Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dom na końcu świata. Komisarz Erik Winter. Tom XI - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom na końcu świata. Komisarz Erik Winter. Tom XI - ebook

Jedenasty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Po dwóch latach rekonwalescencji komisarz Winter wraca do służby, gdzie spotyka dawnych kolegów. Wszystko jest prawie tak samo jak dawniej. Zaraz po powrocie trafia mu się sprawa wyjątkowo makabrycznego morderstwa.W domu na jednej z licznych wysepek w południowej części Göteborga znaleziono ciała trzech ofiar brutalnego mordu: matki i dwojga dzieci. Okazuje się, że w domu było jeszcze niemowlę, które morderca zostawił przy życiu. Kim jest morderca? Dlaczego oszczędził dziecko? Chciał, żeby żyło, czy miało umrzeć powolną śmiercią? Przed Winterem kolejna trudna zagadka do rozwikłania...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7572-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 0

0

LICZYŁ JUŻ KAMIE­NIE NA PRO­ME­NA­DZIE. Zaczęło się tydzień wcze­śniej, wła­ści­wie przed Bożym Naro­dze­niem. Jeden kamień dwa trzy cztery pięć dwa­dzie­ścia sto. Wyda­wały się więk­sze, gdy słońce zaczy­nało chy­lić się ku brze­gom Maroka po dru­giej stro­nie morza, gdy jego cień wygi­nał się nad nad­mor­ską pro­me­nadą, do falo­chro­nów na wscho­dzie. Znów zaczy­nał liczyć kamie­nie. Czas wra­cać do domu.

Las od razu prze­cho­dził w pusty­nię. Na­dal nosił kara­bin, wciąż ten sam – Husqvarna – z któ­rego zastrze­lono dwa­dzie­ścia dzi­kich zwie­rząt, może sto. Szedł przez mia­sto. To było jego mia­sto. Tam był u sie­bie. Tam był myśli­wym pełną gębą. Bra­ko­wało mi tego – powie­dział do męż­czy­zny, któ­rego minął przed Nord­stan¹. Męż­czy­zna miał na sobie skó­rzaną kurtkę, czapkę, ręka­wice, grube buty. A więc była zima. Wska­zał na kara­bin. W nikogo nie mie­rzył, po pro­stu szedł uli­cami i trzy­mał broń przed sobą. „Faj­nie, że wró­ci­łeś!”, zawo­łał męż­czy­zna. „Uda­nego polo­wa­nia. Bestii jest tu aż nadto!”. Sły­szał krzyki dobie­ga­jące z prze­pa­ści, przed nim, z tyłu i po bokach. Boże, jak mi tego bra­ko­wało. Krzy­czał, nie prze­sta­wał krzy­czeć, dopóki Angela nim nie potrzą­snęła. Wtedy wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści.

Wła­ści­wie to nie była zima. Tam w ogóle miało nie być zimno, o to wła­śnie cho­dziło.

– Sty­czeń, ide­alna pora na powrót do Göteborga – powie­działa. – Rewe­la­cyjna pogoda.

– Wiem – odparł. – Dla­tego chcę zacze­kać do lutego.

– Bez róż­nicy, też będzie do dupy – powie­działa. Nie uśmie­chała się. Nie było w tym nawet cie­nia żartu. – Co cię tak cią­gnie do powrotu, te kosz­marne sny?

– Tak.

– Eriku, powi­nie­neś z kimś poroz­ma­wiać.

– Roz­ma­wiam z tobą.

– Zacho­wu­jesz się cza­sem jak mały uparty chło­piec.

– Wszy­scy nosimy w sobie kolejne etapy swo­jego życia – odparł.

– Ale nie musimy wszyst­kich uze­wnętrz­niać.

– Angelo, jeste­śmy tu od dwóch lat. Ja… ja nie wiem…

– Mogli­by­śmy pocze­kać do lata. Czy nie o to cho­dzi? Żeby nie wra­cać do Göteborga w stycz­niu?

– W lutym.

– _Cojo­nes_ Eriku.

– Prze­kli­nasz po hisz­pań­sku. Jesteś w swoim żywiole.

– Zga­dza się. Dokład­nie o tym roz­ma­wiamy.

– _Cojo­nes_ – powie­dział.

– Lilly spy­tała kilka dni temu, co to zna­czy. I jesz­cze co zna­czy _conjo_.

– I co jej powie­dzia­łaś?

– Prawdę.

– Wy, leka­rze, nie macie cie­nia deli­kat­no­ści.

– Bo za dużo się napa­trzy­li­śmy – odparła. – Ty też za dużo się napa­trzy­łeś.

– Wiem. Tylko że… ja już nie mogę. To nie nar­ko­tyk. Cho­dzi o co innego.

– Boże drogi.

– Zresztą Ber­gen jest gor­sze. Ber­gen zimą to najgor­sze mia­sto na świe­cie.

– Co ma do tego Ber­gen? Jak się tam zna­leź­li­śmy?

– Odby­łem podróż w wyobraźni.

– Więc mam się cie­szyć, że nie pojadę do Ber­gen? Że zamiast tego pojadę do mia­sta, które zimą jest ździebko lep­sze od Ber­gen?

– Wła­śnie, masz się cie­szyć jak cho­lera – odparł.

Sie­dzieli na bal­ko­nie. Było już późno. Dziew­czynki spały. Elsa zasnęła przed chwilą, a Lilly wiele godzin temu. Nie sły­szały szumu roz­cią­ga­ją­cego się w dole sta­rego mia­sta. Win­ter też nie sły­szał. Na tym mię­dzy innymi miało pole­gać ich nowe życie. Mieli się wto­pić w hisz­pań­skie mia­sto. Po jaką cho­lerę miałby wra­cać do daw­nego życia na pół­nocy, do śmierci na pół­nocy?

– Jestem jesz­cze na to za młody – powie­dział. – Za młody na eme­ry­turę. Wiesz, że kie­dyś byłem naj­młod­szym komi­sa­rzem w szwedz­kiej poli­cji kry­mi­nal­nej?

– Chyba gdzieś o tym czy­ta­łam.

Pod­niósł kie­li­szek do ust. Wino miało smak żelaza i ziemi. Lokalne, z tych tań­szych, ale i tak lep­sze od win z pół­nocy. Zie­mia w Anda­lu­zji jest czer­wień­sza.

– I chcesz odejść jako jeden z naj­star­szych?

– Nie wiem. Chyba nie.

– Teraz jest jesz­cze nie­bez­piecz­niej niż za cza­sów two­jej mło­do­ści.

– Wciąż jestem młody.

– Prze­stęp­czość w Göteborgu osią­gnęła świa­towy poziom. Za cza­sów two­jej mło­do­ści tak nie było.

Nie odpo­wie­dział. Miała rację. W ciągu ostat­nich pięt­na­stu lat wyko­ny­wa­nia swo­jego tak zwa­nego zawodu wiele razy był bli­ski śmierci. Tak zwa­nego powo­ła­nia. Zawsze było bar­dzo nie­bez­piecz­nie. W tym rzecz. Wypił łyk wina. Nie czuł się pijany. W kraju, w któ­rym wino leje się bez końca, nie można się upić.

– Nie wiem dla­czego – powie­dział. – Wiem tylko, że jesz­cze z tym nie skoń­czy­łem.

– Nie zamie­rzam zrzę­dzić. Ni­gdy tego nie robi­łam.

– To prawda.

– Dwa lata temu o mało nie uto­ną­łeś w base­nie – powie­działa.

– Nie zapo­mnia­łem o tym.

– Co będzie następ­nym razem?

– Nie będzie następ­nego razu.

– Jak mam to rozu­mieć?

– Chcesz jesz­cze wina? – Się­gnął po butelkę, drugą tego wie­czoru.

– Ja nie jadę – powie­działa. – Ja i dziew­czynki nie poje­dziemy. Elsa musi dokoń­czyć drugą klasę.

– Oczy­wi­ście.

– A może i trze­cią.

– Oczy­wi­ście.

– Wciąż nie możesz wydo­ro­śleć. – Wstała i wyszła do pokoju. Nie zamknęła za sobą bal­konu.

Patrzył, jak idzie po kamien­nej pod­ło­dze. Przy­jem­nie cho­dzić boso po tej pod­ło­dze, pomy­ślał, zwłasz­cza odkąd zało­ży­li­śmy ogrze­wa­nie pod­ło­gowe. Ludzie myśleli, że zwa­rio­wa­li­śmy.

Nasłu­chi­wał odgło­sów nocy. Nie było wśród nich żad­nego, któ­rego by nie znał. W uszach miał szum, ale przy­zwy­czaił się; taka ścieżka dźwię­kowa towa­rzy­sząca myślom.

Wstał i poszedł do pokoju Lilly. Kamienna pod­łoga była chłodna, ale nie zimna. Ni­gdy nie była zimna. Lilly pochra­py­wała. Odwró­cił ją deli­kat­nie na bok i poszedł do pokoju Elsy. Nie­wy­raź­nie wymam­ro­tała coś przez sen, ale nie dosły­szał. Wyszedł. Na dwo­rze już zapo­wia­dał się świt. Otwo­rzył bal­kon i wyszedł. Pach­niało igli­wiem, pia­skiem, kamie­niami, solą i ben­zyną, jakby las, pusty­nia, morze, mia­sto i góry sta­no­wiły jedną całość. Wró­cił do pokoju, ale nie zamknął drzwi bal­konowych. Na sto­liku przed kanapą leżała okładka do CD, Pha­roah San­ders, _Save Our Chil­dren_. Słu­chali tego wie­czo­rem. Jazz z Afryki. Ocal­cie nasze dzieci. Prze­szył go dreszcz, jak od wia­tru od Morza Śród­ziem­nego. Wie­dział, że gdy wróci na pół­noc, sta­nie się coś potwor­nego, coś, czego jesz­cze ni­gdy nie prze­żył. Przy­cią­gało go. Cze­kało na niego.ROZDZIAŁ 1

1

TO BYŁO DROBNE OGŁO­SZE­NIE w rubryce zwie­rzęta: mały pies, małe ogło­sze­nie. Coś o tym, że to szcze­nię rasy mie­sza­nej. Zadzwo­nił, ode­brała kobieta. Podała adres. Nie bar­dzo wie­dział, gdzie to jest, ale nie spy­tał. Gdzieś w połu­dnio­wej czę­ści mia­sta, można spraw­dzić. Nie miał GPS-u, ale na końcu książki tele­fo­nicz­nej są mapki poszcze­gól­nych dziel­nic. Pyta­nie, jak długo tam pozo­staną. Wkrótce wszystko będzie zapi­sy­wane w wer­sji cyfro­wej. Nie narze­kał, bo nie ma sensu narze­kać, bia­do­lić, nikt się tym nie przej­muje. Tylko idioci narze­kają.

Powie­działa, że zadzwo­nił jako pierw­szy. Dziwne, można by przy­pusz­czać, że tele­fony będą się ury­wały. Ludzie nie mają nic innego do roboty, ale wiele osób nie lubi mie­szań­ców, on też. Cho­ciaż pies to jed­nak co innego. Jeśli teraz przy­je­dzie, będzie miał pierw­szeń­stwo.

Nic o tym nie powie­dział Liv.

– Pojadę na Frölunda torg², potrzebny mi śru­bo­kręt gwiazd­kowy.

Samo mu się tak powie­działo. Miał całe mnó­stwo śru­bo­krę­tów gwiazd­ko­wych, w samo­cho­dzie też. Coś trzeba było powie­dzieć. Uwie­rzyła. W spra­wie narzę­dzi miał ostat­nie słowo.

– Nie potrzeba nic do domu? – spy­tała.

– Nie wiem.

– Spraw­dzę – powie­działa.

Sły­szał, jak idzie do kuchni i otwiera lodówkę. Znów zgrzyt­nęły drzwi. Pew­nie, kto by się przej­mo­wał, cho­ciaż aku­rat teraz się prze­jął. Po powro­cie naoliwi zawiasy. Może nawet któ­ryś wymieni. Ma odpo­wied­nie narzę­dzia.

– Mógł­byś kupić jeden kefir i jedno mleko! – zawo­łała. Do Frölunda torg po jeden kefir i jedno mleko, pomy­ślał. A on się nawet nie wybiera w tamtą stronę.

– Okej – odparł.

– Mógł­byś wypo­ży­czyć jakiś film! – zawo­łała. Nie odpo­wie­dział.

– Sły­sza­łeś?

– Nie jestem głu­chy. A co byś chciała?

– Żeby nie było żad­nego okro­pień­stwa.

Nad Näset³ krą­żyło kilka mew. W bla­dym słońcu wyda­wały się czarne jak kruki. Wisiało nad szkie­rami, wątłe i nie­śmiałe jak dwu­dzie­sto­pię­cio­wa­towa żarówka. Ale zawsze, cho­ciaż to zima. Niebo było matowe i mgli­ste. Mało śniegu. Suche drogi, nie ma co narze­kać. Spoj­rzał na sie­bie we wstecz­nym lusterku.

– Nie narze­kam – powie­dział.

Skrę­cił w stronę Bil­l­dal, potem w prawo, w kie­runku wysp Amund. Ze wznie­sie­nia zoba­czył morze. Zatoka wyglą­dała jak obraz: czerń, biel, tro­chę żółci i błę­kitu.

To musi być w pobliżu Stora Amundö. Zapar­ko­wał koło placu, na któ­rym zimo­wały jachty. Na tablicy napis: MARINA AMUNDÖ. Był tu już, wiele razy. Przyj­rzał się mapie. To nie­da­leko. Minął duży par­king i ruszył wąską drogą. Domy stały tak, jakby się ukry­wały przed morzem, każdy osobno. Było to wciąż mia­sto, ale jed­nak co innego. Odgłosy mia­sta tam już nie docho­dziły. Wię­cej lasu niż morza, ale pach­niało morzem. Jesz­cze raz spraw­dził adres. Numer się zga­dzał, to ten dom, drew­niany, zbu­do­wany dość nie­dawno. Musiał być drogi, cho­ciaż na taki nie wyglą­dał. Na skrzynce, sta­ro­daw­nej, z zie­lo­nego pla­stiku, nie było nazwi­ska. Podo­bała mu się, bo te nowe, bla­szane, na zamek, są gro­te­skowe, wiel­kie jak domy let­ni­skowe i jesz­cze z dasz­kami. Naci­snął przy­cisk. W domu roz­brzmiał sygnał przy­po­mi­na­jący raczej ryk wier­tarki niż dzwo­nek. Usły­szał głosy, chyba dzieci. Szcze­ka­nie psa. Dobrze tra­fił. Kobieta wyglą­dała na mniej wię­cej tyle lat, ile jej dał, sądząc po gło­sie. Nie była ani młoda, ani stara. Miała na sobie koszulę i dżinsy. Jego wzrok przy­cią­gnęły czer­wone skar­petki. Na wyso­ko­ści jej kolan zoba­czył małą twa­rzyczkę i oczy. Patrzyły na niego tak, jak się patrzy na kogoś nie­bez­piecz­nego, wstręt­nego. Tak pomy­ślał.

Szcze­niak bie­gał mu koło nóg. Mały łepek. Zdzi­wiły go dłu­gie łapy, ale kom­plet­nie się nie znał na psach.

– Pan Chri­stian… Run­stig? – spy­tała.

– Tak. Pani San­dra?

Przy­tak­nęła.

– A to Las­sie – powie­dział i kiw­nął głową na szcze­niaka. Pies pobiegł w głąb przed­po­koju. Bawił się.

– Ona się nie nazywa Las­sie – zapro­te­sto­wała mała twa­rzyczka.

– Żar­to­wa­łem – powie­dział. – A jak się nazywa? Dziecko nie odpowie­działo. Twa­rzyczka znik­nęła. Usły­szał kroczki na pod­ło­dze, cichut­kie, jakby spa­dały liście. Oczyma wyobraźni zoba­czył liście nie­sione wia­trem nad pod­łogą przez przed­po­kój i dalej przez wszyst­kie pokoje.

– Dzie­ciom jest przy­kro – powie­działa kobieta.

– Rozu­miem – odparł. Tak mu się wyda­wało. Wie­dział, że dzieci lubią psy, może nawet wszyst­kie zwie­rzęta. Lubie­nie zwie­rząt leży w natu­rze dzieci. Nie­które wyry­wają nogi muchom, ale to mniej­szość. Lepiej lubić zwie­rzęta niż ludzi. Zwie­rzęta zawsze są nie­winne.

– Jest u nas dopiero od tygo­dnia – ode­zwała się. – Ale już dru­giego dnia dosta­łam wysypki.

Nie widział żad­nej wysypki, ale to pew­nie prawda, dla­czego nie?

– To przy­kre – zgo­dził się.

W głębi roz­legł się krzyk dziecka. Chyba bar­dzo małego.

– Mała się obu­dziła – powie­działa kobieta.

– Ile… pań­stwo mają dzieci?

– Troje. – Kobieta spoj­rzała za sie­bie, potem znów na niego. – Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że mogę mieć aler­gię na sierść. W każ­dym razie psią. Albo aku­rat tego psa.

Wyda­wało mu się, że się uśmiech­nęła.

– Nie spo­sób tego prze­wi­dzieć – odparł.

– Jak byłam młod­sza, nic takiego się nie działo. O ile mi wia­domo, ni­gdy nie byłam na nic uczu­lona.

Psiak wybiegł na schodki, potem wpadł z powro­tem do domu. Mały, ale z dużym ozor­kiem. Gdzieś czy­tał, że ten wysta­jący ozór ma coś wspól­nego z oddy­cha­niem. Czło­wiek nie mógł być dla niego aż tak ważny, żeby miał wywa­lać na niego język.

– To mie­szanka labra­dora z bor­der col­lie – powie­działa.

– Podobno bor­der col­lie nie uczu­lają, ale może to cho­dziło o pudle.

Zaśmiał się.

– Dla mnie rasa jest bez zna­cze­nia – powie­dział.

– Mam nadzieję, że pan… że pań­stwo ją polu­bią.

Za nim ulicą prze­je­chał jakiś samo­chód. Nie obej­rzał się za sie­bie. Odgłos wska­zy­wał na to, że samo­chód odje­chał w stronę morza. Pró­szył rzadki śnieg. Padał z pustego i bez­barw­nego już nieba.

– To będzie nie­spo­dzianka dla żony – powie­dział.

– W takim razie oby się nie oka­zało, że ma aler­gię.

– Wiem, że nie ma.

– Pro­szę, niech pan wej­dzie.

– To nie potrwa długo – powie­dział.ROZDZIAŁ 2

2

WIN­TER PRZE­SZEDŁ PRZEZ PRÓG, któ­rego wła­ści­wie nie było. Budy­nek poli­cji został zmo­der­ni­zo­wany, dosto­so­wany do nowych cza­sów. Sporo się wyda­rzyło w ciągu tych dwóch lat. Jego miej­sce na par­kingu zni­kło w jakiejś dziu­rze. Po pro­stu zbrod­nia. Tu kie­dyś był dom jego mer­ce­desa. Padał śnieg. Zakrył kra­ter, i bar­dzo dobrze.

Jadąc na górę, spoj­rzał na swoją twarz w lustrze. W chłod­nym świe­tle windy wyglą­dała na posta­rzałą. Zoba­czył na niej groźną zapo­wiedź sta­ro­ści. Na razie tylko zapo­wiedź, tak jak powinno być. W wieku pięć­dzie­się­ciu dwóch lat ma się taką twarz, na jaką się zasłu­guje. W lustrze widział ściany windy. Wyglą­dała jak cela, jak zwia­stun tego, co go czeka. Wy, któ­rzy wcho­dzi­cie. Lustro wyglą­dało na nowe. Był przy zdej­mo­wa­niu sta­rego. Pewien zatrzy­many zra­nił się, czy raczej pró­bo­wał się zra­nić. Ale teraz ktoś posta­no­wił ina­czej, ktoś próżny. Bez nie­po­koju o przy­szłość. Może to Hal­ders.

Ściany wydziału te same co daw­niej, cho­ciaż nazwa się zmie­niła: wydział zabójstw, WZ. Miały nie­okre­ślony kolor koja­rzący się z domem towa­ro­wym albo z izbą tor­tur. Boże, jak on nie­na­wi­dził tego koloru bez koloru. Mię­dzy innymi dla­tego zosta­wił to całe gówno. Powód błahy, ale zna­czący. Pozo­stałe powody zosta­wił na dnie basenu w Nueva Andalucía.

Ale tu jest przy­szłość. To jego decy­zja, on tu decy­duje. To jego ściany, jego kory­ta­rze, jego pokój, jego widok z okna. Jego grupa. Jego myśliwi. Zapu­kał do otwar­tych drzwi salki kon­fe­ren­cyj­nej. Sie­dzący przy stole odwró­cili się do niego. Więk­szość znał, dzięki Bogu.

– Syn mar­no­trawny – ode­zwał się Fre­drik Hal­ders. Pod­szedł i uści­skał go. To, że Hal­ders kogoś uści­skał i że tym kimś był męż­czy­zna, mogło mieć zwią­zek z prze­bu­dową gma­chu. Tu i ówdzie nastą­piło jakieś polu­zo­wa­nie, twarde stało się mięk­kie.

– Gdyby był synem mar­no­traw­nym, który zbłą­dził, toby go tu nie było – powie­działa Aneta Dja­nali. Ona też wstała.

– Witamy w KGB – powie­dział Hal­ders, cofa­jąc się o kilka kro­ków. – Albo w GRU. Zresztą cały budy­nek ma dostać nową nazwę. Zgad­nij jaką.

– Łubianka? – spró­bo­wał Win­ter.

– Zga­dłeś! – Hal­ders cof­nął się jesz­cze o krok. – Wiesz, Eriku, myśla­łem, że bar­dziej uty­jesz.

Pierw­szym świad­kiem był Robert Krol. Już kilka godzin po odkry­ciu zbrodni opo­wie­dział Win­te­rowi, co się wyda­rzyło, kiedy jak co dzień przed połu­dniem spa­ce­ro­wał dróż­kami pro­wa­dzą­cymi w dół, do morza, a potem na wzgó­rza i ścieżką koło domów.

Od godziny znów padał śnieg, takie same wiel­kie płatki jak kilka dni wcze­śniej. Wcale mu się to nie podo­bało. Skoro nie spadł do syl­we­stra, i potem też, to mogłoby tak już zostać, bo wkrótce i tak będzie wio­sna, prawda? Zie­mia nie tęskni za tą bielą, skoro nawet w grud­niu jej nie było. Dzie­ciom może się podo­bać, ale prze­cież to Göteborg, tutej­sze dzieci są przy­zwy­cza­jone do tego, że zimą nie ma śniegu. Dla tych, co chcą na niego popa­trzeć, są góry. On nie musi. Jego kolory to zie­leń i błę­kit. Po placu zabaw przy skrzy­żo­wa­niu ścieżki rowe­ro­wej z Amundövikslinga, przy któ­rej miesz­kał, bie­gały dzieci. Kil­koro wdra­py­wało się na wieżę. Wyglą­dała jak mostek kapi­tań­ski na statku. W każ­dym razie jemu przy­po­mi­nała mostek. Nawią­zy­wała do oto­cze­nia: z jed­nej strony zatoka, z dru­giej morze.

Na dro­dze, którą szedł, było pełno błota pośnie­go­wego. Ślady kół skrę­cały raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby kie­rowca miał pro­mile we krwi. Pomy­ślał sobie: jak dobrze, że wło­żył kalo­sze. Inne buty po takim spa­ce­rze byłyby zupeł­nie znisz­czone. Śnieg wciąż padał, ale płatki były teraz mniej­sze i tward­sze. Zro­biło się zim­niej. Zresztą czuł wiatr przez kurtkę. Tem­pe­ra­tura spa­dła z szyb­ko­ścią zrzu­co­nego z góry kamie­nia. Zama­rza­jące kole­iny w śniegu wyglą­dały jak brudne fale, zasty­głe w dro­dze na ląd.

Ze skrzynki na listy przed domem San­dry wysta­wało kilka gazet. Stary typ, bez zamka. Zmo­czone, zaśnie­żone, wyglą­dały bar­dzo smęt­nie. Zauwa­żył je, gdy scho­dził w dół, do mostu Amundö. Pod­szedł, żeby je wci­snąć do skrzynki, ale nie dało się. Były sztywne od mrozu. W skrzynce już była jakaś gazeta. I poczta. Trzy gazety z trzech dni. San­dra mogła wyje­chać z dziećmi, może do Jovana. Pew­nie już ma miesz­ka­nie, a nie cią­gle te hotele. Chyba mu mówiła, jak kie­dyś wpa­dli na sie­bie – kiedy to było? – że zamiesz­kał na stałe w Sztok­hol­mie. Nie wyglą­dała na zachwy­coną, ale kto by się cie­szył w jej sytu­acji? Pamięta wszystko, co się wyda­rzyło, i to, co było nie­dawno, i to, co pół wieku temu. Wszystko pamięta.

Od trzech dni przy­cho­dził tam każ­dego przed­po­łu­dnia, a jej volvo 70 cały czas stało. Ni­gdy nie wpro­wa­dzała samo­chodu do garażu, gdy była w domu sama z dziećmi. Pew­nie nie ma odwagi. Kobiety raczej boją się wjeż­dżać samo­cho­dem do garażu. Pew­nie mają jakiś pro­blem z oceną odle­gło­ści albo ze zmy­słem orien­ta­cji. Z czego to wynika? Samo­chód stał tak od dawna. Był na nim i stary, i nowy śnieg. Jak się dostała do mia­sta? Chyba przez te trzy dni musiała robić jakieś zakupy? Z troj­giem dzieci bez samo­chodu nie spo­sób się stąd wydo­stać. Rozej­rzał się. Wszedł na pose­sję, pod­szedł do drzwi i zadzwo­nił. Sły­szał, jak dzwo­nek odbija się mię­dzy ścia­nami jak echo. Można by sądzić, że dom jest więk­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści, jakby go zbu­do­wano z kamie­nia, a nie z drewna. Zadzwo­nił ponow­nie. Nikt nie otwie­rał, nie było sły­chać kro­ków. Jesz­cze raz naci­snął dzwo­nek. Był zimny, jesz­cze tro­chę, a palec by mu przy­marzł. Obej­rzał się za sie­bie. Dzwo­nek brzmiał jakoś mar­two. Wydało mu się, że sły­szy krzyk. W środku krzy­czało dziecko. Zawo­łał:

– Halo, San­dra! Halo! Jest tam kto?!

On i Irma nie mają dzieci. Wró­cił do domu tak szybko, jak mu pozwa­lało kolano. Wie­dział, że ona czeka na niego w domu, zawsze będzie cze­kać. Śnieg prze­stał padać, zro­biło się zimno, cho­ler­nie zimno.

– Zadzwoń na poli­cję! – zawo­łał gło­śno, sto­jąc w przed­po­koju. Zimno wpa­dło za nim przez otwarte drzwi jak pół­nocny wiatr. Zawo­łał jesz­cze raz.

Cen­trala wysłała do Amundövik radio­wóz. Wia­domo było tylko tyle, że w zamknię­tym domu praw­do­po­dob­nie jest nie­mowlę. Inspek­tor Vedran Ivan­ko­vic dotarł pod wska­zany adres, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy zwa­łami śniegu i fiń­skimi san­kami, które ktoś zosta­wił przed furtką.

– Jak na wsi – powie­działa Paula Nykvist, wska­zu­jąc na sta­ro­dawne sanki. – Praw­dziwa idylla.

– Bo to jest wieś – odparł Ivan­ko­vic. – Taka mała wio­ska.

– Tam ktoś stoi. – Paula Nykvist kiw­nęła głową do Roberta Krola. Cze­kał przed domem. Cho­dził tam i z powro­tem. Miał siwą brodę i spi­cza­stą dzia­ni­nową czapkę.

– Wygląda jak stary wilk mor­ski.

Zapar­ko­wali i wysie­dli.

– Jest w tym coś dziw­nego – powie­dział Krol, pod­cho­dząc. Lekko kulał. – Dziecko krzy­czy. Mają w domu nie­mowlę i ta mała krzy­czy, ale nikt nie otwiera.

Paula Nykvist kiw­nęła głową. Pode­szła bli­żej. Dom wyglą­dał na duży i mały jed­no­cze­śnie. Była aku­rat naj­ja­śniej­sza pora dnia, a mimo to wyda­wało się, jakby tonął w mroku, w ciem­no­ściach zimo­wej nocy. To zła ciem­ność, pomy­ślała. Już kilka razy byłam w takiej sytu­acji i wyczu­wam zło, jesz­cze zanim spoj­rzę mu pro­sto w twarz.

– Drzwi są zamknięte na klucz – powie­dział Krol. – Spraw­dza­łem. Nikt nie otwiera.

Ivan­ko­vi­cowi i Pauli Nykvist też nikt nie otwo­rzył.

Zacze­kali, aż sygnał dzwonka ucich­nie.

– Sły­szę dziecko – powie­działa Paula.

Poczuła lęk. Nie bała się, ale czuła lęk. Nie bała…

– Samo­chód nie był ruszany od co naj­mniej trzech dni – powie­dział wilk mor­ski. – I nikt nie wyj­mo­wał poczty ze skrzynki.

Znów usły­szała krzyk nie­mow­lę­cia. Chyba tro­chę słab­szy, pomy­ślała, z tam­tej strony. Pode­szła do okna, kilka kro­ków w lewo od drzwi. To stam­tąd dobie­gał krzyk. Starła szron z szyby i zaj­rzała. Nie­da­leko okna stało łóżeczko, dostrze­gła w nim jakiś ruch. Pokój musi być na lewo od przed­po­koju.

– Wcho­dzimy! – zawo­łała do kolegi.

Otwar­cie zamka zabrało Ivan­ko­vi­cowi pięt­na­ście dłu­gich sekund.

Weszli. Pierw­szy Ivan­ko­vic, za nim Paula. Poszła pro­sto do pokoju dziecka. Wyjęła je z łóżka, w któ­rym było mokro i gorąco, i zimno, wszystko naraz, jak naj­go­rzej.

Ivan­ko­vic już w przed­po­koju poczuł zapach, jakby ten zapach rzu­cił się na niego od drzwi w głębi domu. Wie­dział, co to za smród, ale musiał się upew­nić. Poszedł dalej i zoba­czył zwłoki. Zadzwo­nił na komendę. Wia­do­mość prze­ka­zano dalej, powinna już dotrzeć do WZ. Paula przy­szła z lewej, z czymś na rękach. Za nią szedł stary. Coś mówił.

Win­ter i Ring­mar jechali samo­cho­dem na połu­dnie. Śnieg wciąż padał. Kąpie­li­sko Askim wyglą­dało jak jedno wiel­kie białe pole, a morze jak nie­ru­choma biała masa. Na środku pola stał samot­nie rower. Coś mu przy­po­mi­nał, ale nie mógł sobie uprzy­tom­nić co.

– Wie­czo­rami, gdy dzieci były małe, cza­sem przy­jeż­dża­li­śmy tu na rowe­rach – powie­dział Ring­mar, patrząc na rower, na pole i stare budynki nale­żące do kąpie­li­ska. – W tam­tych cza­sach wie­czory czę­sto były piękne. – Odwró­cił się do Win­tera. – Myśla­łeś o tym? Że wtedy zawsze były piękne wie­czory?

Świa­tła się zmie­niły i Win­ter ruszył. Pomy­ślał, że kie­dyś nie było tam świa­teł. Wyjazd na obwod­nicę Säröleden z par­kin­gów kąpie­li­ska był kosz­marny. Powinni byli czę­ściej jeź­dzić na rowe­rach. Ring­mar ma rację. Ale Ring­mar jest o dwie­ście lat star­szy, wię­cej zro­bił w życiu. Win­ter ma to wszystko jesz­cze przed sobą. Za rok Ber­til przej­dzie na eme­ry­turę, a może dopiero za dwa. Albo za dzie­sięć. Ber­til jest moc­niej­szy od samego życia, będzie trwał wiecz­nie.

– Wie­czory były piękne – powtó­rzył Ring­mar. – Imi­granci sobie goto­wali i na całej plaży pach­niało pie­czo­nym mię­sem. Przy­no­sili wła­sne ruszty.

– Pamię­tam – powie­dział Win­ter. – Pięk­nie pach­niało.

– Nie wiem, jak jest teraz – cią­gnął Ring­mar. – Może już tu nie przy­cho­dzą.

– Latem możemy przy­je­chać tu na rowe­rach – zapro­po­no­wał Win­ter. Jechał dalej, na połu­dnie.

– Lepiej samo­cho­dem. Jakoś nie chce mi się jechać rowe­rem tak daleko – odparł Ring­mar.

– Samo­cho­dem to już nie to samo, Ber­tilu. Zresztą jesteś w lep­szej for­mie niż ja.

Ring­mar nie odpo­wie­dział.

– Nie podoba mi się to, co wkrótce będę oglą­dał – powie­dział po chwili.

Z lewej minęli pły­wal­nię. Kie­dyś Ring­mar woził tam Moę i Mar­tina na naukę pły­wa­nia. Gdy dzieci były na base­nie, robił prze­bieżkę: koło kościoła, nad trasą, potem w dół do kąpie­li­ska Hovås, koło sta­rego dworca i z powro­tem. To był inny świat, drugi koniec zna­jo­mego świata, w któ­rym żył obec­nie. Wtedy też miał wra­że­nie, jakby biegł przez obcy świat. Ina­czej pach­niało. Przy­po­mi­nało mu o tym, że Göteborg to wiel­kie mia­sto. Potem dzieci prze­stały cho­dzić na pły­wal­nię, ale i tak przy­jeż­dżał tu kilka razy w tygo­dniu i robił tę samą rundkę. Rozu­miał, że to forma tera­pii, cho­ciaż nie wie­dział, co leczy. Zro­zu­miał póź­niej, gdy nie miał już żony i syna, a córkę tylko z rzadka. Zasta­na­wiał się wtedy, czy zabie­gać się na śmierć, jak stary kłu­sak, który ma dość całego tego gówna. Cza­sami wciąż się nad tym zasta­na­wiał, cho­ciaż wcale nie chciał. Auto­de­struk­cyjna auto­te­ra­pia.

Win­ter zje­chał z trasy i skrę­cił koło sta­rego budynku Kodaka. Przy­po­mniało mu się, jak z Angelą i dziećmi jeź­dzili na skałki Stora Amundö, żeby się kąpać i opa­lać. Tutaj wszystko przy­po­mi­nało mu o dzie­ciach. To, co go cze­kało, też wią­zało się z dziećmi, tyle wie­dział od tych z radio­wozu.

Dla­tego wró­cił. Już od pierw­szego dnia pracy w nowym wcie­le­niu. Witamy w domu, panie Win­ter.

Poli­cjanci cze­kali na ulicy przed domem razem ze star­szym męż­czy­zną. Gdy wysia­dali, chyba aku­rat coś im wyja­śniał. Kiedy zoba­czył Win­tera i Ring­mara, pod­szedł kilka kro­ków na krzy­wych nogach.

– Dziecko jest u mojej żony – powie­dział.

– Karetka w dro­dze – powie­działa Paula Nykvist. – Powinna już być. To pilne. Nie­do­brze jest.

– Żona pana Krola podaje dziecku płyny – wyja­śnił Ivan­ko­vic, wska­zu­jąc głową na Krola.

– Jest pie­lę­gniarką, to zna­czy była. Wie, co robić.

Ale Win­ter ich nie słu­chał. Nasłu­chi­wał czego innego. Miało to zwią­zek z tym, na co teraz patrzył: dom, samo­chód na pod­jeź­dzie, droga, w tle skały, drzewa, wiatr i śnieg, biały śnieg przy­kry­wa­jący wszystko jak stary koc.

W uszach miał krzyk, prze­dzie­ra­jący się przez szum w uszach, zagłu­sza­jący wszystko. Ten krzyk miał tam pozo­stać, tylko tam, był jak czarny krąg wokół tego domu na końcu świata. Teraz widział tylko dom. Pokry­wa­jący go miej­scami śnieg nagle stał się czarny. Jakby dom stał na dnie kra­teru, do któ­rego wpadł wiatr, żeby już ni­gdy nie wzle­cieć do góry.

Odwró­cił się do Ivan­ko­vica.

– Ile ciał widzia­łeś?

– Dwa albo trzy. Nie jestem pewien.

– Gdzie?

– Trudno powie­dzieć.

– Czy ta kobieta miesz­kała tu sama z dziećmi?

– Zdaje się, że mąż cza­sowo mieszka gdzie indziej.

– Dla­czego? – spy­tał Win­ter, mówiąc raczej do sie­bie. Nikt jesz­cze nie znał odpo­wie­dzi. Dla­czego? Zakres pyta­nia jest zbyt sze­roki. Zawsze to prze­klęte dla­czego. Poja­wia się przed­wcze­śnie i tak trudno na nie odpo­wie­dzieć. Nie da się, to jak pyta­nie pocho­dzące od Boga.

– Jovan pra­cuje… gdzie indziej – powie­dział Krol.

– Ma na imię Jovan?

– Tak. Man­po­wer⁴.

– Facet nazywa się Jovan Man­po­wer? – spy­tał Ring­mar.

Krol spoj­rzał na niego, jakby był nie­spełna rozumu.

– Wej­dziemy przez garaż – powie­dział Win­ter, rusza­jąc przed sie­bie.

Drzwi garażu nie były domknięte, zacięły się od mrozu. Win­ter szarp­nął je dłońmi w ręka­wicz­kach i pocią­gnął. Powoli ustą­piły. W środku pano­wał mrok. W głębi doj­rzał jesz­cze jedne drzwi i poszedł tam po beto­no­wej posadzce. Za ple­cami sły­szał oddech Ber­tila. Szli w mil­cze­niu. Drzwi pro­wa­dziły do małego przed­po­koju. Win­ter zoba­czył jesz­cze jedne drzwi. Cisza aż dzwo­niła w uszach. Pod­szedł i otwo­rzył. Jesz­cze jeden przed­po­kój, więk­szy i wid­niej­szy.

Od razu poczuł ten zapach, odór śmierci. Na całym świe­cie nie ma nic, co dałoby się z tym porów­nać.

Zoba­czył maleńki bucik. Na pod­ło­dze leżała ręka­wiczka, tuż obok jego buta. Ber­til też ją zauwa­żył. Prze­cho­dząc przez próg, zatrzy­mał się. Odwró­cił się i bez słowa spoj­rzał na Win­tera. Win­ter odru­chowo sta­nął koło niego i zaj­rzał do pokoju, zapewne salonu: kanapa, dwa fotele, pła­ski tele­wi­zor, regał z książ­kami, witryna z por­ce­laną i szkłem, na sofie para dżin­sów, na sto­liku kilka guzi­ków, jakby uda­wały pionki do gry w jakąś grę towa­rzy­ską, na pod­ło­dze podarta bluzka, zma­sa­kro­wane ciałko, czę­ściowo przy­kryte czymś w rodzaju pledu. Ber­til poru­szył ręką, wska­zał coś lufą pisto­letu. Żaden z nich nic nie mówił, poru­szali się bar­dzo ostroż­nie. Win­ter wie­dział, że w uszach musi mu szu­mieć naprawdę gło­śno, ale nie sły­szał tego. Wszystko prze­sło­niła adre­na­lina. Sku­pił się na patrze­niu, patrze­niu, teraz, nie wtedy, gdy wszystko zosta­nie stąd zabrane, ozna­czone, prze­ana­li­zo­wane, zdejmą ślady DNA, prze­świe­tlą i pod­da­dzą obduk­cji. Tylko teraz ma szansę stwo­rzyć sobie obraz na pod­sta­wie pierw­szych wra­żeń, nie jakiejś rekon­struk­cji, powtórki, tylko ostrego obrazu. Sprawca opo­wie mu, co się tutaj stało, w jakiej kolej­no­ści i jak. W tym obra­zie cho­dzi raczej o to, czego bra­kuje, niż o to, co jest.

– Sypial­nia – powie­dział. Odwró­cił się i pod­szedł do ostat­nich drzwi. Były otwarte. Pierw­szym, co zoba­czył, było mar­twe świa­tło. Usi­ło­wało się wedrzeć z zewnątrz przez jedyne okno. Próba rów­nie bez­na­dziejna jak próba przy­wró­ce­nia życia kobie­cie i dziecku leżą­cym na podwój­nym łóżku, które wypeł­niało znaczną część pokoju. Oboje nie żyli od wielu dni, tyle wie­dział o tech­nice kry­mi­na­li­stycz­nej. A ten, który pozba­wił ich życia, zro­bił to grun­tow­nie.

– Rany boskie – ode­zwał się zza jego ple­ców Ber­til. Wyra­ził jego wła­sne myśli.

Win­ter nie odpo­wie­dział.

– To bije wszel­kie rekordy – stwier­dził Ring­mar.

– Tylko nie rekordy.

– Duszę się – powie­dział Ring­mar.

Od okna dobie­gał jakiś odgłos. W pierw­szej chwili Win­ter pomy­ślał, że ktoś puka, ale to ptak stu­kał dzio­bem. Chciał się dostać do środka. Może się przy­jaź­nił z dziew­czynką leżącą na łóżku. Nie wla­tuj tutaj. Widział zarys maleń­kiej syl­wetki ptaszka za szybą. Przy­po­mi­nało to teatr cieni. Ni­gdy tu nie wla­tuj.

Łóżko było posłane, ciała leżały na narzu­cie, głowy nie się­gały podu­szek. Kobieta leżała w dziw­nie wygię­tej pozy­cji, jakby ćwi­czyła jogę. Nic jej nie pomoże ta joga, chyba że na tam­tym świe­cie. Win­ter czuł w dłoni chłód pisto­letu. Broń była rów­nie bez­sen­sowna jak świa­tło dnia z początku lutego. Choćby nie wia­domo ile razy wystrze­lił ze swo­jego sig sau­era, dla tych mar­twych ludzi nic to nie zmieni. A czy on potrafi coś zmie­nić? Prze­cież po to wró­cił do domu. Tęsk­nił za domem. Za pracą, za pości­giem. Ten, który wła­śnie się zaczął, będzie naj­więk­szy ze wszyst­kich dotych­cza­so­wych.

Psina, na razie jesz­cze bez­i­mienna, patrzyła na niego wzro­kiem wyra­ża­ją­cym wszystko albo nic. Nie­wiele inte­li­gen­cji czy choćby pamięci. Wąt­pił, żeby pies pamię­tał coś po zale­d­wie kilku dniach, jeśli w ogóle. Nie znał się na psach. Liv też nie, ale ucie­szyła się, gdy przy­pro­wa­dził nowego domow­nika.

– Jak ona się wabi?

– Musimy jej wymy­ślić imię.

– Czy to nie dziwne?

– Nie powie­dzieli, jak się wabi.

– Żeby się tylko nie oka­zało, że mam aler­gię – powie­działa Liv.

– Wzią­łem ją na próbę, na pięć dni.

– Tak się umó­wi­li­ście?

– Tak. Kobieta ma aler­gię. Oka­zało się, kiedy już wzięli psiaka.

– No to nie wezmą jej z powro­tem. – Liv pogła­dziła szcze­niaka po szyi. – Nie muszą. Zosta­niesz u nas, kochana. – Pod­nio­sła wzrok. – Przy­szła do nas w stycz­niu. Nazwiemy ją Jana⁵.

– Gdyby była kotem, nazwa­li­by­śmy ją Jama⁶.

– Cha, cha. – Pokle­pała suczkę po pyszczku. – Witamy w domu, Jana. – Spoj­rzała na niego. – Droga była?

– Nie. Czte­ry­sta koron, cena raczej sym­bo­liczna. Ta pani powie­działa, że głów­nie po to ją wyzna­czyła, żeby nie dzwo­nili jacyś wariaci, któ­rzy aku­rat prze­czy­tali ogło­sze­nie.

Wstał z krze­sła.

– Zapo­mnia­łem o zaku­pach.

– Nie szko­dzi – odparła. – I tak nie mam dziś ochoty nic oglą­dać.

– Potrzebny mi nowy śru­bo­kręt gwiazd­kowy. Stary się znisz­czył.

Po domu krę­cili się tech­nicy. W bia­łych ubra­niach wyglą­dali jak Mar­sja­nie. Win­ter widział ich z zewnątrz, z zaśnie­żo­nego traw­nika, na któ­rym stał. Wszystko było zna­jome i obce zara­zem. Usły­szał krzyk, spoj­rzał w górę i ujrzał czarne ptaki wzla­tu­jące nad morzem. Wyglą­dały jak sieć roz­pięta pod nie­bem. Dobry odruch: jak naj­szyb­ciej odle­cieć z tego pie­kła.

Ber­til patrzył w inną stronę. Win­ter zoba­czył Hal­dersa i Anetę, wła­śnie wysie­dli z nie­ozna­ko­wa­nego samo­chodu. No i dobrze. Będą wszy­scy razem, aż to się skoń­czy, bo będzie ści­gał tego skur­wiela choćby na dru­gim końcu świata. Szczera myśl, banalna, ale skom­pli­ko­wana.

– _Fuck_, co tu się stało? – spy­tał Hal­ders.

– Dwoje dzieci, kobieta – odparł Ring­mar. – Wydaje się, że od noża.

– Kuchen­nego?

– Nie wiem.

Hal­ders się rozej­rzał. Nic mu się tam nie podo­bało. Ni­gdy nie lubił śle­pych uli­czek. Przed­mie­ścia, mia­steczka wil­lowe i idylle to ślepe uliczki. Nie lubił ani miejsc zbrodni, ani samych zbrodni. Wła­ści­wie nie lubił wszel­kiej prze­mocy, choć dla wielu było to tajem­nicą. Gene­ral­nie nie­wiele lubił poza wła­snymi dziećmi, Anetą i ludźmi, z któ­rymi pra­co­wał.

– Prze­żyło nie­mowlę – mówił dalej Ring­mar.

– Czyżby ojciec rodziny posta­no­wił skar­cić swo­ich bli­skich przy uży­ciu kuchen­nego narzę­dzia? – Hal­ders napo­tkał spoj­rze­nie Anety. – To nie było pyta­nie – powie­dział.

– Ani stwier­dze­nie.

Ale wszy­scy zda­wali sobie sprawę, że wła­śnie to jest pyta­nie. Naj­oczy­wist­sze. Odpo­wiedź też. Banalna, zło­żona, praw­dziwa.

– Podobno jest w Sztok­hol­mie – powie­dział Win­ter. – Zaj­muje się jaki­miś szko­le­niami. Jesz­cze się do niego nie dodzwo­ni­li­śmy.

Z domu wyszedł Tor­sten Öberg, szef wydziału tech­niki kry­mi­na­li­stycz­nej, a wła­ści­wie zastępca, ale nikt nie wie­dział, jak się nazywa jego prze­ło­żony. Ścią­gnął kosmiczne nakry­cie głowy i maseczkę.

– Minęło kilka dni – powie­dział. – Może trzy, a może wię­cej. Ten zapach nie jest przy­jemny. Zoba­czymy. Jak dotąd zauwa­ży­łem u kobiety ślady po jede­na­stu cio­sach. Kilka z nich mogło być śmier­tel­nych.

– A dzieci? – spy­tała Aneta.

– Ten sam kosz­mar – odparł Öberg i gło­śno ode­tchnął.

– Ale bez prze­mocy sek­su­al­nej, na ile mogę teraz oce­nić.

– Tylko mor­der­stwo – stwier­dziła Aneta Dja­nali. Cóż tu dodać. Tylko mor­der­stwo.

– Ale dla­czego tyle tych cio­sów? – powie­dział Ring­mar, jakby do sie­bie.

Öberg wzru­szył ramio­nami, ale nie obo­jęt­nie. Zoba­czymy. Jesz­cze wszystko usta­limy.

– To może być bar­dzo ważne – powie­dział Hal­ders. – Tor­sten, zna­la­złeś nóż?

– Nie, jesz­cze nie.

– To ten sam?

– Jaki ten sam?

– Wiesz prze­cież.

– W tej chwili jesz­cze nic nie wiem.

Win­ter spoj­rzał na Öberga. Cie­kaw był, czy Tor­sten to powie, bo było coś jesz­cze. Nie cho­dziło o to, że nie­chęt­nie dzie­lił się infor­ma­cjami. Trzy­mał je dla sie­bie, bo jesz­cze nie upo­rząd­ko­wał obra­zów w gło­wie. To jesz­cze przyj­dzie i doty­czy to wszyst­kich, któ­rzy tu są, w tym miej­scu, pod tym bez­li­to­snym nie­bem. Wszy­scy obej­rzą zdję­cia. Win­ter i Ring­mar już widzieli, jak było naprawdę.ROZDZIAŁ 4

4

WIN­TER PATRZYŁ NA ŚPIĄCE DZIECKO. Towa­rzy­szyło mu wiele róż­nych uczuć, ale naj­sil­niej­sza była ulga, nie radość. W gło­wie miał szum. To przez to zimno. Na pewno. Stres nasi­la­jący się pod­czas nocy polar­nej. Nerwy kłę­biące się w tyle głowy.

Zdą­żył zmar­z­nąć, gdy par­ko­wał na sta­rym ohyd­nym par­kingu przed szpi­ta­lem Sahl­gren­ska. Zepsuło się ogrze­wa­nie w sie­dze­niu mer­ce­desa. Było mu zimno, gdy wysiadł z samo­chodu i ruszył w stronę oblo­dzo­nego chod­nika. Pesy­mi­sta docze­piłby do butów kolce anty­po­śli­zgowe. I cho­dziłby z kijami, pomy­ślał. Zmie­rzamy do grobu, pod­pie­ra­jąc się kijami. Kijów uży­wał, tylko kiedy jeź­dził na nar­tach. Dawno temu, w innym wcie­le­niu.

Na małej buzi malo­wał się spo­kój. Greta. Ona wie­działa tylko tyle, że była strasz­li­wie głodna i spra­gniona, nic wię­cej. Tu było bez­piecz­nie. Wkrótce otwo­rzy oczy, zacznie obser­wo­wać wszystko wokół i będzie się uczyła żyć.

Win­ter wyszedł z pokoju i poszedł kory­ta­rzem do recep­cji. Kobieta sie­dząca przed moni­to­rem pod­nio­sła wzrok. Wydała mu się zna­joma. Nie było jej, gdy przy­szedł. Może to pie­lę­gniarka, ale nie. Mógł ją widzieć, gdy przy­jeż­dżał po Angelę po pracy. Albo gdy przy­wo­zili ofiary prze­stępstw i prze­stęp­ców, ludzi dobrych i ludzi złych.

– Zasta­łem Arnego Johns­sona? – spy­tał.

– Prze­pra­szam?

– Niech pani nie prze­pra­sza. Jestem umó­wiony z dok­to­rem Johns­so­nem.

– Kto pyta?

– Ja.

– Kim pan jest?

– To ja – powie­dział, się­ga­jąc do wewnętrz­nej kie­szeni palta. Poka­zał legi­ty­ma­cję.

– Aha – odparła. – Dziecko.

Kiw­nął głową.

– Mógłby pan być uprzej­miej­szy – powie­działa. Nie miała nazwi­ska, nie miała pla­kietki na piersi. Może była w jego wieku. Trudno powie­dzieć. Może była przy­stojna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Nord­stan – gale­ria han­dlowa w cen­trum Göteborga (wszyst­kie przy­pisy tłu­maczki).

2. Plac i jed­no­cze­śnie cen­trum han­dlowe w Göteborgu.

3. Näset – dziel­nica miesz­ka­niowa na pół­wy­spie o tej samej nazwie.

4. Man­po­wer – glo­balna firma zaj­mu­jąca się pośred­nic­twem pracy.

5. Sty­czeń to po szwedzku _janu­ari_.

6. Jama – miau­czeć.

7. W dosłow­nym tłu­ma­cze­niu Skal­lvik zna­czy zatoka szcze­ka­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: