Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom wspomnień - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
19 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dom wspomnień - ebook

Kiedy po śmierci babci, Sara dziedziczy jej rozpadający się pensjonat o nazwie Schronienie, zakłada, że szybko upora się z tym niespodziewanym prezentem. Sweet Bay nie jest miejscem, w którym za wszelką cenę chce zostać, los ma jednak wobec niej inne plany.

Na miejscu odkrywa, jak mało wiedziała o ukochanej babci i jak wiele ma do nadrobienia. Pragnie poznać tajemnicę Maggs, więc zamiast spieszyć się z powrotem do Nowego Orleanu, Sara zostaje by rozpocząć remont pensjonatu i… życia. Pośród unoszącego się pyłu, starych wspomnień i w towarzystwie czarującego wykonawcy odkrywa, że ​​życie pod dachem ukochanego przez jej babcię domu jest łatwiejsze, niż się spodziewała.

Kiedy chciwy deweloper grozi przejęciem Schronienia, Sara jest zmuszona dokonać wyboru – zostać i walczyć o dom i ludzi, których pokochała, czy odpuścić i powrócić do udanego, ale samotnego życia w wielkim mieście?

 

”Schronienie zawsze było pełne przyjaciół i kochanków, matek i córek, powierników tajemnic i tych, którzy te tajemnice wyjawiali, ludzi, którzy mówili, co myśleli, oraz ludzi o siwych włosach i zwiotczałych ramionach. Przeżywaliśmy smutki i radości, ale nie zamieniłabym tego życia na żadne inne.”

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-583-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– 1 –

MAGS

Zachody słońca w Sweet Bay zawsze budziły we mnie dziecko. To chyba przez widok tej bezkresnej, otwartej wody. Mam wrażenie, że w ostatniej chwili niespodziewanie wyłoni się z niej coś ogromnego. Ciągle na to czekam. Lecz każdego wieczoru jest tak jak poprzedniego – feeria barw, chowające się słońce i mrok, który rozsiada się wygodnie niczym stary przyjaciel.

Wcześniej tego wieczoru, gdy wychodziłam do ogrodu, Dot stała przy mikrofalówce i czekała, aż popcorn będzie gotowy, a Bert mył żeliwną patelnię, robiąc to z doskonałym wyczuciem. Dzień jak co dzień. Kolacja była przyjemna – smaczne jedzenie, ożywiona rozmowa – ale każdy wie, że po niej wychodzę do ogrodu. Już dawno przestali proponować mi dołączenie do swoich wieczornych zajęć – oglądania seriali, układania puzzli czy kawałków materiału, z których Glory potem szyje narzuty. Późne wieczory należą tylko do mnie i moich wspomnień.

Siadam na swojej starej ławce, zbudowanej rękami, które kiedyś ujmowały moje dłonie. To skromna ławka, tylko cedrowe deski i łuszcząca się farba, ale jest jak przyjaciel, który towarzyszy mi niemal od chwili, gdy zamieszkałam w tym domu. Moje palce podwijają się pod jej krawędź – to taki nawyk, który wykształcił się we mnie przez lata. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Tak wiele się wydarzyło. Czasami samo myślenie o tym sprawia mi ból. Niekiedy jednak, podczas wieczorów takich jak ten, wspomnienia mają słodki smak.

Obok mnie leży ostatnie wydanie „Southern Living”, które dostałam dziś pocztą. Sara i jej sklep są na stronie pięćdziesiątej. Lubię mieć przy sobie jej zdjęcie. Dzięki temu mogę udawać, że siedzi obok. Tuż przed otwarciem czasopisma znów czuję ten ucisk w piersi. Jakby zaciskała się tam pięść. A potem czuję trzepotanie. Ale po chwili zanika.

Zdejmuję buty, by poczuć ziemię pod stopami. To zawsze poprawia mi nastrój. Lekarz zalecał mi noszenie tych absurdalnych białych butów ortopedycznych, choć zdecydowanie wolę swoje stare gumowce. Dobry Boże, uwielbiałam takie rzeczy. Praktyczne, w sam raz do ciężkiej pracy. Podobnie jak wodery i kapelusze. Nie da się naprawić silnika w łódce albo wymienić oleju w ciężarówce, jeżeli ma się na sobie wymyślną sukienkę i niestabilne szpilki. Mojej Jenny chyba nigdy nie przeszkadzały stroje, które nosiłam – nasz niekonwencjonalny styl życia idealnie jej odpowiadał – ale Sara to zupełnie inna historia. Widziałam, jak na mnie patrzyła: zupełnie jakby się zastanawiała, jakim cudem jej babcia mogła tak zdziwaczeć, nie mówiąc już o tym, w co zamieniła dom tak wspaniały jak Schronienie.

Od czasu do czasu zastanawiałam się, czy nie opowiedzieć Sarze swojej historii. Kiedy się do mnie wprowadziła, zdążyła już wkroczyć w ten drażliwy wiek, kiedy to dla każdej dziewczynki zdanie przyjaciół jest absolutnie najważniejsze. Wiedziałam, że moje istnienie nie pomagało jej wspinać się po drabinie popularności. Zawsze jednak pragnęłam znaleźć sposób na to, by pomóc jej ujrzeć Schronienie i mnie samą w innym świetle.

Prawdę mówiąc, myślę, że dzięki temu, iż ja sama kiedyś się zmieniłam, ona jest teraz silniejsza. Gdybym wciąż żyła pod czujnym okiem rodziców, nieustannie przejmując się opinią innych, byłabym tylko wątłym cieniem prawdziwej kobiety. Muszę stwierdzić, że jakimś sposobem moja nieustępliwość wobec pewnych norm pomogła ukształtować Sarę – nawet jeśli ona nie zdawała sobie z tego sprawy.

Może właśnie przyszedł czas. Nie jest już kapryśną nastolatką, lecz dorosłą kobietą. W dodatku mądrą. Dobrze by jej zrobiło, gdyby poznała moją historię i dowiedziała się, jak zmieniłam się z osoby cichej w odważną. Ze słabej w silną. Opowiem jej. Usiądziemy razem i wszystko jej opowiem. Wkrótce.– 2 –

SARA

Kwiecień

Uwielbiam zapach Nowego Orleanu o poranku. Nawet teraz. Krytycy twierdzą, że to miasto śmierdzi jak wór wczorajszych śmieci albo mętna woda kapiąca do kanału ściekowego, ale ja wiem swoje. To zapach ryb złowionych w zatoce – nie śmierdzących, lecz pachnących słoną wodą i świeżością. To aromat upieczonych właśnie bagietek, unoszący się ponad kwartałem od strony Frenchmen Street. To cukier puder niesiony bryzą z Café du Monde. Oczywiście czuć wokół ostry zapach piwa, dymu i grzechu znad Bourbon Street, ale gdy wszystko to się ze sobą połączy, woń staje się wręcz porywająca.

O dziewiątej piętnaście wyszłam ze swojego mieszkania na poddaszu i wciągnęłam do płuc rześkie powietrze. Był kwiecień, co w Nowym Orleanie – i na całym głębokim Południu – może oznaczać dowolną temperaturę od czterech do dwudziestu siedmiu stopni, zależną jedynie od kaprysów Boga lub Golfsztromu. Tamtego dnia o świcie było chłodno i pogodnie.

Zamiast wskoczyć do audi, ruszyłam na róg Canal Street i Magazine Street, by złapać autobus, którym mogłabym dojechać do swojego sklepu. Nie była to odległość, jaką komfortowo pokonuje się w butach na koturnach, ale Allyn zawsze powtarzał, że muszę przełamać rutynę i „zrobić coś niespodziewanego”. Uśmiechnęłam się. Byłby ze mnie dumny, że nie zważając na godzinę – i ból stóp – potrafiłam cieszyć się tym porankiem. Przecież nikt nie miałby mi za złe, gdybym otworzyła odrobinę później niż zwykle.

W Big Easy otwierano później lub zamykano wcześniej z najróżniejszych powodów. Nie było to do końca zgodne z moimi przekonaniami, ale tutaj właśnie tak się żyło, więc się przyzwyczaiłam.

– Witaj, piękna damo! – zawołał ktoś donośnym tenorem z głębi cienistego wnętrza sklepu jubilerskiego U Trzech George’ów. Ten akurat George zawsze polował na nieświadomych turystów, którym sprzedawał sztuczną biżuterię i podrabiane świecidełka. Nigdy nie dałam się nabrać na jego sztuczki, ale nie dało się go ominąć. Był zbyt czarujący.

– Cześć, George. Planujesz okraść dziś kogoś z zarobionych w pocie czoła dolarów?

– Zamierzam robić to cały dzień, moja droga. Kiedyś sama będziesz nosiła na palcu jedno z moich błyszczących cudeniek. Przyślij do mnie swojego wielbiciela, a na pewno dostanie ode mnie coś wyjątkowego.

– Nie wątpię, ale akurat żaden wielbiciel się wokół mnie nie kręci.

– Wokół takiej pięknej damy? Jestem w szoku.

Piękną damą nazywał każdego, nawet niektórych mężczyzn.

Przez labirynt uliczek dotarłam na przystanek, z którego autobus dowoził właścicieli sklepów i innych firm w samo serce Magazine Street. Wszyscy, których mijałam, mieli dobry humor, więc przypomniałam sobie, za co pokochałam Nowy Orlean.

* * *

Kiedy przekręcałam klucz w zamku drzwi sklepu To i Owo, starając się jednocześnie utrzymać w zgięciu łokcia kubek z kawą, na podjazd wjechał Allyn na ryczącym harleyu.

– Spóźniłaś się. – Z gracją zsiadł z motoru. – Całonocna impreza, tak jak u mnie? – Okulary przeciwsłoneczne, jakie noszą hollywoodzkie gwiazdeczki, zasłaniały mu pół twarzy. Włosy miał tego dnia pomarańczowe.

– Bardzo dziękuję za takie atrakcje. To ty powinieneś się tłumaczyć: też się spóźniłeś.

– Nie można zrobić efektownego wejścia, jeśli się zawsze przyjeżdża na czas. – W podskokach pokonał schody i złapał moją kawę, nim zdążyła mi wypaść z ręki.

Kiedy pchnęłam drzwi, owiał nas zapach gardenii. Sprowadziliśmy ostatnio do sklepu linię świec o przyjemnych zapachach. Lekkich i nieprzytłaczających. Zaaranżowałam To i Owo tak, żeby chciało się tu chwilę pobyć. Na zapleczu mieliśmy nawet ekspres do kawy, a przy kasie stało naczynie z pralinami.

Kochałam wszystko, co upchnęłam w amfiladzie pomieszczeń tego starego budynku – od odrestaurowanych mebli przez stare srebra po klasyczne płócienne poduszki haftowane we wszechobecne irysy. Wiele z tych rzeczy kupiłam na targach staroci i z likwidacji nieruchomości. A nawet na kilku wyprzedażach garażowych. Nie ograniczałam się do żadnego konkretnego rodzaju przedmiotów – właśnie dlatego sklep nazwałam To i Owo. Bo można znaleźć tu wszystkiego po trochu.

Pokrzepiona promieniami słońca i świeżością wiosennego powietrza, zostawiłam otwarte drzwi frontowe i rozpoczęliśmy dzień. Włączyłam muzykę – Madeleine Peyroux – Allyn zaś majstrował przy jednym z obrazków, które zgromadził z boku. Nieustannie mnie dręczył, bym wpuściła do sklepu trochę gotyku z Południa – by przyciągnąć legiony fanów Anne Rice i voodoo – więc uległam i pozwoliłam mu zaszaleć.

Uznałam, że w Nowym Orleanie kultura wysoka tak bardzo przeplata się z niską, a mieszkańcy przedmieść z mieszkańcami centrum, że muszę odrobinę odejść od swoich surowych zasad. Przy laleczkach voodoo wyznaczyłam jednak granicę. Allyn porozstawiał więc po sklepie maleńkie porcelanowe czaszki. Paru klientów kupiło je jako drobne podarunki.

To był dzień jak co dzień. Środek tygodnia, więc odwiedzali nas przede wszystkim miejscowi. Weekendy były dla turystów. Kilku stałych klientów zleciło mi wcześniej projekty wnętrz i jedna z tych osób wpadła, by pokazać mi zdjęcia kredensów, za którymi miałam się rozejrzeć podczas wyprawy po kolejne zdobycze. Pewien student z nowoorleańskiej Akademii Sztuk Pięknych przyniósł nam do wywieszenia kolekcję oprawionych zdjęć. Allyn poszedł po kanapki do Guy’s Po-Boys.

Kiedy zbliżała się pora zamknięcia, Allyn wpadł na zaplecze, by odsłuchać wiadomości z poczty głosowej, które przyszły, gdy obsługiwaliśmy klientów. Po chwili gestem przywołał mnie z korytarza.

– Dzwonił jakiś prawnik. Powiedział, że musi z tobą porozmawiać o jakiejś pani Van Buren. – Wzruszył ramionami. – Prosił, żebyś jak najszybciej oddzwoniła.

Rozmawiałam z Mags ponad tydzień temu. Zazwyczaj gawędziłyśmy w niedzielne popołudnia, ale ostatnia rozmowa nam przepadła, bo w sklepie mieliśmy awarię. Zamiast wysłuchać najświeższych ploteczek ze Sweet Bay, spędziłam cały dzień w towarzystwie wiader, przesiąkniętych ręczników i zrzędliwego majstra. Kiedy wróciłam do domu i wzięłam prysznic, było za późno na telefon. Mags, co prawda, nagrała mi się następnego ranka, ale i tak miałyśmy zaległości do nadrobienia.

Klient zerknął najpierw na mnie, potem na zegarek. Nie chciałam dać po sobie poznać, że się zmartwiłam, więc pokręciłam głową.

– Oddzwonię do niego później.

– Jasne, szefowo.

Gdy klient powoli krążył po sklepie, drapiąc się po podbródku i zastanawiając nad zakupami, ja walczyłam z dziwną pokusą natychmiastowego wybrania się do Sweet Bay do Mags. Zaśmiałam się pod nosem z tego spontanicznego pomysłu. Nie mogłam ot tak zrobić sobie przerwy i rzucić wszystkiego. Pragnęłam jednak usłyszeć jej głos tak bardzo, że sama się sobie dziwiłam.

* * *

Godzinę później, kiedy sprzedaliśmy stół do jadalni z około 1896 roku i zapakowaliśmy go do samochodu, w końcu zamknęliśmy sklep. Myślałam tylko o tym, by zadzwonić do tego prawnika. Może Mags wpakowała się w jakieś kłopoty w miasteczku. Uśmiechnęłam się na tę myśl. To by pasowało do mojej babci, ale czy nie wolałaby powiedzieć mi o tym osobiście? Albo przynajmniej powiadomić mnie za pośrednictwem Dot? Po co w jakiejś błahej sprawie miałby dzwonić do mnie prawnik?

Allyn i ja jeszcze do dziewiętnastej zostaliśmy w sklepie, sprawdziliśmy kasę, poprawiliśmy ustawienie mebli i uporządkowaliśmy wszystko przed kolejnym dniem. Często zdarzało mi się wychodzić znacznie później, ale tym razem wyszłam wcześnie razem z Allynem.

– Podrzucić cię do domu? – spytał, gdy przystanęliśmy na podjeździe. – Mam jeszcze jeden kask.

– Dzięki, ale chyba się przejdę. Muszę jeszcze oddzwonić do prawnika.

– Jasne. O co w ogóle chodziło?

– O Mags. Van Buren to jej nazwisko.

– Aha, Mags ze Sweet Bay w Alabamie. – Wypowiadając te słowa, Allyn starał się zaciągać w charakterystyczny dla Południa sposób. – Ciekawe nazwisko jak na twoją ekscentryczną babcię. – Zamilkł na chwilę. – Prawnicy rzadko mają do przekazania dobre wieści, szefowo. – Założył kask.

– Przeszło mi to przez myśl.

– Wspominała coś podczas niedzielnej rozmowy?

– Nie rozmawiałam z nią. Byłam tu z Butchem: wielka dziura w dachu, pamiętasz? – Uszczypnęłam go w łokieć, a on odpłacił się tym samym.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego nie jeździsz tam częściej. Albo dlaczego nie przywozisz jej czasem tutaj. Potrafię zrobić zabójczego Białego Rosjanina. Starsi ludzie chyba lubią takie drinki, co?

Roześmiałam się.

– Nie mam pojęcia, czy ona lubi. I odwiedzam ją. Opowiadałam ci przecież o Bożym Narodzeniu. Bert niemal spalił choinkę, kiedy próbował zamocować na niej prawdziwe świeczki. Mags musiała potraktować ją gaśnicą. Jak zwykle totalny chaos. Nasze niedzielne rozmowy sprawdzają się świetnie.

– Może według ciebie. Założę się, że Mags wolałaby widywać cię częściej. Kto by nie wolał? – Poklepał mnie po policzku, a potem przerzucił nogę przez motocykl. – Nie mieszka przecież na drugim końcu kraju.

Przygryzłam wnętrze policzka i obrzuciłam go piorunującym spojrzeniem, ale miał rację. Wyjechałam od Mags, z mojego małego rodzinnego miasteczka, na zieleńsze pastwiska Nowego Orleanu, ale przecież Mags była moją jedyną krewną... Byłam jej winna więcej, niż jej dawałam.

– Dobra, dobra, już się zamykam. Zadzwoń wreszcie. Do jutra. – Allyn uniósł jeszcze kask, by pocałować mnie w policzek, kilka razy podkręcił obroty silnika i energicznie odjechał.

Zamiast iść na autobus, którym wróciłabym na Canal Street, skręciłam w lewo w Napoleon Avenue i ruszyłam w kierunku St. Charles Avenue. Po drodze wyjęłam komórkę i przeszłam do poczty głosowej. Z rozświetlonego ekranu patrzyło na mnie pięć lub sześć wiadomości, na które nie odpowiedziałam – również od Mags. Skakała z tematu na temat, mówiąc o wszystkim i o niczym. Biorąc pod uwagę moje problemy z dachem, nie miałam czasu, żeby oddzwonić. Dotknęłam jej imienia na wyświetlaczu i otulił mnie jej głos. Ale gdy odsłuchałam wiadomość po raz drugi, ton tego głosu wydał mi się jakiś inny. Widocznie wcześniej nie zwróciłam na to uwagi w całym tym zamieszaniu z przeciekającym dachem, ale nie szczebiotała jak zwykle. Kiedy zdała mi sprawozdanie z tego, jak wiewiórki powyrywały z korzeniami jej geranium, a w kominie Schronienia zadomowiły się nietoperze, zamilkła i westchnęła.

„Wiem, że to nie wakacje, że jeszcze do nich daleko, ale bardzo chciałabym się z tobą zobaczyć, złotko. Czasami sam widok twojej twarzy... cóż”. Odchrząknęła i zaśmiała się cicho. „Jesteś zajęta, wiem. W każdym razie ja nigdzie się nie wybieram, więc przyjeżdżaj, kiedy tylko zechcesz. Nie zmieniaj planów ze względu na mnie”.

Wiadomość skończyła się akurat, gdy podchodziłam na przystanek tramwajowy przy St. Charles Avenue. Usiadłam na ławce z dala od pozostałych i zaczęłam się bawić telefonem, przekładając go z ręki do ręki. Chciałam zadzwonić do Mags – sprawdzić, co u niej słychać, przeprosić, że nie oddzwoniłam wcześniej – ale coś mi podpowiadało, żeby najpierw zadzwonić do prawnika. Wybrałam więc numer, a żołądek ścisnął mi się, gdy czekałam, aż ktoś odbierze.

– O, pani Jenkins. Dziękuję, że pani oddzwania. Właśnie miałem wychodzić.

Usłyszałam, jak mężczyzna siada z powrotem w fotelu i kładzie na biurku teczkę.

– Nazywam się Vernon Bains, jestem prawnikiem pani Van Buren. Czy ktoś się z panią ostatnio kontaktował?

– Nie. A o co chodzi? – spytałam, ignorując słyszalny w jego głosie smutek.

– Pani babcia zmarła dziś rano. Przykro mi, że dowiaduje się pani o tym ode mnie, ale pani Ingram nie czuła się na siłach, by panią o tym powiadomić. Poprosiła, bym przekazał pani tę wiadomość.

Zamknęłam oczy i odwróciłam się od ludzi czekających na tramwaj, a potem drugą ręką zasłoniłam oczy i aż do bólu ucisnęłam skronie.

– Na pocieszenie mogę dodać, że nie cierpiała. Skarżyła się na bóle w klatce piersiowej, więc Dot zaprowadziła ją do lekarza. Wtedy jeszcze nie mogły o tym wiedzieć, ale okazało się, że pani Van Buren przechodziła właśnie rozległy zawał serca. Lekarz wezwał karetkę, lecz pani babcia zmarła w drodze do szpitala. Z relacji Dot wynika, że po prostu zamknęła oczy i zasnęła.

Pomyślałam o tramwaju, który z hukiem zbliżał się w moją stronę, zabierając i wysadzając pasażerów na kolejnych przystankach. Za trzy i pół minuty miał zatrzymać się na moim.

Odchrząknęłam i wyprostowałam się nieco na ławce.

– Dziękuję za telefon, panie Bains. Oraz za informację.

– W piątek po południu w moim biurze będziemy odczytywali testament.

– A gdzie jest biuro?

– W Mobile. Po drugiej stronie zatoki.– 3 –

SARA

Kwiecień

Tamtego wieczoru z lampką wina wyszłam na podwórko. Budynek, w którym mieszkałam – jak kilka podobnych w okolicy – był bliźniakiem wydzielonym z powozowni z około 1850 roku, z niewielkim odkrytym tarasem otoczonym bugenwillami, słodko pachnącymi jaśminami i palmami. Pośrodku ktoś postawił stół z kutego żelaza i kilka niedopasowanych krzeseł, organizując kawałek przestrzeni w tej bujnej oazie. Kiedy wilgotność powietrza nie sięgała dwustu procent, sąsiedzi i przyjaciele w każdym wieku i z najróżniejszymi dziwactwami gromadzili się tam, by wznieść toast za zakończenie kolejnego dnia.

Tamtego wieczoru Millie i Walt, para mieszkająca w drugiej części budynku, mierzyli się wzrokiem ponad szachownicą. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie należy im przeszkadzać, póki jedno z nich – zazwyczaj Millie – nie zawoła „szach-mat!”. Przysiadłam na ogrodowej huśtawce i nieśpiesznie upiłam łyk cabernet.

Za mniej więcej czternaście godzin miałam ruszyć autostradą I-10 na wschód do Alabamy. Następnego ranka czekała mnie więc wczesna pobudka, gdyż musiałam poprzekładać spotkania, wykonać kilka telefonów i spisać notatki dla Allyna. Zapewne poczuje się urażony moim założeniem, że nie jest w stanie przez tydzień samodzielnie mnie zastąpić, ale nic nie mogłam na to poradzić. Ten sklep był dla mnie jak dziecko i niełatwo mi było znieść myśl, że miałabym go zostawić choćby na kilka dni.

Wyjęłam telefon, by sprawdzić, która jest godzina. Dwudziesta – dobra pora, by zadzwonić. Zapewne było już po kolacji i – jeśli wszystko toczyło się jak zwykle – Bert pewnie odkładał właśnie na miejsce ostatnie umyte garnki i rondle. Dot zbierała krzyżówki i dużą miskę popcornu, by udać się z nimi na werandę za domem. Mags natomiast w oblepionych błotem gumowcach wyszłaby do ogrodu.

Zawsze spędzała tam wieczory, siedząc po tej samej stronie mocno wysłużonej cedrowej ławki. Nie zajmowała się ogrodem, nie czytała. Po prostu siedziała. Kiedy byłam mała, próbowałam się do niej przyłączyć, ale zawsze mnie przeganiała, twierdząc, że musi pobyć sama z własnymi wspomnieniami.

Mój palec zawisł nad numerem do Schronienia. Co się stanie z domem, skoro Mags już nie ma? Jeszcze za czasów mojego dzieciństwa przestał to być zwykły pensjonat oferujący noclegi ze śniadaniami. Czy może znów się nim stać? I czy powinien?

Kiedy byłam mała, był to zabawny, choć dziwaczny, dom pełen sekretów do odkrycia. W miarę jak dorastałam, coraz dobitniej uświadamiałam sobie osobliwość warunków, jakie w nim panowały. Być może kiedyś był to typowy pensjonat, z czasem jednak stał się przejściową oazą dla wspólnoty seniorów, miejscem długich postojów dla tych, których czekała świetlana emerytura na Florydzie.

Może Dot i Bert postanowią dalej zajmować się domem, choć pewnie nie zostało w nim zbyt wiele życia. Był kiedyś naprawdę piękny – wiktoriańskie wieżyczki, białe zdobienia w stylu chatki z piernika, przeszklone drzwi wychodzące na szeroką werandę otaczającą budynek ze wszystkich stron – lecz z czasem jego stan się pogarszał. Kiedy wyjeżdżałam na studia, trudno było nie zauważyć łuszczącej się farby, poluzowanych cegieł i moskitier porośniętych wistariami i opornikiem.

Mimo wszystko nadal nie można było odmówić temu domowi pewnego wyjątkowego uroku. Gdzieś w jakimś zapomnianym, zakurzonym przewodniku dla turystów Schronienie wciąż znajdowało się na liście „miejsc, które warto zobaczyć na Południu”. Każdego lata pojawiała się tu przypadkiem jakaś niczego nieświadoma rodzina umęczona podróżą i ze zdumieniem odkrywała, że ten pensjonat wcale nie wygląda tak jak w przewodniku. Mags i pozostali od razu obskakiwali takich przybyszów i wprowadzali ich do pokojów, podekscytowani obecnością prawdziwych gości i przekonani, że to oznaka rozpoczęcia „sezonu”.

W pewnym momencie goście jak zwykle postanawiali skrócić pobyt, twierdząc, że muszą wyjechać w nieoczekiwanej sprawie rodzinnej. Pragnęli jak najszybciej opuścić to miejsce, choć budynek i jego lokatorzy mieli w sobie jakiś urok. Wszyscy, którzy stąd wyjeżdżali, wyglądali na skruszonych. To było dziwnie zagadkowe: goście, wymykający się czasem nawet w środku nocy, zawsze dziękowali Mags za gościnność.

Poza przyjezdnymi mieszkali tu także najróżniejsi ludzie, którzy zameldowali się lata temu i nigdy nie opuścili tego miejsca. Niektórzy zaczynali pracować w domu, pomagać w ogrodzie czy w kuchni, inni po prostu tutaj mieszkali. Przyjaciele Mags, Bert i Dot Ingramowie, zadomowili się dziesięciolecia temu, a Major i Glory Greggowie wprowadzili się wkrótce po nich. Schronienie zawsze stanowiło miszmasz zwiotczałych ramion, siwych włosów, podomek i szelek.

– Dobry wieczór, witamy w Schronieniu.

Uśmiechnęłam się, słysząc znajomy głos Dot.

– Z tej strony Sara.

– Sara, kochanie. Czekałam na twój telefon. – Przysłoniła słuchawkę i stłumionym głosem zawołała: „To Sara!”. A potem powiedziała: – Na pewno dzwonił do ciebie Vernon. Ja nie potrafiłam wypowiedzieć tego na głos. Jak się czujesz?

Westchnęłam i oparłam głowę o tył huśtawki.

– W porządku. A co u was?

– Och, sama wiesz. To wszystko stało się tak nagle. – Głos jej się załamał i na chwilę zamilkła. – Można by pomyśleć, że siedemdziesięciodwulatka ma przed sobą jeszcze dziesięć lat życia, może nawet więcej. Przynajmniej kobieta taka jak Mags. A tu ze wszystkich możliwych rzeczy zaniemogło akurat serce. Miała przecież końskie zdrowie.

– Wspominała wcześniej, że źle się czuje? Coś ją bolało? Nie miałam pojęcia.

– Wierz mi, że miliony razy wszystko analizowałam – powiedziała Dot. – W ciągu ostatniego tygodnia wspominała, że brakuje jej tchu, ale zrzuciłam to na karb tych paskudnych papierosów, które ukradkiem popalała, kiedy myślała, że nie widzimy.

Dot wysmarkała nos.

– Od waszego spotkania w święta mocno zwolniła tempo. Już nie robiła wszystkiego z taką energią jak dotąd, nie rozbijała się po okolicy na rowerze i nie trzaskała drzwiami o każdej porze. Powinnam była się zorientować, że coś jest nie tak.

Kiedy ostatni raz rozmawiałam z Mags, miałam wrażenie, że jest nieco znużona, ale uznałam, że to zwyczajne zmęczenie. Miała przecież siedemdziesiąt dwa lata.

– Ale choć my to przegapiliśmy, ona chyba miała przeczucie, że coś się dzieje – rzekła Dot. – W zeszłym tygodniu ot tak powiedziała, że gdyby poważnie zachorowała, obowiązkowo mamy wyciągnąć ją ze szpitala i przywieźć do domu. Że woli spędzać wieczory w swoim ogrodzie, a nie w jakiejś zimnej, sterylnej sali szpitalnej. To dla niej takie typowe. Kiedy rano wyjeżdżaliśmy do lekarza, była jeszcze na tyle przytomna, że poprosiła Berta, by poszedł do ogrodu po truskawki, bo miała ochotę na kawałek jego ciasta truskawkowego.

W słuchawce zaszeleściła chusteczka Dot.

– Nie mogłaś przewidzieć, co się stanie – powiedziałam nie tylko do Dot, ale też do siebie. – Szkoda, że ja niczego się nie domyśliłam. Może mogłabym coś zrobić.

– Niewiele da się zrobić, będąc trzy godziny drogi stąd.

– Mogłabym ją odwiedzić i pomóc.

– Nigdy nie poprosiłaby cię o pomoc. Bez względu na to, co ja o tym myślę, nie chciałaby, żebyś przez nią choćby na chwilę rezygnowała z własnych spraw.

– Ale ty masz inne zdanie niż ona?

Dot westchnęła.

– Moim zdaniem z trudem znosiła to, że niezbyt często się spotykałyście, choć nigdy o tym nie mówiła.

– Ale rozmawiałyśmy co tydzień. I przyjeżdżałam do Sweet Bay, kiedy tylko mogłam. Gdybym miała pracowników, którzy mogą zająć się sklepem pod moją nieobecność, byłoby inaczej. Ale mam tylko Allyna.

– Wiem, wiem. Pewnie masz rację.

Uciszyłam głos, który odezwał się w mojej głowie – może był to głos Allyna – pytający, czy rzeczywiście byłoby inaczej, gdybym miała do dyspozycji całą załogę pracowników. Czy odwiedzałabym Mags częściej? Chciałam powiedzieć „tak”, ale nie byłam tego taka pewna.

Przywykłam do odległości dzielącej mnie od Sweet Bay.

– Zawsze powtarzała, że rozumie – powiedziałam.

– Bo rozumiała. Była dumna z tego, jak sobie tam radzisz. Nigdy nie chciała być dla nikogo ciężarem, zwłaszcza dla ciebie. Jak to Mags. Prawie nigdy nie prosiła o pomoc i do samego końca była skryta.

To oczywiste, że Mags nie zadzwoniłaby do mnie, błagając o odwiedziny w któryś weekend. Nie jest – a raczej nie była – taką osobą. Chciała, żebym przyjeżdżała wtedy, kiedy sama będę miała ochotę. Tyle że czekałam zbyt długo.

– Nie ma sensu teraz się tym zamartwiać – rzekła Dot. – Skąd mieliśmy wiedzieć? To przecież Mags: każdy myślał, że będzie tu zawsze.

Kiedy skończyłam rozmawiać, taras opustoszał. Zostali tylko Millie i Walt, którzy zerkając na siebie, obmyślali kolejne ruchy na szachownicy. Z dala ledwie dało się usłyszeć odgłosy dobiegające z Bourbon Street, leżącej zaledwie kilka przecznic dalej. W porównaniu z gorączką, która miała tam zapanować w ciągu kilku nadchodzących godzin, teraz było cicho jak makiem zasiał.

– Jesteś miliony mil stąd – odezwał się znajomy głos. – Co się dzieje?

Bernard, artysta mieszkający w jednym z bliźniaków po drugiej stronie podwórka, usiadł przy mnie na krześle. Odkręcił plastikowy bidon i upił spory łyk.

– Przyglądam się Millie i Waltowi. Są ze sobą sześćdziesiąt osiem lat i wciąż są w sobie onieśmielająco zakochani.

Patrzyliśmy na nich kilka chwil.

– Znowu spotkałaś się z tym gościem z kancelarii prawnej? – zapytał.

– Spotkaliśmy się kilka razy. – Na brodatą twarz Bernarda powoli wypłynął szeroki uśmiech. – Co to za spojrzenie?

Uniósł dłonie w udawanym geście kapitulacji.

– Przecież nic nie mówię. Jest całkiem nadziany jak na kogoś tak młodego.

Mitch był prawnikiem w jednej z najstarszych kancelarii w Nowym Orleanie. W wieku trzydziestu lat został wspólnikiem, co było rekordem w tej firmie, a może nawet w całym mieście. Od czasu, gdy na pierwszą randkę zarezerwował stolik dla VIP-ów w Commander’s Palace, spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, ale to zdecydowanie nie było nic poważnego – zupełnie jak z większością mężczyzn, z którymi umawiałam się w tym mieście. Całkowicie mi to odpowiadało.

– Możesz wierzyć lub nie, ale jest miły. Jutro miałam z nim pójść na jakąś galę, ale muszę to odwołać. Wracam do Sweet Bay. Moja babcia zmarła.

Kiedy wypowiedziałam te słowa na głos, uświadomiłam sobie, że moja nowa rzeczywistość – w której nie miałam już rodziny – stanowi ciężar i zupełnie nie wiem, co z nim zrobić.

– Tak mi przykro. Byłyście ze sobą mocno związane?

Zawahałam się.

– I tak, i nie. Zawsze pewną cząstkę siebie skrywała przed innymi, nawet przede mną.

– Czyli to dlatego.

– Co dlatego?

– Ty też jesteś raczej skryta. Zamknięta w sobie. Nie odsłaniasz wszystkich kart, jak to ma w zwyczaju większość ludzi.

Zastanowiłam się chwilę nad jego słowami.

– Może ja i Mags byłyśmy do siebie bardziej podobne, niż mi się wydawało.

– Była typową babcią piekącą ciasteczka i oglądającą opery mydlane?

Roześmiałam się.

– Niezupełnie.

– Moja robiła najlepsze ciasteczka ziemniaczane w całym hrabstwie Butler w Missisipi.

– Ciasteczka ziemniaczane? – Przetarłam oczy. – To akurat pasowałoby do Mags. Ale nie, zdecydowanie nie była typową babcią. Potrafiła mnie niewyobrażalnie zawstydzić.

– Czy nie każdy do pewnego stopnia wstydzi się swoich dziadków? Daj spokój, ciasteczka ziemniaczane? Nikt ich przecież nie jadł. Chowaliśmy je pod serwetki, a potem ukradkiem zanosiliśmy psom.

Uśmiechnęłam się i pomyślałam o kobiecie, która odbierając mnie ze szkoły, zupełnie nie przejmowała się tym, że ma na sobie męską marynarkę i plastikowe klapki. Wszędzie chodziła piechotą lub jeździła rowerem, bo nieustannie miała mroczki przed oczami. Kiedy zawoziłyśmy ją z mamą do fryzjera, zawsze chowałam się na swoim siedzeniu. Mags ze swoimi kędzierzawymi loczkami wystającymi spod kapelusza w kształcie ptasiego gniazda z niebieskimi jajkami zupełnie nie zdawała sobie sprawy z mojego upokorzenia. Albo przynajmniej dobrze udawała.

Tak czy inaczej, była moją jedyną krewną. I prawdopodobnie moją największą fanką. A teraz odeszła.

Wstałam i uścisnęłam ramię Bernarda.

– Muszę iść spać. Allyn zwariuje, kiedy się dowie, że przez kilka dni będzie prowadził sklep beze mnie. Muszę mu przygotować wytyczne.

W moim mieszkaniu wszystko miało swoje miejsce: wypchane puchem poduszki na kanapach okrytych płóciennymi pokrowcami, świeże kwiaty w srebrnych wazonach w stylu vintage, kilka gustownych grafik. Urządziłam mieszkanie w tym samym stylu co To i Owo, choć rzadko bywałam w domu na tyle długo, by móc się cieszyć obecnością kwiatów lub miękkością wygodnych kanap.

Kiedy jak co dzień przygotowywałam się do pójścia spać, myślałam o Mags. Od czasu do czasu przechodziła przez dom jak burza, oznajmiając, że posprząta i uporządkuje co nieco. Przetrząsała szafy, zaglądała do szuflad, przyglądała się niektórym meblom, zupełnie jakby rzeczywiście była w stanie kiedykolwiek się ich pozbyć. Nigdy tego nie zrobiła. Chyba nie zniosłaby myśli, że miałaby wyrzucić stąd coś – lub kogoś – co kiedyś tu trafiło.

Ja za to nie znosiłam gratów i chaosu, a mój dom i sklep były tego świadectwem. Rozwinął się we mnie gust zupełnie inny niż ten, w jakim się wychowałam, choć doszło do tego zupełnie nieświadomie.

Mój wzrok padł na dwa krzesła, które niedawno odrestaurowałam, a z którymi jeszcze nie zdołałam się rozstać. Trafiłam na nie w pewną deszczową sobotę podczas wyprawy na wyprzedaż w dekadenckim, omszałym domu przy St. Charles Street. Do wiader dyskretnie porozstawianych po wykwintnym salonie przedwojennego budynku z ośmioma sypialniami kapała woda. Pokryte pleśnią jedwabne zasłony zasłaniały wysokie na trzy metry okna. W damskiej toalecie na dole wisiało zmatowiałe, inkrustowane srebrem lustro. To przede wszystkim przez takie ruiny zakochałam się w starych, zapomnianych przedmiotach. Wróciłam z wyprzedaży, taszcząc dwa francuskie krzesła ze zrujnowanymi trzcinowymi siedziskami, które teraz dumnie i pięknie prezentowały się w moim salonie. Mój sklep pełen był podobnych odratowanych i odnowionych cudeniek.

Może nie różniłam się od Mags aż tak, jak mi się wydawało. Przez lata uciekałam i przed nią, i przed Schronieniem, a tymczasem sama garściami zapraszałam do swojego życia stare, obdarte przedmioty.

Oparłam się o poduszki i zaplotłam włosy w warkocz, by nie potargały się podczas snu. Na stoliku przy łóżku stała butelka kremu do rąk Jo Malone – wcieranie go w palce i skórę przy paznokciach stanowiło ostatni punkt na liście rzeczy, które robiłam przed zgaszeniem światła. Tego wieczoru jednak moja dłoń zastygła na łańcuszku lampki. Zamiast go pociągnąć, otworzyłam szufladę niewielkiego stolika i sięgnęłam na sam jej koniec.

Zdjęcie wciąż tam było, chociaż nie wyjmowałam go od dłuższego czasu. Z pożółkłej fotografii wykonanej polaroidem uśmiechały się do mnie Mags i mama, a mnie, ciekawską jedenastolatkę, rozśmieszyło coś poza obiektywem, z którego zasięgu próbowałam uciec. Dłoń matki na moim ramieniu świadczyła o nieudolnej próbie utrzymania mnie w miejscu na tyle długo, by udało się zrobić zdjęcie.

Spojrzałam na Mags. Nie miała na głowie towarzyszącego jej wszędzie kapelusza w kształcie ptasiego gniazda, a włosy barwy soli z pieprzem, lecz z przewagą soli luźno opadały jej na ramiona. Tamtego dnia wilgotność powietrza widocznie nie była wysoka, ponieważ spływały łagodnymi falami, a nie kaskadą drobnych loczków. Jej twarz miała łagodny wyraz, a skóra w kącikach oczu marszczyła się pod wpływem uśmiechu.

Niezbyt często rozmyślałam o Mags jako o młodszej kobiecie, lecz patrząc na to zdjęcie, nietrudno było odjąć jej lat i wyobrazić sobie, jak musiała wyglądać w moim wieku, a nawet wcześniej. Wiele razy trzymałam w dłoniach tę fotografię, lecz nigdy nie zajrzałam za fasadę tej pięćdziesięcioczteroletniej twarzy, w duszę osoby, jaką mogła być, zanim się urodziłam, zanim nawet urodziła się moja mama. O ile wiem, zawsze była tą dziwną, beznadziejnie niemodną kobietą, jaką w niej widziałam. Ale te oczy. I uśmiech – jeden kącik ust uniesiony wyżej, jakby igrała na nich pewna ironia, która usiłowała wymknąć się na świat.

Jeszcze przez chwilę patrzyłam na zdjęcie, a potem odłożyłam je na miejsce i zgasiłam światło. Czułam nadciągającą burzę – zaschło mi w gardle i zapiekły mnie oczy. Trzymałam się cały dzień, ale gdy w pokoju zapanowały ciemność i cisza, napięcie wzbierające w mojej piersi i smutek przepełniający serce się przelały. Po policzkach spłynęły mi łzy, tworząc wilgotne plamy na poduszce.

Gdy moja pierś unosiła się i opadała w rytm spazmów płaczu, dopadło mnie ulotne wspomnienie żalu po śmierci rodziców. To było coś innego – nie lepszego czy gorszego, lecz po prostu innego. Dwunastolatka, która ma babcię i czworo przyszywanych dziadków, opłakuje kogoś zupełnie inaczej niż osoba dorosła, która wie, że została całkiem sama, bez względu na to, jak usilnie wmawiała sobie, że nikogo nie potrzebuje.

Przetrwałam tę nawałnicę uczuć. Wyczerpana i rozedrgana ponownie sięgnęłam po zdjęcie. Oparłam je o książkę na stoliku i wzięłam głęboki oddech. Ponury żółty blask świecących za oknem latarni oświetlił twarz Mags. Zapadłam się głębiej w poduszki i zamknęłam oczy z pokrzepiającą świadomością, że Mags, gdziekolwiek teraz była, uśmiechała się półgębkiem właśnie do mnie.– 4 –

MAGS

Styczeń 1960

Zamierzałam go zostawić, ale mnie ubiegł. Torby miałam już spakowane, upchnięte w szafie na piętrze, tak żeby można było zabrać je od razu, gdy nadarzy się odpowiednia okazja, lecz wtedy znalazłam jego liścik. Nie mogłam uwierzyć, że zostawił liścik.

Margaret, mam do załatwienia pewną sprawę w Tennessee. Wyjeżdżam na jakiś czas.

Robert

Jakbym nie wiedziała, co to za „sprawa”. Matka ciągle mi powtarzała, że wszystko mam ignorować. Jakżeby inaczej. Mówiła, że jeśli będę zajmowała się domem, robiąc to, co do mnie należy, mój mąż zostanie pod naszym dachem, tam, gdzie jego miejsce. Zacisnęłam zęby i przyjęłam jej radę do wiadomości. Od dnia ślubu z Robertem przetrwałam w ten sposób trzy lata, ale dłużej nie mogłam. W dodatku nawet nie miałam żadnej satysfakcji z tego, że odchodzę, bo jego już nie było.

Kiedy wszyscy się dowiedzą, że znów wyjechał z miasta w interesach, pomyślą zapewne, że odeszłam, by oszczędzić sobie wstydu zarzekania się z podkrążonymi oczami i potarganymi włosami, że bardziej się postaram zatrzymać go w domu. Ale się tym nie przejmowałam. W tym miasteczku i tak nikt mnie zbyt dobrze nie znał.

Kiedy przeczytałam jego liścik, wyjęłam z szuflady w kuchni ołówek i nalałam sobie ginu z tonikiem z zapasiku, którego Robert nigdy nawet porządnie nie ukrył, bo nie sądził, że mogłabym mieć ochotę się napić. Wzięłam więc drinka, ołówek i liścik i wyszłam do naszego schludnego ogródka na tyłach domu. Rozmyślałam, sącząc trunek i trąc w palcach kartkę zostawioną przez Roberta. Gdy szklanka była pusta, wzięłam ołówek i pod jego słowami napisałam: „Krzyż na drogę”. Później sięgnęłam po leżące przy grillu zapałki i jedną zapaliłam. Trzymałam kartkę nad ogniem, a płomień najpierw polizał jej krawędź, a potem pochłonął ją w całości.

* * *

Już miałam odjeżdżać spod domu, gdy na ulicę wpadł swoim srebrnym chryslerem tata, lądując jednym kołem na naszym trawniku, niczym wystrzelona w pinballowej maszynie kulka. Wysiadł z auta, poczerwieniały i zdyszany, jakby nie pokonał ostatnich dwóch przecznic autem, lecz biegiem.

– Margaret, cieszę się, że jeszcze tu jesteś.

Nikomu nie mówiłam, że zamierzam odejść.

– Znam cię, moja droga – powiedział, jakby czytał mi w myślach. – Wiedziałem, co zrobisz, gdy tylko Robert powiedział mi, że wyjeżdża.

– Rozmawiałeś z nim?

– Miałem się z nim dzisiaj spotkać w banku, ale zadzwonił i odwołał spotkanie. Od razu przejrzałem to kłamstwo. Gdyby miał do załatwienia jakieś sprawy w Tennessee, na pewno bym o tym wiedział.

Już miałam się odezwać, ale mówił dalej.

– Nie przyjechałem tu, żeby wyperswadować ci ten pomysł. Chciałem tylko dać ci to. – Podał mi kopertę. – Na pewno się przyda.

– Nawet nie wiem, dokąd jadę.

Skinął głową.

– Znajdziesz odpowiednie miejsce. Kiedy wrócisz, wszystko już ucichnie. Zobaczysz. Wyjazd dobrze ci zrobi.

A więc jednak nie znał mnie tak dobrze, jak mu się zdawało, ale i tak doceniłam jego starania. Wzięłam kopertę. Nie musiałam jej otwierać, żeby wiedzieć, co jest w środku.

– Tak, kiedy znowu się zobaczymy, rzeczywiście będzie zupełnie inaczej.

Przede wszystkim nie będę miała na palcu obrączki, choć jeszcze nie zdobyłam się na to, by ją zdjąć.

Zrobił krok w moją stronę – wciąż stał za daleko, by mnie objąć, lecz na tyle blisko, by pozwolić sobie na dotyk. W końcu niezręcznie poklepał mnie po ramieniu. Staliśmy tak niczym dwa pełne emocji posągi, lecz żadne z nas nie było w stanie zrobić pierwszego kroku. Zawsze byłam córeczką tatusia w większym stopniu, niż chciałam przyznać. To i tak lepsze niż bycie córeczką mojej matki.

Ostatecznie stał tu przecież przede mną zmartwiony tata. Matka pewnie była w domu i starała się wymyślić jakiś pretekst, żeby do mnie zadzwonić. Przepis na nowe danie, które mogłabym zaserwować Robertowi, skoro znudziła mu się już moja zapiekanka z tuńczykiem („Założę się, że solidny soczysty stek wyciągnie go wcześniej z biura”). A może dowiedziała się, że nie poszłam do pani Trammel na przymiarkę sukni na Bal Debiutantek, i chciała mnie za to zbesztać. Zapomniała, że mam dwadzieścia dwa lata, a więc jestem już dorosła, mam dom i męża i sama mogę umawiać się na przymiarki. Chociaż wcale się nie umówiłam.

Otworzyłam drzwi samochodu, wrzuciłam torby na tylne siedzenie i odwróciłam się z powrotem do taty.

– Do zobaczenia niedługo? – spytał.

Wzruszyłam ramionami. Uśmiechnęłam się.

– Co mam powiedzieć matce?

Zamyśliłam się na chwilę.

– Powiedz jej prawdę. – Jego wersja prawdy w zupełności by jej wystarczyła. – Do widzenia, tatusiu. – Wsiadłam do samochodu.

Położył dłoń na drzwiach i pomógł mi je zamknąć. Ciągle się zacinały, choć Robert obiecał, że je naprawi. Zatrzasnęły się z głuchym odgłosem.

Nareszcie.

– Znikam – oznajmiłam głośno.

* * *

Kiedy dojechałam do Mobile Bay, opuściłam szyby. Ciepłe powietrze mieszające się z zapachem świeżo złowionych ryb i miękkich mulistych brzegów owiewało mi twarz. Zdarłam z włosów gumkę i pozwoliłam, by otulił mnie wiatr.

Wzdłuż grobli w grupkach stali starsi mężczyźni, każdy trzymał w dłoniach patyk z żyłką zanurzoną w błotnistej przybrzeżnej wodzie. Z doku odpłynęła łódź do połowu krewetek, na której boku uroczą pochyłą czcionką wypisana była nazwa Miss Carolina, a majtkowie na jej pokładzie zarzucili do wody sieci.

Nieco mocniej wcisnęłam pedał gazu, choć Robert zawsze powtarzał, żebym przestrzegała ograniczeń prędkości. „Nie ma sensu zwracać na siebie uwagi, Margaret”.

Zabawne, że nigdy nie chciał, by to jego żona znajdowała się w centrum uwagi.

Po drugiej stronie zatoki przejechałam przez znajome miasteczka – Daphne, Montrose, Fairhope – i dotarłam do opuszczonej drogi, wzdłuż której rosły pekany i ciągnęły się otwarte pola. Wiele już razy jeździłam z matką za zatokę, żeby kupić ubrania albo przegryźć coś w Central Café. Spędziliśmy z Robertem długi weekend w Grand Hotelu w czasie pierwszego roku małżeństwa, kiedy nasze relacje były jeszcze w miarę pokojowe i byłam w stanie przymknąć oko na jego występki. Nigdy jednak nie zjeżdżałam z głównych dróg i arterii spokojnych miasteczek za zatoką. To były tereny nieznane.

Na ostatniej tablicy, jaką pamiętałam, widniała nazwa Sweet Bay. Musiałam się wysikać („Och, nie bądź ordynarna”, powiedziałaby matka), zaczęłam się więc rozglądać za miejscem na postój. Wyblakły znak pokierował mnie do Schronienia – „najpilniej strzeżonego sekretu Południa”. Droga dojazdowa była długa i kręta. Zakładałam, że na jej końcu zastanę dom, ale przez drzewa niczego nie było widać. Im dalej jechałam, tym szybciej biło mi serce.

Kiedy wydostałam się spod baldachimu drzew, nacisnęłam hamulec. Zobaczyłam wspaniały wiktoriański dom skąpany w ostatnich promieniach słońca. Przed nim jakaś starsza kobieta zamiatała słomianą miotłą orientalny dywan i wrzeszczała na zadziornego czarno-białego psa. Pies bawił się z nią w ganianego, to podbiegając na dywan, to z niego uciekając. Oboje przerwali swoje zajęcia i odwrócili się, gdy usłyszeli, że podjeżdżam.

Kobieta wskazała mi miejsce parkingowe pod dużym dębem. Kiedy otworzyłam drzwi, spytała:

– Parker, cztery noce? Ciekawa byłam, gdzie się pani podziała. Pomyślałam, że zmieniła pani plany i nie dała mi znać.

– Słucham?

– Pani Parker? Helen Parker? Podwójny pokój na cztery noce? – Zerknęła za moje plecy na samochód. – Przyjechała pani sama? Po co pani podwójny pokój? Mam dziś pełne obłożenie, mogłabym wynająć go komuś innemu, gdyby pani wzięła jedynkę.

Mogłam być, kim zechcę.

– Jedynka wystarczy.

Kobieta kazała mi zaczekać w holu i poszła po klucz. W środku było mnóstwo ludzi. Z niewidocznego radia płynęła muzyka Milesa Davisa. W dużym pomieszczeniu po lewej stronie przy sztalugach przed wysokim oknem siedział mężczyzna. Wokół niego zebrało się kilka innych osób, wygodnie rozpartych na kanapach i krzesłach. Niektórzy palili, jedna osoba popijała brązowy płyn z wysokiej szklanki. Wszyscy żywiołowo gestykulowali, wskazując płótno i widok za oknem. Artysta zaśmiał się i prysnął odrobiną farby w stronę jednej z kobiet.

W kuchni na końcu korytarza przy piecu stała śpiewająca kobieta. Była odwrócona plecami, po których aż do pośladków spływały jej ciemne włosy.

Gospodyni wróciła do mnie z kluczem w dłoni.

– Nazywam się Evelyn DeBerry. Jestem tu właścicielką i pokrótce przedstawię pani panujące tu zasady. – Zerknęła na moją sukienkę w szarą kratkę od Diora i na czarne szpilki bez palców. – Chociaż nie wygląda mi pani na kogoś, kto będzie sprawiał problemy. – Uśmiechnęła się do mnie, a potem wskazała ludzi na kanapach i wywróciła oczami. – Bitnicy.

Wiedziałam, że wyglądałam na przykładną żonę. Właśnie tak powinnam wyglądać i nigdy tego nie kwestionowałam. Przynajmniej do tej pory. Ale nie byłam już przykładna. Uciekłam z potężnym poczuciem wyzwolenia. Zdałam sobie wówczas sprawę, że silniejsza więź łączy mnie z noszącymi berety ludźmi na kanapach niż z panią DeBerry, która z dumą obnosiła się ze swoimi perłami i mimo dzielącej nas różnicy wieku włosy miała podwinięte podobnie jak ja. Czułam na sobie spojrzenia tamtych ludzi. „Jak słodko. June Cleaver we własnej osobie”, zdawały się mówić ich ironiczne uśmiechy.

Gdy pani DeBerry deklamowała listę zasad, ponownie spojrzałam za jej plecy ku salonowi. Wśród artystów siedział mężczyzna, którego z początku nie zauważyłam. Miał na sobie brudne niebieskie dżinsy i koszulę w kratę z długimi rękawami. Żadnego beretu, papierosa, brązowego napoju. Ale miał długie blond włosy. Do ramion. Z jakiegoś powodu ich widok zupełnie mnie zaskoczył. Musiałam się powstrzymać, żeby nie podejść do niego i ich nie dotknąć.

Kiedy przyglądałam mu się ukradkiem, odwrócił się w moją stronę. Moje ciało wbrew woli w odpowiedzi także się do niego odwróciło. W tej trwającej w nieskończoność chwili wszystko, co ze mną związane, znalazło odbicie w jego twarzy – mój wygląd zewnętrzny i wszystko, co kłębiło się wewnątrz, a nie pasowało do mojej powierzchowności. Zupełnie jakbym została wywrócona na lewą stronę.

Po chwili uczucie minęło. Uśmiechnął się lekko, unosząc zaledwie kącik ust, i wrócił do rozmowy. To doświadczenie zbiło mnie z tropu. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, by uspokoić serce.

– Wszystko w porządku, pani Parker? – Dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że pani DeBerry mówi do mnie.

– Nic mi nie jest – odpowiedziałam.

Z trudem odzyskałam zimną krew. Ponownie zerknęłam na mężczyznę. Był teraz odwrócony plecami. Równie dobrze cała ta sytuacja mogła być tylko wytworem mojej wyobraźni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: