Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Domina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Domina - ebook

W pasjonującej kontynuacji Maestry, natychmiastowego bestsellera w rankingu „New York Timesa”, femme fatale Judith Rashleigh kolejny raz wprowadza czytelników w niesamowity i niebezpieczny półświatek wytwornej elity Europy.

Od momentu otwarcia swojej własnej galerii sztuki w Wenecji Judith Rashleigh, teraz Elizabeth Teerlinc, wreszcie może przestać uciekać. Ma pieniądze, styl życia i garderobę, o jakich zawsze marzyła, nie wspominając o zainteresowaniu ze strony rosyjskiego miliardera. Kiedy jednak, w wyniku niespodziewanego spotkania na Ibizie, pojawiają się zwłoki, tym razem nie za sprawą Judith, jej życie znowu znajduje się w niebezpieczeństwie, a ona czuje się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Wydaje się, że uwikłała się w kradzież więcej niż jednego obrazu, a ktoś inny również gotów jest zabić za to, co do niego należy.

Od St. Moritz po Serbię, Judith kolejny raz musi kluczyć po osobliwych krajobrazach bogactwa, ale tym razem zagrożona jest nie tylko jej reputacja, ale o wiele więcej. Jak daleko zaprowadzi Judith jej Wściekłość? Czy wystarczająco daleko, by umknęła śmierci?

Domina, druga część niezapomnianej trylogii, to kolejny seksowny, bezwzględny i dekadencki thriller mistrzyni L.S. Hilton i przygoda, która popchnie Judith dalej niż ona sama się spodziewała.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-212-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Osiem tygodni wcześniej…

Ubierałam się, słuchając płyty Cole’a Portera. Miss Otis Regrets w interpretacji Elli Fitzgerald. Muzyka sprawiła, że na mojej twarzy zagościł uśmiech. Zmieniłam sypialnię w moim mieszkaniu przy Campo Santa Margherita w garderobę z markowymi szafami Molteni, w których wszystkie buty, torebki, apaszki, sukienki i żakiety są zawsze pod ręką. To był drugi powód, dla którego się uśmiechałam. Mieszkanie znajdowało się na piano nobile i rozciągał się z niego widok na plac z białego kamienia, dawny targ rybny. Zburzyłam ścianę w salonie, by uzyskać większą przestrzeń. Wannę umieściłam u stóp łóżka na masywnym cokole z zielonego marmuru, naprzeciw jednego z trzech łukowych okien. Łazienkę, wyłożoną antycznymi, perskimi kafelkami, urządziłam za garderobą, w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się klatka schodowa. To była jedna z wielu atrakcji domu Elisabeth Teerlinc. Architekt marudził coś o dźwigarach i pozwoleniach, ale w ciągu dziewięciu miesięcy, które upłynęły od mojego przyjazdu do Wenecji, zdążyłam odkryć, że odpowiednia sumka pozwala się wykupić od kary za dużo większe grzechy. Powiesiłam na ścianach nabyte w Paryżu obrazy – prace Fontany, Zuzannę i starców oraz rysunki Cocteau – i dodałam kolejne, współczesne dzieło: mały obraz Agnes Martin bez tytułu, w białe i jasnoszare linie, który kupiłam przez Paddle8, internetowy dom aukcyjny z siedzibą w Nowym Jorku. Pozostałe drobiazgi z mojego paryskiego mieszkania również przyjechały ze mną – z wyjątkiem bezgłowych zwłok niejakiego Renauda Clereta, które pozostały w zabitej gwoźdźmi skrzyni w magazynie dzieł sztuki niedaleko Château de Vincennes. Bardziej od tego, czym mnie straszył architekt, obawiałam się, że wspomniana skrzynia kiedyś zacznie przeciekać.

W rogu lustra tkwiło ręcznie wypisane zaproszenie na moją pierwszą wystawę. Elisabeth Teerlinc zaprasza Panią/Pana do Galerii Gentileschi… Upinając włosy, kolejny raz przebiegłam wzrokiem słowa. Udało mi się – teraz byłam Elisabeth Teerlinc, a Judith Rashleigh wydawała się zaledwie ułudą, nazwiskiem w nieużywanym paszporcie schowanym w szufladzie biurka. Musnęłam dłonią sukienki wiszące na wieszakach w idealnym porządku, podziwiając śliskość dżerseju i delikatny ciężar dobrego jedwabiu. Na wernisaż wybrałam dopasowaną sukienkę Figue z czarnego jak atrament szantungu, zapinaną z tyłu niczym quipao na maleńkie, turkusowe i złote guziki. Materiał błyszczał i wił się pod moimi palcami. Zdecydowałam się na typowy kostium statecznej właścicielki galerii, ale gdzieś w głębi mojej duszy maleńki jednorożec zarzucał grzywą. Powoli uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze. Liverpool był bardzo daleko.

Jednym z dorywczych zajęć mojej matki była praca sprzątaczki niedaleko Sefton Park, w eleganckiej, wiktoriańskiej enklawie drzew i ogrodów zimowych w pobliżu centrum miasta. Z naszego osiedla trzeba tam było jechać trzema autobusami. Pewnego dnia, kiedy miałam około dziesięciu lat, po lekcjach zorientowałam się, że zapomniałam swojego klucza, i pojechałam szukać matki.

Domy były ogromne, z czerwonej cegły, z mnóstwem wykuszy. Kilka razy nacisnęłam przycisk dzwonka, ale nikt nie zszedł, więc nerwowo szarpnęłam za klamkę. Drzwi nie były zamknięte. W korytarzu poczułam zapach woskowej pasty do mebli i delikatną woń kwiatów. Wokół jasnego, kwadratowego dywanu widać było drewnianą podłogę, a przestrzeń pomiędzy drzwiami i szerokim łukiem schodów wypełniały półki pełne grubych, ciężkich książek. Było bardzo cicho. Delikatnie zamknęłam za sobą drzwi. Nie słyszałam szumu telewizora, urywanych krzyków kłócących się par i bawiących się dzieci, huczących silników ani walczących zwierzaków. Tylko… cisza. Chciałam wyciągnąć dłoń i dotknąć grzbietów książek, ale się nie odważyłam. Ponownie zawołałam mamę i w końcu się pojawiła – ubrana w dres, który wkładała do sprzątania.

– Judith?! Co ty tu robisz? Wszystko w porządku?

– Tak, tylko zapomniałam klucza.

– Okropnie mnie przestraszyłaś! Myślałam, że to włamywacz.

Wyraźnie zmęczona, potarła twarz.

– Będziesz musiała poczekać, jeszcze nie skończyłam.

U stóp schodów stało duże krzesło, a obok niego wysoka lampa. Zapaliłam ją i pomieszczenie jakby się nagle skurczyło. Wszystko wokół mnie lśniło. Było cicho i przytulnie. Zsunęłam z ramion tornister, postawiłam go starannie pod krzesłem, a potem wróciłam do półek.

Wybrałam tę książkę chyba dlatego, że podobał mi się kolor grzbietu – żywy, jaskrawy róż, a na nim złote litery tytułu: Vogue. Paris. 50 ans. To była książka o modzie, ze zdjęciami kobiet w niezwykłych strojach i biżuterii, z pokrytymi idealnym makijażem twarzami. Powoli odwracałam stronę za stroną, urzeczona głębokimi kolorami. Jedna z fotografii przedstawiała kobietę w jasnożółtej sukni balowej z rozłożystą spódnicą. Pędziła przez ruchliwą ulicę, jakby chciała zdążyć na autobus. Byłam oczarowana. Przewracałam strony i patrzyłam, przewracałam i patrzyłam. Nie zdawałam sobie sprawy, ile czasu upłynęło, aż w końcu poczułam się głodna. Ze skrzypnięciem wstałam z krzesła i właśnie ostrożnie odkładałam książkę na siedzenie, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem. Spłoszona skuliłam się w poczuciu winy.

– Co ty tutaj robisz? – W ostrym kobiecym głosie słychać było nutkę lęku.

– Przepraszam, bardzo przepraszam. Jestem Judith. Zapomniałam klucza. Czekałam na mamę. – Niezdarnym gestem wskazałam drzwi, które pochłonęły moją matkę, jak mi się wydawało, wiele godzin temu.

– Och, rozumiem. Jeszcze nie skończyła?

Kobieta gestem zachęciła mnie, bym poszła za nią korytarzem na tył domu, gdzie znajdowała się duża, przytulna kuchnia.

– Halo!

Za stołem stała kanapa, której jasne poduszki zostały zrzucone na podłogę, by zrobić miejsce dla mojej matki.

– Halo!

Obok sofy dostrzegłam butelkę, a rezygnacja w głosie kobiety uświadomiła mi, że nie był to pierwszy raz. Matka musiała podwędzić wino z lodówki.

– Położyłam się tylko na chwilę…

Myślałam, że się spalę ze wstydu. Kobieta podeszła zdecydowanym krokiem do kanapy i pomogła matce usiąść, stanowczo, ale uprzejmie.

– Już o tym rozmawiałyśmy, prawda? Przykro mi, ale lepiej, żeby pani więcej do nas nie przychodziła. Jest tu pani córka. – Nacisk, z jakim wymówiła słowo „córka”, sugerował, że było jej mnie szkoda.

– Przepraszam, ja tylko… – Matka obciągała dres, próbując doprowadzić się do porządku.

– W porządku, ale niech pani już idzie – powiedziała kobieta bardziej stanowczo. – Proszę wziąć swoją torebkę, a ja pójdę po pieniądze. – Nie zachowywała się jak jędza. Była zażenowana tym, co robi, a jej opanowany, rzeczowy ton miał to zamaskować i sprawić, że znikniemy z jej domu wraz z naszą nędzą.

Wróciłam do holu i stanęłam przy drzwiach z plecakiem. Dość się już nasłuchałam. Kiedy kobieta wręczyła mamie dwa dwudziestofuntowe banknoty, musiała pochwycić moje spojrzenie wędrujące w kierunku książki.

– Może ją weźmiesz? Jako prezent. – Wcisnęła mi ją, już na mnie nie patrząc. Oddała mi książkę, jakby nic nie znaczyła.

– Pieprzona, snobistyczna krowa – mamrotała matka, ciągnąc mnie w stronę przystanku autobusowego.

Kiedy już dojeżdżałyśmy do domu, dała mi swój klucz i wysiadła przystanek wcześniej, obok pubu. Ze smutkiem pomyślałam o tamtych czterdziestu funtach. Wiedziałam, że już ich nie zobaczymy. Przyrządziłam sobie fasolkę na toście i wyjęłam książkę. Na wewnętrznej stronie okładki widniała cena: sześćdziesiąt funtów. Sześćdziesiąt funtów za książkę, a kobieta ją po prostu oddała. Włożyłam zdobycz ostrożnie pod łóżko i przeglądałam tak często, że z czasem znałam na pamięć nazwiska wszystkich fotografów i projektantów. Nie chodziło o to, że chciałam mieć te stroje. Myślałam po prostu, że człowiek, który je posiada, czuje się inaczej. Jeśli ma się takie rzeczy, każdego dnia można wybierać, kim chce się być. Wyglądem zewnętrznym można kontrolować swoje wnętrze.

Wybrałam wysokie szpilki i przed włożeniem przetarłam je szmatką. Być może jedyną rzeczą, która łączyła Elisabeth Teerlinc i Judith Rashleigh, był fakt, że żadna z nich nie zatrudniała służącej. W końcu przemiana w Elisabeth wymagała o wiele więcej niż tylko sprawienia sobie drogiej garderoby. Zbroja chroni prawdziwie tylko wtedy, gdy jest niewidzialna, i właśnie na tym polu toczyła się prawdziwa batalia. Ważniejsze od nauki i zdawania egzaminów było zachowanie wiary, że mogę wygrać, wyrwać się z nędznego osiedla, gdzie dorastałam. Musiałam się pilnować, by nie dać się wciągnąć w plugawe życie matki. Opierać się drwinom na szkolnych korytarzach, codziennym podstępnym głosom szepcącym za moimi plecami „szmata”, „suka” – tylko dlatego, że chciałam więcej. Nauczyłam się nienawidzić innych dziewczyn, a potem je ignorować – bo czymże będą za kilka lat, jak nie zniszczonymi twarzami wyglądającymi znad dziecięcych wózków w kolejce do autobusu? To było łatwe. Trudniej było wyplenić z siebie wszelkie ślady żałosnej proletariuszki, jaką się czułam, kiedy wreszcie się dostałam na uniwersytet. Bo ludzie potrafią dostrzec wszystko: nie tylko smutne dziecko marzące pod kołdrą nad swoją drogocenną książką ze zdjęciami o modzie i małą kolekcją pocztówek z dziełami sztuki, ale żałosne, pełne tęsknoty serce w środku. Kiedy wsiadłam na Lime Street do pociągu jadącego na południe, postanowiłam, że ta dziewczynka ma zniknąć. Powoli, ale skutecznie pozbyłam się akcentu, nabrałam ogłady i manier, nauczyłam się kilku języków. I niczym rzeźbiarz obrabiający marmur uformowałam i wygładziłam swój pancerz.

To jednak wciąż był początek drogi ku przyszłej Elisabeth. Przez chwilę, kiedy zdobyłam posadę w prestiżowym londyńskim domu aukcyjnym, wierzyłam, że mi się udało, lecz szybko się okazało, że brak mi pieniędzy i koneksji, by się wznieść ponad poziom korporacyjnego popychadła. Dlatego zatrudniłam się dodatkowo jako hostessa w Gstaad Club. Byłam pewna, że lepszy strój i ładniejsza fryzura zapewnią mi sukces. Pozbyłam się tej wzruszającej iluzji, kiedy odkryłam, że mój szef Rupert jest zamieszany w fałszerski przekręt. Zwolnienie mnie zajęło mu mniej niż pięć minut. Wówczas James, jeden z klientów klubu, zaproponował mi weekend na Riwierze i od tego momentu na jakiś czas sprawy się trochę… skomplikowały. Koniec końców jednak wyszłam na prostą, gdyż znalazłam i sprzedałam falsyfikat, przez który zostałam zwolniona, a zarobione pieniądze spożytkowałam na wyjazd do Paryża, gdzie zostałam marszandką. Co prawda było po drodze parę ofiar. James nie wrócił do Londynu, chociaż nie całkiem z mojej winy. Podobny los spotkał Camerona Fitzpatricka, to jest marszanda, któremu ukradłam falsyfikat, moją dawną kumpelę ze szkoły Leanne i Renauda Clereta, policjanta rozpracowującego mnie pod przykrywką. A na koniec Juliena, chciwego właściciela paryskiego seksklubu. Stąd przeprowadzka do Wenecji i przemiana w Elisabeth Teerlinc – konieczna tym bardziej, że wolałam uniknąć zalotów niejakiego Romera da Silvy, inspektora policji i kolegi Renauda. Zatuszowanie wszystkiego wymagało wielkiego sprytu, ale na szczęście maska, za którą się skryłam, spełniła swoje zadanie, gdyż ludzie widzieli we mnie wyłącznie to, co chcieli zobaczyć. Może więc to prawda, co mówią, że koniec końców liczy się wnętrze?2

– Pani Teerlinc? Elisabeth Teerlinc?

– Tak, to ja.

– Nazywam się Tage Stahl. Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe, że się wdarłem bez zaproszenia, ale zafascynowały mnie wystawiane prace.

– Niezmiernie mi miło.

– Od dawna prowadzi pani tę galerię?

– Nie, dopiero od wiosny.

– Wspaniałe miejsce.

– Dziękuję. Życzę miłego zwiedzania.

Klient pożeglował w kierunku gości. Chociaż Gentileschi mogła pomieścić zaledwie około trzydziestu osób, miałam wrażenie, że kłębił się ich tu cały tłum. Owszem, może i moją galerię dało się przemierzyć piętnastoma krokami, ale każdy jej skrawek należał do mnie. Mieściła się na parterze opuszczonego budynku portowego na samym skraju wyspy, obok przystanku vaporetto San Basilio. Prosta, funkcjonalna, dziewiętnastowieczna budowla kontrastowała z przepięknym widokiem na wschodnią część wyspy Giudecca. Piękno Wenecji to nudny temat, skoro nie możesz powiedzieć nic, czego ktoś już przed tobą nie wyraził lepiej, ale właśnie dlatego moja galeria tak mi się podobała. Była ukłonem złożonym historii miasta, którego bogactwo i urok zbudowano na żegludze, znoju i orientalnych przyprawach.

Na swoją pierwszą włoską wystawę zaprosiłam serbskich artystów z Xaoc Collective, grupy tworzącej w belgradzkim squacie. Ich dzieła, wyszywane kolaże i płótna przedstawiające dziwaczne, tajemnicze przedmioty, nawiązywały do sztuki ludowej i były celowo apolityczne. Do tego miały równie przyjemne dla oka ceny. I sprzedawały się. Naprawdę się sprzedawały! Postanowiłam zacząć od skromnego wernisażu w sierpniu. Kiedy wiosną przez Wenecję przetoczyła się karawana Biennale, Elisabeth Teerlinc zdążyła poznać wiele osób, które wypada znać, ale musiało upłynąć jeszcze sporo czasu, by sobie zdobyła reputację. Względnie spokojne miesiące w okolicach festiwalu filmowego, kiedy miasto należy głównie do rzeszy turystów i niewielkiej liczby obsługujących ich mieszkańców, były idealnym czasem na kultywowanie kontaktów i ugruntowywanie nowej tożsamości. Wszystko w ramach przygotowań do mojej imprezy.

Spędziłam całe tygodnie na wypisywaniu zaproszeń na wystawę, formułowaniu krótkiego komunikatu prasowego, wybieraniu papieru do katalogu – zdecydowałam się na lnianą fakturę i idealny odcień szarości – i negocjowaniu z firmą malarską, by kolejny raz pobielili ściany galerii. (Nabywcy sztuki współczesnej oczekują białych ścian, tak jak oczekują, że prace będą prowokacyjne, wieloznaczne i wywrotowe). Z pozoru niewiele różniło się to od harówki, którą odwalałam w domu aukcyjnym w Londynie, ale ta różnica była kluczowa. Przede wszystkim miałam porządne biurko, Poltrona T13, wzorowane na modelu Albiniego z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, które naprawdę robiło wrażenie, przynajmniej na włoskich gościach. Mogłam przy nim siedzieć i nikt mi nie wyrzucał nieróbstwa. Nie dorobiłam się jeszcze asystentki. Zatrudniłam tylko kilkoro studentów uniwersytetu do rozdawania prosecco i odbierania okryć od gości. Nie spoufalałam się z nimi, więc zwracali się do mnie „signora Teerlinc”.

Przez chwilę żałowałam, że nie mogę się cofnąć w czasie i pokazać młodziutkiej Judith tego, co ją czeka w przyszłości. Goście i kieliszki były prawdziwe, podobnie jak ręcznie wypisane etykietki, którymi studenci oznaczali, jedna po drugiej, kupione prace. Stojąc tam, opanowana, elegancka i pewna siebie, nawet ja, Elisabeth Teerlinc, czułam się prawdziwa. Może i nie odniosłam Bóg wie jak wielkiego sukcesu, ale to nie znaczy, że spoglądałam na swe dokonania zawstydzona. Przeciwnie – czułam się wniebowzięta.

Po drugiej stronie sali mężczyzna o skandynawskiej prezencji i takimże nazwisku – Tage Stahl – kartkował leniwie mój starannie napisany katalog. Widziałam, jak przywołuje jednego ze studentów i wyjmuje portfel. Kupował. Chciałam podejść do niego, ale ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Odwróciłam się. Starszy mężczyzna, pomimo upału ubrany w szykowną tweedową marynarkę. Uznałam, że musi być zagubionym turystą albo profesorem z pobliskiego uniwersytetu Ca’ Foscari, lecz akcent, który objawił się w pierwszych, ostrożnie wypowiedzianych po angielsku słowach, zasugerował mi, że jest Rosjaninem. Nerwowo spróbowałam powiedzieć w jego języku „dobry wieczór”.

– Mówi pani po rosyjsku?

– Niestety, niezbyt dobrze. – Przeszłam na angielski. – Czym mogę panu służyć?

– Pani Elisabeth Teerlinc, prawda?

– Owszem, to ja.

Wręczył mi wizytówkę – formalnie, z lekkim ukłonem. Widniało na niej jego nazwisko – dr Ivan Kazbich – i adres galerii w Belgradzie. W takim razie musiał słyszeć o Xaoc.

– Bardzo mi miło. Przyszedłem porozmawiać z panią w imieniu mojego mocodawcy. Czy poświęci mi pani kilka minut?

– Och, naturalnie – odparłam zaintrygowana.

– Wolałbym porozmawiać z panią w cztery oczy.

Zerknęłam na zegarek. Siódma dwadzieścia pięć.

– Oczywiście, jeśli zechciałby pan chwilę poczekać. Wernisaż zaraz się skończy.

Mężczyzna rozejrzał się po ścianach. Stahl najwyraźniej kupił trzy ostatnie prace, ponieważ na wszystkich już widniały wypisane szkarłatnym tuszem etykietki „sprzedane”.

– Musi być pani bardzo zadowolona.

– Owszem. Proszę mi na moment wybaczyć.

Poszłam zamienić słowo ze Stahlem, który wyraźnie się ociągał, podczas gdy ostatni z gości gromadzili się już przy drzwiach, żegnając się i rozmawiając o planach na wieczór. Zapytał, czy chciałabym dołączyć do niego w barze U Harry’ego. To jedno zdanie powinno mi było powiedzieć wszystko, co w tamtym momencie potrzebowałam o nim wiedzieć. Skoro Wenecja jest najwspanialszym dziełem, jakie nasz gatunek kiedykolwiek stworzył, to z jakiego powodu ktoś miałby jeść kolację w jedynym lokalu bez widoku, gdzie jedyną rzeczą, którą można obserwować, jest ponura groteska odgrywana przez pozostałych gości? Ugryzłam się w język i wyjaśniłam, że mam spotkanie, po czym wyprowadziłam go uprzejmie, choć stanowczo na nabrzeże, gdzie zamglone niebo właśnie zaczynało zmieniać kolor z szafirowego na ciemnożółty. Podziękowałam pomocnikom, którzy złożyli na stos katalogi i uprzątnęli butelki i kieliszki, zapłaciłam im gotówką i zamknęłam za nimi drzwi, a następnie podeszłam do doktora Kazbicha.

– Przepraszam, że musiał pan czekać.

– Nic nie szkodzi.

Kazbich wyjaśnił mi, że pracuje dla kolekcjonera, którego interesuje wycena jego prac zgromadzonych we Francji, i spytał, czy świadczę takie usługi. Przez jakiś czas nie zajmowałam się tymi sprawami, ale kiedyś wyceniałam prace w domu aukcyjnym w Londynie, niektóre z zaskakującymi efektami.

– To… znaczna kolekcja – kontynuował Kazbich.

Wiedziałam, co to znaczy. Zapytałam, czy jego klient rozważał zatrudnienie jednego ze specjalistów z IFAR-u, czyli Międzynarodowej Fundacji ds. Poszukiwania Dzieł Sztuki, on zaś odbił piłeczkę, zapewniając, że nie chodzi tu o kwestię pochodzenia dzieł. Jego delikatny uśmiech sugerował, że każde z nas wie, co druga strona ma na myśli. To miała być wyłącznie prywatna wycena. Prywatna, więc podejrzana, o czym również oboje wiedzieliśmy. Była to oferta, której żadna szanująca się dziewczyna nie powinna przyjmować, przynajmniej do czasu, gdy pozna cenę. Na początek tajemniczy zleceniodawca oferował pokrycie wydatków i opłatę za konsultację w wysokości dwudziestu tysięcy euro, a po przedstawieniu raportu – kolejne sto tysięcy. Miałam go odwiedzić, by obejrzeć prace, a potem w ciągu dwóch tygodni skończyć wycenę.

– Byłabym bardzo zainteresowana – odpowiedziałam natychmiast.

Uznałam, że osoba oferująca takie kwoty nie byłaby zachwycona trwonieniem czasu na hamletyczne rozterki i dywagacje. Zupełnie mnie nie interesowało, co klient zamierzał zrobić z wyceną. Doktor Kazbich wręczył mi sztywną, kremową kopertę i czekał niecierpliwie, aż ją otworzę. Wewnątrz znajdował się czek bankierski na nazwisko Elisabeth Teerlinc, opiewający na pierwszą z wymienionych kwot, oraz kartonik z nazwiskiem. Paweł Jermołow.

Przez chwilę wpatrywałam się tępo w nazwisko na wizytówce. Niezbyt często czuję się zszokowana, ale… Paweł Jermołow?! Miałam szansę zobaczyć obrazy Pawła Jermołowa! A raczej – Paweł Jermołow uważał, że jestem na tyle dobra, by obejrzeć jego obrazy. Kazbich chyba wiedział, że aby je zobaczyć, z chęcią oddałabym mu czek i jeszcze dorzuciła własny, z nazwiskiem Jermołowa.

Skład kolekcji Jermołowa był wielką tajemnicą, przedmiotem zarówno legend, jak i zawistnych plotek. Rosyjski oligarcha miał reputację poważnego nabywcy, ale nie pojawiał się w galeriach osobiście i wolał dokonywać zakupów poprzez rozmaitych anonimowych pośredników. Łączono go z wygranymi aukcjami dzieł Matisse’a, Picassa, a w ciągu ostatnich pięciu lat, co bardziej nietypowe – pracy Jacopa Pontorma. Również jeden z obrazów Pollocka z pewnością kupiono w imieniu jednej z jego spółek.

No i były medaliony Botticellego, czyli „Botticelli Jamesona”, bo tak je określano, od nazwiska amerykańskiego przemysłowca, który w dziewiętnastym wieku wywiózł je w podejrzanych okolicznościach z Włoch. Z czasem wieść o miejscu ich pobytu płynnie przeszła z poziomu plotek w sferę teorii spiskowych. Bliźniaczych medalionów zatytułowanych Zwiastowanie i Madonna z Dzieciątkiem nie pokazano publicznie przez sto pięćdziesiąt lat. Niektórzy domorośli eksperci, zwłaszcza internetowi, powątpiewali w ich istnienie, twierdząc, że spłonęły wraz z posiadłością Jamesona na północy stanu Nowy Jork. Inni jednak utrzymywali, że pożar był aranżowany, a odszkodowanie wypłacone za rzekomo zniszczone dzieła powiększyło gromadzony przez trzy pokolenia, a w ostatnim czasie kurczący się rodzinny majątek. Jeszcze inni znowuż twierdzili, że widzieli dzieła w Katarze czy Korei. Nazwisko Jermołowa kojarzono z szemraną sprzedażą owych prac w Zurychu, dziesięć lat temu, ale nikt nie miał całkowitej pewności, że faktycznie weszły w skład jego kolekcji.

– Moja odpowiedź brzmi „tak”. Proszę powiedzieć panu…

Doktor przerwał mi teatralnym gestem, przykładając palec do ust.

– Mój mocodawca oczekuje pełnej dyskrecji.

– Oczywiście, proszę wybaczyć.

– Zatem… znakomicie, pani Teerlinc. Ma pani moją wizytówkę. Kiedy będzie pani gotowa do podróży, proszę się ze mną skontaktować, a ja poczynię stosowne przygotowania.

Doktor Kazbich nie miał na głowie kapelusza, ale kiedy drzwi galerii zamykały się za nim, byłam pewna, że dotknął w pożegnalnym geście wyimaginowanego ronda.

Wkrótce potem, wróciwszy do swego mieszkania na Campo Santa Margherita, rozkoszowałam się w kąpieli kieliszkiem soave, ściskając w dłoni wizytówkę niczym talizman. Uwielbiałam tak leżeć wczesnym wieczorem i słuchać dzieci bawiących się w dole na placu. Dziewczynki skakały przez skakanki ze sznura do bielizny, chłopcy grali w piłkę i szaleli na deskorolkach, sprzedawcy pakowali skrzynki kałamarnic i małych krabów zwanych moleche, a kawiarnie wypełniały się turystami i studentami. Czułam się tak… swojsko.

Próbowałam wyobrazić sobie dzieła z kolekcji Jermołowa. Jedyną rzeczą, jakiej brakowało mi z pracy w domu aukcyjnym, były same obrazy. Do tej pory udało mi się uniknąć zajmowania się pracami, którymi bym w rzeczywistości gardziła, ale też nie mogłam udawać, że obrazy, które Galeria Gentileschi właśnie sprzedała, były czymś więcej niż wielkoformatowym badziewiem. Brakowało mi nie tylko tego nagłego uderzenia czystego piękna, ale również przywileju spędzania czasu z obrazami, niemal erotycznego wyczekiwania wywoływanego przez powolne odkrywanie dzieł, tego, że można wpaść w zachwyt nad obrazem, patrzeć na niego po raz nie wiadomo który i nadal być poruszonym, zaniepokojonym, zdumionym. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym z całą klasą po raz pierwszy odwiedziłam National Gallery. Ta wizyta zmieniła moje życie i od tego momentu jedyną rzeczą, która mnie nie zawiodła, były obrazy. No i fajki, chyba.

Rozmyślając o planach na jesień, zdałam sobie sprawę, że propozycja Jermołowa nie tylko nadzwyczaj mi pochlebiała, ale też pojawiła się w idealnym momencie. Wiedziałam, że zyski z wystawy bałkańskiej przez pewien czas wystarczą na pokrycie wydatków galerii, ale mieszkanie i prace remontowe pochłonęły niemal połowę moich funduszy. Bycie bogatą jest bardzo drogie. Kiedy przyjechałam do Wenecji dziewięć miesięcy temu, mogłam wynająć jakieś lokum, ale pragnienie posiadania mieszkania – a nawet domu – które należałoby bezspornie do mnie, było silniejsze niż rozwaga. Mieszkanie należało do firmy Gentileschi, a zapłaciłam za nie gotówką przez panamski bank obsługujący galerię. Miałam nadzieję, że w końcu przeniosę się na rynek wtórny i będę sprzedawała dobre obrazy z drugiej ręki, ale na razie nie miałam przypływu gotówki, by zajmować się czymś więcej niż dziełami „młodych artystów” poniżej pułapu stu tysięcy. Jednak sztuka nowoczesna, która nie miała żadnej wartości poza pieniężną, bywała niezmiernie lukratywna, jeśli towarzyszyła jej moda. Potrzebowałam więc na nowy sezon czegoś efektownego, odkrycia, które będę mogła kupić tanio i sprzedać drogo przyszłej wiosny. Zaciekawiła mnie na przykład pewna Dunka, absolwentka londyńskiej akademii Saint Martin’s. Widziałam w sieci jej wystawę dyplomową, na której prezentowała serię prostych grafik – dziwnie frapujących złotawych okręgów na ciemnym tle, które bardzo efektownie prezentowałyby się oświetlone ckliwym światłem Laguny. Gdyby udało mi się je zdobyć, mogłabym zorganizować wernisaż o zmierzchu. Musiałam też skupić się na nauce rosyjskiego. Ze względu na tłumy Rosjan kupujących dzieła sztuki na Zachodzie już dawno wydawał mi się przydatnym narzędziem w mojej branży, ale teraz wyglądało na to, że będę potrzebowała go wcześniej, niż myślałam. Nie łudziłam się, że będę konwersować z Jermołowem w jego ojczystym języku (gdyby się raczył pojawić), ale zaczynałam coraz lepiej przyswajać rosyjską wymowę i uznałam, że powinnam się nauczyć podstawowych zwrotów grzecznościowych.

Znalazłam więc Maszę, byłą śpiewaczkę operową, która mieszkała na prawdziwej mansardzie za teatrem La Fenice i tam też udzielała lekcji rosyjskiego. Moja nauczycielka była rodowitą Wenecjanką, dzieckiem, jak twierdziła, pary rosyjskich śpiewaków operowych, którzy uciekli ze Związku Radzieckiego podczas tournée po Włoszech tuż po drugiej wojnie światowej. Mimo to nadal mówiła po włosku z silnym akcentem, a jej mroczna kawalerka, do której szło się po coraz węższych schodach aż na szóste piętro kamienicy, przypominała scenografię z amatorskiej inscenizacji Czechowa. Na każdej wolnej powierzchni, która nie była przyozdobiona chustami z ciężkimi frędzlami, poustawiano ikony. Był też prawdziwy samowar, półki z tomikami rosyjskiej poezji, a w powietrzu unosiła się nieprzyjemna woń gotowanej tłustej wieprzowiny. Masza musiała dobiegać osiemdziesiątki i choć jej noga nigdy nie postała w rodzinnym kraju, twierdziła, że jest potomkinią „Białych Rosjan”, przedstawiała scenki z petersburskiego salonu swoich rodziców, które mogła zaczerpnąć jedynie z powieści, i kręcąc nosem, poprawiała błędy popełniane przez prezenterów rosyjskich stacji radiowych, które nastawiała, bym mogła ćwiczyć język.

– „Of” – rzucała z obrzydzeniem i przewracała oczami pod wielką broszką farbowanych na czarno, tapirowanych włosów. – Nie „ow”! Tragedia, tragedia. – Utyskiwała, jakby wszelkie zło stalinizmu ujawniło się w błędnym udźwięcznieniu końcówki otczestwa.

Jednym słowem: Masza była cudowną starą oszustką. Może dlatego tak ją lubiłam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: