­sa­na męczar­nia” – usły­sza­łam włas­ny głos. Tego dnia strasz­nie lało i wsta­li­śmy o siód­mej, by wy­po­ży­czyć fur­go­net­kę na dru­gim ko­ńcu Ber­li­na, bo by­łam bar­dzo za­chłan­na i oprócz łó­żka mu­sie­li­śmy prze­wie­źć jesz­cze czte­ry lu­stra, dwa sto­ły i spo­rą ilo­ść ru­pie­ci, któ­rych bym na­wet nie ob­da­rzy­ła spoj­rze­niem, gdy­bym nie ob­co­wa­ła z nimi w tym domu. Za­par­ko­wa­li­śmy na chod­ni­ku tuż przed drzwia­mi, przez któ­re wcho­dzi­ły i wy­cho­dzi­ły moje ko­le­żan­ki po fa­chu oraz gru­pa ro­syj­skich ro­bot­ni­ków, uzbro­jo­nych w miar­ki i w śru­bo­kręty. Po raz pierw­szy wi­dzia­łam te drzwi tak roz­pacz­li­wie zie­jące mi­ędzy dwie­ma ku­la­mi buksz­pa­nu. Pa­no­wał tu na­strój nie prze­pro­wadz­ki, lecz upa­dło­ści, eg­ze­ku­cji ko­mor­ni­czej i pa­nicz­nej uciecz­ki. Pierw­sze pi­ętro było już ca­łkiem pu­ste. Prze­cho­dząc obok, Jut­ta omio­tła po­miesz­cze­nie smut­nym po­włó­czy­stym spoj­rze­niem i wes­tchnęła: „To ci stra­ta, co nie?”. Wy­szła, twier­dząc, że jest umó­wio­na, ale my­ślę, że przede wszyst­kim nie mo­gła pa­trzeć, jak łó­żko zni­ka z jej po­ko­ju. De­mon­taż za­jął nam go­dzi­nę, bo me­bel skła­dał się z trzech nie­wia­ry­god­nie ci­ężkich ele­men­tów, ab­so­lut­nie nie­prze­zna­czo­nych do trans­por­tu. Ktoś wy­my­ślił go spe­cjal­nie do tego po­ko­ju, któ­re­go nie miał ni­g­dy opusz­czać. Rama zro­bio­na jest ze zwy­kłych li­tych de­sek, mo­żna po niej ska­kać z ca­łych sił i ni­g­dy nie za­skrzy­pi, w tym celu po­wsta­ła, jest po to, by zno­sić gwa­łtow­ne ru­chy, moc­ne do­pchni­ęcia, noce po­ślub­ne, dzi­kie i chwi­lo­we uści­ski – a nie po to, by na tym łó­żku spać. Swo­ją dro­gą to wła­śnie dla­te­go tak do­brze się na nim za­sy­pia. Za­pa­da­my się w nie, obez­wład­nie­ni wy­czer­pa­niem wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy ba­rasz­ko­wa­li tu w ci­ągu czter­dzie­stu lat. Ale o tym nie wie nikt – poza mną. A mnie za­wsze scho­dzi tro­chę cza­su, za­nim za­mknę oczy, bo na chwi­lę za­po­mi­nam o zmęcze­niu, zdjęta po­trze­bą przej­rze­nia się w lu­strze. Gdy od­wra­cam gło­wę, mam wra­że­nie, że za ku­la­mi mo­ich ku­sząco wy­pi­ętych po­ślad­ków zo­ba­czę bia­łą ko­mo­dę, gdzie Inge trzy­ma­ła po­ściel, lamp­kę w kszta­łcie gwiaz­dy, prze­sło­dzo­ny por­tret blon­dy­ny wy­gląda­jącej przez okno, i już nie­mal sły­szę mu­zycz­ną pap­kę, któ­ra sączy­ła się z gło­śni­ków, a któ­rą za­głu­sza­łam wła­sną play­li­stą z od­twa­rza­cza hi-fi. Tam­te­go dnia my­śla­łam już, że ni­g­dy nie wy­do­sta­nie­my łó­żka z po­ko­ju. Że trze­ba je będzie po­ka­wa­łko­wać, jak to ro­bio­no kie­dyś z dzie­ćmi, gdy od­wra­ca­ły się po­ślad­ka­mi i nie mo­żna ich było uro­dzić. Na­wet po od­kręce­niu pi­ęćdzie­si­ęciu śru­bek rama pękła, gdy pró­bo­wa­li­śmy ją pod­nie­ść. Nie da­li­śmy rady i mu­sie­li­śmy za­wo­łać na po­moc pi­ęciu Ro­sjan, de­mon­tu­jących inne łó­żko w in­nym po­ko­ju. Wy­gląda­li jak gra­ba­rze. Spoj­rza­łam na par­kiet, ja­śniej­szy w miej­scu, w któ­rym sta­ło łó­żko, i po­my­śla­łam, że kie­dy te klep­ki ostat­nio wdzia­ły świa­tło, sze­fo­wa była mło­dziut­ką ko­bie­tą, a trzech czwar­tych dziew­czyn, któ­re prze­wi­nęły się przez ten po­kój, nie było jesz­cze na świe­cie. Kurz był tak samo sta­ry. Za­ła­do­wa­li­śmy fur­go­net­kę i ru­szy­li­śmy wy­ko­ńcze­ni, upa­pra­ni, i wte­dy po raz ostat­ni wi­dzia­łam tam­tą ka­mie­ni­cę, tam­te po­ko­je, tam­te kule buksz­pa­nu, uli­cę Wil­mers­dorf, i po raz ostat­ni czu­łam tam­ten za­pach.

Za­miast to wszyst­ko opo­wie­dzieć, brnę w hi­sto­ryj­kę o opatrz­no­ścio­wym pchlim tar­gu, na któ­rym dwa lu­stra, kosz­tu­jące wy­jścio­wo czte­ry­sta euro (jak po­da­je met­ka na od­wro­cie), zo­sta­ły nam od­stąpio­ne za dwa­dzie­ścia pro­cent ceny. I ta lam­pa, i te ręcz­ni­ki, i te pod­staw­ki… je­dy­ną rze­czą, któ­ra na­praw­dę pach­nie bur­de­lem, jest na­rzu­ta; ukry­wam ją jak suk­nię na ślub, od­wo­ła­ny z tra­gicz­ne­go po­wo­du. Nie mo­gła­bym wy­tłu­ma­czyć jej za­ku­pu, tak bar­dzo nie tra­fia w mój gust. Jej war­to­ść jest czy­sto sen­ty­men­tal­na. A sen­ty­men­ty te wy­da­ją się nie­mo­żli­we do wy­tłu­ma­cze­nia – i dla­te­go pi­szę tę ksi­ążkę.

Poza tym nie mam wy­bo­ru, bo Mło­dy wła­śnie rzu­cił mi się w ra­mio­na, go­lu­sie­ńki, tuż po kąpie­li, i ob­fi­cie ob­si­kał na­rzu­tę – więc te­raz mu­szę ją wy­prać. Za­wsze mo­żna li­czyć na dzie­ci w kwe­stii za­mkni­ęcia roz­dzia­łów, któ­rych nie chce­my jesz­cze za­my­kać. W tym miej­scu za­czy­na się roz­sta­nie.

I moja ksi­ążka.„Nie na­le­ża­ło cho­dzić tam,

gdzie miesz­ka­ła dama w roz­ło­ży­stych i pi­ęk­nych suk­niach.

Nikt z nią nie roz­ma­wiał, nikt się jej na­wet

nie kła­niał. Po­ry­wa­ła ma­łych chłop­ców.

Jej dom był ich pe­łen. Pe­łen ma­łych chłop­ców,

któ­rych już nikt ni­g­dy nie wi­dział i ni­g­dy nie zo­ba­czy,

bo po­że­ra­ła ich, jed­ne­go po dru­gim.

Dama w roz­ło­ży­stych i pi­ęk­nych suk­niach

była dziew­czy­ną lek­kich oby­cza­jów”.

Lo­uis Ca­la­fer­te, La méca­ni­que des fem­mes

„Doch die Leu­te im be­set­zen Haus

rie­fen: »Ihr kriegt uns hier nicht raus!

Das ist unser Haus, Schmeiβt doch en­dlich

Schmidt und Press

und Mosch aus Kreu­zberg raus!«”.

Ton Ste­ine Scher­ben, Rauch-Haus-SongSe­ason of the Witch, Do­no­van

Kiedy tak na­praw­dę za­częłam o tym my­śleć? Wpa­da­łam w ży­ciu na ró­żne dur­ne po­my­sły, ale zda­je się, że ten mia­łam w gło­wie za­wsze, bar­dziej lub mniej świa­do­mie.

Może po­ja­wił się po pro­stu dwa­dzie­ścia pięć lat temu, w No­gent, po­wiedz­my, 14 grud­nia. A może de­ka­dę pó­źniej, gdy od­ró­żnia­łam już małe dziew­czyn­ki od ko­biet. A może wte­dy, gdy za­częłam czy­tać. A może, gdy do­ta­rło do mnie, że nie za­trzy­mam przy so­bie Jo­se­pha, i szłam sama, smut­na, sze­ro­ki­mi uli­ca­mi Ber­li­na, ca­ły­mi w szro­nie. Ta po­wie­ść mo­gła­by za­czy­nać się do­kład­nie w tym miej­scu. Stépha­ne, któ­ry mnie od­wie­dził i na pew­no bar­dzo tego ża­łu­je, śpi moc­no obok i nie dość, że mi za­brał całą kołd­rę, to jesz­cze wy­da­je głu­che, zna­czące chrap­ni­ęcia. Sko­ro nie je­stem w sta­nie za­snąć obok mężczy­zny, któ­ry chra­pie, a chra­pie rów­nież dla­te­go, że nie jest naj­młod­szy, to ozna­cza, że po raz ko­lej­ny zbłądzi­łam; że wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom i po­mi­mo mi­ło­ści, jaką da­rzę Stépha­ne’a, tym, cze­go mi trze­ba, jest chło­pak o nie­zat­ka­nych, no­wiut­kich za­to­kach – ina­czej mó­wi­ąc, chło­pak w moim wie­ku. Czy to w ogó­le mo­żli­we?

Fakt, jest Jo­seph. Jo­seph – po­wta­rza­nie tego imie­nia w ciem­no­ści, bez­gło­śne wy­po­wia­da­nie go, by po­czuć piesz­czo­tę mu­ska­jących się na­wza­jem warg, spra­wia mi ból, któ­re­go nie po­tra­fię na­zwać. I być może tak jest le­piej. Może nie po­win­nam mie­szać Jo­se­pha do tej opo­wie­ści. Gdy ktoś od­cho­dzi, jest tak, jak­by uma­rł – tyl­ko nie mo­żna od­być ża­ło­by, bo myśl, że ta oso­ba na­dal żyje, i to gdzieś nie­da­le­ko, lecz po­sta­no­wi­ła prze­stać dla nas ist­nieć, bez­u­stan­nie sy­pie sól na na­sze rany. To jest śmie­rć. I przy­czy­ni­łam się do śmier­ci Jo­se­pha, tak jak stop­nio­wo przy­czy­nia­łam się do za­bi­ja­nia wszyst­kich lu­dzi, któ­rych ko­cham.

Ro­zu­miem jego wo­bec mnie nie­na­wi­ść, jego nie­na­wi­ść, któ­ra w po­rów­na­niu z moją do sa­mej sie­bie wy­gląda jak mgli­sta an­ty­pa­tia. Wy­je­cha­łam do Ber­li­na, bo je­stem tchó­rzem i nie zna­la­złam in­ne­go spo­so­bu, by dać mu do zro­zu­mie­nia, że nie ma dla mnie na­dziei. Że nie ma dla nas na­dziei. By­łam prze­ko­na­na, że znaj­dę tu, w tym mie­ście, lu­dzi po­dob­nych do mnie. Nie wiem jesz­cze, czy ist­nie­ją na świe­cie lu­dzie tacy jak ja, ale uli­ca bez­ustan­nie mnie woła, krzy­cząc gło­śno, wy­ko­rzy­stu­jąc naj­mniej­szy pre­tekst. Od­kąd od­sze­dł Jo­seph, mam wra­że­nie, że wstrzy­mu­ję od­dech, do­pó­ki nie je­stem na ze­wnątrz, nie cho­dzę. A te­raz, gdy Stépha­ne śpi, tak moc­no, jak tyl­ko to mo­żli­we, nie wi­dzę ni­cze­go, co mo­gło­by prze­szko­dzić mi w za­czerp­ni­ęciu no­we­go od­de­chu. Ubie­ram się za­tem, by uciec. Gdy nie było tu jesz­cze Stépha­ne’a, umie­ra­łam z sa­mot­no­ści – wy­star­czy­ło jed­nak, że się po­ja­wił, a ja już tęsk­nię za samą sobą, tak jak wte­dy, gdy ktoś, kto­kol­wiek, ocze­ku­je, że będę mu to­wa­rzy­szyć. Stąd wła­śnie te na­głe uciecz­ki – i wszyst­ko, łącz­nie z chrzęstem sznu­ró­wek, któ­re wi­ążę, wstrzy­mu­jąc od­dech, aż do strzy­ka­nia w ko­la­nach, gdy ku­cam po to­reb­kę, zda­je się dzia­łać na moją nie­ko­rzy­ść, a sprzy­jać oso­bie, któ­ra śpi. Lecz, dzi­ęki Bogu, na­wet gdy­by w sy­pial­ni ktoś wy­strze­lił z ar­ma­ty, Stépha­ne nie otwo­rzy­łby oka. Za­my­ka­jąc za sobą drzwi, czu­ję taką samą wy­szar­pa­ną wol­no­ść, jaką musi czuć fa­cet, któ­ry wra­ca do domu po tym, jak po­de­rwał, a po­tem prze­le­ciał dziew­czy­nę spo­tka­ną w ba­rze.

Od kil­ku lat czu­ję się jak w po­trza­sku mi­ędzy ko­bie­tą a mężczy­zną. Och, tak na­praw­dę to od za­wsze. Ni­g­dy nie ude­rzy­ło mnie to tak moc­no jak w Ber­li­nie, pod­czas mo­ich noc­nych sa­mot­nych spa­ce­rów po sze­ro­kich ar­te­riach, gdzie kwit­ną pro­sty­tut­ki. Od­no­szę wra­że­nie, że wy­ra­sta­ją na mo­jej dro­dze wszędzie, do­kąd pój­dę. Oko­ło szes­na­stej uli­ca jest pu­sta, ale gdy tyl­ko ca­łkiem zaj­dzie sło­ńce (bar­dzo wcze­śnie, jak to w Ber­li­nie w lu­tym), nie zdążysz mru­gnąć, a chod­nik sztur­mu­ją le­gio­ny dziew­czyn w dłu­gich ko­za­kach, z sa­szet­ka­mi na pa­skach. Od­kąd tu miesz­kam, mam wra­że­nie, że mi­jam za­wsze te same, i gdy­bym nie była tak nie­śmia­ła wo­bec ko­biet, chęt­nie wi­ta­ła­bym się z nimi jak z ka­żdym skle­pi­ka­rzem w dziel­ni­cy. Może z cza­sem za­częły mnie brać za po­li­cjant­kę w cy­wi­lu albo za po­ten­cjal­ną ko­le­żan­kę po fa­chu, któ­ra przy­szła ob­cza­ić wa­run­ki. Nie­da­le­ko stąd mam swo­ją oazę spo­ko­ju – ław­kę usta­wio­ną ide­al­nie pod la­tar­nią; sia­dam na niej i uda­ję, że czy­tam, albo na­praw­dę czy­tam, a jed­no­cze­śnie zer­kam na ich cie­nie, kła­dące się tuż obok mo­je­go.

Za ka­żdym ra­zem my­ślę: oto ko­bie­ty, któ­re na­praw­dę są ko­bie­ta­mi, któ­re na­praw­dę są tyl­ko tym. Oto isto­ty wy­bit­nie sek­su­al­ne, któ­re mo­żna okre­ślić bez żad­ne­go tru­du. Gdy­by na­wet była w nich ja­kaś dwu­znacz­no­ść, uto­nęła­by w nad­mia­rze ozdob­ni­ków i fe­ro­mo­nów, któ­ry­mi prze­sy­ca­ją ten ka­wa­łek bru­ku. Po Jo­se­phie zo­sta­ło mi skrzy­wio­ne prze­ko­na­nie, że ko­bie­ta, któ­ra pie­przy się jak mężczy­zna – czy­li z rów­ną swo­bo­dą – może być tyl­ko kur­wą, nie­za­le­żnie od ubio­ru lub spoj­rzeń, z ja­ki­mi się od­da­je. To wie­le mówi o trud­no­ściach Jo­se­pha z jed­no­znacz­nym okre­śle­niem mnie przez te trzy lata, któ­re dzie­li­li­śmy, oscy­lu­jąc sta­le mi­ędzy sza­lo­ną mi­ło­ścią a skraj­ną nie­na­wi­ścią. Wpraw­dzie na po­cząt­ku nie do­ga­da­li­śmy się co do pew­nych kwe­stii, ale Jo­seph wresz­cie zro­zu­miał (choć nie za­ak­cep­to­wał), że od­da­nie i fan­ta­zja, ja­ki­mi wy­ka­zy­wa­łam się w łó­żku, nie były – oj, nie – za­re­zer­wo­wa­ne dla nie­go, i w do­dat­ku nie cze­ka­łam dłu­go, by się z tym ujaw­nić. Przy­pusz­czam, że zro­zu­miał też, iż moje po­żąda­nie nie było skie­ro­wa­ne do jed­ne­go kon­kret­ne­go mężczy­zny, lecz do ca­łe­go ga­tun­ku męskie­go, tar­ga­ne­go nie­zro­zu­mia­ły­mi po­pęda­mi, któ­re nie mia­ły zwi­ąz­ku z cie­le­snym bło­go­sta­nem. Spędzi­łam tak wie­le lat na in­te­lek­tu­ali­zo­wa­niu po­żąda­nia, i w ogó­le cia­ła, że do za­spo­ko­je­nia mo­gło u mnie do­jść bez ści­ągni­ęcia cho­ćby jed­nej części gar­de­ro­by. Jak? Nie mam po­jęcia. Praw­do­po­dob­nie wła­śnie dla­te­go na­dal to ro­bię, na­dal się pie­przę i my­ślę, że, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, roz­wi­ąza­nie znaj­dę wła­śnie w tym.

Praw­da jest taka, że od­kąd od­sze­dł Jo­seph, ulot­ni­ła się wszel­ka idea fi­zycz­ne­go za­spo­ko­je­nia. Już na­wet o tym nie my­ślę, to jest po pro­stu nie­mo­żli­we – żeby mieć or­gazm z kimś in­nym niż on. Wła­sną roz­kosz od­da­ję temu, kto aku­rat pode mną leży, a ja pa­trzę na nie­go i mi­ędzy uda­mi skry­wam nie­zro­zu­mia­łą ta­jem­ni­cę, prze­ko­na­na, że zbli­żą mnie do niej ka­wal­ka­dy, pod­czas któ­rych ak­tyw­ny jest tyl­ko mój mózg. Moje cia­ło chęt­nie pod­da­je się tej ma­ska­ra­dzie, lecz choć się mio­tam, choć wy­ko­nu­ję naj­bar­dziej kar­ko­łom­ne wy­gi­ba­sy, w gło­wie cały czas dźwi­ęczy spo­koj­ny, zim­ny głos przy­cza­jo­ne­go dra­pie­żni­ka: „On już chy­ba za­raz doj­dzie. Je­śli będziesz go pie­ścić w ten spo­sób, to wła­śnie się sta­nie. Je­śli zwol­nisz, opó­źnisz wy­trysk, ale spójrz, jak wło­ski jeżą się na jego kla­cie, zo­bacz gęsią skór­kę na brzu­chu – on już na­praw­dę ko­ńczy. Pa­trzy na two­je po­dry­gu­jące pier­si i ten wi­dok za­bie­rze go na dno pie­kieł”.

A na ten głos na­kła­da się dru­gi, nie­sto­sow­nie dzie­cin­ny gło­sik tej części mnie, któ­ra za­trzy­ma­ła się w roz­wo­ju na pi­ęt­na­stym roku ży­cia, i nie może się na­dzi­wić! Więc to ru­chy two­ich pier­si do­pro­wa­dzą go do or­ga­zmu, two­ich pier­si, tych ma­łych pier­si, o któ­rych ni­g­dy nie my­śla­łaś, że mogą być czy­mś in­nym niż je­dy­nie de­ko­ra­cją. Two­je cia­ło, twój za­pach, spo­sób, w jaki się po­ru­szasz, dźwi­ęki, któ­re wy­da­jesz – je­steś tyl­ko po­wło­ką i ta po­wło­ka wy­sy­sa z nie­go po­wo­li całą zim­ną krew, czy to nie jest coś w ro­dza­ju cudu? Ty je­steś cia­łem? Cia­łem, któ­re do­pro­wa­dza do or­ga­zmu? Bom­ba!

Mo­żna by po­my­śleć, że sko­ro od­da­ję się tej roz­ryw­ce już od kil­ku lat, ów po­cząt­ko­wy za­chwyt się przy­ta­rł – ale nie. Na ka­żde­go mężczy­znę, któ­ry mnie za­cze­pia i w bar­dziej lub mniej sub­tel­ny spo­sób su­ge­ru­je, że chce iść ze mną do łó­żka, re­agu­ję jak na oka­zję i chcę ją zła­pać na­tych­miast, za­nim znik­nie. Jak­by gro­zi­ło mi, że znów obu­dzę się w skó­rze dziew­czy­ny, któ­ra roz­pa­cza­ła, że jest dla chło­pa­ków wy­łącz­nie kum­pel­ką w oku­la­rach. I za­sta­na­wiam się, co może się dziać w gło­wie dziw­ki, jak zbu­do­wa­ne jest jej ego, jej sa­mo­oce­na. Ta, na któ­rą pa­trzę ze swo­jej skost­nia­łej z zim­na ła­wecz­ki, jest mło­dą blon­dyn­ką. Pali vo­gue’a, prze­mie­rza­jąc chod­nik. Tak jak jej ko­le­żan­ki w ca­łym Ber­li­nie, ma na no­gach ska­jo­we ko­za­ki do po­ło­wy uda. Świa­tło lamp od­bi­ja się w nich, ci­ągnie oko i już go nie pusz­cza. Dzie­wi­czo bia­łe ko­za­ki na ko­tur­nach, któ­re krzy­czą: „Do wy­na­jęcia!”, jesz­cze gło­śniej niż jej lu­bie­żne spoj­rze­nia. W ko­za­ki ma wpusz­czo­ne no­gaw­ki ja­snych dżin­sów, któ­re ob­ci­ska­ją jej wzru­sza­jące dziew­częce uda, a do tego ja­skra­wą sa­szet­kę, kon­tra­stu­jącą w spo­sób dziw­nie prze­my­śla­ny z kusą kurt­ką ze sztucz­ne­go fu­ter­ka. Na tym lo­do­wa­tym wie­trze jej bu­źka jest ró­żo­wa i tro­chę wil­got­na, a dłu­gie, pra­wie bia­łe ko­smy­ki fru­wa­ją wo­kół gło­wy i skrzą się w si­wych smu­gach dymu z pa­pie­ro­sa.

Po mi­nie, z jaką wy­dmu­chu­je dym, po­zna­ję, że jest co naj­mniej pięć lat młod­sza ode mnie. Pięć lat, za­tem nie prze­kro­czy­ła dwu­dziest­ki, a jak wy­my­śl­nie się po­ru­sza, jak świa­do­ma jest swo­je­go cia­ła! Już same te ob­ca­sy: nikt nie da­łby rady na tym cho­dzić, ja na pew­no nie, a tu sta­no­wią przedłu­że­nie jej nóg, rów­nie na­tu­ral­ne jak gołe sto­py. I ten od­głos, prze­ci­ągły stu­kot dzie­si­ęciu kro­ków tam i z po­wro­tem, w gra­ni­cach jej re­wi­ru…. Słu­cha­jąc go, wie się, że ta­kie­go ryt­mu nie może wy­gry­wać dziew­czy­na roz­chwia­na, któ­ra w ka­żdej chwi­li może skręcić kost­kę – za tym dźwi­ękiem kry­je się siłą rze­czy ko­bie­ta agre­syw­nie uwo­dzi­ciel­ska i świa­do­ma sie­bie. I w ogó­le te ubra­nia, te wło­sy, ma­ki­jaż – to ste­reo­typ za­lot­no­ści, cho­le­ra! Jak ona może w tym wie­ku łączyć ze sobą wszyst­kie te sztucz­ki, wszyst­kie te lepy i nie wy­glądać przy tym jak dziew­czyn­ka, któ­ra splądro­wa­ła sza­fę mat­ki? Czy ona w ogó­le o tym wie? Jak to jest mieć świa­do­mo­ść, że w ka­żdym mi­ja­nym mężczy­źnie wy­wo­łu­je się – czy się tego chce, czy nie – lu­bie­żne my­śli? Jak to jest być kimś ta­kim, na uli­cy, wśród sa­mo­cho­dów i prze­chod­niów, jak to jest przy­po­mi­nać w spo­sób do­no­śny i bez­li­to­sny o wy­ższo­ści żądzy nad całą resz­tą?

I co by po­wie­dział Stépha­ne, przy któ­rym nie śmiem już no­sić ta­kich stro­jów, od­kąd w Pa­ry­żu, kro­cząc w nie­bo­tycz­nie dro­gich bot­kach, ru­nęłam jak dłu­ga na prze­jściu dla pie­szych? Po­tem na­stąpi­ło kil­ka ci­ągnących się w nie­sko­ńczo­no­ść se­kund, pod­czas któ­rych Stépha­ne i kil­ku ga­piów, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc śmiech, przy­szło mi z po­mo­cą – a brak maj­tek na­ra­ził tych po­czci­wych lu­dzi na wi­dok mo­jej prze­ra­żo­nej kęp­ki. Choć mi­nęło już spo­ro cza­su, Stépha­ne i ja ni­g­dy nie śmia­li­śmy się z tego ra­zem, to prze­mil­cze­nie tkwi­ło nie­ru­cho­me mi­ędzy nami, po­wa­żne i ci­ężkie jak te­mat, któ­ry wy­star­czy lek­ko mu­snąć, by wy­wo­łać kłót­nię. Ze swo­jej stro­ny nie pró­bo­wa­łam go po­dej­mo­wać z oczy­wi­stych po­wo­dów: ura­żo­nej ko­bie­cej am­bi­cji i dumy; ale ni­g­dy nie uda­ło mi się usta­lić, co po­wstrzy­my­wa­ło Stépha­ne’a, może po pro­stu bał się, że mnie wku­rzy, przy­po­mi­na­jąc o tam­tym wie­czo­rze (bo ciąg dal­szy nie zre­kom­pen­so­wał mi upad­ku i był tyl­ko se­kwen­cją prztycz­ków w nos w klu­bie dla swin­ger­sów – w su­mie dłu­gim i przy­krym upad­kiem na ob­ca­sach dla ego nas oboj­ga). Albo po pro­stu go to nie śmie­szy­ło. Ta opcja skła­nia­ła mnie do re­flek­sji: może Stépha­ne i ja mie­li­śmy od­mien­ne po­czu­cie hu­mo­ru, co wy­ja­śnia­ło­by zmo­wę mil­cze­nia wo­kół tej sce­ny i in­nych, mniej zna­czących, w roli głów­nej ze mną, ubra­ną w fa­ta­łasz­ki, któ­re dla in­nych ko­biet są na­tu­ral­ne jak od­dech, a dla mnie oka­za­ły się nie­mo­żli­we do opa­no­wa­nia. Te­raz wi­dzę, że żar­to­wa­nie z cze­goś ta­kie­go było mu rów­nie obce jak śmiech z oso­by oty­łej, któ­ra wsko­czy­ła na bom­bę do ba­se­nu – bo nie na­le­ży kpić z ni­czy­je­go ka­lec­twa. I być może wła­śnie z tym mu się ko­ja­rzy­łam, gdy ku­śty­ka­łam na ob­ca­sach, z tru­dem kry­jąc cier­pie­nie. Gdy­by mógł po­dzi­wiać, tak jak ja po­dzi­wiam te­raz, wdzi­ęk tej post-na­sto­lat­ki prze­mie­rza­jącej kil­ka me­trów chod­ni­ka bez żad­nych oznak nie­wy­go­dy, przy­zna­łby bez wąt­pie­nia, że mój brak ta­len­tu dla tego typu rze­czy jest po pro­stu wro­dzo­ny.

Czy by­ła­by to od­po­wie­dź na py­ta­nia, któ­re za­da­ję so­bie, gdy tyl­ko Stépha­ne po­ja­wia się w po­bli­żu? To bez­u­stan­ne po­czu­cie, że sta­ram się po­go­dzić dwa rów­no­le­głe świa­ty, od­dzie­lo­ne nie prze­strze­nią, lecz cza­sem, do tego stop­nia, że gdy­bym chcia­ła po­czuć się bli­sko Stépha­ne’a, mu­sia­ła­bym użyć ja­kie­jś fan­ta­stycz­nej ma­chi­ny, któ­rą wy­naj­dą za ty­si­ąc albo za dwa ty­si­ące lat. To, czy no­szę ob­ca­sy, czy nie, w ża­den spo­sób nie wpły­wa na na­szą bli­sko­ść – sta­no­wi wy­łącz­nie symp­tom: dla nie­go nie je­stem ko­bie­tą. Albo ra­czej: jesz­cze nie. Albo na­wet je­śli nią je­stem, co prze­cież wi­dać wy­ra­źnie, kie­dy się roz­bio­rę, to bra­ku­je mi kil­ku de­kad pra­cy nad sobą pod jarz­mem męskie­go po­żąda­nia. Tym, cze­go bra­ku­je mi, by za­fa­scy­no­wać Stépha­ne’a, jest do­bra wola oraz obo­jęt­no­ść, z jaką po­win­nam cho­dzić na ob­ca­sach po zdra­dli­wym pa­ry­skim bru­ku albo po scho­dach bez po­ręczy, wio­dących do prze­re­kla­mo­wa­nych klu­bów, w któ­rych się de­ko­wa­li­śmy, praw­do­po­dob­nie rów­nież dla­te­go, że na mo­jej twa­rzy ma­lo­wa­ły się ból i nie­doj­rza­ło­ść. Bra­ku­je mi wzro­stu in­nych ko­biet, ubra­nych, by za­bi­jać, a tych osiem, dzie­si­ęć cen­ty­me­trów pro­wo­ka­cji daje im złu­dze­nie, że do­mi­nu­ją nad mężczy­zna­mi. Bra­ku­je mi umie­jęt­no­ści pa­trze­nia na nie­go z góry, jak na ka­żde­go in­ne­go mężczy­znę, któ­re­go mam gdzieś.

Do­brze to czu­ję, gdy spa­ce­ru­je­my lub idzie­my na ko­la­cję; czu­ję, że nie li­cząc kil­ku wspól­nych po­glądów i iden­tycz­nej wra­żli­wo­ści, je­ste­śmy naj­go­rzej do­bra­ną parą, jaką tyl­ko mo­żna so­bie wy­obra­zić. On nie zno­si my­śli, że wy­gląda jak oj­ciec, któ­ry za­brał do knaj­py cór­kę miesz­ka­jącą w Ber­li­nie. Ale czy może być ina­czej, sko­ro wolę ubie­rać się jak jego cór­ka i wy­ka­zu­jąc się swo­istą kla­są, nie po­zwa­lam so­bie na stro­je pan­ny do to­wa­rzy­stwa, któ­ra wy­szła z klien­tem. Je­stem pew­na, że on wo­la­łby tę opcję. Stépha­ne ni­g­dy nie po­zwo­li­łby so­bie na pu­blicz­ny po­ca­łu­nek, trzy­ma się swo­je­go sta­now­cze­go tonu i szorst­kich ma­nier, za­gu­bio­ny mi­ędzy po­sta­wą przy­ja­cie­la a ko­chan­ka, a gdy się śmie­je i gdy robi mi się mi­ęk­ko na dźwi­ęk tego doj­rza­łe­go, sek­sow­ne­go śmie­chu, za­ci­skam pod sto­łem dłoń na swo­im udzie, żeby nie zła­pać za udo jego. Przy­szło mi kie­dyś do gło­wy, że nie ca­łu­je mnie w miej­scach pu­blicz­nych nie ze względu na in­nych, lecz dla­te­go, że nie ma na to ocho­ty, bo spa­ce­ry po Ber­li­nie, któ­re uwa­ża za zbyt dłu­gie, wy­czer­pu­ją go rów­nie moc­no jak moje bez­u­stan­ne py­ta­nia i pra­gnie­nie, by wie­dzieć wi­ęcej i wi­ęcej; że mój nie­prze­rwa­ny sło­wo­tok, wy­ni­ka­jący z nie­śmia­ło­ści, ze stra­chu, że mu się znu­dzę, dusi go, za­miast do­star­czać mu roz­ryw­ki, i że przy mnie Stépha­ne za­wsze tęsk­ni za swo­ją sa­mot­no­ścią, tak jak ja tęsk­nię za swo­ją. Czas, któ­ry spędza­my ra­zem na ze­wnątrz, wy­ra­źnie nas wy­ka­ńcza, i tyl­ko w łó­żku, z dala od ludz­kich spoj­rzeń, Stépha­ne i ja – a w ka­żdym ra­zie na­sze cia­ła – za­zna­je­my cze­goś w ro­dza­ju uko­je­nia. To zna­czy, do­pó­ki on nie za­cznie chra­pać – bo tego nie­zna­ne­go mi wcze­śniej czyn­ni­ka nie bra­łam pod uwa­gę w swo­ich fan­ta­zjach o ro­man­sie; wte­dy bo­wiem do­cie­ra do mnie, że sko­ro ja je­stem dla nie­go za mło­da, to może i on jest za sta­ry dla mnie. To wy­ja­śnia­ło­by, dla­cze­go chcąc się do nie­go zbli­żyć, za­wsze mam wra­że­nie, że skła­dam dwa ele­men­ty z ró­żnych kom­ple­tów puz­zli. I dla­cze­go, gdy po jego wy­jściu czu­ję ulgę, że nie mu­szę już uda­wać cze­go­kol­wiek, to­wa­rzy­szy jej za­wsze żal, że nie by­łam bar­dziej tkli­wa, bar­dziej wy­ro­zu­mia­ła, że go w so­bie nie roz­ko­cha­łam.

Wy­obra­żam go so­bie w sa­mo­lo­cie po­wrot­nym, tego szorst­kie­go nie­dźwie­dzia, któ­ry wy­pe­łnia mój po­kój po­mru­ka­mi i za­bie­ra mi całą ko­łdrę, typa, któ­ry od­ma­wia dal­szych spa­ce­rów, do­pó­ki nie spre­cy­zu­ję celu włó­częgi, nie­cierp­liwi się, gdy mylę nu­me­ry ulic, mężczy­znę star­sze­go niż mój oj­ciec, prze­ra­żo­ne­go my­ślą, że mó­głby być cho­ćby na­miast­ką men­to­ra czy na­uczy­cie­la, fa­ce­ta, któ­re­go wku­rza moja cie­ka­wo­ść, lecz któ­ry tak pi­ęk­nie wy­po­wia­da moje imię w mo­men­tach roz­ko­szy… Jest taka świ­ęta chwi­la, gdy leżę na nim, wy­wy­ższo­na jak ni­g­dy, a Stépha­ne wy­gląda, jak­by to­nął, i w bia­łkach jego wy­wró­co­nych oczu wi­dzę swo­je kró­lew­skie, nie­mal mi­tycz­ne od­bi­cie – a on po­wta­rza: „Emma, skar­bie, skar­bie, och, Emma”, jak fa­cet za­to­pio­ny w ko­bie­cie, od któ­rej nie ró­żni go wiek i po­cho­dze­nie, nie jak fa­cet, któ­ry wła­śnie eja­ku­lu­je – a w ka­żdym ra­zie nie tyl­ko – lecz jak fa­cet, któ­ry ko­cha na­praw­dę. Pó­źniej ten trza­ska­jący ogień ga­śnie po­wo­li, roz­grze­wa­jąc do bia­ło­ści jego skó­rę; z gło­wą na mo­ich pier­siach Stépha­ne wzdy­cha bło­go, jest śle­py i głu­chy. Gdy otwie­ra oczy, ja za­my­kam swo­je, bo wła­dza, jaką naj­wy­ra­źniej na­da­ją mi moje łó­żko­we ta­len­ty, nie umniej­sza w ni­czym fak­tu, że ten mężczy­zna bu­dzi we mnie re­spekt. To jest prze­kle­ństwo, któ­re mimo wszyst­ko na­zy­wam mi­ło­ścią. Je­dy­ne chwi­le bli­sko­ści to te, któ­re on spędza we mnie. To ma­gia na­sze­go ro­man­su, te mo­men­ty po zbli­że­niu, gdy pa­trzę, jak on pa­trzy na mnie wspar­ty na łok­ciu, i głasz­cze mnie po wło­sach z czu­ło­ścią, z jaką mężczy­źni trak­tu­ją ko­bie­ty, któ­re wła­śnie po­sie­dli, i mo­żna by w tym wi­dzieć zwy­czaj­ną sce­nę łó­żko­wą dwoj­ga ko­chan­ków, gdy­by nie ta bez­rad­no­ść w jego oczach na myśl, że ta roz­kosz przy­szła ode mnie, od dziew­czyn­ki, któ­rej ni­g­dy nie po­ko­cha. Je­ste­śmy to­tal­nie ra­zem, a jed­no­cze­śnie sa­mot­ni jak ni­g­dy. Więc na­gle wy­da­je się nam, że będzie­my mo­gli się po­ko­chać. W mil­cze­niu i w kon­tem­pla­cji do­cie­ra do mnie, że ka­żde sło­wo mo­gło­by roz­bić ten kru­chy stan ła­ski, to na­sze ulot­ne po­ro­zu­mie­nie; a prze­cież chcia­ła­bym tyle po­wie­dzieć – i może wła­śnie w tym leży pro­blem, w nie­po­ha­mo­wa­nej po­trze­bie mó­wie­nia, choć prze­cież wy­star­czy nam ci­sza. Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, że na­praw­dę jest ta­kie miej­sce i taka chwi­la, gdy Stépha­ne i ja się ko­cha­my, choć jest to ma­le­ńki punk­cik – i to wy­star­czy, że­by­śmy trwa­li ra­zem, aż do gra­nic snu, póki nie wto­pi­my się w noc. Rano wra­ca­my na daw­ne miej­sca, Stépha­ne do swo­ich wad, ja do swo­ich, słu­cham, jak na­rze­ka na zim­no, ska­rży się na od­le­gło­ści, i my­ślę o tym, co za­szło wczo­raj, gdy by­li­śmy w so­bie za­ko­cha­ni. Cier­pli­wie cze­kam na wie­czór, by po­no­wić eks­pe­ry­ment na tym zgry­źli­wym pi­sa­rzu, wy­mu­sić na nim od­da­nie i tę dziw­ną ja­sno­ść umy­słu, któ­re każą mu pi­sać do mnie z dru­gie­go ko­ńca świa­ta: „Być może w grun­cie rze­czy je­steś tą je­dy­ną”. Tak wie­le nie­pew­no­ści w jed­nym zda­niu, w jed­nym kon­te­kście. By uzy­skać tego typu wy­zna­nie, na­le­ży ze­brać w jed­nym miej­scu okre­ślo­ną licz­bę czyn­ni­ków: Stépha­ne musi być smut­ny albo wy­pa­tro­szo­ny z cy­ni­zmu przez or­gazm, lub po­rzu­co­ny przez któ­rąś ze swo­ich ko­cha­nek czy żon. Jed­nak tym, co dzie­li mnie od „je­steś tą je­dy­ną”, jest po­cząt­ko­we „być może” oraz „w grun­cie rze­czy”, któ­re na­le­ży tłu­ma­czyć jako „wbrew wszel­kiej lo­gi­ce i do­ko­naw­szy skru­pu­lat­nej oce­ny swo­jej sy­tu­acji” – tak, ale Ray­mond Ra­di­gu­et pi­sze, że mó­wi­ąc ko­bie­cie „ko­cham cię”, mo­żna sądzić, iż robi się to z wie­lu po­wo­dów in­nych niż mi­ło­ść, że się ją okła­mu­je; a jed­nak coś w tej wła­śnie chwi­li skło­ni­ło nas do po­wie­dze­nia „ko­cham cię”, więc siłą rze­czy jest to praw­da. Są chwi­le, gdy Stépha­ne i ja się ko­cha­my, za­zwy­czaj to czy­sty non­sens, lecz cza­sem po­ru­sza mnie praw­dzi­wo­ść tego kłam­stwa i wów­czas świat jawi mi się jako te­ry­to­rium wy­bit­nie wro­gie, na któ­rym on i ja wal­czy­my ra­mię w ra­mię – co już i tak jest lep­sze niż wro­gie te­ry­to­rium, gdzie je­stem sama prze­ciw­ko wszyst­kim, nie­praw­daż?

Wzdłuż chod­ni­ka, po któ­rym drep­cze pa­nien­ka, su­nie wóz po­li­cyj­ny i za­mie­ram na chwi­lę, my­śląc, że je­śli gli­nia­rze za­żąda­ją od niej do­ku­men­tów, to rów­nie do­brze będą mo­gli za­żądać ich od tej dziw­nej bab­ki, któ­ra o czwar­tej nad ra­nem czy­ta zmar­z­ni­ęta na ław­ce. A po­nie­waż wy­szłam bez pa­pie­rów i nie mam za­mia­ru spędzić nocy na po­ste­run­ku z po­wo­du nie­po­ro­zu­mie­nia (choć może tam wy­spa­ła­bym się le­piej niż u boku Stépha­ne’a), kry­ję się w cie­niu kasz­ta­now­ca i cze­kam, aż ra­dio­wóz od­je­dzie. Pa­nien­ka też się ulot­ni­ła i zo­stał po niej tyl­ko ka­wa­łek za­plu­te­go as­fal­tu, któ­ry pod jej sto­pa­mi wy­glądał jak kwiet­nik.

Sto­jąc w drzwiach, pa­trzę na cia­ło Stépha­ne’a, roz­wa­lo­ne po prze­kąt­nej na ca­łym ma­te­ra­cu. Już nie chra­pie; może wy­bił go z ryt­mu zgrzyt klu­cza, a może wcze­śniej moja obec­no­ść i cie­pło two­rzy­ły wa­run­ki sprzy­ja­jące chra­pa­niu. Roz­bie­ram się po­wo­li i sia­dam na brze­gu łó­żka w za­to­ce stwo­rzo­nej przez jego ko­la­na pod­ci­ągni­ęte w kie­run­ku twa­rzy. Rzad­ko mam oka­zję przy­glądać mu się w ten spo­sób, praw­dę mó­wi­ąc, jest to pierw­sza taka oka­zja – Stépha­ne ni­g­dy wcze­śniej u mnie nie spał. I siłą rze­czy, gdy wi­dzę go w tym sta­nie roz­pręże­nia, do­cie­ra do mnie z całą mocą, jak bar­dzo do sie­bie nie pa­su­je­my. To się rzu­ca w oczy. Pi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, zro­zum­cie sami; może so­bie wy­glądać mło­dziej, ale prze­cież nikt nie da mu dwu­dziest­ki. Wszyst­ko w nim ema­nu­je doj­rza­ło­ścią, na­wet jego sen, bo gdy śpi, nie tra­ci po­wa­żne­go, sro­gie­go wy­glądu. Gdy zdej­mę oku­la­ry, w ar­ty­stycz­nej mgie­łce krót­ko­wzrocz­no­ści kon­tu­ry sta­ją się mniej wy­ra­źne, mniej ostre i uda­je mi się zo­ba­czyć go ta­kim, jaki był w oko­li­cach trzy­dziest­ki – nie w moim wie­ku, nie, dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni Stépha­ne to od­le­głe el­do­ra­do, któ­re od­na­le­źć mo­żna je­dy­nie w ar­chi­wach, cho­ćby na zdjęciu zro­bio­nym, gdy uka­za­ła się jego trze­cia ksi­ążka. Mo­żna bez tru­du na­ło­żyć tę uśpio­ną twarz na okrągłe, ra­do­sne lico mło­de­go pi­sa­rza, któ­ry nie mógł zro­bić kro­ku w Pa­ry­żu, nie za­ko­chu­jąc się dzie­si­ęć razy. Nie wy­my­śli­łam tego, lecz prze­czy­ta­łam, a gdy nie mogę w to uwie­rzyć, czy­tam jesz­cze raz. By nie za­po­mnieć, że już przed trzy­dziest­ką był szorst­ki, że dłu­go się roz­ch­mu­rzał i że była to zbro­ja, pod któ­rą ukry­wał przed świa­tem pa­ni­kę, jaką bu­dzi­ły w nim ko­bie­ty – Stépha­ne był pil­nie strze­żo­nym ogniem, któ­re­go cie­pło czu­ło się tyl­ko w prze­bły­skach. Za­sta­na­wiam się, czy­by się wte­dy we mnie za­ko­chał; trzy­dziest­ka Stépha­ne’a – eks­cy­tu­jące lata osiem­dzie­si­ąte, kie­dy to ja pul­so­wa­łam jesz­cze w oj­cow­skich najądrzach, wy­da­ją mi się raj­skim cza­sem, w któ­rym wszyst­ko było mo­żli­we. Wy­obra­żam so­bie, że je­stem wy­so­ka jak wie­ża i fa­scy­nu­ję tego zwie­rza­ka ki­pi­ące­go na­sie­niem, że ci­ągam go po ca­łym Pa­ry­żu, po­zna­jąc ta­jem­ni­cę ko­bie­ty, je­dy­nej, któ­rą po­ko­chał tak bar­dzo, że spło­dził z nią dziec­ko. Zresz­tą być może to wła­śnie ja pod­szep­nęła­bym mu po­my­sł, by się roz­mno­żył, bo chcia­ła­bym w ten spo­sób po­zo­stać bli­sko nie­go – a on ko­cha­łby mnie, a po­tem by się mną znu­dził, a w ko­ńcu by mnie znie­na­wi­dził za po­świ­ęce­nie, któ­re­go nikt by od nie­go nie ocze­ki­wał. Sta­ła­bym się sztam­pą, śpi­ącą w po­ko­ju obok z ose­skiem, wy­czer­pa­ną i pe­łną mle­ka, znu­żo­ną tym, że tak do­brze go znam, znu­żo­ną jego sła­bo­ścia­mi, nik­czem­no­ścią, obiet­ni­ca­mi, po­gar­dza­ną i upo­ka­rza­ną przez jego męskie ca­ło­noc­ne włó­częgi – za­zna­ła­bym gnie­wu Stépha­ne’a, jego pre­ten­sji, nie­spój­no­ści i zdrad, a może na­wet jego łez. I po­wie­dzia­ła­bym po la­tach wspól­ne­go ży­cia, że nie było czym, mój Boże, tak bar­dzo się przej­mo­wać, że to fa­cet jak ka­żdy inny. Po­kłó­ci­li­by­śmy się o wa­żne spra­wy, wrzesz­cząc, tłu­kąc przed­mio­ty, a nocą, z po­czu­ciem winy, przy­szła­bym i przy­sia­dła na brze­gu jego łó­żka, i tak jak te­raz po­ło­ży­ła­bym rękę na jego wło­sach, a Stépha­ne otwo­rzy­łby oko, spoj­rza­łby na mnie bez sło­wa, za­sta­na­wia­jąc się, co te­raz po­wi­nien po­czuć, a po­tem wes­tchnąłby i po­wie­dział: „O, skar­bie…”.

– O, to ty?

Stépha­ne pry­cha, od­wra­ca się na dru­gi bok i mam­ro­cze, jak­by już zno­wu za­sy­piał:

– Gdzie się szla­ja­łaś? Je­steś prze­mar­z­ni­ęta.

– Ni­g­dzie. Wy­szłam się prze­jść.

– Osza­la­łaś. Kła­dź się.

I za­uwa­żcie, że być może to samo po­wie­dzia­łby mi wte­dy. Mosz­czę się w cie­ple, od­su­wa­jąc da­le­ko od nie­go lo­do­wa­te ko­ńczy­ny. Z tyłu gło­wy roz­le­wa się cała moja na­iw­na tkli­wo­ść, od­naj­du­ję zna­jo­me uczu­cie, jak­bym kła­dła się obok przy­ja­cie­la ro­dzi­ny, któ­ry nie zdążył za­re­zer­wo­wać ho­te­lo­we­go po­ko­ju i z wi­ęk­szą lub mniej­szą ła­ską go­dzi się prze­spać w moim.Mo­no­lith, T. Rex

Gdy oczy in­nych lu­dzi spo­czną na tych li­nij­kach, spo­re­go ka­wa­łka Ber­li­na już nie będzie, znik­nie oto­czo­ny nie­mal ca­łko­wi­tą obo­jęt­no­ścią. Ta­kie rze­czy przy­da­rza­ją się co­dzien­nie, wszy­scy ber­li­ńczy­cy prze­ży­wa­ją w ten spo­sób ża­ło­bę po jed­nym lub kil­ku miej­scach, któ­re uzna­wa­li za wiecz­ne, a któ­re pew­ne­go dnia wy­pa­ro­wu­ją. I ja­kaś mała ulicz­ka, zna­le­zio­na przy­pad­kiem, gdy spa­ce­ro­wa­li bez celu, bo nie do­tar­li do cze­goś, cze­go aku­rat szu­ka­li, już na za­wsze będzie mia­ła dla nich po­smak oso­bi­ste­go od­kry­cia.

Nie wiem, jak ra­dzić so­bie z tego typu stra­tą. Ni­g­dy nie mu­sia­łam mie­rzyć się z taką sy­tu­acją – za­zwy­czaj to ja po­rzu­cam dro­gie mi miej­sca, by zdać so­bie spra­wę, gdy do nich wra­cam, że nie by­łam ko­niecz­nym ele­men­tem ich pra­wi­dło­we­go funk­cjo­no­wa­nia. W tym okre­ślo­nym wy­pad­ku sto­su­ję tchó­rzow­ską me­to­dę, któ­ra dość do­brze się spraw­dza: pró­bu­ję nie my­śleć. Omi­jam wzro­kiem ten ob­szar pla­nu li­nii me­tra, a po­nie­waż nic mnie nie zmu­sza, by je­ździć w tam­te oko­li­ce, moja no­stal­gia, choć chro­nicz­na, po­zo­sta­je lek­ka.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: