Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Druga strona świata. Reporter o świecie w czasach chaosu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
43,99

Druga strona świata. Reporter o świecie w czasach chaosu - ebook

W czasach chaosu i dezinformacji potrzebujemy wiarygodnej opowieści o świecie.

Ukraina. Dawni towarzysze broni – weterani wojen kaukaskich – walczą dziś przeciwko sobie.

Afganistan: ostatni tutejszy Żyd, choć przetrwał nawet rządy talibów, po pół wieku właśnie opuścił Kabul.

Indyjski stan Goa. Mieszkańcy, choć lubią futbol, nie chcą pomnika Ronaldo.

Pejzaż współczesnego świata ma tysiące barw, a rządzi nim nieustanna zmiana. Choć zbyt rzadko się tym interesujemy, to, co dzieje się w Afryce, w Indiach czy na Bliskim Wschodzie, bezpośrednio wpływa na nasze życie.

Druga strona świata jest wyborem najciekawszych, najbardziej aktualnych tekstów Wojciecha Jagielskiego z lat 2020–2022, publikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

To nie tylko pasjonująca lektura o zwykłych i niezwykłych ludziach, ich zmaganiach z historią, polityką, własnymi namiętnościami i żywiołami natury. To także potężna dawka rzetelnej informacji o świecie, pozwalająca zrozumieć zjawiska decydujące o jego współczesnym kształcie, poznać ich przyczyny – i przygotować się na skutki.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6632-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Za cztery dni miał się zacząć najpoważniejszy konflikt zbrojny w Europie od zakończenia II wojny światowej. W tym czasie pracowałem w Kijowie, nad którym zbierały się czarne chmury. Zagadką było, co przyniosą najbliższe doby. Wiedziałem tylko, że nic dobrego.

Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem wydawał się atak Rosjan na wschodzie Ukrainy, gdzie wojna toczy się od 2014 roku. Mało kto sądził, że na rozkaz Kremla wojska ruszą nie tylko z pogrążonego w konflikcie Donbasu, ale jeszcze z czterech innych obwodów i z okupowanego Krymu. W rezultacie niemal natychmiast znalazły się u rogatek półtoramilionowego Charkowa i szybko zmierzały w stronę stołecznego Kijowa. Na cztery dni przed tymi wydarzeniami, gdy wszyscy byli pełni wątpliwości, Wojciech Jagielski napisał do mnie: „Jakoś tak czuję, że to jednak wielka wojna z tego będzie”.

W _Drugiej stronie świata_, czyli kolejnym tomie zebranych artykułów z „Tygodnika Powszechnego” oraz autorskiego serwisu internetowego, nie brakuje nawiązań do Ukrainy. Nie jest ona jednak wątkiem przewodnim, lecz jedną z wielu ścieżek podczas podróży, w którą zabiera nas Wojciech Jagielski. Ukraina staje się więc tłem dla tematów, którymi reporter zajmuje się od lat. Dlatego wśród bohaterów są Czeczeni, którym na przełomie wieków nie udało się wywalczyć własnej niepodległości, a teraz stanęli po dwóch stronach frontu w rosyjsko-ukraińskiej wojnie; jest premier Pakistanu, który udał się z niefortunną wizytą do Moskwy, co prawdopodobnie kosztowało go polityczną karierę; są kolonizowane i wcielone do Związku Radzieckiego państwa Azji Centralnej, wciąż szukające własnej drogi.

W opowieściach Jagielskiego widać, jak bardzo świat jest połączony – stare konflikty wlewają się w teraźniejsze, wydarzenia w centrum odczuwają peryferia, a wstrząsy w odległych, dla wielu mało istotnych, krajach docierają też czasami do kryształowego pałacu świata euroatlantyckiego.

Danym zagadnieniom dziennikarz przygląda się z różnych perspektyw. Czasami patrzy z lotu ptaka, wychwytując tendencje, z którymi mierzą się całe regiony – w tym prawdopodobnie te o najbardziej dewastujących skutkach, czyli zmiany klimatu. Innym razem staje z boku, by przyjrzeć się zjawisku zaobserwowanym w pewnym kraju czy wspólnocie (a czasami są to sprawy niezwykle zadziwiające, jak upiększanie wielbłądów). Wreszcie staje też twarzą w twarz z opisywanymi postaciami, jak choćby wtedy, gdy przedstawia nam losy paleoantropologa, a przy tym niedoszłego prezydenta, który uratował przed wyginięciem populację słoni i nosorożców. Niezależnie od tego, którą perspektywę przyjmuje, zawsze dostarcza nam bogatego kontekstu społecznego i politycznego.

Jego trasa prowadzi przez Afrykę, Bliski Wschód, Kaukaz, Azję Centralną i Południową, przez miejsca niemal nieobecne w polskiej optyce. Opisywane kraje często są dotknięte nędzą, wojnami, a rządzą nimi nieudolne i krwawe reżimy. Jednak nie zawsze. Nie jest to bowiem książka pesymistyczna. Jagielski zauważa zmiany zachodzące na globie, podejmowane przez jego mieszkańców wysiłki na rzecz reform i ich nadzieje na godne życie.

Tym procesom nie daje oceny, tylko je przedstawia. To ogromna wartość, bo w świecie usłanym – w przenośni i dosłownie – murami, barykadami oraz frontami niewiele jest rzeczy ważniejszych niż otworzenie się na inny punkt widzenia.

Paweł Pieniążek, dziennikarz i reporter wojenny, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”TRZECIA WOJNA CZECZEŃSKA

Dawni towarzysze broni z kaukaskich wojen walczą dziś przeciwko sobie nad Dnieprem: jedni po stronie Rosji, która ich pokonała, drudzy po stronie Ukrainy, która ich przygarnęła.

To, co stało się pod Hostomlem koło Kijowa – gdzie położone jest wojskowe lotnisko, o które w pierwszych dniach rosyjskiej inwazji toczyły się ciężkie walki – mogło przywołać pewne odległe dziś wspomnienia: przypominało zasadzki, jakie czeczeńscy partyzanci zastawiali przed laty w kaukaskich wąwozach na ścigające ich rosyjskie wojska.

Ukryci w lasach porastających strome górskie zbocza strzałem z granatnika rozbijali pierwszy pojazd ze zbrojnej kolumny, zamykając jej dalszą drogę do przodu. Potem roztrzaskiwali ostatni z pojazdów, aby uniemożliwić kolumnie odwrót. Następnie zaś strzelali do Rosjan uwięzionych w dole, na wąskiej górskiej drodze, zwykle nad strumieniem, dopóki nie zabili ostatniego.

Tym razem pułapkę zastawiono nie w wąwozach Wedeno, Szatoj czy Itum-kale, lecz na równinie nad Dnieprem. Myśliwymi byli Ukraińcy, a zwierzyną łowną – Czeczeni. Ci, którzy – pokonani i złamani w końcu przez Rosjan w tamtej kaukaskiej wojnie – przeszli do nich na służbę.

Według ukraińskich wywiadowców wraz z rosyjskim wojskiem do ataku na Kijów skierowany został czeczeński korpus ekspedycyjny składający się z ponad 250 wozów bojowych i ponad półtora tysiąca żołnierzy. „Najlepsi z najlepszych, prawdziwe lwy z Kaukazu” – mówił o nich Ramzan Kadyrow, usadzony przez Kreml na czeczeńskim tronie.

Mieli oni stanowić uderzeniową szpicę rosyjskiego szturmu na Kijów. Otrzymali też zadanie pacyfikacji stołecznych przedmieść i dzielnic, a także wytropienia i zgładzenia prezydenta Wołodymyra Zełenskiego i innych ukraińskich przywódców.

Żołnierzom specjalnie wybranym do oddziału „tropicieli” rozdano talie kart do gry z podobiznami wytypowanych do zagłady polityków i wojskowych (podobne karty mieli amerykańscy żołnierze podczas ataku na Irak w 2003 roku – tyle że Saddama Husajna mieli ująć, a nie zamordować).

Bitwa pod Hostomlem

Jeszcze w piątek 25 lutego, drugiego dnia wojny, Czeczeni przechwalali się wojennymi trofeami zdobytymi na Ukraińcach w ich bazie wojennej na podkijowskim lotnisku Hostomel. Nazajutrz, w sobotę, w pobliżu tego samego lotniska ukraińscy żołnierze roztrzaskali czeczeńską kolumnę z amerykańskich bazook Javelin i tureckich samolotów bezzałogowych. Doszczętnie zniszczonych zostało 56 wozów bojowych. Ilu zginęło? Ukraińcy mówią, że co najmniej setka, w tym dowódca oddziału generał Mohammed Tuszajew, a także dowódca oddziału komandosów Anzor Bisajew.

Ramzan Kadyrow, który do niedawna wszystkiemu zaprzeczał i zapewniał, że jego wojsko nie ponosi żadnych strat, a komendanci czują się znakomicie, przyznał w końcu, że są straty. Oficjalnie ogłosił, że w Ukrainie zginęli tylko dwaj jego żołnierze (mieli nazywać się Abdul-bek Taramow i Tamerlan Isajew), a sześciu zostało rannych. „Cóż, sami wybrali sobie żołnierski los” – powiedział i kazał wypłacić rodzinom poległych po milionie rubli.

Ważniejsza od tego, jak bardzo Kadyrow zaniżył swoje straty, stała się jednak wieść, że jego ludzi zdradził oficer rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Nie godząc się z bratobójczą wojną Słowian – i żeby przerwać przelew krwi – miał on wydać Ukraińcom kaukaskich górali, których Rosjanie ściągnęli na naddnieprzańskie stepy do pomocy. Miał też przekazać Ukraińcom nagrania z podsłuchów rozmów prowadzonych przez Ramzana Kadyrowa.

Choć nie ma dnia, aby czeczeński przywódca nie składał wiernopoddańczych hołdów rosyjskiemu prezydentowi Władimirowi Putinowi, to okazuje się, że rosyjscy „czekiści” nie ufają mu i śledzą każdy jego krok – z jego wojskowym zausznikiem Daniłem Martynowem. Z nagrań wynika, że już na początku lutego Czeczeni zostali ściągnięci pod Smoleńsk i Briańsk, aby wziąć udział w ostatnich przygotowaniach do inwazji.

Zaczęło się na Kaukazie

Cofnijmy się sporo w czasie.

Wojenne dzieje Czeczenów nad Dnieprem zaczęły się ponad ćwierć wieku temu – w chwili gdy rozpadał się Związek Sowiecki, a kaukascy górale, pozazdrościwszy sąsiadom z południowych zboczy: Gruzinom, Ormianom i Azerom, także zażądali niepodległości.

Rosja, dziedziczka Związku Sowieckiego, nie mogąc wiele wskórać, musiała pogodzić się z niepodległościową ucieczką tych dawnych imperialnych prowincji, które w czasach sowieckich cieszyły się statusem republiki. Jednak Czeczenom – podobnie jak Tatarom, Kałmukom, Baszkirom czy Jakutom – ani myślała ustępować. Ich ziemie wchłonęła już dawno do swego terytorium i obawiała się, że secesja jednych może zachęcić innych do pójścia w ich ślady.

Secesja Czeczenów zakończyła się więc zbrojnym najazdem Rosjan i wybuchem dwóch kolejnych kaukaskich wojen. Pierwszą, z lat 1994–1996, Czeczeni wygrali. Nie zwyciężyli co prawda na polu bitwy, ale też nie dali się pokonać. Upokorzona Rosja podpisała rozejm, zgodziła się na czeczeńską autonomię i obiecała za kilka lat wrócić do rozmów o przyszłości.

Zamiast układów wybuchła jednak druga wojna czeczeńska. Jesienią 1999 roku Władimir Putin – wyniesiony najpierw do godności premiera, a wkrótce również prezydenta – wydał swojemu wojsku rozkaz najazdu na Czeczenię. Pretekstem do wojny stały się zbrojny zajazd czeczeńskich partyzantów pod wodzą Szamila Basajewa na sąsiedni Dagestan, zamachy bombowe na budynki mieszkalne w Moskwie i Wołgodońsku (Aleksander Litwinienko, były oficer FSB otruty w 2006 roku w Londynie, twierdził, że zostały one przygotowane przez FSB, by oskarżyć Czeczenów i dać pretekst do wojny), a także porwanie dwóch polskich uczonych w Dagestanie.

Podczas nowego najazdu Rosjanie nie wdawali się już w otwarte bitwy z Czeczenami, lecz gromili ich zmasowanym ogniem artylerii i dywanowymi bombardowaniami. Dopiero potem do natarcia ruszały kolumny pancerne i piechota. W przeciwieństwie też do pierwszej wojny, w której walczyli żołnierze z poboru, w tej drugiej bili się już wyłącznie żołnierze zawodowi i kontraktowi.

Nie będąc w stanie przeciwstawić się rosyjskiej potędze, Czeczeni wycofali się w góry, skąd jeszcze przez kilka lat próbowali prowadzić partyzancką wojnę. Zabójczym ciosem okazały się dla nich zamachy Al-Kaidy z 11 września 2001 roku na Nowy Jork i Waszyngton. Ameryka i Zachód wydały odwetową wojnę terrorystycznej międzynarodówce (między innymi najechały na Afganistan) i potrzebowały w niej wsparcia także ze strony Rosji. Czeczeni stracili wcześniejsze współczucie. Sami zresztą przyłożyli do tego rękę, coraz częściej i chętniej odwołując się do terroryzmu (między innymi zamachy na teatr na moskiewskiej Dubrowce w 2002 roku i na szkołę w Biesłanie w 2004 roku) i dżihadyzmu.

Od Iczkerii do kalifatu

Pierwszy i trzeci czeczeński przywódca – Dżochar Dudajew (1991–1996) i Asłan Maschadow (1997–2005) – którzy wcześniej byli oficerami armii sowieckiej (odpowiednio w randze generała i pułkownika), w swoich hasłach odwoływali się do idei Iczkerii, niepodległego państwa Czeczenów. Maschadow tłumaczył, że niepodległość nie miała być aktem wrogości wobec Rosji, ale jedynie zabezpieczeniem przed agresją z jej strony.

Jednak podczas jego prezydentury, która przypadła na czas międzywojnia, wśród Czeczenów doszło do pierwszych podziałów – i poza „niepodległościowcami” pojawili się na Kaukazie zwolennicy przerobienia go na kalifat. Dżihadystom przewodzili drugi prezydent Czeczenii Selim Chan Jandarbijew (rządził przez kilka miesięcy, jako przywódca tymczasowy, od śmierci Dudajewa do elekcji Maschadowa), a przede wszystkim najsławniejszy z czeczeńskich komendantów Szamil Basajew.

Najazd Rosji w 1999 roku pogodził zwaśnione czeczeńskie frakcje. Przedłużająca się i wyniszczająca wojna, a przede wszystkim śmierć przywódców (Jandarbijew zginął w 2004 roku, Maschadow został zabity przez Rosjan w 2005 roku, a jego następca Abdul Chalim Sadułłajew w 2006 roku; tego roku zginął też Basajew) sprawiły, że wśród czeczeńskich partyzantów coraz bardziej górę brali dżihadyści. W roku 2007 piąty prezydent, Doku Umarow, oficjalnie wyparł się Iczkerii i ogłosił powstanie w górach Emiratu Kaukaskiego, sprzymierzonego z Al-Kaidą (Umarow zginął w 2013 roku).

Rządy Kadyrowów

Przed zimową olimpiadą w Soczi w 2014 roku Rosja dokonała brutalnej pacyfikacji Kaukazu i niedobitki tamtejszych dżihadystów wolały uciekać do Iraku i Syrii, żeby zaciągnąć się na trwające tam wojny do armii Państwa Islamskiego. „Niepodległościowcom” zostawała emigracja do zachodniej Europy, gdzie funkcję ich przywódcy pełni osiadły w Londynie Ahmed Zakajew.

W Groznym zaś nastały rządy Kadyrowów, którzy wybrali służbę dla Rosji. Ahmed Kadyrow (ojciec Ramzana), który podczas pierwszej wojny czeczeńskiej – jako mufti, przywódca duchowy czeczeńskich muzułmanów – stał po stronie Dudajewa i Maschadowa, w drugiej wojnie, zrażony wpływami dżihadystów, przeszedł do obozu Rosji. Rosjanom bardzo na pozyskaniu Kadyrowa zależało. Mieli nadzieję, że jako przedstawiciel najliczniejszego czeczeńskiego tejpu, wspólnoty rodowo-terytorialnej, pociągnie za sobą rodaków i zapewni Kremlowi ich poparcie.

Nagrodą za kolaborację była prezydentura, którą Rosjanie powierzyli mu w 2003 roku.

Rok później Kadyrow senior zginął w zamachu bombowym, a Putin namaścił na jego następcę jego syna Ramzana (nie miał jeszcze trzydziestki i choć pozostawał rzeczywistym władcą, formalnie prezydentem został dopiero w 2007 roku).

Ramzan Kadyrow otrzymał od Putina zadanie zaprowadzenia spokoju – choćby więziennego – w zbuntowanej Czeczenii. Dostał też od Kremla wolną rękę i nieograniczony dostęp do państwowego skarbca.

Soczi, sierpień 2004. Czeczeński minister spraw wewnętrznych Ału Ałchanow i wicepremier Ramzan Kadyrow jedzą obiad z Władimirem Putinem. Prezydent Rosji przyleciał złożyć kwiaty na grobie Ahmeda Kadyrowa.

Sprawił się znakomicie. Stosując brutalną siłę, nie licząc się z nikim – z wyjątkiem Putina – i z niczym, zaprowadził w Czeczenii rządy terroru. Ukrywających się w górach rodaków partyzantów bez litości tropił i zabijał. Albo składał propozycję nie do odrzucenia – darował im życie w zamian za przejście na służbę w jego ramzanowym wojsku i ślepe posłuszeństwo.

Wielu partyzantów przyjęło ofertę, a będąc dozgonnymi dłużnikami Ramzana, wykonywali wszystkie jego rozkazy. On zaś, jako dozgonny dłużnik Putina, nie tylko wykonuje wszystkie rozkazy, ale stara się odgadywać myśli i wyręczać kremlowskiego patrona.

„Północ”, „Południe” i rywale

Rekrutowane początkowo z byłych partyzantów oddziały zbrojne, mające tworzyć armię Kadyrowa, podzielone zostały w końcu na pułki: „Północ” (stacjonujący w Groznym) i „Południe” (z bazą w górskim Wedeno). Konkurencyjne jednostki – pułki „Zachód” i „Wschód”, również składające się z byłych partyzantów, ale podległe politycznym rywalom Kadyrowa oraz niechętnemu mu rosyjskiemu wojsku i wywiadowi wojskowemu – zostały na rozkaz Kremla rozwiązane, a ich dowódcy wkrótce zginęli w zamachach.

Dziś oba pułki liczą mniej więcej po tysiąc żołnierzy, a służą w nich wyłącznie Czeczeni. Choć formalnie podlegają rosyjskiemu MSW, faktycznie są prywatną armią Kadyrowa i zapewniają mu władzę nad Czeczenią. Za pretorian Ramzana uważany był zwłaszcza pułk „Północ” – ten wybity teraz pod Hostomlem.

Kadyrow straszy nimi swoich wrogów, a także użycza ich Putinowi, ilekroć stają się potrzebni. W 2008 roku wojska Kadyrowa wzięły udział w rosyjskim najeździe na Gruzję, a w roku 2014 – na Krym i Donbas. W 2017 roku pojechały wspierać Rosjan w Syrii. Żołnierze i byli żołnierze czeczeńskich pułków „Północ” i „Południe” figurują też w policyjnych kartotekach w sprawach najgłośniejszych zabójstw politycznych w Rosji (były oficer pułku „Północ” Zaur Dadajew został skazany na 20 lat więzienia jako zabójca przywódcy rosyjskiej opozycji Borysa Niemcowa, zastrzelonego w 2015 roku pod murami Kremla).

Generał Mohammed Tuszajew – dowódca pułku „Północ”, który według Ukraińców zginął w zasadzce pod hostomelskim lotniskiem – zasłynął wcześniej także jako szef brutalnej kampanii przeciwko homoseksualistom w Czeczenii. Objął dowództwo pułku w 2017 roku, gdy jego poprzednik Rachman Abdulkadyrow został zwolniony za ściąganie haraczy ze swoich podwładnych i z powodu zarzutu zabójstwa trzech kobiet.

Po stronie ukraińskiej

Podczas wojny w Donbasie, ale po ukraińskiej stronie, także bili się Czeczeni – ci wciąż opowiadający się za niepodległą Iczkerią i uważający Kadyrowa oraz jego wojsko za kolaborantów i zdrajców.

Wielu z nich osiadło na Ukrainie po tamtej przegranej wojnie czeczeńskiej, by schronić się przed terrorem Kadyrowa. Inni ściągnęli na donbaską wojnę przeciwko Rosji z zachodniej Europy. Dowódcą oddziału czeczeńskich ochotników został Isa Munajew, weteran wojen z przełomu wieków; ciężko ranny w 2004 roku, wyjechał na leczenie i otrzymał azyl polityczny w Danii. Podczas wojny w Donbasie jego pułk, liczący pół tysiąca czeczeńskich ochotników, przybrał nazwę Pułku imienia Dżochara Dudajewa. Drugi oddział ochotników, utworzony w Danii przez Munajewa, przyjął imię Pułku imienia Szejka Mansura.

W roku 2015 Munajew zginął w bitwie o Debalcewo, a jego następcą ogłoszono Adama Osmajewa.

Osmajew, pochodzący z zamożnej czeczeńskiej rodziny i wykształcony na najlepszych uczelniach w Wielkiej Brytanii, także walczył w Donbasie, ale sławę na tamtej wojnie zdobyła przede wszystkim jego żona Amina Okujewa – lekarka i żołnierka z pierwszej linii frontu. W 2017 roku oboje stali się w Kijowie celem zamachu, zapewne rosyjskich służb – ona zginęła, on został ranny.

Prawdziwi Czeczeni

Teraz Osmajew, dziś już 43-latek, znów walczy na czele swoich ochotniczych oddziałów po stronie ukraińskiej. Według szacunków czeczeńskiej diaspory służy w nich 200–300 dawnych partyzantów, a kolejni są w drodze. Zapewniają o tym dawni towarzysze Maschadowa, a dziś emigracyjni przywódcy Ahmed Zakajew z Londynu i Husajn Ischanow z Wiednia.

„Jak śmiecie nazywać się pułkiem Szejka Mansura? To my jesteśmy jego potomkami, a was, dawnych Czeczenów, którzyście zaprzedali się Europie, zgładzimy, gdziebyście się nie schowali” – grozi Ramzan Kadyrow i kusi Putina, że wystarczy przestać ceregielić się z ukraińskimi cywilami, a zwycięstwo w wojnie przyjdzie prędko.

„Niepodległościowcy” nie pozostają dłużni. Twierdzą, iż „kadyrowców” zginęło na Ukrainie tak wielu, że ich zwłoki wywożone są na Białoruś i dopiero stamtąd, po cichu, po dwa–trzy trupy, sprowadzane do Czeczenii, aby nie wywołać wśród rodzin paniki, nie posiać buntu.

Osmajew zapewnia Ukraińców, że prawdziwi Czeczeni walczą po ich stronie. „Tamci to sprzedawczyki, nie Czeczeni – powiada. – Nie ma się więc co ich bać”.KRAJE W PUŁAPCE

Dawne prowincje rosyjskiego imperium w Azji Środkowej są zbyt zależne od Rosji, by przeciwko niej wystąpić, ale nie poparły jej napaści na Ukrainę.

„Jeśli świat ma przedzielić nowa żelazna kurtyna, to nie chcemy znaleźć się po jej niedobrej stronie” – wyznał w rozmowie z niemiecką gazetą „Die Welt” wiceminister dyplomacji Kazachstanu Roman Wasilienko, a pod jego słowami podpisaliby się zapewne – choć niekoniecznie publicznie – wszyscy przywódcy pięciu środkowoazjatyckich państw powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Uzbekistan, Turkmenistan, Tadżykistan, Kirgistan i Kazachstan, podbite przez Rosję w XIX stuleciu i niepodległe od 1991 roku, wciąż pozostają uzależnione od dawnej metropolii kolonialnej. Kazachstan, Kirgistan i Tadżykistan (a także Armenia i Białoruś) należą do Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, wojskowego przymierza zawiązanego przez Rosję po rozpadzie Związku Radzieckiego, bloku wschodniego i Układu Warszawskiego. Uzbekistan dwukrotnie do przymierza przystępował (w 1994 i 2006 roku) i dwukrotnie się z niego wycofywał (w 1999 i 2012).

W Kirgistanie i Tadżykistanie Rosja utrzymuje bazy wojenne, a rosyjscy żołnierze pilnują tadżyckiej granicy z Afganistanem. W styczniu w Kazachstanie wezwane na odsiecz rosyjskie wojska stłumiły uliczne rozruchy zagrażające tamtejszym władzom. Tylko pustynny Turkmenistan, który jako niepodległe państwo zmienił się w groteskową satrapię, ogłosił wieczystą neutralność i zapowiedział, że nie będzie wtrącać się w niczyje sprawy, ale liczy na wzajemność.

Uzależnione od Rosji są także gospodarki środkowoazjatyckich państw, które jako niepodległe republiki upodobniły się do dawnych chanatów Buchary, Chiwy czy Kokandu. Kazachstan, Kirgistan i Tadżykistan należą też do założonej przez Rosję Unii Euroazjatyckiej, a jedną trzecią tadżyckich i kirgiskich rodzin oraz jedną dziesiątą rodzin uzbeckich utrzymują pracownicy sezonowi wyjeżdżający na zarobek do Rosji (w zeszłym roku w Rosji pracowało około 10 milionów robotników sezonowych).

Mimo politycznych, wojskowych i gospodarczych więzów z Rosją, krępujących dyplomatyczne ruchy, żaden ze środkowoazjatyckich współczesnych chanatów nie poparł jej napaści na Ukrainę. W marcu, podczas debaty w ONZ nad rezolucją potępiającą Rosję, przedstawiciele Kazachstanu, Kirgistanu i Tadżykistanu wstrzymali się od głosu, a Uzbek z Turkmenem w ogóle nie pojawili się tego dnia na sesji.

Żadne z tych państw nie uznało też samozwańczych separatystycznych republik Doniecka i Ługańska (uznanie ich niepodległości przez Rosję stało się początkiem rosyjskiej inwazji na Ukrainę), a Kazachstan odmówił Rosji podesłania jej swoich wojsk do pomocy w ukraińskim najeździe.

Kazachowie w impasie

Prezydent Kassym-Żomart Tokajew (objął urząd wiosną 2020 roku, gdy po 30 latach rządów ustąpił pierwszy prezydent kraju, Nursułtan Nazarbajew), któremu w styczniu rosyjscy żołnierze uratowali władzę, nie zważając na dług wdzięczności, od 24 lutego powtarza, że Kazachstan opowiada się za pokojowym rozstrzyganiem wszelkich sporów i poszanowaniem międzynarodowego prawa. „Nawet marny pokój jest lepszy niż dobra kłótnia” – przekonuje i wraz z ministrem dyplomacji Muchtarem Tleuberdym namawia Rosję i Ukrainę do układów. Kazachowie deklarują, że gotowi są gościć Rosjan i Ukraińców u siebie i służyć im za pośredników i rozjemców.

Dwudziestomilionowy Kazachstan, dzięki nieprzebranym złożom bogactw naturalnych, zwłaszcza surowców energetycznych, jest najzamożniejszym z państw Azji Środkowej. Od początku istnienia starał się utrzymywać jak najlepsze relacje z Rosją, ale zabiegając o bogatych inwestorów z zagranicy, nie zaniedbywał też stosunków z Zachodem ani z Chinami. Rosyjski najazd na Ukrainę, a także ostracyzm i sankcje, jakie Zachód wprowadził przeciwko Rosji, utrudniają Kazachom prowadzenie dotychczasowej dyplomacji. Opowiadając się po stronie Rosji, staną się pariasem dla Zachodu, ale zwrócenie się przeciwko niej narazi ich na jeszcze większe kłopoty.

Rosyjscy nacjonaliści od lat twierdzą, że kazachska północ, zamieszkana przez ludność rosyjskojęzyczną, należy do Rosji i Kreml powinien się o nią upomnieć. Kiedy Kazachstan ogłaszał w 1991 roku niepodległość, Słowianie stanowili prawie 40 procent ludności kraju. By rozbroić tę narodowościową nierównowagę, grożącą słowiańską irredentą północy, prezydent Nazarbajew kazał przenieść stolicę z Ałma Aty na kazachskim południu do położonej pośrodku kraju Astany (po ustąpieniu Nazarbajewa stolicę na jego cześć nazwano Nur-Sułtanem).

Rosjanie i inni Słowianie stanowią dziś najwyżej czwartą część ludności Kazachstanu, ale rosyjscy nacjonaliści wciąż dopominają się, by Kreml odebrał Kazachom północne ziemie. Kazachowie z niepokojem słuchali, jak w lutym Putin groził Ukrainie, że „zdekomunizuje” jej granice i odbierze jej tereny, które według niego podarowali jej bolszewicy. W marcu z wezwaniem do Putina, by dokonał aneksji kazachskiej północy, wystąpił przywódca rosyjskich komunistów Giennadij Ziuganow, oskarżając Kazachów, że traktują rosyjską mniejszość jak obywateli gorszej kategorii.

Kazachstan nie poparł Rosji, ale i nie potępił jej napaści na Ukrainę. Władze Ałma Aty zezwoliły jednak na kilkutysięczny antywojenny wiec solidarności z Ukrainą, a prezydent Tokajew jako jedyny ze środkowoazjatyckich chanów dzwoni i rozmawia z ukraińskim przywódcą Wołodymyrem Zełenskim.

Uzbecki dystans

Uzbekistan, najludniejszy, prawie 35-milionowy regionalny żandarm, odwołujący się do świetności z czasów Tamerlana, Buchary i Samarkandy, również nie poparł ani nie potępił rosyjskiej napaści.

Prezydent Szawkat Mirzijojew, który nastał w 2016 roku po śmierci pierwszego prezydenta Islama Karimowa, dwukrotnie rozmawiał o Ukrainie przez telefon z Putinem, drugiego dnia wojny i 21 marca. Za każdym razem Kreml twierdził, że Uzbekistan „ze zrozumieniem odnosi się do stanowiska i działań Rosji”. Za każdym też razem rzecznik uzbeckiego prezydenta Szerzad Asadow prostował słowa Kremla. „Prezydenci rozmawiali o sytuacji w Ukrainie, a Uzbekistan nie opowiada się po żadnej ze stron konfliktu – powtarzał. – Uzbekistan uważa, że wszystkie różnice i spory należy rozstrzygać wyłącznie zgodnie z normami prawa międzynarodowego”.

W połowie marca, przemawiając w uzbeckim parlamencie, minister dyplomacji Abdulaziz Kamilow oświadczył zaś, że Uzbekistan opowiada się za natychmiastowym przerwaniem wojny w Ukrainie, popiera niepodległość, suwerenność i integralność terytorialną Ukrainy, za to nie uznaje samozwańczych niepodległości republik Doniecka i Ługańska. Dwa dni później w Taszkiencie ogłoszono, że minister zachorował. Najpierw leczył się w kraju, ale po dziesięciu dniach wyjechał na kurację za granicę.

Mali i biedni

Sześciomilionowy pustynny Turkmenistan i dziesięciomilionowy górzysty Tadżykistan w sprawach ukraińskich milczą. Jedyną wypowiedzią, jaką można by uznać za słowa poparcia Rosji, była deklaracja Sadyra Dżaparowa, panującego od 2021 roku prezydenta sześciomilionowego Kirgistanu. „Być może było to konieczne, żeby zapewnić obronę ludności cywilnej Donbasu – powiedział Dżaparow na wieść, że Rosja uznała republiki Doniecka i Ługańska. – Każde państwo ma suwerenne prawo uznawać lub nie niepodległość innych krajów”.

Dżaparow powiedział to jeszcze przed napaścią Rosji na Ukrainę, a w odpowiedzi Zełenski odwołał ukraińskiego ambasadora z Biszkeku (odwołał też ambasadora z Gruzji). Odkąd zaś wybuchła wojna, minister dyplomacji Kirgistanu Rusłan Kakabajew powtarza przy każdej okazji, że Kirgizi opowiadają się za pokojowym rozstrzyganiem wszelkich sporów oraz zasadą integralności terytorialnej państw.

Wojna w Ukrainie wywołała dyplomatyczny ból głowy w Nur-Sułtanie, Taszkiencie, Duszanbe i Biszkeku, ale najpoważniejsze kłopoty grożą środkowoazjatyckim gospodarkom. Gospodarcze sankcje, exodus zagranicznych firm z Rosji i spadek wartości rubla zapowiadają ciężkie czasy zwłaszcza dla Kirgistanu i Tadżykistanu, utrzymujących się z zarobków sezonowych robotników. Wielu z nich straci pracę, a przysyłane rodzinom ruble straciły na wartości. Jeśli dotychczasowi żywiciele rodzin zdecydują się wrócić do domu, zasilą armię bezrobotnych i biedaków, co zwiększy jedynie groźbę głodowych rozruchów.

Wojna i sankcje zwiększą też inflację i drożyznę, uruchomione przez trwającą ponad dwa lata epidemię covida. Co gorsza, dotknięta sankcjami Rosja już zapowiedziała, że nie będzie więcej sprzedawać Kazachom, Kirgizom i Tadżykom zboża ani cukru.

Kazachowie, a także Turkmeni i Azerowie liczyli, że dzięki wojennej zwyżce światowych cen ropy naftowej i gazu ziemnego zyskają dodatkowy zarobek. Mogą jednak obejść się smakiem, bo swoje „czarne” i „błękitne” złoto słali w świat rurociągami i gazociągami, wiodącymi przez terytorium Rosji do terminali na wybrzeżu zamkniętego wskutek wojny Morza Czarnego. Michaił Dieliagin, poseł do rosyjskiej Dumy, nazwał Azerów amerykańskim wasalem i turecką marionetką i zaproponował nawet, by rosyjska armia zniszczyła instalacje naftowe Azerbejdżanu, jeśli ten spróbuje ze szkodą dla Rosji sprzedawać surowce energetyczne Zachodowi.

Zmuszona do wyboru między Wschodem (Rosją) i Zachodem, Azja Środkowa może wybrać Południe – Turcję, Iran, Indie, przede wszystkim zaś Chiny, które od lat prowadzą polityczną, a zwłaszcza gospodarczą ekspansję w tej części świata. W ten sposób ukraiński kryzys wyzwoliłby Azję Środkową spod rosyjskiej dominacji, ale popchnął natychmiast w nową zależność – od Chin.POŻEGNANIE Z AFGANISTANEM

W okamgnieniu runął nowy wspaniały świat, jaki Zachód budował, aby wyrwać ten kraj z wojen i zacofania. Diabli wzięli nadzieje, jakie w Zachodzie pokładało wielu Afgańczyków.

Jeszcze w pierwszym tygodniu sierpnia 2021 roku talibowie, którzy od lat panowali po wsiach, mogli tylko pomarzyć, że obejmą władzę w którejś ze stolic 34 prowincji kraju. Szóstego dnia sierpnia, w piątek, muzułmański dzień święty, zajęli pierwszą: Zarandż, miasto przemytników, stolicę prowincji Nimruz, na pograniczu z Iranem i Pakistanem. Nazajutrz wkroczyli do Sziberghanu, stolicy północnej prowincji Dżauzdżan, a następnego dnia ich chorągwie załopotały nad kolejnymi trzema. Amerykański wywiad ostrzegł wtedy, że za miesiąc talibowie mogą stanąć u bram Kabulu, a przed końcem roku nawet go zająć.

Zwycięstwo błyskawiczne

W piątek trzynastego talibowie zdobyli Herat, stolicę afgańskiego zachodu, i Kandahar, stolicę południa. W sobotę poddała się im stolica północy, Mazar-e Szarif, a w niedzielę o poranku – stolica wschodu, Dżalalabad. Tego samego dnia, w południe, poddał się Kabul. Prezydent Aszraf Ghani, który zanim zajął się polityką, nauczał na amerykańskich uniwersytetach, jak stawiać na nogi państwa upadłe, uciekł z kraju.

Maszerując od zwycięstwa do zwycięstwa, talibowie nie musieli nawet specjalnie walczyć. Owszem, czasem napotykali opór. Ale ogromna większość rządowego wojska, kilkukrotnie liczniejszego od partyzantów, na którego wyszkolenie, utrzymanie i uzbrojenie Amerykanie wydali prawie 100 miliardów dolarów, rzucała na ich widok broń, szła w rozsypkę albo na żądanie lokalnej starszyzny kapitulowała lub przechodziła do obozu wroga.

Może rację mieli więc gospodarze Białego Domu, mówiąc, że jeśli Afgańczycy nie zaczną walczyć o zbudowane im przez Zachód państwo, to amerykańscy żołnierze dłużej nie będą ich w tym wyręczać. Już w maju Amerykanie zapowiedzieli, że do końca sierpnia wyjadą z Afganistanu i zakończą wyprawę wojenną, która niespodziewanie przerodziła się w 20-letnią wojnę – najdłuższą, jaką toczyła Ameryka.

Wiosna 1992: nastrój tamtej chwili

Śledząc zwycięski pochód talibów, natknąłem się na film: pokazuje, jak wkraczają do Heratu. Biegną truchtem główną ulicą, trochę niezgrabnie, bo w sandałach i plastikowych klapkach, strzelając raczej na postrach niż do celu. Patrząc na nich, odnosiłem wrażenie, że przecież już raz to widziałem: tych samych, gdy jesienią 1996 roku ni to biegiem, ni to marszem wkraczali do Kabulu, aby po raz pierwszy objąć w nim władzę.

Złudzenie pętli czasu rozwiało się, gdy tuż za truchtającymi talibami pojawili się ich towarzysze broni w nowiuśkich wozach bojowych Humvee, podarowanych przez USA afgańskiemu wojsku, aby rozgromiło talibów. Partyzanci w zdobycznych rydwanach w paradnym szyku – paradnym, nie bojowym! – sunęli ulicami Heratu.

Po raz pierwszy przyglądałem się wymianie rządzących w Kabulu z tak daleka. Przez prawie 20 lat jeździłem do Afganistanu jako dziennikarz i na podróżach pod Hindukusz zeszły mi w sumie ze dwa lata. Poza Polską w żadnym innym kraju nie spędziłem tyle czasu.

Wiosną 1992 roku pod hotel Spinzar, przy głównym bazarze i głównym meczecie Kabulu, zajechałem z fasonem jak na korespondenta wojennego przystało: na pancerzu czołgu należącego do dezerterów z ówczesnego wojska rządowego. Postanowili rzucić służbę u prezydenta Nadżibullaha, wyniesionego do władzy przez Związek Sowiecki, i przejść na stronę walczących z nim partyzantów, mudżahedinów. Wspólnie obalili opuszczonego przez wszystkich Nadżibullaha (pozbawiony władzy, poprosił o azyl w śródmiejskim gmachu ONZ) i zabierali się właśnie do dzielenia władzy. Mudżahedini, którzy rozlokowali się w Spinzarze, należeli do jednej z mniejszych z tuzina partyzanckich partii i ich przywódcy nie mieli wielkich nadziei na stanowiska w rządzie.

W mieście było jeszcze spokojnie, wojna o łupy miała dopiero się zacząć i kabulczycy, którzy początkowo bali się mudżahedinów, dzikich wojowników z gór, z ulgą odkrywali, że przypominali raczej prowincjuszy, przestraszonych wielkomiejskim szykiem i gwarem. W wiosennym powietrzu, rześkim i czystym, czuło się jakąś ulgę, a nawet nieśmiałą nadzieję, że po 10-letniej wojnie nastanie wreszcie pokój i wszystko się ułoży.

Mnie widok mudżahedinów wydawał się cudem na ziemi. Obdarci, długowłosi i bosonodzy, uzbrojeni w zwykłe karabiny i bazooki, pokonali armię sowiecką, jedną z najpotężniejszych na świecie. Dokonali czegoś, co nie miało prawa się zdarzyć.

Może gdybym trafił do Afganistanu w innym czasie i innym stanie ducha, nie stałby się on dla mnie miejscem tak ważnym, nigdy nie nabrałby takiego znaczenia. Ile razy wracałem potem do Afganistanu, próbowałem odnaleźć nastrój tamtej wiosny.

Wieczorami mudżahedini schodzili się do hotelowej sieni na telewizję. Opierali karabiny o liszajowate ściany, rozsiadali się na wypłowiałych kanapach i w klubowych fotelach, a potem jak zaczarowani zamierali w milczeniu przed ekranem, wpatrując się w rysunkowe baśnie o Alicji z Krainy Czarów, Kubusiu Puchatku, Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach, a także rosyjską kreskówkę o sprytnym zającu i gapowatym wilku. Gdy bajki nadawane na dobranoc dla dzieci się kończyły, brodaci wojownicy budzili się z odrętwienia i w milczeniu wychodzili na plac przed Spinzarem, gdzie rozłożyli obozowisko. Spali na dworze, choć w hotelu zajęte były może ze cztery pokoje.

Jesień 1996: talibskie porządki

Cztery lata później, jesienią 1996 roku, w kabulskim śródmieściu przyglądałem się, jak do stolicy wkraczają talibowie – młodsi bracia mudżahedinów, wojenne sieroty, wychowane na uchodźczym wygnaniu za pakistańską granicą.

W partyzancką armię skrzyknęli ich mułłowie, ich wychowawcy i nauczyciele, którzy uznali, że tylko narzucenie Afganistanowi bożych porządków uchroni kraj od przemocy, bezprawia i bezkrólewia, jakie zapanowały, gdy pogromcy armii sowieckiej, mudżahedini, pokłócili się przy dzieleniu władzy, skoczyli sobie do gardeł i wywołali nową wojnę – bratobójczą.

Afgańczycy witali wtedy talibów jako jedynych sprawiedliwych, wyzwolicieli i zbawców. Oni zaś kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa, zajmowali jedną prowincję po drugiej, aż stanęli u bram Kabulu. Stolica poddała się bez walki, znów o wszystkim rozstrzygnęły zdrady możnowładców, którzy w nadziei uratowania władzy, majątków i życia przechodzili, jak zwykle, do obozu silniejszego z rywali.

Kiedy przez Przełęcz Chajberską – na granicy Afganistanu i Pakistanu – przyjechałem do Kabulu, talibowie ściągnęli już z latarni zwłoki Nadżibullaha, którego zaraz po wkroczeniu do stolicy wyciągnęli z kryjówki w gmachu ONZ i powiesili, a jego trupa wlekli ulicami, aby pokazać mieszkańcom, jaki los czeka bezbożników i zdrajców.

Całe miasto obwieszone było taśmami, które wyciągali z rekwirowanych magnetofonów i magnetowidów. Ich emirowie uznali muzykę i wszelką rozrywkę za grzech – i brunatne wstążki powiewały z drzew, płotów oraz bram. Na ulicznych trotuarach walały się skorupy rozbitych lub rozstrzelanych telewizorów, również zakazanych przez talibów.

Ludzie dziwili się nowym porządkom, ale poddawali się im bez protestu. Tak naprawdę niewiele o talibach wiedzieli. Czuli ulgę, bo dzięki nim zapanował pokój. W mieście ucichła wreszcie uliczna wojna, która przemieniła połowę stolicy w pustynię gruzów, miejskie cmentarzysko. Wreszcie można było przestać martwić się o jutro, wybiec myślą w przyszłość, wsiąść w Kabulu do autobusu, nie obawiając się rabusiów czy partyzantów. A nawet pojechać bez przeszkód Przełęczą Chajberską do pakistańskiego Peszawaru albo na południe do Kandaharu czy na zachód do Heratu, aż pod irańską granicę. Kupcy ze śródmiejskich bazarów zacierali dłonie.

Jesień 2001: nowa nadzieja

Pięć lat później ręce zacierali kabulscy fryzjerzy. Odkąd talibowie uciekli ze stolicy, fryzjerzy nie mogli nadążyć z goleniem bród, które wcześniej zgodnie z edyktem talibskiego emira Omara obowiązkowo musieli zapuszczać wszyscy prawowierni Afgańczycy.

Z kolejną partyzancką armią, która przejęła władzę w Kabulu, wjechałem do miasta tym razem od północy – ze słynnej doliny Pandższiru, twierdzy wiecznych buntowników. W latach 80. XX wieku nie zdobyła jej armia sowiecka, a w latach 90. nie weszli tam talibowie, choć podporządkowali sobie resztę kraju.

Jesienią 2001 roku partyzanci z Pandższiru ruszyli na Kabul, by odbić go z rąk talibów. W pojedynkę nie daliby rady, ale tym razem drogę mieli szeroko otwartą, bo przeciwko talibom wystąpili Amerykanie, których lotnictwo gromiło z nieba oddziały, czołgi, stanowiska artylerii i wszelkie fortyfikacje emira Omara.

Wcześniej to Omarowe królestwo, jakie zaprowadził on w Afganistanie, przerodziło się w tyranię, a afgańskie państwo – w nędzarza i pariasa, z którym nikt na świecie nie chciał mieć nic do czynienia. Nikt, poza Terrorystyczną Międzynarodówką, czyli Al-Kaidą, której talibowie udzielili gościny i której przywódcy tutaj, pod Hindukuszem, obmyślili plan zaatakowania Nowego Jorku i Waszyngtonu uprowadzonymi samolotami pasażerskimi, pilotowanymi przez zamachowców-straceńców.

W odwecie za ten atak Stany najpierw zażądały od talibów wydania ludzi Al-Kaidy, a gdy Omar odmówił – dokonały zbrojnej inwazji. Ci nawet nie próbowali stawiać oporu, lecz czmychnęli przed ścigającymi ich myśliwcami i bombowcami za pakistańską miedzę. Emir, jednooki mułła Omar, nie musiał nawet uciekać z Kabulu. Nigdy w nim nie osiadł. Uważał stolicę i w ogóle wielkie miasta za jaskinię grzechu i przez całe pięcioletnie panowanie nie ruszył się na krok z Kandaharu, kolebki talibów.

Wkraczających do Kabulu partyzantów z Pandższiru nie witały wiwaty ani ustrojone girlandami bramy powitalne. Nikt zresztą Afgańczyków nie pytał o zdanie, czy im się coś podoba, czy nie. Przywykli traktować przewroty i pałacowe zamachy jak dopust losu, na który nic się nie poradzi.

Źródłem ulgi, nadziei, a nawet ufności, jakie czuło się jednak wyraźnie w tamtym jesiennym powietrzu, przeszytym już chłodem, były natomiast obietnice płynące z Ameryki. Jej przywódcy, włodarze jedynego światowego supermocarstwa, obiecywali Afgańczykom, że już nigdy więcej nie zostaną sami w biedzie, że cały Zachód pomoże im stanąć na nogi oraz urządzi życie tak, aby nie zaznali już wojny, poniewierki i biedy.

Rozmawiając z Afgańczykami w czajchanach, a z zachodnimi dyplomatami w otwieranych na nowo z pompą ambasadach, odnosiłem wtedy niezmiennie wrażenie, iż jedni i drudzy wierzą, że tę obietnicę uda się spełnić, a po latach chudych w Afganistanie nastąpią w końcu te tłuste, wyczekiwane i wymodlone.

Republika: nowe państwo i wojna od nowa

Dlaczego więc wszystko poszło nie tak?

Dopóki sprawy w państwie afgańskim nie zaczęły się znowu psuć, miały się przecież całkiem dobrze. Przepytywani przez cudzoziemskich dziennikarzy, Afgańczycy mówili, że kraj zmierza w dobrym kierunku.

Czy zaczęło się psuć już wiosną 2003 roku, gdy Amerykanie uderzyli na irackiego dyktatora Saddama Husajna? Czy może latem 2005 roku, po pierwszej w dziejach Afganistanu wolnej elekcji prezydenta, gdy Amerykanie odwołali z Kabulu swojego ambasadora? Uznali, że sprawił się z afgańskim zadaniem, i powierzyli mu nowe – w Bagdadzie. Na wieść o tym Afgańczycy wszczęli lament, że Ameryka o nich zapomina.

Wyjazdowi ambasadora USA towarzyszyła dobiegająca już z południa kraju karabinowa palba. Talibowie – zdawałoby się, że raz na zawsze rozbici i pokonani – za pakistańską miedzą zebrali się w nowe partyzanckie wojsko i afgańska wojna, uznana za wygraną i wygasłą, znów zaczęła się tlić, by w końcu wybuchnąć pełnym płomieniem.

Najpierw w ogniu stanęło afgańsko-pakistańskie pogranicze, ale pożar szybko ogarnął także rozległe, skaliste i pustynne południe, które stawało się ziemią niczyją, po czym przechodziło w ręce talibów. W Kabulu i większych miastach pojawili się zamachowcy-straceńcy, zaczęły wybuchać bomby. Gdy Amerykanie odtrąbili odwrót po fatalnie nieudanej ekspedycji do Iraku i ponownie zajęli się afgańskimi sprawami, było już za późno, wojna toczyła się znów w najlepsze.

Afgańczycy tracili cierpliwość. „Są już u nas za długo” – mówili o obcych wojskach i ślimaczącej się powojennej odbudowie. Mój znajomy afgański poseł Ramazan Baszardost, absolwent francuskich akademii, zauroczony polską Solidarnością i wyznaczony na ministra finansów, nazywał cudzoziemców szkodnikami. Twierdził, że trwonią na głupstwa pieniądze wydzielone hojnie przez Zachód Afganistanowi. „Umościli tu sobie wygodne gniazdka, a nas mają za nic” – grzmiał w parlamencie, żądając, by zagraniczne organizacje dobroczynne przedstawiły księgi rachunkowe i opowiedziały, na co wydały miliardy dolarów obiecanych przez świat jego krajowi. Lamentował, że tylko czwarta część tych pieniędzy trafia do rąk rządu. „Afganistanem władają cudzoziemcy” – narzekał, a nie doprosiwszy się wsparcia u prezydenta, rzucił posadę, oskarżając prezydenckich dworzan, że rozkradają kraj do spółki z cudzoziemcami.

Budowa afgańskiej republiki – nowego, wspaniałego świata – zaczęła przypominać przypowieść o grzechach głównych, popełnianych tak przez zachodnich dobrodziejów, jak ich afgańskich podopiecznych. Na pychę zakrawał już cel, jaki Zachód, choć dziś się tego wypiera, sobie wyznaczył: w kilka lat zbudować pod Hindukuszem wzorową republikę.

Chciwość, zazdrość i łakomstwo rozkwitły przy nieprzebranej rzece pieniędzy płynącej na wielką afgańską budowę. Zachodni dobrodzieje, którzy nią zawiadywali, nie dopuszczali do niej Afgańczyków. „Nie znają się na tym – tłumaczyli. – A miliony dolarów będą dla nich pokusą, której nie będą potrafili się oprzeć”. Z kolei Afgańczycy oskarżali zachodnich dobrodziejów, że przyjechali pod Hindukusz tylko po to, by dorobić się na ich nieszczęściu i biedzie. „Chcemy jedynie im pomóc i dzielimy się z nimi tym, co mamy najlepszego” – mówił mi jeden z włoskich inżynierów. A pewien amerykański pułkownik, przyznając, że nie za bardzo rozeznaje się w tutejszej specyfice, powiedział: „Wiadoma rzecz, Afganistan to nie moja Montana, ale skoro nam w Montanie udało się ułożyć godne życie, to dlaczego miałoby się to nie powieść w Afganistanie?”.

Wreszcie nadszedł czas lenistwa i gniewu. Ubezwłasnowolnieni i rozczarowani Afgańczycy oraz rozgoryczony ich niewdzięcznością Zachód zaprzestali wszelkich starań. Budowa republiki stanęła, ale nikomu nie starczyło odwagi, by ją przerwać lub zarządzić generalny remont, zanim jeszcze została skończona.

W dziesiątym roku wojny, gdy odwiedziłem Afganistan po raz ostatni, dwie trzecie jego mieszkańców uważało już, że sprawy w kraju idą w złym kierunku. Nawet panujący wówczas prezydent Hamid Karzaj przyznawał, że w państwie źle się dzieje, ale winą za to obarczał Amerykanów.

Ostatniego dnia mojej ostatniej podróży do Afganistanu wybrałem się na spacer po śródmiejskiej dzielnicy Szar-e Nau. Przed parkiem w pobliżu kina natknąłem się na patrol amerykańskich żołnierzy. Szli w bojowym rynsztunku. Przez nikogo niezaczepiani, poruszali ustami, szepcząc do niewidzialnych mikrofonów i nie wydając niemal dźwięku. Do wielkich zsuniętych na oczy hełmów mieli przytroczone noktowizory. Na mundury założone kamizelki kuloochronne oraz ochraniacze na łokcie i kolana przypominały zbroję.

Sklepikarze i przechodnie schodzili im z drogi. „Wszystkich traktują jak wrogów” – szeptali między sobą Afgańczycy. A ja, stojąc wśród nich, przypomniałem sobie stare afgańskie przysłowie, które przed laty przytoczył mi pewien partyzancki komendant z Pandższiru: „Ujrzyj we mnie swego wroga, a wnet się nim stanę”.

Lato 2021: bez nadziei

Szósty krzyżyk na karku nie idzie w parze z metryką wojennego korespondenta, więc gdy do Kabulu wkraczali jego nowi zdobywcy, talibowie, patrzyłem na to z daleka, z fotela, na którym oglądam mecze angielskiej ligi piłkarskiej.

Runął niedokończony gmach republiki. Nikt się jej nie wyrzekł, ale mało kto jej bronił. Można się było tego spodziewać, odkąd pod koniec zeszłej zimy, zniecierpliwieni uporem swoich protegowanych z kabulskiego rządu, Amerykanie rządzeni przez Donalda Trumpa dobili ponad ich głowami targu z talibami. Obiecali im, że zabiorą wojska z Afganistanu, a talibowie obiecali, że nie będą strzelać do wycofujących się Jankesów i ich sojuszników. Armia rządowa – wcześniej wyręczana przez lotnictwo USA i odwykła od walki – nie podjęła jej, gdy doczekawszy się cierpliwie wyjazdu Amerykanów i ich sojuszników, talibowie ruszyli do natarcia.

Oglądając w telewizji, jak w Kabulu nastają nowi rządzący, dostrzegłem niepewność i strach, które widziałem 25 lat temu, gdy talibowie obejmowali władzę po raz pierwszy. Może to kwestia telewizyjnych kadrów, a może punktu obserwacji, ale tym razem nie dostrzegłem już jednak żadnej nadziei.

Wydało mi się, że nie rozbudzili jej nawet emirowie talibów, którzy – objąwszy powtórnie we władanie afgańskie państwo – obwieścili, że wojna się skończyła.

Lato 2022: jak przetrwać

Choć wróżono mu najgorsze plagi – fatalnych przywódców, nieznających się na niczym poza wojną i modlitwą, nową, bratobójczą wojnę domową, międzynarodową infamię, zarazy i głód – Afganistanowi udało się przetrwać pierwszy rok rządów talibów.

Chudy był to rok, zwłaszcza zimą, która zawsze bywa tu trudna. Talibowie, którzy ostatnich 20 lat spędzili na wygnaniu lub w partyzanckich obozowiskach, rzeczywiście nie mieli pojęcia o sprawach nowoczesnego państwa, a wszyscy fachowcy uciekli za zachodnimi wojskami lub jako ludzie niepewni, splamieni kolaboracją z obcymi najeźdźcami zostali wyrzuceni z pracy. Co gorsza, Biały Dom przejął kilkanaście miliardów dolarów, które poprzedni afgański rząd, za radą Jankesów, trzymał na kontach w amerykańskich bankach.

Rząd talibów, zgodnie z przepowiedniami, został obłożony anatemą i sankcjami, nikt nie uznał w nim prawowitych władz, nikt nie chciał ani nie mógł prowadzić interesów ani mieć z nim cokolwiek wspólnego.

Chudy był to rok, zwłaszcza dla mieszkańców wielkich miast, rozkwitłych pod rządami Amerykanów i sprzymierzonego z nimi kabulskiego rządu. Zwłaszcza dla młodych, którzy swoje marzenia i życiowe plany związali z zachodnimi obietnicami. To oni, po upadku republiki i świata, jaki znali, walczyli na kabulskim lotnisku o miejsca w samolotach, by uciec z Afganistanu, gdzie oczy poniosą. Ci, co zdecydowali się zostać lub dla których zabrakło miejsca w odlatujących samolotach, przeżyli zimę, wyprzedając za bezcen wszystko, czego się przez ostatnich dwadzieścia tłustych lat dorobili.

Z Afganistanu uciekały tysiące i to na nich skupiała się uwaga zachodniego świata. Ale miliony pozostały w kraju, nie pomyślały nawet, by wyjeżdżać, pogodzone, że jest to ich jedyne miejsce na ziemi i innego nie mają.

Dla nich, mieszkańców wsi (a Afganistan to głównie wieś), życie niewiele się zmieniło, jak biednym było, tak biednym zostało, a codzienność zawsze sprowadzała się do tego, by przetrwać. Koniec wojny nie ulżył nędzy, za to przetrwać jest łatwiej, bo nawet bomby podkładane przez partyzantów z Państwa Islamskiego – ci, jeszcze radykalniejsi od talibów, mają ich dziś za zdrajców Sprawy, którzy zaprzedali się władzy – wybuchają wyłącznie w wielkich miastach.

Na początku, przejąwszy władzę, talibowie zapewniali wszem wobec, że zmienili się, przejrzeli na oczy, że tym razem nie odwrócą się już od wynalazków i praw nowoczesności, jakie przywlekli ze sobą pod Hindukusz Amerykanie. Przejąwszy władzę, wskrzesili jednak policję obyczajową i Departament Wspierania Cnoty i Walki z Występkiem, a nawet wynieśli go do rangi ministerstwa, znów wyprosili dziewczęta ze szkół, a kobiety pozwalniali z pracy i poradzili, by na swoje posady przyprowadziły krewniaków, mężczyzn. Przykazali też, że z domów wolno im wychodzić na ulicę jedynie pod opieką ojca, męża lub dorosłego syna.

Zrazu starali się jeszcze przypodobać Zachodowi, wpuszczali do Afganistanu zagranicznych dziennikarzy, pozwalali im pracować – rodzimych dziennikarzy od razu prześladowali, jak mogli. Z czasem, widząc, że ich starania nikogo na Zachodzie nie przekonują, machnęli ręką i zapowiedzieli, że do rządzonego przez nich Afganistanu przyjeżdżać będą mogli jedynie ci zagraniczni dziennikarze, których redakcje utrzymywać będą swoje korespondenckie biura w Kabulu. Ale kto będzie dzisiaj chciał utrzymywać korespondenckie biura w Afganistanie, który znów znalazł się na końcu świata? Kogo na to stać? Zwłaszcza że najważniejsza z wojen toczy się w samej Europie, na żyznych stepach nad Dnieprem i zagraża porządkowi na całym świecie.

W rocznicę przejęcia władzy w Afganistanie minister wspierania cnoty i walki z występkiem, pobożny mułła Mohammad Chalid Hanafi, podczas służbowej wizyty w Ghazni oznajmił, że talibowie gotowi są do współpracy ze wszystkimi i ze wszystkimi chcą żyć w zgodzie. „Ale nie przyjmiemy od nikogo niczego, co naszym zdaniem jest sprzeczne z islamem” – zapowiedział. – „Przestrzegamy jedynie praw Allaha i Mahometa, Jego Proroka. Wszystko musi być jak Allah przykazał”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: