Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Droga do odkupienia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Droga do odkupienia - ebook

„Po wstrząsającym prologu każdy kolejny rozdział wciąga czytelnika jak czarna dziura. Przeczytajcie tę powieść.

A potem sięgnijcie po inne jego książki. Naprawdę warto!” David Baldacci

Policjantce z Karoliny Północnej, Elizabeth Black, grozi zarzut podwójnego zabójstwa. Kobieta zastrzeliła gwałcicieli, którzy w opuszczonym domu przetrzymywali osiemnastoletnią Channing Shore. Ze względu na fakt, że biała policjantka oddała kilkanaście strzałów do dwóch czarnoskórych mężczyzn, sprawa nabiera wielkiego rozgłosu.

Jednak Elizabeth pozostaje dziwnie obojętna na rozwój wewnętrznego śledztwa. Problemy osaczają ją jeszcze bardziej, gdy Adrian Wall – gliniarz, w którym kiedyś była zakochana – wychodzi z więzienia zwolniony przedterminowo po trzynastu latach odsiadki, skazany za morderstwo, jednak mimo przytłaczających dowodów Elizabeth zawsze była przekonana, że to nie on zabił Julię Strange.

Żądny zemsty syn jego domniemanej ofiary omal nie zabija Adriana, który wkrótce znów staje się obiektem podejrzeń, gdy w podobnych okolicznościach ginie kolejna kobieta…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-120-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Chciałbym podziękować za życzliwość, wsparcie i cierpliwość Sally Richardson, Johnowi Sargentowi, Thomasowi Dunne, Kate Parkin, Nickowi Sayersowi, Jennifer Enderlin, Pete’owi Wolvertonowi, Christianowi Rohrowi i Esther Newberg. Jak zawsze przyjaciele i rodzina liczą się najbardziej, ale niezachwiane wsparcie znakomitych wydawców, redaktorów i agentów ma ogromne znaczenie.

Gdyby nie wytężone wysiłki i głębokie zaangażowanie ludzi znających się na rzeczy, niewielu książkom udałoby się osiągnąć sukces, z czego mało kto zdaje sobie sprawę tak dobrze jak autor powieści. Dlatego oprócz wymienionych powyżej osób jestem również niezmiernie wdzięczny Emmie Stein, Jeffreyowi Capshew, Kenowi Hollandowi, Cathy Turiano, Kennethowi J. Silverowi, Paulowi Hochmanowi, Jeffowi Dodesowi, Tracey Guest, Emi Battaglii, Justinowi Valleli, Jimmy’emu Iacobellemu i Michaelowi Storringsowi. Pragnę także podziękować doskonałym fachowcom z działu sprzedaży wydawnictwa Macmillan.

Nie mogę także pominąć sędziego Jamesa Randolpha, który doradzał mi w kwestiach prawnych. Wszelkie błędy w tej materii biorę na siebie. Jestem również wdzięczny Markusowi Wilhelmowi, który zawsze udzielał mi wsparcia. Inman Majors czytał pierwsze szkice mojej powieści i służył mi wnikliwymi uwagami. Szczególne podziękowania kieruję pod adresem chłopców z The Hung Jury – Corbana, Johna, Inmana i Chada – podziwiam was i jestem zachwycony tym, co wspólnie stworzyliśmy.

Moja żona jak zwykle okazywała mi świętą cierpliwość, a dzieci spisały się na medal. Dlatego na koniec dziękuję właśnie im – Katie, Saylorowi i Sophie. Bez was to wszystko nie miałoby sensu.Wczoraj

Jej wyjątkowe piękno brało się z tego, że nie zdawała sobie sprawy z własnej doskonałości. Obserwował ją dostatecznie długo, żeby się tego domyślić, ale jego przypuszczenia potwierdziły się dopiero wtedy, kiedy poznał ją osobiście. Była skromna, nieśmiała i łatwo ulegała wpływom. Przypuszczalnie brakowało jej pewności siebie albo nie należała do szczególnie bystrych. Może czuła się samotna lub nie umiała znaleźć swojego miejsca w tym skomplikowanym świecie.

Tak naprawdę nie miało to znaczenia.

Wyglądała odpowiednio, jednak o wszystkim decydowały oczy.

Jej oczy błyszczały, gdy kroczyła po chodniku ubrana w letnią sukienkę, która falowała luźno wokół kolan, ale nie było w tym nic nieprzyzwoitego. Podobały mu się zwiewne fałdy sukienki i zgrabne ruchy nóg i rąk dziewczyny. Miała bladą skórę i była spokojna. Wolałby trochę inną fryzurę, ale tej też nie mógł nic zarzucić.

Tak naprawdę chodziło mu o oczy.

Musiały być przejrzyste i głęboko, ufnie spoglądać, więc obserwował ją czujnie, aby mieć pewność, że nic się nie zmieniło w ciągu tych kilku ostatnich dni, odkąd umówili się na spotkanie. Rozglądała się dokoła ze skruszoną miną i z daleka wyczuwał jej zgorzknienie wywołane nieudanymi związkami i bezsensowną pracą. Spodziewała się więcej po swoim życiu. Rozumiał to dużo lepiej niż większość mężczyzn.

– Cześć, Ramono.

Bez zażenowania utrzymywała dystans, kiedy znaleźli się już tak blisko siebie. Jej ciemne rzęsy rzucały cienie na zaokrąglone policzki. Opuściła głowę pod takim kątem, że nie mógł podziwiać doskonałej linii jej szczęki.

– Miło mi, że się na to zdecydowaliśmy – powiedział. – Myślę, że to będzie dobrze spędzone popołudnie.

– Dziękuję, że znalazłeś czas – odparła, wciąż patrząc w dół, a na jej twarzy pojawił się rumieniec. – Wiem, że jesteś zajęty.

– Przyszłość ma znaczenie dla każdego z nas. Wybór drogi życiowej, kariera zawodowa, rodzina, osobista satysfakcja. Trzeba to wszystko przemyśleć i zaplanować. Nikt nie musi robić tego w pojedynkę, nie w takim miasteczku jak to. Tutaj wszyscy się znamy i pomagamy sobie nawzajem. Przekonasz się, kiedy trochę dłużej z nami pomieszkasz. Każdy jest tu życzliwy, nie tylko ja.

Pokiwała głową, ale on przejrzał jej obiekcje. Poznali się niby przez przypadek, lecz nie była pewna, czy nie otwiera się zbytnio przed nieznajomym. Ale on miał ten wyjątkowy dar – jego twarz i szarmanckie maniery budziły zaufanie. Niektóre kobiety pragnęły, żeby podać im pomocną dłoń i cierpliwie ich wysłuchać. Kiedy nabierały pewności, że jego zainteresowanie nie jest podszyte chęcią uwiedzenia, szło już łatwo. Emanował uprzejmością i opanowaniem, a one uważały go za światowca.

– Gotowa? – zapytał, otwierając przed nią drzwi samochodu, i zauważył, że wzdrygnęła się na widok sfatygowanej tapicerki, którą pokrywały rozdarcia i dziury wypalone papierosami. – Ten jest pożyczony. Wybacz, ale swój musiałem zostawić w warsztacie.

Przygryzła dolną wargę, a pod gładką skórą jej łydki naprężyły się mięśnie. Wciąż nie odrywała wzroku od pokrytej plamami deski rozdzielczej i przetartych dywaników. Musiał jakoś ją zdopingować.

– Byliśmy umówieni na jutro, pamiętasz? Na rozmowę przy kawie późnym popołudniem – powiedział i uśmiechnął się. – Gdyby nic się nie zmieniło, przyjechałbym własnym samochodem, ale nalegałaś, żeby przełożyć spotkanie. To się stało w ostatniej chwili i tak naprawdę robimy to ze względu na ciebie…

Zawiesił głos i odczekał chwilę, pozwalając wybrzmieć swoim słowom. Chciał, żeby sobie przypomniała, że to jej zależało na tym spotkaniu, a nie odwrotnie. W końcu pokiwała głową, bo jego argument był logiczny, a poza tym nie chciała wyjść na osobę, która przejmuje się taką błahostką jak samochód, zwłaszcza że nie miała własnego.

– Jutro rano moja matka przyjeżdża z Tennessee – oznajmiła i spojrzała za siebie w stronę budynku mieszkalnego, a w kącikach jej ust pojawiły się nowe zmarszczki. – To niezapowiedziana wizyta.

– Ach, tak.

– No i jest moją matką.

– Wiem, mówiłaś – odparł, a w jego głosie dało się wyczuć lekką frustrację pomieszaną ze zniecierpliwieniem. Uśmiechnął się, żeby poprawić nastrój, choć wcale nie był zadowolony, że przypomniała mu o swoich prowincjonalnych korzeniach, które sięgały jakiejś zapadłej dziury na Południu. – Samochód pożyczyłem od bratanka – dodał. – Jest studentem.

– To wszystko wyjaśnia.

Miała na myśli nieświeży zapach i brud, ale zaraz potem się roześmiała, więc jej zawtórował.

– Ech, te dzieciaki – mruknął.

– No właśnie.

Zaprosił ją gestem do środka, naśladując wytworny ukłon, i powiedział coś o karocy. Parsknęła śmiechem, ale nie zwrócił już na to uwagi. Liczyło się tylko jedno: wsiadła do auta.

– Lubię takie niedziele – oświadczyła, siedząc sztywno na fotelu, kiedy zajmował miejsce za kierownicą. – Spokój, cisza i ta świadomość, że nic się nie wydarzy. – Przygładziła sukienkę i spojrzała na niego. – A ty lubisz niedziele?

– Oczywiście – odparł, choć były mu zupełnie obojętne. – Powiedziałaś matce o naszym spotkaniu?

– Nic podobnego. Potem musiałabym odpowiadać na tysiące pytań. Oświadczyłaby, że jestem zdesperowana albo nieodpowiedzialna i powinnam była zwrócić się z tym do niej.

– Może jej nie doceniasz.

– Nie znasz mojej matki.

Pokiwał głową, jakby rozumiał jej wyobcowanie. Miała apodyktyczną matkę, a ojciec był gdzieś daleko albo nie żył. Przekręcił kluczyk w stacyjce, zachwycając się pozycją, w jakiej siedziała – wyprostowane plecy, splecione dłonie oparte na podbrzuszu.

– Nasi bliscy zazwyczaj widzą w nas to, co chcą zobaczyć, a nie to, jacy naprawdę jesteśmy. Myślę, że gdyby twoja matka przyjrzała ci się uważniej, byłaby mile zaskoczona.

Zauważył, że sprawił jej przyjemność tymi słowami. Ruszył z miejsca i kontynuował rozmowę, żeby podtrzymać miły nastrój.

– A twoje przyjaciółki? – zapytał. – Koleżanki z pracy? Mówiłaś im?

– Tylko że jestem dzisiaj umówiona w prywatnej sprawie. – Uśmiechnęła się i posłała mu to ciepłe wyraziste spojrzenie, które tak go urzekało. – Są bardzo ciekawskie.

– Nie wątpię – odparł, wywołując u niej kolejny uśmiech.

Upłynęło dwanaście minut, zanim zdobyła się na pierwsze konkretne pytanie.

– Zaczekaj. Myślałam, że pójdziemy na kawę.

– Najpierw zabiorę cię w jedno miejsce.

– Jakie miejsce?

– To niespodzianka.

Obróciła głowę i spojrzała w tył na niknące w oddali zabudowania. Dookoła rozpościerały się tylko bezludne pola i lasy. Widok ciągnącej się przed nimi pustej drogi musiał nabrać dla niej nowego znaczenia, bo uniosła ręce do twarzy, wodząc nerwowo palcami po szyi i policzkach.

– Moje przyjaciółki będą się niepokoić.

– Myślałem, że im nie powiedziałaś.

– Mówiłam coś takiego?

Popatrzył na nią, ale się nie odezwał. Niebo za szybą przybrało kolor purpury, a między gałęziami drzew przeciskały się pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. Zostawili miasto daleko za sobą i jechali w kierunku odległego wzgórza, na którym wznosił się samotnie opuszczony kościół. Jego zrujnowana dzwonnica sprawiała wrażenie, jakby zapadła się pod ciężarem ciemniejącego nieba.

– Uwielbiam ruiny kościołów.

– Co?

– Nie widzisz?

Pokazał palcem przed siebie, a ona wytężyła wzrok i przez chwilę obserwowała sędziwe kamienne ściany i przechylony krzyż.

– Sama nie wiem.

Targał nią niepokój, ale usiłowała przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku. Kilka minut później poprosiła go, żeby odwiózł ją z powrotem do domu.

– Niezbyt dobrze się czuję.

– Już prawie jesteśmy na miejscu – odparł, wodząc wzrokiem za czarnymi sylwetkami kosów, które krążyły nad dachem kościoła.

Czuł jej strach; wiedział, że jest przerażona jego słowami, widokiem odludnych ruin i tym dziwnym niskim poświstem, który wydobywał się spomiędzy jego warg.

– Masz bardzo wyraziste oczy – powiedział. – Czy ktoś już ci to mówił?

– Chyba zaraz zwymiotuję.

– Nic ci nie będzie.

Skręcił w żwirową drogę i wydawało się, że na całym świecie nie ma nic poza koronami drzew, mrocznym niebem i ciepłem, które biło od jej skóry. Kiedy przejechali przez otwartą bramę w zardzewiałym ogrodzeniu, dziewczyna zaczęła płakać. Z każdą chwilą atmosfera stawała się coraz bardziej napięta.

– Nie bój się – uspokoił ją.

– Dlaczego to robisz?

– A co ja takiego robię?

Płakała coraz głośniej, ale siedziała nieruchomo. Samochód wytoczył się spomiędzy drzew na porośniętą chwastami polankę, na której walały się stare narzędzia i kawałki przerdzewiałej blachy. Nad nimi górowała zaokrąglona bryła pustego silosu o ścianach pokrytych zaciekami, którego szpiczasty wierzchołek różowił się w ostatnich promieniach niknącego za horyzontem słońca. Niewielkie drzwi u podstawy ziały czernią. Dziewczyna przyglądała się przez chwilę monumentalnej sylwetce, a kiedy z powrotem opuściła wzrok, zobaczyła kajdanki w jego rękach.

– Załóż to.

Rzucił jej metalowe bransoletki i na zwiewnej sukience zaczęła rosnąć ciepła wilgotna plama. Widział, jak rozgląda się rozpaczliwie dookoła, wypatrując ludzi, ostatnich błysków dnia albo czegokolwiek, co dałoby jej nadzieję.

– Wyobrażaj sobie, że to się dzieje na niby.

Posłusznie założyła kajdanki, które pobrzękiwały dźwięcznie na jej nadgarstkach jak małe dzwoneczki.

– Dlaczego to robisz?

Zadała mu to samo pytanie co przedtem, ale nie mógł mieć jej tego za złe. Wyłączył silnik i przez chwilę słuchał dobiegających spod maski cichych trzasków. Było gorąco i samochód wypełniała woń moczu, ale nie przeszkadzało mu to.

– Mieliśmy to zrobić jutro. – Przycisnął paralizator do żeber dziewczyny i patrzył, jak jej ciałem wstrząsają konwulsje, kiedy nacisnął spust. – Do tego czasu nie będziesz mi potrzebna.Rozdział 1

Gideon Strange uniósł powieki i usłyszał dobiegający z ciemności szloch ojca. Trwał w bezruchu, chociaż odgłos ten nie był dla niego niczym nowym ani niespodziewanym. Ojciec często zaszywał się w jego pokoju i siedział skulony w kącie, jakby to było ostatnie bezpieczne miejsce na ziemi, a Gideon miał ochotę go zapytać, dlaczego po tylu latach wciąż jest taki smutny, słaby i zdruzgotany. Byłoby to proste pytanie i gdyby ojciec potrafił zachować się jak mężczyzna, prawdopodobnie udzieliłby na nie odpowiedzi. Ale Gideon wiedział, jakiej reakcji mógłby się spodziewać, dlatego nie odrywając głowy od poduszki, wbijał wzrok w ciemny kąt. Wreszcie ojciec podniósł się z podłogi, podszedł do jego łóżka i przez kilka długich minut stał w milczeniu, spoglądając w dół. Potem nachylił się i dotknął jego włosów.

– Błagam, Boże, błagam – wyszeptał, próbując dodać sobie sił, a potem zwrócił się do swojej nieżyjącej od dawna żony: – Pomóż mi, Julio.

Gideon uważał, że to wszystko jest żałosne; ta bezradność, łzy i roztrzęsione, lepkie od brudu palce. Najtrudniej było mu wytrwać w bezruchu, ale nie dlatego, że jego matka nie żyła i nie mogła odpowiedzieć na żadne z pytań. Zdawał sobie sprawę, że gdyby się poruszył, ojciec przypuszczalnie by go zapytał, czy się obudził, czy jest mu smutno i czy też czuje się zagubiony. A wtedy Gideon musiałby powiedzieć prawdę, wyznać, że doskwiera mu coś zupełnie innego i w głębi ducha czuje się tak bardzo osamotniony, jak żaden chłopiec w jego wieku nie powinien się czuć. Ale ojciec już się więcej nie odezwał. Pogładził go tylko po głowie i wstał, emanując niewzruszonym spokojem, jak gdyby pomoc, której się domagał, jakimś cudem dotarła do niego z zaświatów. Gideon wiedział, że coś takiego nigdy nie nastąpi. Oglądał stare zdjęcia ojca i zachował go w mglistych wspomnieniach jako człowieka, który uśmiechał się, żartował i nie pogrążał się codziennie w rozpaczliwym pijaństwie. Przez lata łudził się, że tamten człowiek jeszcze powróci, że to w ogóle jest możliwe. Ale jego ojciec traktował życie jak przykrą konieczność, wypalając się z każdym dniem, i tylko wspomnienia zmarłej żony rozbudzały w nim jakiekolwiek uczucia. Sprawiał wtedy wrażenie ożywionego, jeśli to przelotne iskrzenie i gasnący żar można uznać za oznakę życia.

Ojciec po raz ostatni przeczesał jego włosy palcami, a potem wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Gideon odczekał minutę i cicho wysunął się spod kołdry. Miał na sobie ubranie, a w jego żyłach buzowały kofeina i adrenalina. Mimo wysiłków bezskutecznie próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio śnił albo rozmyślał o czymś innym niż to, czego potrzeba, żeby zabić człowieka.

Z trudem przełknął ślinę i uchylił drzwi, starając się nie zwracać uwagi na bladą skórę swoich chudych rąk i kołatanie serca, które uderzało szybko jak u królika. Wmówił sobie, że jako czternastolatek jest dostatecznie męski i wcale nie musi być starszy, żeby nacisnąć spust. Zresztą chłopcy stawali się mężczyznami, bo taka była wola Boga, a Gideon zamierzał tylko zrobić to, co powinien był zrobić jego ojciec, gdyby nie okazał się zbyt słaby. Oznaczało to również, że zabójstwo i śmierć są częścią bożego planu – to właśnie Gideon sobie powtarzał zatopiony w mroku swoich myśli, starając się usilnie podtrzymać na duchu tę część siebie, która trzęsła się i pociła ze strachu, i z trudem powstrzymując wymioty.

Minęło trzynaście lat od śmierci jego matki i trzy tygodnie od dnia, w którym znalazł mały czarny rewolwer ojca. Dziesięć dni później odkrył, że pociąg, który mija jego miasteczko o drugiej w nocy, dojeżdża do przeciwległej granicy hrabstwa, gdzie stoją szare bryły zabudowań więzienia. Znał chłopaków, którzy już kiedyś wskakiwali do tego pociągu. Podstawa to szybko biec, mówili, i nie myśleć o tych potężnych ciężkich kołach, które połyskują jak nóż gilotyny. Ale Gideon obawiał się, że popełni jakiś błąd i upadnie na tory. Śnił o tym co noc i w koszmarach oślepiał go nagły błysk przeszywający ciemność, a ból, który temu towarzyszył, był tak autentyczny, że jeszcze po przebudzeniu czuł pulsowanie w nogach. Nawet na jawie była to przerażająca wizja, więc odepchnął ją od siebie i uchylił drzwi na tyle szeroko, żeby widzieć ojca, który siedział rozparty w starym brązowym fotelu, przyciskając poduszkę do piersi, i wbijał wzrok w zepsuty telewizor. Ten sam telewizor, w którym Gideon ukrył rewolwer dwa dni wcześniej, zaraz po tym, jak wykradł go z szuflady w komodzie ojca. Teraz uświadomił sobie, że powinien był schować go w swoim pokoju, ale wtedy wydawało mu się, że w całym domu nie ma lepszej kryjówki od zakurzonych trzewi starego telewizora, który nie działał od dziewięciu lat.

Tylko jak teraz wyjąć broń z tej kryjówki, skoro ojciec siedzi tuż obok?

Powinien był rozegrać to inaczej, ale czasami jego myśli podążały krętymi ścieżkami. Nie zamierzał niczego komplikować, ale po prostu funkcjonował w taki sposób i nawet życzliwi nauczyciele sugerowali mu, aby zajął się raczej stolarką albo ślusarstwem, zamiast rozmyślać o dziwacznych słowach z tych grubych i ciężkich książek. Teraz, czając się w ciemności, pomyślał, że mimo wszystko jego nauczyciele chyba mieli rację, bo nie mając rewolweru, nie może nikogo zastrzelić ani się obronić, ani udowodnić Bogu, że jest gotów uczynić to, co do niego należy.

Po minucie zamknął drzwi, gorączkowo szukając w myślach rozwiązania. Pociąg przejeżdżał o drugiej… ale zegar pokazywał już dwadzieścia jeden po pierwszej.

O wpół do drugiej znów uchylił drzwi i przyglądał się butelce, która wędrowała w górę i w dół, aż w końcu wyśliznęła się z bezwładnej dłoni, kiedy ojciec zasnął i osunął się w fotelu. Gideon odczekał jeszcze pięć minut, a potem zakradł się do salonu i ruszył do celu, stąpając ostrożnie między walającymi się na podłodze częściami silników i pustymi butelkami. Znieruchomiał, kiedy ulicą przejechał z warkotem jakiś samochód i smuga światła z reflektorów wdarła się przez szczelinę między zasłonami do pogrążonego w mroku wnętrza. Kiedy znów zrobiło się ciemno, przyklęknął za telewizorem, zdjął tylną obudowę i wyciągnął ze środka rewolwer, który wydał mu się cięższy niż poprzednim razem. Odchylił bębenek i sprawdził, czy naboje są na miejscu.

– Synu?

To był słaby głos słabego człowieka. Gideon wstał i zobaczył, że ojciec nie śpi. Jego ciemna sylwetka wyglądała jak wielka dziura w poplamionej tapicerce. Sprawiał wrażenie wystraszonego i przez chwilę Gideon miał ochotę zaszyć się z powrotem w łóżku. Był gotów ze wszystkiego zrezygnować i udawać, że nic się nie stało. Dobrze byłoby nie zabijać nikogo, pomyślał. Mógłby odłożyć broń na miejsce i wrócić do swojego pokoju. Ale wtedy zobaczył w rękach ojca aureolę z kwiatów. Teraz były wysuszone i kruche, ale w dniu ślubu matka nosiła je we włosach jak koronę. Patrzył na te zakurzone i wyblakłe róże oraz gipsówki, wyobrażając sobie, jak ta scena – mężczyzna z wiankiem zwiędłych kwiatów i chłopiec z rewolwerem – wyglądałaby w oczach przypadkowego obserwatora. Miał ochotę wyjaśnić, w czym tkwi symboliczna moc tego obrazu, żeby ten słaby człowiek w fotelu zrozumiał, że syn musi dokonać tego, na co nie zdobył się ojciec. Ale nie powiedział ani słowa, tylko obrócił się i wybiegł. Usłyszał jeszcze, jak ojciec wymawia jego imię, ale już otwierał drzwi i omal nie upadł, zeskakując z ganku. Ściskał twardą rękojeść rewolweru, który zdążył się nagrzać w jego dłoni, i czuł rozchodzące się po łydkach drgania, kiedy biegł po betonowych płytach chodnika. W połowie kwartału skręcił, przemknął cichaczem przez podwórko jakiegoś emeryta, przedarł się przez gęsty zagajnik i pobiegł na wschód wzdłuż strumienia aż na szczyt wzgórza, gdzie za obwisłym siatkowym ogrodzeniem rdzewiały opuszczone hale fabryczne.

Kiedy dopadł do siatki, wciąż słyszał dobiegające z oddali wołanie ojca, który raz za razem powtarzał jego imię. Jego głos drżał z wysiłku i stał się ochrypły, aż w końcu zamilkł. Gideon wahał się przez krótką chwilę, ale gdy na zachodzie rozległ się gwizd pociągu, przełożył broń pod ogrodzeniem i wspiął się na siatkę. Sterczące druty poharatały mu skórę, a gdy zeskakiwał na plac po drugiej stronie, stracił równowagę i boleśnie stłukł sobie kolana. Pociąg znów zagwizdał, tym razem trochę głośniej.

Nie musisz tego robić.

Nikt nie musi umierać.

Ale on wiedział, że to przemawia strach. Jego matka nie żyła, a człowiek, który ją zamordował, musiał za to zapłacić. Dlatego ruszył w kierunku przejścia między osmalonymi zgliszczami wytwórni mebli a dawną przędzalnią, której boczna ściana całkowicie się zawaliła. Między budynkami mrok był gęstszy, ale Gideon ani razu nie upadł, chociaż potykał się o rozrzucone cegły, idąc w stronę dziury w ogrodzeniu, obok której rósł rozłożysty dąb. Nieopodal stała latarnia, ale stracił jej światło z oczu, kiedy przeczołgał się pod rozerwaną siatką i zjechał na brzuchu do rowu po drugiej stronie. Zeschnięta ziemia osuwała się pod jego ciężarem i musiał uważać, żeby nie zgubić w ciemności rewolweru, który położył przed sobą, gdy przeciskał się przez dziurę. Potem wstał, podszedł do przeciwległej skarpy, rozchlapując płytką wodę zalegającą na dnie, i wspiął się na górę. Na szczycie stanął pośrodku alei chwastów i karłowatych krzaków, które ciągnęły się po obu stronach bielejących w mroku szyn. Sapał ciężko z wysiłku i zgięty wpół łapał oddech, kiedy zza zakrętu wyłonił się pociąg i blask jego reflektorów zalał zbocze wzgórza.

Tutaj powinien zwolnić, pomyślał Gideon.

Ale pociąg nie zwolnił. Wjechał na wzniesienie, jakby nie stanowiło dla niego żadnej przeszkody. Trzy potężne lokomotywy przemknęły obok Gideona, któremu wydawało się, że rozpędzony kolos wysysa powietrze z jego płuc. Ale na wzgórze z każdą chwilą wtaczały się kolejne wagony i chłopiec czuł, jak mijają go w mroku dziesiątki dudniących osi, czuł ich ciężar, z którym zmagały się olbrzymie silniki, i nagle zdał sobie sprawę, że skład zaczyna zwalniać. Jechał teraz z taką prędkością, że niemal dawało się za nim nadążyć i właśnie tego próbował dokonać Gideon, biegnąc z całych sił, podczas gdy spod kół tryskały snopy żółtych iskier, a przeraźliwy zgrzyt metalu zdawał się przewiercać go na wylot. Wyciągał rękę w stronę przejeżdżających wagonów, ale wyślizgane szczeble drabinek były zbyt wysoko.

Zaryzykował spojrzenie za siebie i zobaczył, że zostało mu już niewiele wagonów; nie więcej niż dwadzieścia. Jeżeli nie wskoczy do tego pociągu, nie dojedzie do więzienia. Rozczapierzył palce, ale potknął się i upadł, zdzierając sobie skórę z policzka. Znów puścił się pędem, sięgnął do metalowego szczebla i kiedy zacisnął na nim dłoń, poczuł gwałtowne szarpnięcie i przeszywający ból w ramieniu. Jego buty zadudniły na drewnianych podkładach, podciągnął się i po chwili był już w środku.

Dokonał tego. Znalazł się w pociągu, którym dojedzie na drugi koniec hrabstwa, żeby zabić człowieka. Kiedy sobie to uświadomił, poczuł przytłaczający ciężar mroku. To już było coś więcej niż tylko rozmowy, snucie planów i czekanie.

Za cztery godziny wzejdzie słońce.

A potem padną strzały.

Śledził wzrokiem czarne kontury wzgórz, które wznosiły się i opadały, a między nimi połyskiwały jak gwiazdy rozświetlone okna domów. Rozmyślał o bezsennych nocach i głodzie, a kiedy zobaczył przed sobą migotliwą wstęgę rzeki, zaczął wypatrywać więzienia i dostrzegł je kilka kilometrów dalej w głębi doliny, gdzie jarzyło się skupisko jaskrawych świateł. Szybko rosło w oczach, więc Gideon wychylił się z wagonu i spojrzał w dół. Grunt przy torach był płaski i leżało na nim niewiele kamieni, ale on długo nie potrafił zdobyć się na skok. Minął już cel swojej podróży, który teraz z powrotem zapadał się w ciemność jak tonący statek. Nie mógł stracić go z oczu, więc przywołał w myślach twarz matki, odepchnął się i poleciał w ciemność, by uderzyć o ziemię jak worek piasku.

Kiedy odzyskał przytomność, wciąż panowała noc i chociaż gwiazdy zaczynały już blaknąć, ich nikły blask dawał mu wystarczająco dużo światła. Pokuśtykał wzdłuż torów, aż dotarł do drogi prowadzącej w stronę gromadki niewielkich brązowych budynków, na które patrzył kiedyś przez tylną szybę odjeżdżającego samochodu. Przeszedł pod wielką tablicą z czarnym napisem „Witamy u skazańców” i omiótł badawczym wzrokiem stojący na poboczu bar o dwóch oknach i ścianach z pustaków. W szybie zobaczył rozmazane odbicie swojej twarzy. W pobliżu nie było żadnych ludzi ani pojazdów, a kiedy spojrzał na południe, zobaczył majaczące w oddali zabudowania więzienia. Wpatrywał się w nie przez kilka minut, a potem wśliznął się w wąski zaułek za barem i przywarł plecami do kontenera na śmieci, który zalatywał smażonym kurczakiem, papierosami i moczem. Powinien być zadowolony, że udało mu się dotrzeć tak daleko, ale twardy kształt rewolweru wsuniętego za pasek na brzuchu nie dawał o sobie zapomnieć. Próbował obserwować drogę, ale nie było na czym skupić wzroku, więc zamknął oczy i pomyślał o pikniku, na który wybrali się całą rodziną, kiedy był mały. Zrobiona tego dnia fotografia stała oprawiona w ramkę na stoliku obok jego łóżka. Miał wtedy na sobie żółte spodenki z wielkimi guzikami i wydawało mu się, że pamięta, jak ojciec kręcił się, trzymając go wysoko w powietrzu. Długo wspominał tamte beztroskie chwile, a potem wyobraził sobie, co będzie czuł, zabijając człowieka, który odebrał mu dzieciństwo.

Odwieść kurek. Wyprostować rękę. Mocno trzymać broń.

Tyle razy ćwiczył to wszystko w myślach, że bez trudu poradziłby sobie w rzeczywistości, ale nawet w jego wyobraźni ręka trzymająca rewolwer drżała i palec nigdy nie zginał się na spuście. Snuł tę wizję tysiące razy i zawsze było tak samo.

Jego ojciec nie umiał zachować się jak mężczyzna.

On też nie zdoła.

Przycisnął chłodną lufę do czoła i modlił się, prosząc Boga o siłę, a potem zaczął wszystko od początku.

Odwieść kurek. Wyprostować rękę…

Jeszcze przez godzinę próbował się przygotować na tę chwilę, a potem zwymiotował i objął rękami tułów, jakby wraz z zawartością żołądka uszło z niego całe ciepło.Rozdział 3

Paradoks życia za kratami polegał na tym, że w miejscu, gdzie można było nie doczekać wieczoru, każdy poranek zaczynał się dokładnie tak samo. Przez kilka sekund po przebudzeniu człowiek nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Te pierwsze sekundy były jak ciepły powiew magii, który znikał bez śladu, kiedy osadzonego przygniatała rzeczywistość, a przeszłość niczym wierny pies nie odstępowała go na krok. Ten poranek nie różnił się od innych – z początku bezruch, a potem wspomnienia tego wszystkiego, co niosło ze sobą trzynaście lat odsiadki.

Chwile takie jak ta dla większości osadzonych były dosyć przykre. Jeśli więzień był ekspolicjantem, znosił je jeszcze gorzej. Dla takiego gliniarza jak Adrian były nie do zniesienia.

Usiadł na pryczy i przejechał dłonią po twarzy, która od dawna wydawała mu się obca. Jego palec natrafił na zagłębienie wielkości monety tuż obok kącika lewego oka. Przejechał opuszką po bliźnie w stronę nosa, a potem w dół, na środek policzka, gdzie zbiegały się podłużne szramy. Zrośnięta skóra miała jaśniejsze zabarwienie, ale więzienne szwy nie prezentowały się najlepiej. Pobyt za kratkami uświadomił mu, co tak naprawdę liczy się w życiu.

To, co stracił. I to, co zostawił za murami.

Wygrzebał się z szorstkiej pościeli i robił pompki tak długo, aż zaczęły omdlewać mu ręce, a potem stał w ciemności, próbując zapomnieć o poczuciu beznadziei i obrazach z przeszłości, które wydawały się przetarte na wylot od codziennego oglądania. Zaczął odsiadkę krótko po swoich trzydziestych urodzinach. Teraz miał czterdzieści trzy lata, czuł się okaleczony i przetrącony, ale odrodził się na nowo. Nie był pewien, czy ktoś go jeszcze rozpozna. A jego żona?

Trzynaście lat, pomyślał.

– Kawał życia.

Głos był tak cichy, że ledwie go dosłyszał. Kątem oka zauważył jakiś ruch i w najciemniejszym kącie celi wypatrzył Elego Lawrence’a. W mroku otaczającym prycze wydawał się jeszcze drobniejszy i tylko jego oczy, pożółkłe i matowe, odcinały się na tle twarzy, która była tak ciemna, że nie dało się dojrzeć, gdzie kończy się głowa starca, a zaczyna czerń.

– Słyszałem – rzekł Adrian.

Stary mężczyzna opuścił powieki, jakby chciał powiedzieć: „Takie rzeczy się zdarzają”.

Adrian też zamknął oczy, odwrócił się i zacisnął dłonie na metalowych prętach krat, które były tak ciepłe, że zdawały się pocić. Nigdy nie wiedział, czy Eli się odezwie, czy będzie milczał, czy jego żółte oczy będą spoglądać na niego, mrugać, czy pozostaną zamknięte, dopóki starzec nie rozpłynie się w mroku. Nawet teraz nie słyszał nic oprócz własnego oddechu i cichego odgłosu, jaki wydawały śliskie i wilgotne palce, kiedy przesuwały się po metalu. To był jego ostatni dzień w więzieniu, a na zewnątrz właśnie świtało. Za kratą, przy której stał, ciągnął się długi pusty korytarz o szarych ścianach i Adrian zaczął się zastanawiać, czy świat, który czeka na niego za bramą, też będzie wyglądał tak bezbarwnie i jałowo. Nie był już tym samym człowiekiem co kiedyś i pozostało mu niewiele złudzeń. Odkąd został skazany, stracił piętnaście kilo, a jego mięśnie stały się twarde i mocne jak postronki. Wycierpiał swoje i chociaż gardził więziennym lamentem i zapewnieniami o niewinności, mógł wskazać kilku ludzi i powiedzieć: „Ta blizna to pamiątka po nim, a to złamanie to jego sprawka”. Oczywiście nie miało to znaczenia. Nawet gdyby stanął na środku placu i wykrzyczał, że to zrobił mu naczelnik, a tamto jakiś strażnik, nikt by mu nie uwierzył ani nawet nie zwrócił na niego uwagi.

Zbyt wielkie spustoszenie. Zbyt wiele lat w ciemności.

– Dasz radę – odezwał się starzec.

– To dziwne, że tak wcześnie mnie wypuszczają.

– Wiesz dlaczego.

Adrian zacisnął palce na kracie. Przy wyroku za zabójstwo drugiego stopnia przedterminowe zwolnienie było możliwe najwcześniej po trzynastu latach i to pod warunkiem, że osadzony dobrze się sprawował, i za aprobatą naczelnika więzienia.

– Będą mnie obserwować. Wiesz o tym.

– Oczywiście, że będą. Rozmawialiśmy o tym.

– Nie wiem, czy sobie poradzę.

– Mówiłem ci, że tak.

Głos starego dobiegał z ciemności. Adrian odwrócił się i przycisnął teraz plecy do wilgotnej kraty. Myślał o człowieku, z którym od tylu lat spędzał każdy dzień. Eli Lawrence nauczył go reguł rządzących więziennym życiem; nauczył go, kiedy walczyć, a kiedy się ugiąć, i uświadomił mu, że nawet najgorsza udręka kiedyś się kończy. Co ważniejsze, chronił go przed obłędem. Głos Elego pomagał mu utrzymać się przy zdrowych zmysłach w każdy z tych ciągnących się w nieskończoność dni, które wypełniał wieczny mrok. Było tak bez względu na to, jak bardzo samotny czuł się Adrian albo jak mocno oberwał, stary zawsze spisywał się w swojej roli. Miał dużo czasu, żeby się przystosować. Przez sześć dekad za kratami jego świat skurczył się do rozmiarów celi. Nikogo innego nie zauważał, z nikim innym nie rozmawiał. Połączyła ich silna więź i czasem Adrian się obawiał, że kiedy opuści celę, staruszek po prostu zniknie.

– Szkoda, że nie mogę zabrać cię ze sobą.

– Obaj dobrze wiemy, że nigdy nie wyjdę stąd żywy. – Eli uśmiechnął się, jakby powiedział dowcip, ale jego słowa były prawdziwe, jak każda przykra prawda w więzieniu.

Eli Lawrence został skazany na dożywocie w 1946 roku za zabójstwo na tle rabunkowym, które popełnił w jakimś miasteczku na wschodzie Karoliny Północnej. Gdyby jego ofiara była biała, zawisłby na stryczku, tymczasem dostał potrójne dożywocie i było jasne, że już nigdy nie wyjdzie na wolność. Wbijając wzrok w ciemność, Adrian myślał o rzeczach, które chciał powiedzieć swojemu towarzyszowi niedoli. Chciał mu podziękować, przeprosić go, opowiedzieć o tym wszystkim, co mu zawdzięcza, i wyznać, że choć wiele już zniósł, nie jest pewien, czy poradzi sobie na wolności bez jego wskazówek. Zaczął mówić, ale umilkł, kiedy za ciężkimi metalowymi drzwiami zamigotało światło i z głębi korytarza dobiegło brzęczenie zamka magnetycznego.

– Już idą – rzekł Eli.

– Nie jestem gotowy.

– Ależ jesteś.

– Nie w pojedynkę. Bez ciebie nie dam sobie rady.

– Więc pozwól, że powiem ci o kilku rzeczach, o których ludzie zwykle zapominają, gdy tylko stąd wyjdą.

– Nie obchodzi mnie to.

– Spędziłem tu całe życie, chłopcze. Wiesz, ile razy słyszałem takie rzeczy? Wiem, co robię, mówili, poradzę sobie.

– Nie chciałem cię urazić.

– Wiem. A teraz nic nie gadaj i posłuchaj staruszka ostatni raz.

Adrian pokiwał głową. W oddali słychać było głosy i stukot butów na betonowej podłodze.

– Pieniądze nic nie znaczą – zaczął Eli. – Rozumiesz, co mówię? Widziałem takich, co wychodzili stąd po dwudziestu latach i wracali za pół roku z powodu kilku dolarów. Tam i z powrotem, jakby niczego się nie nauczyli. Całe to złoto, dolary i błyskotki nie są warte ani jednego dnia twojego życia na wolności. Słońca i świeżego powietrza nic ci nie zastąpi. A pamiętasz jeszcze, co ci kiedyś mówiłem?

– Tak.

– O wodospadzie i odnodze strumienia?

– Pamiętam.

– Pewnie myślisz, że stałeś się tutaj stracony dla świata, ale blizny i połamane kości nic nie znaczą, tak samo jak strach, mroczne wspomnienia, nienawiść i marzenia o zemście. Porzuć je. Porzuć to wszystko. Kiedy stąd wyjdziesz, nie przestawaj iść. Zostaw to miasto, znajdź sobie inne miejsce.

– A naczelnik? Jego też mam zostawić?

– Myślisz, że będzie cię śledził?

– Będzie czy nie, co mam zrobić, jeśli go zobaczę?

To było niebezpieczne pytanie i Adrianowi wydawało się, że w matowych oczach Elego na moment zabłysły czerwone iskierki.

– Co ci mówiłem o zemście?

Adrian zazgrzytał zębami. Nie musiał nic mówić, żeby to wyrazić. Naczelnik więzienia to była zupełnie inna sprawa.

– Odpuść sobie nienawiść, chłopcze. Słyszysz mnie? Wychodzisz przed terminem, może nie bez powodu. Jakie to ma znaczenie, skoro już cię tu nie będzie? – Eli pokiwał głową. Słyszał kroki nadchodzących strażników i wiedział, że zostały mu już tylko sekundy. – Po tym, co tutaj wycierpiałeś, liczy się tylko przetrwanie. Rozumiesz? Przetrwanie nie jest grzechem. Powtórz.

– Nie jest grzechem.

– A mną nie musisz się martwić.

– Eli…

– Teraz uściskaj staruszka i wynoś się stąd do wszystkich diabłów.

Adrian poczuł ucisk w gardle. Eli Lawrence był dla niego bardziej jak ojciec niż przyjaciel i kiedy teraz wziął go w objęcia, poczuł, że bije od niego takie ciepło, jakby w jego zwietrzałych kościach żarzyły się węgle.

– Dziękuję ci, Eli.

– Wyjdź stąd z podniesioną głową. Pokaż im, że nie dałeś się złamać.

Adrian cofnął się, żeby po raz ostatni spojrzeć w zmęczone i mądre oczy, ale starzec odwrócił się do niego plecami i prawie rozpłynął się w mrocznym kącie celi.

– Idź już. Wszystko w porządku – zapewnił go, ale twarz Adriana była mokra od łez.

Strażnicy wypuścili go z celi, ale trzymali się w bezpiecznej odległości. Nie był rosłym mężczyzną, ale wszyscy słyszeli o tym, co wycierpiał i jak do tego doszło. Miesiące spędzone w ambulatorium, klamry i szwy, połamane kości i zabiegi chirurgiczne nie budziły żadnych wątpliwości. Nawet sam naczelnik miał się przy nim na baczności, a to przerażało strażników najbardziej. O naczelniku więzienia też krążyły różne historie, ale nikt nie dociekał, ile jest w nich prawdy. Rządził tutaj i był człowiekiem pamiętliwym, a to oznaczało, że trzeba położyć uszy po sobie i nie odzywać się bez potrzeby. Zresztą te historie musiały być zmyślone, a przynajmniej tak pocieszali się porządni strażnicy.

Ale nie wszyscy strażnicy byli porządni.

Kiedy zaczęły się formalności, Adrian zauważył trzech najgorszych. Stali rzędem pod ścianą, a ich zacięte twarze i beznamiętne spojrzenia nawet teraz sprawiły, że poczuł się niepewnie. Mundury mieli gładko wyprasowane i nieskazitelnie czyste, a wypolerowane buty i pasy lśniły w świetle lamp. Ich wyzywająca postawa mówiła sama za siebie. Wciąż jesteś w naszych rękach. Tutaj i na zewnątrz. Nic się nie zmieniło.

– Na co się gapisz, osadzony?

Adrian zignorował pytanie i skupił się na wypełnianiu poleceń drobnego człowieczka, który siedział za biurkiem oddzielonym od niego stalową siatką. Na blacie spoczywało kartonowe pudełko, a w nim rzeczy, których nie widział od trzynastu lat.

– Proszę się rozebrać – rzekł magazynier i zerknął przelotnie w stronę trzech strażników. – Wszystko w porządku.

Adrian zdjął więzienne buty i zsunął z siebie pomarańczowy kombinezon. Zauważył, że urzędnik pobladł na widok jego blizn. Zachowywał się tak, jakby rzeczywiście wszystko było w porządku, ale nie było. Klawisze, którzy przyprowadzili go z celi, stali w milczeniu, ale pozostali trzej żartowali sobie z jego koślawych palców i bladej skóry. Adrian znał nazwiska ich wszystkich. Potrafił rozpoznać każdego po głosie i wiedział, który jest najsilniejszy. Wiedział, który ma sadystyczne skłonności, a który nigdy nie przestaje się uśmiechać. Mimo to trzymał się prosto. Poczekał, aż szepty ucichną, po czym włożył garnitur, starając się zająć myśli czymś innym, i wlepił wzrok w ciemną plamkę na blacie biurka, a potem w zegar na ścianie po drugiej stronie siatki.

– Już ich nie ma.

– Co?

– Tamci trzej – wyjaśnił drobny człowieczek i wskazał na drzwi. – Już sobie poszli.

Miał pociągłą twarz i nadzwyczaj łagodne oczy.

– Czyżby mnie zaćmiło?

– Tylko na parę sekund. Jakby się pan zawiesił.

Adrian odchrząknął, ale przypuszczał, że magazynier mówi prawdę. Czasami cały świat dookoła pogrążał się w ciemności. Następstwa odsiadki bywały osobliwe. Facet za biurkiem wzruszył ramionami i Adrian wywnioskował z jego miny, że tamci trzej uprzykrzyli życie wielu ludziom.

– A teraz pana stąd wymeldujemy. Proszę tutaj podpisać – powiedział urzędnik i przesunął w jego stronę kartkę, a kiedy Adrian, nawet nie patrząc na dokument, złożył na nim zamaszysty podpis, odliczył trzy banknoty i położył je na blacie. – To dla pana.

– Pięćdziesiąt dolarów.

– Prezent od władz stanu.

Trzynaście lat i pięćdziesiąt dolarów, pomyślał, patrząc na banknoty, a potem zwinął je i schował do kieszeni.

– Jakieś pytania?

Adrian zastanawiał się przez chwilę. Od dawna nie rozmawiał z nikim oprócz Elego Lawrence’a.

– Mam jakichś gości? Znaczy… ktoś na mnie czeka?

– Przykro mi, ale nie wiem.

– Jak można stąd wyjechać?

– Taksówki nie mogą podjeżdżać do zakładu karnego, ale kawałek dalej, przy barze Nathana jest telefon. Myślałem, że wszyscy tutaj o tym wiedzą.

– Wszyscy?

– Byli skazańcy.

Adrian przetrawił te słowa. Strażnik, który przyprowadził go z celi, wskazał w stronę pustego przedsionka.

– Panie Wall.

Adrian ruszył do wyjścia. Nie był pewien, co myśleć o tym, co usłyszał. Byli skazańcy… Panie Wall… Idąc za strażnikiem, skręcił w korytarz po lewej prowadzący do drzwi, które otworzyły się na oścież, wpuszczając do środka jaskrawe światło. Za progiem wciąż otaczało go siatkowe ogrodzenie ze stalowymi bramami, ale poczuł na policzku ciepły powiew, kiedy odwrócił twarz do słońca, zastanawiając się, jak bardzo jego promienie różnią się od tych, które ogrzewały go na spacerniaku.

– Więzień wychodzi – powiedział strażnik do krótkofalówki i wskazał mu bramę, która zaczęła przesuwać się na rolkach. – Kiedy ta się zamknie, otworzy się druga.

– Moja żona…

– Nic mi nie wiadomo o pańskiej żonie.

Klawisz pchnął go lekko i Adrian tak po prostu znalazł się po drugiej stronie. Uniósł wzrok w stronę wschodniej ściany budynku, wypatrując biura naczelnika, i znalazł jego okna na drugim piętrze. Od szyby odbijał się oślepiający blask poranka, ale gdy chmury na moment zakryły słońce, Adrian go zobaczył. Stał w swojej ulubionej pozycji, rozluźniony i z rękami w kieszeniach, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, było w nich tyle nienawiści, że wystarczyłoby na kolejnych trzynaście lat życia Adriana. Spodziewał się, że tamci trzej również się pojawią, ale nigdzie ich nie zauważył. Byli tylko on i naczelnik, oko w oko przez kilkanaście długich sekund, dopóki promienie słońca nie przedarły się przez chmury, znów zalewając szybę światłem.

Wyjdź stąd z podniesioną głową. Pokaż im, że nie dałeś się złamać.

Słyszał słowa Elego tak wyraźnie, jakby staruszek wciąż był obok.

Adrian przeciął parking, zatrzymał się na skraju drogi i przez chwilę łudził się, że przyjedzie po niego żona. Jeszcze raz spojrzał w stronę okien naczelnika, po czym obrócił głowę i powiódł wzrokiem za przejeżdżającym samochodem, potem za kolejnym. Słońce wędrowało po nieboskłonie, mijały godziny, a on stał, przestępując z nogi na nogę. Gdy w końcu po trzech godzinach ruszył przed siebie, czuł suchość w gardle, a koszula lepiła się od potu. Idąc poboczem, wpatrywał się w skupisko niewielkich budynków, które stały przy drodze jak rozsypane klocki niecały kilometr przed nim. Kiedy do nich dotarł, temperatura dochodziła do czterdziestu stopni. Od rozgrzanej drogi i spłowiałej, spalonej słońcem ziemi bił żar. Zauważył automat telefoniczny stojący obok magazynu samoobsługowego, biuro firmy przewozowej i bar. Wszystkie obiekty wyglądały na nieczynne z wyjątkiem baru, przed którym stał zardzewiały pikap. Adrian zacisnął dłoń na zwitku banknotów w kieszeni, nacisnął klamkę i wszedł do środka.

– Oho! Wolny człowiek nadchodzi.

Głos był szorstki i pobrzmiewał w nim ton rozbawienia, ale nie wydawał się nieprzyjazny. Adrian zrobił jeszcze kilka kroków i zobaczył mężczyznę, na oko po sześćdziesiątce, który stał za kontuarem zwrócony plecami do rzędu butelek ciągnącego się na tle podłużnego lustra. Był wysoki i barczysty, nosił skórzaną kamizelkę, a spięte w koński ogon długie włosy opadały mu na plecy.

– Skąd pan wie?

– Blada cera i wymięte ciuchy. Co roku widuję tu kilkunastu takich jak ty. Chcesz zamówić taksówkę?

– Mogę rozmienić?

Adrian wyciągnął banknot z kieszeni, ale barman powstrzymał go machnięciem ręki.

– Nie fatyguj automatu. Mam ich numer zapisany w pamięci – oświadczył i przytknął do ucha słuchawkę telefonu. – Cześć, macie kurs od Nathana. Tak, spod więzienia. Dokąd chcesz jechać? – zwrócił się do Adriana, ale ten wzruszył tylko ramionami. – Po prostu przyślijcie taksówkę – powiedział i schował telefon z powrotem pod kontuar. Miał siwiejące bokobrody, a jego szare oczy spoglądały czujnie spod obwisłych powiek. – Długo siedziałeś?

– Trzynaście lat.

– Ech – westchnął barman i podał mu rękę. – Jestem Nathan Conroy, a to moja knajpa.

– Adrian Wall.

– No cóż, panie Wall. – Nathan podłożył przechyloną szklankę pod nalewak. – Uczcij pierwszy dzień z reszty swojego życia.

Adrian wpatrywał się w szklankę piwa. To była taka prosta rzecz. Chłodne w dotyku zroszone szkło. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że cały świat nagle stanął na głowie. Jak to możliwe, że wszystko zmieniło się tak bardzo w tak błyskawicznym tempie. Uścisk dłoni, uśmiech i zimne piwo. W lustrze za barem dostrzegł odbicie swojej twarzy i nie mógł oderwać od niego wzroku.

– Przesrane, nie? – Nathan oparł łokcie na blacie. – Kiedy zobaczysz, kim jesteś, i przypomnisz sobie, kim byłeś.

– A ty siedziałeś?

– Cztery lata w Wietnamie. W obozie jenieckim.

Adrian dotknął blizn na twarzy i pochylił się nad barem. Więzienne lustra były taflami wypolerowanej blachy, które nie pozwalały tak dokładnie zajrzeć w głąb duszy. Obrócił głowę w jedną, potem w drugą stronę. Zmarszczki były głębsze, niż przypuszczał, a oczy pociemniały i stały się bardziej wyraziste.

– Ze wszystkimi tak jest?

– Pytasz, czy wychodzą tacy zadumani? Nie. – Nathan pokręcił głową i napełnił małą szklankę brązowym płynem. – Większość chce się tylko upić, zaliczyć panienkę albo wywołać burdę. Czego ja tu nie widziałem. Ale tacy jak ty zdarzają się rzadko.

Postawił szklankę na blacie i w tej samej chwili zaskrzypiały drzwi, wpuszczając do wnętrza smugę światła, która odbiła się od lustra za barem. Adrian obrócił głowę i zobaczył okoloną jaskrawym blaskiem dnia szczupłą sylwetkę. Chłopak mógł mieć trzynaście, może czternaście lat, a jego uniesiona ręka drżała pod ciężarem rewolweru, który ściskał w dłoni.

– Proszę, nie… – odezwał się, widząc, że Nathan sięga pod kontuar.

Barman oparł ręce z powrotem na blacie i zastygł w bezruchu z poważną miną.

– Chyba pomyliłeś adres, synu – powiedział spokojnym tonem.

– Tylko… żadnych ruchów.

Nastolatek mierzył niewiele ponad metr sześćdziesiąt, był drobnej budowy i miał długie, zaniedbane paznokcie. Błękitne oczy lśniły jak naelektryzowane, a twarz wyglądała tak znajomo, że nagle Adrian poczuł ucisk w piersi.

To nie może być… Ale to był on.

Miał takie same usta i włosy, tak samo delikatne palce i subtelnie zarysowaną szczękę.

– O mój Boże.

– Znasz tego dzieciaka? – zapytał Nathan.

– Myślę, że tak.

Chłopak miał ładną, ale wymizerowaną twarz. Jego ubranie mogło na nim dobrze leżeć przed dwoma laty, ale teraz spod przykrótkich nogawek wystawały brudne skarpetki, a rękawy odsłaniały chude nadgarstki. W szeroko otwartych oczach widać było strach, a rewolwer w jego dłoni wydawał się nienaturalnie masywny.

– Nie rozmawiajcie o mnie, jakbym był nieobecny.

Zrobił krok do przodu i drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Adrian zsunął się ze stołka barowego i uniósł ręce.

– Jezu, wyglądasz całkiem jak ona.

– Powiedziałem, żadnych ruchów.

– Tylko spokojnie, Gideonie.

– Skąd znasz moje imię?

Adrian ciężko przełknął ślinę. Chłopiec był niemowlakiem, kiedy widział go ostatni raz, ale wszędzie rozpoznałby rysy jego twarzy.

– Jesteś taki podobny do matki. Boże, nawet twój głos…

– Nie zachowuj się, jakbyś znał moją matkę.

Dłoń z rewolwerem zadrżała i Adrian uniósł dłonie jeszcze wyżej, prostując palce.

– Była wspaniałą kobietą, Gideonie. Nigdy bym jej nie skrzywdził.

– Powiedziałem, nie waż się nawet o niej mówić.

– Nie zabiłem jej.

– Kłamiesz.

Rewolwer znów zadrżał w delikatnej dłoni i rozległ się podwójny szczęk odwodzonego kurka.

– Znałem twoją matkę, znałem ją lepiej, niż ci się wydaje. Była dobra i szlachetna. Nie chciałaby, żebyś robił to, co teraz.

– Skąd wiesz, czego by chciała?

– Po prostu wiem.

– Nie mam wyboru.

– Oczywiście, że masz.

– Złożyłem obietnicę. Tak zachowałby się prawdziwy mężczyzna. Każdy o tym wie.

– Gideonie, proszę…

Rewolwer zadrżał jeszcze bardziej, kiedy wątłe palce zacisnęły się na rękojeści. Twarz chłopca wykrzywił grymas, a jego oczy zapłonęły i przez chwilę Adrian nie wiedział, czy powinien się bać, czy smucić.

– Błagam cię, Gideonie. Twoja matka by nie chciała, żeby do tego doszło. Nie w taki sposób.

Lufa uniosła się parę centymetrów wyżej i Adrian zobaczył w oczach chłopca nienawiść, strach i żal. Przez głowę zdążyła przemknąć mu jeszcze jedna myśl i było to imię matki Gideona – Julia – a potem od strony baru dobiegł huk i na piersi chłopca wykwitła krwawa plama. Uderzenie pocisku odepchnęło go krok w tył, broń wyśliznęła mu się z dłoni, a po fałdach koszuli zaczęła ściekać gęsta jak olej krew. Na twarzy dzieciaka malował się wyraz głębokiego zdumienia, otworzył szeroko usta, z których wydobyło się ciche westchnienie, a potem ugięły się pod nim kolana i runął na podłogę.

Adrian przemierzył salę w trzech susach, kopnął rewolwer na bok i ukląkł obok chłopca. Krew buchała z rany pulsującym strumieniem. Gideon spoglądał na niego pustym wzrokiem.

– Boli.

– Ciii. Leż spokojnie. – Adrian zdjął marynarkę, zwinął ją w kłąb i przycisnął do rany. – Wzywaj pogotowie! – krzyknął do Nathana.

– Uratowałem ci życie.

– Błagam!

Barman opuścił mały niklowany pistolet i sięgnął po słuchawkę.

– Pamiętaj o tym, kiedy przyjadą gliny – powiedział, wybierając numer. – Strzeliłem do dzieciaka, żeby ratować ci życie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: