Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Druga szansa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Druga szansa - ebook

Auden nigdy nie była typową nastolatką. Nie pamięta, kiedy ostatnio przespała całą noc, a spokój w bezsenne noce odnajduje, ucząc się w miejscowym nocnym bistro. Wychowana przez wymagających rodziców, nie miała szansy na  zwyczajną nastoletnią beztroskę aż do momentu, gdy zdecydowała się wyjechać na lato do swojego ojca i jego nowej żony.

To wywróciło jej świat do góry nogami, zmieniając codzienność w jedną wielką przygodę! Życie chwilą bywa jednak niebezpieczne, zwłaszcza gdy chce się tak dużo nadrobić. Dziewczyna wpada w poważne kłopoty, uczy się, że z nieporozumień może zrodzić się prawdziwa przyjaźń i… poznaje tajemniczego Eliego, który staje się jej przewodnikiem w nocnych podróżach po okolicy. Eli tak samo jak Auden cierpi na bezsenność. Wspólne wycieczki są dla dziewczyny szansą by odzyskać to, co straciła, usiłując być idealną córką. Każda decyzja ma jednak swoje konsekwencje i Auden przekona się o tym jak nikt inny…

Sarah Dessen w swojej fantastycznie napisanej książce łączy dwa samotne serca i wysyła je w pełną przygód podróż.

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66380-91-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pisanie powieści nigdy nie jest łatwe i zdarza się, że potrzebna jest pomoc. Mam niesamowite szczęście, że zarówno w przypadku tej książki, jak i wielu innych mogłam liczyć na mądrość i rady Leigh Feldman i Reginy Hayes. Barbara Sheldon, Janet Marks i moi rodzice, Alan i Cynthia Dessen, zapewniali mi wsparcie moralne potrzebne każdemu szalonemu pisarzowi, zwłaszcza w połogu. I jak zawsze wdzięczna jestem mojemu mężowi, Jayowi, za to, że wiedział, jak mnie rozśmieszyć, pomagał nie zapominać o ważnych rzeczach i nauczył mnie więcej na temat rowerów, niż było trzeba.

Na koniec zostawiłam mój własny świat dziewcząt, bez których w życiu nie znalazłabym czasu na napisanie tej książki: Aleksandra Marcotte, Claudia Shapiro, Virginia Melvin, Ida Donner, Krysta Lindley i Lauren Caccese. Dziękuję wam wszystkim za wspaniałą opiekę nad nami.jeden

Wszystkie maile zaczynały się identycznie:

Hej, Auden!!

Ten dodatkowy wykrzyknik działał mi na nerwy. Moja matka z pewnością znalazłaby na niego wiele określeń: niepotrzebny, pretensjonalny, kwiecisty. Dla mnie, tak jak i wszystko, co dotyczyło mojej macochy, Heidi, był po prostu irytujący.

Mam nadzieję, że miło spędzasz ostatnie tygodnie szkoły. U nas wszystko w porządku! Załatwiam ostatnie sprawy przed narodzinami Twojej siostry. Kopie ostatnio jak szalona. Mam wrażenie, że ćwiczy karate! Zajmuję się doglądaniem sklepu (że tak powiem) i ostatnimi poprawkami w pokoju malutkiej. Zdecydowałam się na róż i brąz. Wygląda to naprawdę super. Dołączam zdjęcie, abyś mogła sama ocenić.

Twój tata jest jak zawsze zajęty, głównie pracą nad książką. Pewnie częściej będę się z nim widywać, kiedy mała przyjdzie na świat i ja też będę zarywać nocki!

Mam szczerą nadzieję, że przemyślisz pomysł przyjazdu do nas po zakończeniu szkoły. Byłoby naprawdę fajnie. Lato okazałoby się dla nas jeszcze bardziej wyjątkowe! Przyjeżdżaj, kiedy chcesz. Zawsze jesteś u nas mile widziana!

Buziaki,

Heidi (i Twój tata, no i malutka!)

Zmęczyłam się samym czytaniem. Częściowo z powodu wszechobecnego w mailu tonu podekscytowania – miałam wrażenie, że ktoś wykrzykuje mi jego treść do ucha – ale była to także kwestia samej Heidi. Była taka… obca, pretensjonalna, kwiecista. I przede wszystkim irytująca. I tak właśnie było od samego początku, czyli od czasu, kiedy w zeszłym roku związała się z moim tatą, zaszła z nim w ciążę i wyszła za niego za mąż.

Moja matka twierdziła, że wcale jej to nie dziwi. Odkąd się rozwiedli, snuła przypuszczenia, że nie minie dużo czasu, nim mój tata, jak to ujęła, „nawiąże bliższą znajomość z jakąś studentką”. Heidi miała dwadzieścia sześć lat, tyle samo co mama, kiedy urodziła mojego brata Hollisa (ja przyszłam na świat dwa lata później), ale różniły się od siebie jak noc i dzień. Podczas gdy moja matka, wykładowczyni uniwersytecka słynąca z ciętego dowcipu, cieszyła się sławą ekspertki od roli kobiety w literaturze renesansu, Heidi była… cóż, była po prostu Heidi. Jedną z tych kobiet, do których mocnych stron należą nieustanne dbanie o siebie (pedicure, manicure, pasemka), wiedza na temat dobierania fasonu butów do długości sukienek, no i wysyłanie zdecydowanie zbyt wylewnych maili do osób, które mają ją gdzieś.

Ich zaloty trwały krótko; do implantacji (jak to fachowo określiła moja matka) doszło po zaledwie dwóch miesiącach. I tak oto mój ojciec, długoletni mąż dr Victorii West i autor jednej dobrze przyjętej powieści, obecnie bardziej znany ze swoich międzywydziałowych zatargów niż rodzącej się w bólach nowej publikacji, stał się po raz kolejny świeżo upieczonym mężem i przyszłym ojcem. jeśli dodać do tego nową posadę dziekana wydziału kreatywnego pisania w Weymar College, niewielkiej uczelni w położonym nad morzem miasteczku, wyglądało na to, że mój tata wiedzie zupełnie nowe życie. I choć wiele razy mnie do siebie zapraszali, wcale nie byłam pewna, czy chcę się dowiedzieć, czy w tym jego nowym życiu jest dla mnie miejsce.

Z drugiego pokoju dobiegł mnie nagły wybuch śmiechu i pobrzękiwanie kieliszków. Moja matka zorganizowała kolejne spotkanie absolwentów – zawsze zaczynało się ono od oficjalnej kolacji („W naszej kulturze tak mało jest kultury” – to słowa mojej matki), a potem nieuchronnie przeradzało w głośne, okraszone alkoholem debaty na temat literatury i teorii. Zerknęłam na zegarek – wpół do jedenastej – a następnie dużym palcem u stopy otworzyłam drzwi swojego pokoju i zerknęłam w stronę mieszczącej się na końcu długiego korytarza kuchni. Mama siedziała oczywiście u szczytu naszego wielkiego drewnianego stołu, w jednej ręce trzymając kieliszek z czerwonym winem. Wokół niej jak zawsze kłębiła się grupka absolwentów płci męskiej, wpatrzonych w nią z uwielbieniem, gdy tymczasem ona nawijała, z tego, co udało mi się usłyszeć, na temat Marlowe’a i kultury kobiet.

To kolejna z długiej listy fascynujących sprzeczności w osobie mojej mamy. Była ekspertką od kobiecych postaci w literaturze, ale w prawdziwym życiu nieszczególnie je lubiła. Częściowo dlatego, że tak wiele przedstawicielek płci pięknej po prostu jej zazdrościło: inteligencji (praktycznie poziom Mensy), osiągnięć naukowych (cztery książki, niezliczona liczba artykułów, jedna katedra uniwersytecka jej imienia) czy wyglądu (wysoka, kobiece krągłości, długie czarne włosy, które najczęściej nosiła rozpuszczone i w lekkim nieładzie – to chyba jedyne, nad czym nie miała kontroli). Głównie z tych powodów, ale nie tylko, dziewczyny rzadko zjawiały na jej spotkaniach, a nawet jeśli, to przychodziły raz i raczej nie wracały.

– Pani doktor – rzucił jeden ze studentów, typowy niechluj w taniej marynarce, z szopą zaniedbanych włosów i w czarnych okularach kujonkach. – Koniecznie powinna pani rozwinąć tę tezę w artykule. To naprawdę fascynujące!

Patrzyłam, jak moja matka pociąga łyk wina i wyćwiczonym do perfekcji ruchem odgarnia do tyłu włosy.

– Och, Boże, nie! – odparła tym swoim niskim, chrapliwym głosem (brzmiała jak nałogowa palaczka, choć nie wypaliła w życiu ani jednego papierosa). – Obecnie ledwo znajduję czas na pisanie książki, a za to akurat przynajmniej mi płacą. O ile takie grosze można w ogóle uznać za honorarium.

I znowu śmiech. Moja matka uwielbiała skarżyć się na to, jak mało zarabia na swoich książkach – naukowych, promowanych przez wydawnictwa uniwersyteckie – gdy tymczasem na pisaniu „bzdurnych historii dla kur domowych” (to jej słowa, nie moje) można się nieźle obłowić. W świecie mojej matki każdy powinien taszczyć na plażę dzieła zebrane Szekspira, a na dokładkę jeszcze kilka poematów epickich.

– Niemniej jednak to przedni pomysł – nie ustępował Okularnik. – Gdyby pani chciała, mógłbym, eee… zostać jego współautorem.

Zapadła cisza. Moja matka uniosła głowę i kieliszek. Zmrużyła oczy.

– Och – rzekła. – To urocze z twojej strony. Ale ja nie bawię się we współautorstwo, z tego samego powodu, dla którego nie szukam przyjaciół ani nie wchodzę w związki w pracy. Jestem po prostu zbyt wielką egoistką.

Nawet ze swojego odległego miejsca widziałam, jak Okularnik przełyka głośno ślinę i z rumieńcem na twarzy sięga po butelkę z winem. Idiota, pomyślałam, zamykając z powrotem drzwi. Z moją matką niełatwo jest szybko nawiązać więź, która mogłaby przerodzić się w coś głębszego. Coś wiem na ten temat.

Dziesięć minut później z butami pod pachą wyślizgnęłam się tylnymi drzwiami i wsiadłam do swojego auta. Jechałam niemal pustymi ulicami, mijając spokojne osiedla i ciemne witryny sklepów, aż dostrzegłam w oddali światła bistra Ray’s Diner. Niewielkie, z nadmiarem krzykliwych neonów i zawsze nieco lepkimi stolikami, było to jedyne bistro w mieście otwarte przez całą dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Jako że cierpiałam na bezsenność, większość nocy spędzałam tutaj, czytając albo ucząc się, i co godzinę dokładając jakiś drobiazg do swojego zamówienia. I tak w końcu nadchodził świt.

Z bezsennością zmagałam się od trzech lat, czyli od czasu, kiedy małżeństwo moich rodziców zaczęło się rozpadać. Nie powiem, że mnie to zaskoczyło: ich związek był burzliwy, odkąd tylko sięgałam pamięcią, aczkolwiek wcześniej problemem były raczej kwestie służbowe niż prywatne.

W miasteczku uniwersyteckim zamieszkali zaraz po studiach, gdy mojemu tacie zaproponowano na uczelni asystenturę. Udało mu się znaleźć wydawcę dla swojej pierwszej powieści zatytułowanej Kieł narwala, a mama była w ciąży z moim bratem i próbowała dokończyć pisanie doktoratu. Przeskoczmy od razu w czasie o cztery lata do przodu, do moich narodzin, kiedy to tata unosił się na fali uznania krytyków i komercyjnego sukcesu – lista bestsellerów „New York Timesa”, nominacja do National Book Award – i kierował uczelnianym programem kreatywnego pisania, podczas gdy mama była, jak to lubiła dramatycznie opisywać, „zagubiona na morzu pieluch i zwątpienia we własną wartość”. Dopiero kiedy poszłam do przedszkola, mama z wielkim zapałem wróciła na uczelnię, gdzie otrzymała posadę wykładowcy w niepełnym wymiarze godzin i propozycję publikacji pracy doktorskiej. Z czasem stała się jednym z najpopularniejszych wykładowców, otrzymała pełen etat i wysmażyła drugą, a potem trzecią książkę, gdy tymczasem mój ojciec poniekąd spoczął na laurach. Twierdził, że jest dumny z mamy, żartował sobie, że właściwie to ona zapewnia rodzinie wikt i opierunek. Ale jakiś czas później mojej matce zaproponowano prestiżową katedrę fundacyjną, tacie zaś wydawca podziękował za współpracę. I wtedy zaczęło się robić naprawdę nieciekawie.

Do kłótni dochodziło zawsze w porze kolacji. Wystarczyło, że jedno wygłosiło jakąś mało znaczącą uwagę, a drugie błyskawicznie się obrażało. Pojawiało się małe spięcie – ostre słowo, trzaśnięcie pokrywką – potem wszystko jakby się uspokajało i można by sądzić, że sprawa rozeszła się po kościach… Ale tak nie było. O dziesiątej albo jedenastej nagle wracali do tematu. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że po prostu tłumili w sobie negatywne emocje, czekając, aż zasnę. Pewnego wieczoru zdecydowałam więc, że tego nie zrobię. Zostawiałam otwarte drzwi do swojego pokoju, nie gasiłam światła, odbywałam ostentacyjne wycieczki do łazienki, gdzie głośno myłam ręce. Przez jakiś czas to działało doskonale. Aż w końcu przestało i kłótnie wróciły. Tyle że do tego czasu mój organizm tak się już przyzwyczaił do bardzo późnego chodzenia spać, że teraz, jak na ironię, słyszałam każde słowo z ich rozmów.

Znałam wiele osób, których rodzice się rozstali, i każda z nich reagowała na to w inny sposób: pełne zaskoczenie, dojmujące rozczarowanie, uczucie ulgi. Wspólnym mianownikiem tych nieprzyjemnych sytuacji pozostawały szczere rozmowy o tych uczuciach albo z obojgiem rodziców, albo naprzemiennie, ewentualnie z psychologiem podczas terapii indywidualnej lub grupowej. Moja rodzina, jakżeby inaczej, musiała i w tej kwestii okazać się wyjątkiem. Owszem, nadeszła w końcu ta „siadaj-musimy-ci-o-czymś-powiedzieć” chwila. Wiadomość o rozwodzie została mi przekazana przez matkę, nad kuchennym stołem, podczas gdy wyglądający na zmęczonego tata opierał się o pobliski blat.

– Twój ojciec i ja postanowiliśmy się rozstać – oświadczyła spokojnym, rzeczowym tonem, którego używała wobec swoich studentów, kiedy krytykowała ich pracę. – Z pewnością zgodzisz się, że to najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich.

Wcale nie byłam pewna, co czuję. Nie ulgę, nie druzgocące rozczarowanie, ale na pewno też nie zaskoczenie. Uderzyło mnie wtedy, jak mała się poczułam w obliczu tej sytuacji. Jak dziecko. Było to doprawdy przedziwne uczucie. Jakby z dużym opóźnieniem oblała mnie nagła, potężna fala tęsknoty za dzieciństwem.

Oczywiście, że swego czasu byłam dzieckiem. Do momentu, kiedy przyszłam na świat, mój brat – niemowlę z nieustanną kolką, nadaktywny dwulatek, „dziarski” (czytaj: niemożliwy) dzieciak – mocno dał rodzicom w kość. Nadal ich męczył, aczkolwiek teraz już z daleka, bo obecnie włóczył się po Europie, przysyłając sporadycznie maile z natchnionymi pomysłami na to, co zrobi ze swoim dalszym życiem. Towarzyszyła temu zawsze prośba o pieniądze, które miały pomóc mu te śmiałe plany zrealizować. Dzięki temu, że nieustannie poszukiwał samego siebie za granicą, Hollis stał się naszym własnym rodzinnym artystą i nomadą w jednym. Rodzice mogli chwalić się znajomym, że ich syn pali papierosy i rozmyśla nad sensem życia pod wieżą Eiffla, a nie w jakiejś miejscowej knajpce. Było to o wiele bardziej w ich stylu.

Jeśli Hollisa można nazwać wiecznym dużym dzieckiem, to ja byłam jak stara malutka, która jako trzylatka siedziała przy stole podczas prowadzonych przez dorosłych dyskusji o literaturze i grzecznie kolorowała swoje książeczki. Która bardzo wcześnie nauczyła się sama wymyślać sobie zajęcia i która od przedszkola miała obsesję na punkcie szkoły i ocen, gdyż kwestie edukacyjne były jedynym, co zawsze zapewniało jej uwagę rodziców.

– Och, nic się nie stało – mawiała moja matka, kiedy któremuś z jej gości wymsknęło się w mojej obecności słowo na „K…” albo coś równie dorosłego. – Auden jest bardzo dojrzała jak na swój wiek.

Bo byłam, bez względu na to, czy „ten wiek” oznaczał lat cztery, czy siedemnaście. Podczas gdy Hollis wymagał nieustannej uwagi, mnie rodzice mogli zabrać dosłownie wszędzie: do filharmonii, galerii sztuki, na uczelniane konferencje i spotkania komitetów. Umiałam zachowywać absolutną ciszę i zajmować się sobą, stając się wręcz niewidzialna. Zamiast bawić się jak inne dzieci, zwykle zadowalałam się książkami, których miałam oczywiście pod dostatkiem.

Z powodu takiego, a nie innego wychowania niełatwo nawiązywałam relacje z rówieśnikami. Nie rozumiałam ich żywiołowości, energii, krzykliwości, gdy obrzucali się poduszkami albo ścigali się na rowerach. Z jednej strony wyglądało to na fajną zabawę, z drugiej tak bardzo różniło się od tego, do czego byłam przyzwyczajona, że w głowie mi się nie mieściło, bym kiedykolwiek mogła wziąć w niej udział. Zakładając oczywiście, że otrzymałabym zaproszenie, do czego praktycznie nigdy nie dochodziło. Ci, co rzucali poduszkami i jeździli na rowerach, nie uczęszczali raczej do wysoce ambitnych, skupionych na jak najlepszych osiągnięciach prywatnych szkół preferowanych przez moich rodziców.

Na przestrzeni ostatnich czterech lat zmieniłam szkołę trzy razy. Po zaledwie paru tygodniach nauki w liceum Jackson High mama wypatrzyła w moim programie nauczania angielskiego literówkę oraz błąd gramatyczny i czym prędzej przeniosła mnie do Perkins Day, miejscowej szkoły prywatnej. Była mniejsza i bardziej nastawiona na osiągnięcia naukowe, ale nie tak bardzo jak Kiffney-Brown, szkoła społeczna, do której przeniosłam się z kolei w trzeciej klasie. Założona została przez kilku emerytowanych wykładowców, była elitarna – maksymalnie setka uczniów – i miała powiązania z miejscowym uniwersytetem, dzięki czemu dawała możliwość uczestnictwa w kursach na poziomie college’u i gromadzenia punktów przydatnych przy zdawaniu na studia. Choć miałam w tej szkole kilkoro przyjaciół, bliskie relacje utrudniała nam wszechobecna atmosfera rywalizacji, nie wspominając o indywidualnym toku nauki.

Nieszczególnie się tym przejmowałam. Szkoła i nauka były dla mnie czymś w rodzaju ucieczki, dzięki nim mogłam wieść nawet tysiąc alternatywnych żyć. Im więcej rodzice narzekali na wieczne bumelanctwo Hollisa i jego fatalne stopnie, tym pilniejszą ja byłam uczennicą. I choć byli ze mnie dumni, moje osiągnięcia nigdy nie zapewniły mi tego, czego tak naprawdę chciałam. Byłam inteligentnym dzieckiem, powinnam więc była szybko zrozumieć, że rodzice zwrócą na mnie uwagę, tylko jeśli ich rozczaruję albo totalnie zawiodę. Kiedy to jednak w końcu pojęłam, odnoszenie sukcesów było już moją drugą naturą, z którą nie byłam w stanie walczyć.

Tata wyprowadził się z domu, kiedy rozpoczynałam drugą klasę. Wynajął umeblowane mieszkanie tuż obok kampusu, w budynku zajmowanym głównie przez studentów. Miałam u niego spędzać co drugi weekend, ale nastrój miał tak fatalny – niezmiennie męczył się z pisaniem drugiej książki i jej publikacją (albo brakiem tejże), podczas gdy prace mamy cieszyły się sporym zainteresowaniem – że wcale nie miałam na to ochoty. Co nie znaczy, że w domu było lepiej – mama była pochłonięta celebrowaniem życia singielki i sukcesów naukowych, na okrągło miałyśmy gości, studenci walili drzwiami i oknami, a w każdy weekend odbywały się imprezy. Wyglądało na to, że spokój mogę znaleźć jedynie w Ray’s Diner.

Milion razy tamtędy przejeżdżałam, ale na pomysł zajrzenia do środka wpadłam dopiero pewnej nocy, kiedy koło drugiej wracałam do domu. Mój plan nauki w szkole – zajęcia dzienne i wieczorne, elastyczne godziny seminariów, kilka indywidualnych przedmiotów – sprawiał, że wychodziłam z domu i wracałam wedle własnego uznania, bez żadnych albo prawie żadnych pytań ze strony rodziców. Żadne z nich tak naprawdę nie dostrzegało tego, że cierpię na bezsenność. Tamtej nocy zerknęłam na witrynę Ray’s i coś przyciągnęło mnie do tego bistra. Wnętrze wydawało się ciepłe, bezpieczne, a z siedzącymi w nim ludźmi łączyła mnie przynajmniej jedna rzecz – brak snu. Zaparkowałam więc, weszłam do środka i zamówiłam kawę i szarlotkę. Zostałam do wschodu słońca.

W Ray’s podobało mi się to, że choć byłam stałą klientką, nadal mogłam liczyć na spokój. Nikt nie chciał ode mnie więcej, niż skłonna byłam dać, a wszystkie interakcje były krótkie i sympatyczne. Gdyby tylko cały świat działał w tak prosty sposób, mogłabym z radością odgrywać w nim swoją małą rolę.

Jesienią jedna z kelnerek, korpulentna starsza pani z plakietką z imieniem JULIE, podczas dolewania mi kawy zerknęła na wypełnianą przeze mnie aplikację.

– Uniwersytet Defriese – odczytała na głos. A potem spojrzała na mnie. – Niezła uczelnia.

– Jedna z najlepszych – zgodziłam się.

– Myślisz, że się dostaniesz?

– Aha.

Uśmiechnęła się i poklepała mnie po ramieniu.

– Ach, ta młodość i pewność siebie. – I oddaliła się wolnym krokiem.

Miałam ochotę jej powiedzieć, że wcale nie jestem pewna siebie, a jedynie ciężko pracuję. Ale ona zdążyła już podejść do innego boksu i gawędziła wesoło z siedzącym w nim klientem. Zresztą wiedziałam, że tak naprawdę wcale jej to nie obchodzi. Istniały takie światy, w których to wszystko – oceny, szkoła, wypracowania, rankingi, podania na studia, rozszerzona matura – miało duże znaczenie, i takie, w których nie znaczyło absolutnie nic. Całe moje życie należało do tej pierwszej kategorii i nawet w Ray’s, który zdecydowanie był w tej drugiej, nie potrafiłam się od tego uwolnić.

Uczęszczanie do tak specyficznej i mocno nastawionej na osiągnięcia naukowe szkoły oznaczało, że ominęły mnie wszystkie charakterystyczne dla ostatniej klasy momenty, o których przez cały rok nawijali moi dawni znajomi z Perkins Day. Jedyne, co w ogóle brałam pod uwagę, to bal maturalny, i to tylko dlatego, że mój główny rywal o najwyższą średnią, Jason Talbot, zaprosił mnie na niego w ramach zawieszenia broni. W końcu nic z tego nie wyszło – Jason w ostatniej chwili odwołał swój udział w balu, bo otrzymał zaproszenie na jakąś tam konferencję poświęconą ekologii. Wmawiałam sobie, że wcale mnie to nie obeszło i że ten bal to przecież odpowiednik tych wszystkich poduszek i rowerów sprzed lat, błahy i zbędny. Niemniej jednak tamtego wieczoru długo zastanawiałam się, co jeszcze mnie omija.

Przesiadywałam w Ray’s do drugiej czy trzeciej, a nawet czwartej nad ranem i czułam dziwne ukłucie. Kiedy podnosiłam głowę znad podręczników i omiatałam spojrzeniem otaczających mnie ludzi – kierowców ciężarówek, podróżnych, którzy zjechali z autostrady, żeby napić się kawy, przypadkowych dziwaków – dręczyło mnie uczucie, jakiego doznałam tamtego dnia, kiedy moja matka oświadczyła, że ona i tata się rozstają. Jakbym nie pasowała do tego miejsca i powinna być teraz w domu, śpiąc w swoim łóżku, jak wszyscy inni, których za kilka godzin spotkam w szkole. Ale ten niepokój szybko mijał i wszystko wracało do normy. A kiedy kelnerka ruszała na rundkę po sali z dzbankiem kawy, przesuwałam swój kubek na brzeg stołu, bez słowa przekazując to, o czym obie doskonale wiedziałyśmy – że jeszcze tu trochę posiedzę.

Moja przyrodnia siostra, Thisbe Caroline West, przyszła na świat dzień przed ukończeniem przeze mnie szkoły średniej, ważąc niecałe trzy kilo dwieście. Ojciec zadzwonił następnego ranka, kompletnie wykończony.

– Tak mi przykro, Auden. Przepraszam, ale nie dam rady przyjechać, żeby wysłuchać twojego przemówienia.

– W porządku, tato – odparłam. Do kuchni weszła owinięta szlafrokiem mama i podeszła od razu do ekspresu do kawy. – Jak się czuje Heidi?

– Dobrze. Jest zmęczona. Poród był długi i ostatecznie zakończył się cesarką, co wcale jej nie ucieszyło. Ale jestem przekonany, że kiedy trochę odpocznie, to poczuje się lepiej.

– Przekaż jej moje gratulacje.

– Dobrze. A ty daj im dzisiaj popalić, mała. – To było typowe dla mojego słynącego z waleczności taty: wszystko, co miało związek z nauką, stanowiło pole bitwy. – Będę przy tobie myślami.

Podziękowałam mu z uśmiechem. Kiedy się rozłączyłam, mama dolewała sobie właśnie mleko do kawy. Zamieszała, uderzając lekko łyżeczką o ścianki kubka.

– Niech zgadnę – powiedziała. – Nie przyjedzie.

– Heidi urodziła córeczkę – wyjaśniłam. – Dali jej na imię Thisbe.

Matka parsknęła.

– Mój Boże! Tyle szekspirowskich imion do wyboru, a twój ojciec zdecydował się akurat na takie? Biedna mała. Całe życie będzie się musiała tłumaczyć.

Kto jak kto, ale akurat ona nie powinna krytykować jego wyboru. Pozwoliła przecież, aby to tata wybrał imiona dla mnie i mojego brata: Detram Hollis był wykładowcą akademickim, którego darzył szczególnym uznaniem, no a W.H. Auden to jego ulubiony poeta. Przez długi czas żałowałam, że nie mam na imię Ashley czy Katherine, bo ułatwiłoby mi to w pewnym sensie życie, ale mama zwykła powtarzać, że moje imię to w zasadzie coś w rodzaju papierka lakmusowego. Auden to przecież nie Frost ani Whitman, mawiała. Nie był tak znany, a jeśli ktoś o nim słyszał, to przynajmniej mogłam mieć pewność, że wart jest mojego czasu i energii. Pomyślałam sobie, że w przypadku Thisbe jest to jeszcze bardziej adekwatna teoria, zamiast jednak wypowiedzieć to na głos, usiadłam przy stole i jeszcze raz przejrzałam notatki do przemówienia. Po chwili obok mnie usiadła mama.

– Rozumiem więc, że Heidi jakoś przetrwała poród? – zapytała i pociągnęła łyk kawy.

– Miała cesarkę.

– Szczęściara – stwierdziła mama. – Hollis ważył prawie pięć kilo, a znieczulenie nie zadziałało. Mało mnie nie zabił.

Przebiegłam wzrokiem dwie kolejne karteczki, czekając na jedną z opowieści, które zaraz z pewnością usłyszę. O tym, jakim wygłodniałym dzieckiem był Hollis i jak wysysał z jej piersi całe mleko. O tej diabelskiej dolegliwości, jaką były jego kolki, i o tym, jak wszyscy musieli go nieustannie nosić na rękach, a i nawet wtedy jego płacz nie miał końca. Albo o moim tacie i o tym, jak…

– Mam tylko nadzieję, że nie spodziewa się po twoim ojcu wielkiej pomocy. – Wzięła do ręki dwie z moich karteczek i przyjrzała im się z uwagą. Zmrużyła oczy. – Zmienił raz na jakiś czas pieluchę i to było na tyle. Mogłam sobie pomarzyć o tym, by wstawał na nocne karmienie. Twierdził, że ma problemy ze snem i że aby był w stanie wykładać, musi przespać bite dziewięć godzin. Cóż za wygodny zbieg okoliczności.

Mówiąc to, czytała moje notatki, a ja poczułam znajome ukłucie, jak zawsze, kiedy coś mojego autorstwa trafiało pod jej ocenę. Jednak chwilę później mama odłożyła je na stół bez słowa komentarza.

– Cóż – odezwałam się, kiedy wzięła kolejny łyk kawy. – Sporo czasu minęło od tamtej pory. Może tata się zmienił.

– Ludzie się nie zmieniają. Jeśli już, to z wiekiem dane cechy jeszcze bardziej się utrwalają. – Mama pokręciła głową. – Pamiętam, jak siedziałam w naszej sypialni z krzyczącym Hollisem i marzyłam o tym, aby choć raz drzwi się otworzyły, a twój ojciec zaproponował: „Daj mi go, a sama odpocznij”. Z czasem przestało mi nawet zależeć, aby to był twój ojciec. Mógłby to być ktokolwiek. Ktokolwiek.

Wypowiadając te słowa, patrzyła przez okno i mocno ściskała w dłoniach kubek. Pozbierałam ze stołu notatki i ułożyłam je ponownie w należytej kolejności.

– Pójdę się przygotować – rzuciłam, odsuwając krzesło od stołu.

Mama w ogóle się nie poruszyła. Siedziała w bezruchu, jakby czekając, tak jak przed laty w sypialni. Odezwała się dopiero wtedy, gdy znalazłam się już na korytarzu:

– Powinnaś przemyśleć ten cytat z Faulknera. Trochę nie pasuje jako wprowadzenie. Zabrzmi pretensjonalnie.

Spuściłam wzrok na leżącą na samym wierzchu karteczkę, na której napisałam drukowanymi literami: Przeszłość nigdy nie umiera. Nie jest nawet przeszłością¹.

– Dobrze – powiedziałam. Oczywiście miała rację. Jak zawsze. – Dzięki.

Tak bardzo się zafiksowałam na ostatniej klasie liceum i momencie rozpoczęcia studiów, że tak naprawdę w ogóle się nie zastanawiałam, co zrobię z czasem pomiędzy jednym a drugim. Nagle jednak okazało się, że nadeszło lato, a ja nie mam do roboty nic oprócz czekania, aż znowu zacznie się prawdziwe, wypełnione nauką życie.

Przez dwa tygodnie zajmowałam się kompletowaniem rzeczy potrzebnych mi na studia w Defriese i udzielaniem korepetycji w Huntsinger Test Prep. Nie miałam wielu chętnych na zajęcia. Wyglądało na to, że tylko ja myślę o nauce w trakcie wakacji. Moi dawni znajomi z Perkins wysyłali mi zaproszenia na imprezy czy wycieczki nad jezioro. Choć miałam ochotę na te spotkania, to za każdym razem, kiedy do nich dochodziło, czułam, że nie pasuję do reszty. W Kiffney-Brown spędziłam co prawda tylko dwa lata, ale było tam tak inaczej, tak wielki nacisk kładziono na naukę, że nie potrafiłam się odnaleźć w gronie dawnych koleżanek, które nawijały o wakacyjnej pracy i chłopakach. Po kilku takich niezręcznych sytuacjach zaczęłam się skutecznie wymigiwać od wyjścia. No i w końcu zaproszenia przestały przychodzić.

W domu też było dość dziwnie, bo mama otrzymała jakiś czas temu grant na badania i teraz pracowała na okrągło. A kiedy akurat odchodziła od biurka, na zorganizowane naprędce kolacje i popijawki przybywali jej absolwenci. Gdy robiło się zbyt głośno i tłoczno, wymykałam się z książką na werandę i czytałam, aż ściemniało się na tyle, bym mogła jechać do Ray’s.

Pewnego wieczoru byłam zatopiona w książce poświęconej buddyzmowi, kiedy dostrzegłam jadącego ulicą zielonego mercedesa. Przed naszym domem zwolnił, żeby w końcu się zatrzymać. Po chwili wysiadła z niego ładna blondynka w dżinsowych biodrówkach, czerwonej bokserce i sandałach na platformie. W ręce trzymała jakąś paczkę. Zerknęła na dom, następnie na paczkę, potem znowu na dom, po czym ruszyła w jego stronę. Mnie dostrzegła, dopiero kiedy dotarła prawie do schodów.

– Cześć! – zawołała przyjaźnie, co samo w sobie było dość niepokojące. Nim zdążyłam zareagować, z szerokim uśmiechem weszła po schodach. – Ty na pewno jesteś Auden.

– Tak – powiedziałam powoli.

– Jestem Tara! – Sądząc po jej minie, to imię powinno być dla mnie znajome. Kiedy stało się oczywiste, że tak nie jest, dodała: – Dziewczyna Hollisa?

O rany, pomyślałam. A na głos odparłam:

– Och, no tak. Oczywiście.

– Tak się cieszę, że mogę cię poznać! – Podeszła i objęła mnie. Pachniała gardeniami i wkładem zapachowym do suszarki. – Powiedziałam Hollisowi, że będę tędy przejeżdżać w drodze do domu, i poprosił, abym ci to przekazała. Prosto z Grecji!

Wręczyła mi owiniętą w zwykły szary papier paczkę, na której dostrzegłam swoje imię i adres wypisane pochyłym, niedbałym pismem mojego brata. Niezręczna cisza podpowiedziała mi, że dziewczyna czeka, aż otworzę przesyłkę. Tak więc zrobiłam. Moim oczom ukazała się mała ramka na zdjęcia ozdobiona kolorowymi kamykami. Przy dolnej krawędzi wyryto na niej słowa: NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE. W ramce znajdowała się fotografia uśmiechniętego Hollisa stojącego przed Tadź Mahal, w krótkich bojówkach, T-shircie i z plecakiem na plecach.

– Super, co nie? – zapytała Tara. – Kupiliśmy ją na pchlim targu w Atenach.

Nie mogłam zdradzić swoich prawdziwych uczuć – musiałabym jej powiedzieć, że trzeba być niezłym narcyzem, żeby dawać w prezencie swoje zdjęcie – więc zamiast tego odrzekłam:

– Śliczna jest.

– Wiedziałam, że ci się spodoba! – Tara klasnęła w dłonie. – Mówiłam mu, że ramki na zdjęcia to coś, co przyda się każdemu. Dzięki nim wspomnienia stają się jeszcze bardziej wyjątkowe, no nie?

Ponownie przyjrzałam się ramce, całkiem ładnym kamykom, uśmiechowi brata. NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE, faktycznie.

– Aha – odparłam. – Jak najbardziej.

Tara posłała mi kolejny megawatowy uśmiech, po czym skierowała wzrok na okno znajdujące się za mną.

– Wasza mama jest w domu? Chętnie bym ją poznała. Hollis ją uwielbia, ciągle o niej mówi.

– I vice versa. – Tara spojrzała na mnie, a ja się uśmiechnęłam. – Jest w kuchni. Długie czarne włosy, zielona sukienka. Nie da się jej z nikim pomylić.

– Super! – Nim zdążyłam się odsunąć, znowu zamknęła mnie w uścisku. – Wielkie dzięki.

Kiwnęłam głową. Ta pewność siebie była charakterystyczną cechą wszystkich dziewczyn mojego brata, a przynajmniej do czasu, kiedy jeszcze się za nie uważały. Dopiero później, kiedy maile i telefony się urywały, kiedy Hollis pozornie znikał z powierzchni ziemi, mieliśmy okazję oglądać coś zgoła innego: zaczerwienione oczy, łzawe wiadomości na automatycznej sekretarce, zdarzało się nawet gniewne dodawanie gazu na ulicy przed naszym domem. Tara nie wyglądała na skłonną do tego typu zagrywek, ale w sumie to nigdy nic nie wiadomo.

O jedenastej mama nadal gościła swoich wielbicieli, głośnych jak zawsze. Siedziałam u siebie, od niechcenia sprawdzając swoje konto na Ume.com (zero wiadomości, nie żebym się jakichś spodziewała) i pocztę (jeden e-mail od taty, z zapytaniem, co u mnie słychać). Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do którejś z koleżanek, ale przypomniałam sobie, jak niezręczne okazały się nasze ostatnie spotkania, i zamiast tego po prostu przysiadłam na łóżku. Wzięłam do ręki stojącą na nocnym stoliku ramkę od Hollisa i przyjrzałam się przyczepionym do niej kamykom. NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE. Coś w tych słowach i jego uśmiechniętej twarzy przypomniało mi jedną z rozmów moich dawnych koleżanek ze szkoły, w której dzieliły się opowieściami z roku szkolnego. Nie rozmawiały o zajęciach ani o maturze, lecz o innych rzeczach, takich, które dla mnie były równie obce jak Tadź Mahal: plotkach, chłopakach i złamanych sercach. Tamte dziewczyny dysponowały pewnie milionem zdjęć, które pasowałyby do tej ramki. A ja ani jednym.

Raz jeszcze przyjrzałam się uśmiechniętej twarzy brata i przerzuconemu przez jego ramię plecakowi. Podróże zdecydowanie pomagały w zdobywaniu nowych doświadczeń, no i zapewniały zdrową zmianę otoczenia. Nie dla mnie na razie Grecja czy Indie. Ale gdzieś jednak mogłam wyjechać…

Otworzyłam z powrotem laptopa, kliknęłam ikonkę poczty i odnalazłam wiadomość od taty. Niewiele myśląc, wystukałam krótką odpowiedź, dodając do niej pytanie. Nie minęło pół godziny, a tata mi odpisał:

Oczywiście, że powinnaś przyjechać! Możesz zostać tak długo, jak tylko będziesz chciała. Zawsze jesteś u nas mile widziana!

I tym sposobem moje plany na lato diametralnie się zmieniły.

Następnego ranka zapakowałam do samochodu niedużą torbę z ubraniami, laptopa i wielką walizkę pełną książek. Na początku lata udało mi się zdobyć programy nauczania paru moich przedmiotów, a w uniwersyteckiej księgarni upolowałam kilka obowiązkowych lektur. Przecież nic się nie stanie, jeśli wcześniej zapoznam się z materiałem. Raczej nie takie rzeczy zabrałby ze sobą na letnią wyprawę Hollis, ale nie zanosiło się na to, bym miała tam wiele do roboty poza chodzeniem na plażę i spędzaniem czasu z Heidi, a żadna z tych opcji nie wydawała mi się na ten moment szczególnie kusząca.

Z mamą pożegnałam się wczoraj wieczorem, uznawszy, że tak wcześnie rano będzie pewnie jeszcze spała. Gdy jednak weszłam do kuchni, przekonałam się, że z wymalowanym na twarzy zmęczeniem sprząta ze stołu kieliszki i zmięte serwetki.

– Siedzieliście do późna? – zapytałam, choć wiedziałam, że ostatni samochód odjechał spod domu koło wpół do drugiej.

– Niekoniecznie. – Mama napuściła do zlewu wodę. Obejrzała się przez ramię na mój bagaż ustawiony przy drzwiach od garażu. – Wcześnie jedziesz. Tak ci spieszno, żeby się ode mnie uwolnić?

– Nie – odparłam. – Chcę po prostu uniknąć korków.

Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że mamie zależy na tym, bym spędziła wakacje w domu. I może rzeczywiście by tak było, gdybym wybierała się w jakiekolwiek inne miejsce. Wystarczyło dodać do równania mojego tatę i od razu zmieniał się wynik. Jak zawsze.

– Mogę sobie tylko wyobrazić, co cię tam czeka – powiedziała z uśmiechem. – Twój ojciec z noworodkiem. W jego wieku! Doprawdy, cyrk na kółkach!

– Dam ci znać.

– Och, koniecznie. Masz mi zdawać regularne relacje.

Patrzyłam, jak zanurza ręce w wodzie z płynem i bierze się za mycie kieliszka.

– Jak ci się spodobała dziewczyna Hollisa? – zapytałam.

Moja matka wydała z siebie znużone westchnienie.

– Przypomnij mi, co ona tu robiła?

– Hollis ją przysłał. Z prezentem dla mnie.

– Naprawdę? – Odłożyła dwa kieliszki na suszarkę. – Co to za prezent?

– Ramka z Grecji. Ze zdjęciem Hollisa w środku.

– Ach. – Zakręciła wodę i wierzchem dłoni odgarnęła włosy z twarzy. – Powiedziałaś jej, że powinna je zachować, bo najpewniej więcej go nie zobaczy?

Choć wczoraj pomyślałam to samo, teraz żal mi się zrobiło Tary z jej szczerą, przyjazną twarzą i pewnością siebie, z którą zjawiła się w naszym domu, przekonana, że jest dla Hollisa tą jedyną.

– Nigdy nie wiadomo – rzuciłam. – Może Hollis się zmienił i coś z tego będzie?

Mama odwróciła się i spojrzała na mnie, mrużąc przy tym oczy.

– Auden, co ja ci zawsze powtarzałam o tym, czy ludzie się zmieniają?

– Że tak się nie dzieje?

– Otóż to.

Ponownie skupiła swoją uwagę na naczyniach w zlewie, a ja dostrzegłam wtedy leżące na blacie przy drzwiach czarne okulary kujonki. I nagle wszystko nabrało sensu: głosy, które słyszałam do późna w nocy, jej wczesna pobudka, dziwna chęć szybkiego posprzątania po wczorajszej imprezie. Przez chwilę kusiło mnie, aby wziąć je do ręki upewniwszy się, że ona to widzi. Ostatecznie jednak zignorowałam tę myśl i pożegnałyśmy się uściskiem. Mama jak zawsze mocno mnie przytuliła, jakby nie chciała mnie puścić. W końcu jednak musiała to zrobić, żebym mogła ruszyć w drogę.

------------------------------------------------------------------------

1. Cytat z Requiem dla zakonnicy Williama Faulknera w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego.trzy

Okazało się jednak, że jest zupełnie inaczej. Potwornie się nudziłam, a Thisbe nie przestawała płakać. Wypakowałam swoje ubrania, przejrzałam podręcznik do ekonomii i pokasowałam niepotrzebne wiadomości w telefonie. Wszystko to zajęło mi łącznie czterdzieści minut. Jako że mała nadal płakała – nadal! – w końcu narzuciłam na siebie bluzę, związałam włosy i postanowiłam się przejść.

Początkowo wcale nie planowałam wybierać się na ten cały Cypel. Pragnęłam jedynie zaczerpnąć świeżego powietrza, uwolnić się od hałasu i mieć możliwość przeanalizowania tego, co wieczorem wydarzyło się między tatą a mną. Poszłam jednak w kierunku przeciwnym do deptaka, a po jakimś czasie chodnik zakończył się ślepym zaułkiem, w którym zaparkowało całkiem sporo samochodów. W bok odchodziła wąska dróżka, a w dali dojrzałam światło. Pewnie to błąd, pomyślałam, ale wtedy przypomniał mi się roześmiany Hollis na zdjęciu w ramce i ruszyłam pewnie w tamtą stronę.

Ścieżka wiła się pośród trawy i wydm, by w końcu dotrzeć do szerokiego pasa piasku. Wyglądało to tak, jakby kiedyś była to plaża, z czasem jednak erozja albo sztormy, albo jedno i drugie, utworzyły swoisty półwysep, na którym przebywała teraz grupka ludzi. Niektórzy siedzieli na wyrzuconym przez ocean drewnie zbitym w prowizoryczne ławki, inni kłębili się wokół sporego ogniska. Z boku stała duża furgonetka z beczką na pace, a obok niej siedział ten wysoki, chudy chłopak ze sklepu rowerowego. Mój widok najwyraźniej go zaskoczył. Zerknął w stronę ogniska, gdzie stał jego kolega, ten, który mnie wcześniej zagadywał, w czerwonej wiatrówce i z plastikowym kubkiem w ręce. Rozmawiał z dwiema dziewczynami – tą rudowłosą, którą już widziałam wcześniej, i drugą, niższą, z czarnymi włosami splecionymi w warkoczyki. Musiał być czymś zaaferowany, bo zamaszyście gestykulował wolną ręką.

– Po twojej prawej! – usłyszałam za sobą czyjeś wołanie.

Ułamek sekundy później rozległ się świst. Odwróciłam się i zobaczyłam, że w moją stronę pędzi na rowerze krępy chłopak, którego widziałam na deptaku. W ostatniej chwili uskoczyłam mu z drogi. Okrążył wydmę i wystrzelił na piach. Nie zdążyłam jeszcze uspokoić oddechu, kiedy znowu usłyszałam stukot pedałów i na ścieżce pojawiły się dwa kolejne rowery. Jadący na nich jasnowłosy chłopak i dziewczyna z krótkimi włosami minęli mnie szybko, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. Słodki Jezu, pomyślałam i znowu zrobiłam krok do tyłu, tyle że tym razem na coś wpadłam. A raczej na kogoś.

Kiedy się odwróciłam, moim oczom ukazał się wysoki chłopak z ciemnymi, spiętymi na karku włosami. Miał na sobie znoszoną niebieską bluzę z kapturem. Prześlizgnął się po mnie wzrokiem – oczy miał zielone i głęboko osadzone – jakby ledwie rejestrując ten widok.

– Sorki – bąknęłam, choć wina wcale nie leżała po mojej stronie: to on zakradł się za moje plecy. Ale chłopak jedynie kiwnął głową, jakbym faktycznie była mu winna przeprosiny, po czym z rękami w kieszeniach ruszył w stronę plaży.

Nie potrzebowałam kolejnego znaku, aby zrozumieć, że pora się stąd zbierać. Gdy to jednak zrobiłam, usłyszałam za sobą głos:

– Widzisz? Wiedziałem, że nie potrafisz mi się oprzeć!

Odwróciłam się i oto przede mną stał chłopak z deptaku, nadal z kubkiem w ręce. Ruda i dziewczyna z warkoczykami stały teraz przy beczce, patrząc na nas z dezaprobatą. Z nerwów nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, wtedy jednak przypomniała mi się mama w otoczeniu swoich absolwentów. Pewna siebie, brylująca. Może i nie wiedziałam, co Auden powinna powiedzieć. Znałam jednak na pamięć techniki mojej matki.

– Tak ci się tylko wydaje – rzuciłam od niechcenia.

– Cóż, to oczywiste, że tak myślisz. Nie przystąpiłem jeszcze do ofensywy.

– Ofensywy? – zapytałam.

Wyszczerzył się. Uśmiech – promienny i szeroki – był jego mocną stroną i on świetnie o tym wiedział.

– Jestem Jake. Pozwól, że przyniosę ci piwo.

Ha, pomyślałam. Wcale nie było to takie trudne.

– Sama je sobie przyniosę – oświadczyłam. – Ale proszę bardzo, prowadź.

O co ci chodzi?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć na to pytanie. Ani wtedy, kiedy Jake zadał mi je po raz pierwszy, gdy odsunęłam się od niego i zapięłam niezdarnie koszulę, po czym potykając się, odeszłam wydmami ku ścieżce. Ani kiedy szłam ulicą, przy której znajdował się dom taty, próbując wytrząsnąć piasek z włosów. Kiedy wślizgnęłam się bocznymi drzwiami do środka, usta miałam spuchnięte i podrażnione, a w skórę na plecach wbijało mi się zapięcie założonego pospiesznie stanika.

Weszłam po cichu na górę, ciesząc się, że nie słyszę niczego oprócz własnych kroków. Thisbe w końcu spała. Po długim, gorącym prysznicu założyłam spodnie dresowe i bokserkę, po czym po raz kolejny otworzyłam podręcznik do ekonomii. Choć próbowałam się skupić na treści, spokoju nie dawały mi przebłyski z dzisiejszego wieczoru: ostry ton taty, leniwy uśmiech Jake’a, nasze mało subtelne, pospieszne zbliżenie za wydmami i to, jak nagle wszystko wydało mi się takie dziwaczne i niewłaściwe, zupełnie nie w moim stylu. Może mama potrafiła odgrywać zdystansowaną, egoistyczną sukę. Ale tym właśnie było i moje zachowanie: grą. Do czasu, aż gra dobiegła końca. Jestem inteligentną dziewczyną. Dlaczego więc zrobiłam coś tak głupiego?

Do oczu napłynęły mi łzy. Przycisnęłam dłoń do twarzy, próbując je powstrzymać. Bezskutecznie. W dodatku okazały się zaraźliwe, bo chwilę później usłyszałam, że Thisbe znowu zaczyna swój koncert. Ktoś – wiedziałam, że Heidi – przeszedł pospiesznie przez korytarz, rozległ się dźwięk otwieranych, a zaraz potem zamykanych drzwi.

Thisbe płakała przez godzinę, jeszcze długo po tym, jak obeschły moje łzy. Może kierowały mną wyrzuty sumienia z powodu tego, co dziś zrobiłam. A może po prostu potrzebowałam odwrócić uwagę od własnych problemów. Nie zastanawiając się nad powodem, wyszłam na korytarz i ruszyłam do pokoju Thisbe. Tym razem nie pukałam. Otworzyłam drzwi, a Heidi, z udręką malującą się na spuchniętej i mokrej od łez twarzy, podniosła na mnie wzrok.

– Daj mi ją – powiedziałam stanowczym głosem, wyciągając ręce. – A ty odpocznij.

Byłam pewna, że w podręczniku Twoje dziecko: podstawy nie napisano ani słowa o spacerowaniu deptakiem o wschodzie słońca jako lekarstwie na kolkę. Z drugiej strony nigdy nic nie wiadomo.

W pierwszej chwili wcale nie miałam pewności, że Heidi odda mi dziecko. Wahała się, mimo wielogodzinnego płaczu Thisbe i własnego przemęczenia. Dopiero kiedy zrobiłam kolejny krok w jej stronę i dodałam: „No już”, Heidi głośno wypuściła powietrze i chwilę później trzymałam już na rękach swoją siostrę.

Była taka maleńka. I strasznie się wierciła, przez co wydawała się jeszcze bardziej delikatna, choć zważywszy na te jej piekielne krzyki, gdzieś w sobie musiała skrywać spore pokłady siły. Była ciepła, a na jej karku czułam wilgoć, włoski miała mokre. Biedactwo, pomyślałam, zaskakując tym samą siebie.

– Nie wiem, czego ona chce. – Heidi klapnęła z powrotem na bujany fotel, który uderzył oparciem w ścianę. – Po prostu… nie mogę… nie mogę dłużej słuchać jej płaczu.

– Idź się przespać – powiedziałam stanowczo.

– Sama nie wiem – mruknęła. – Może powinnam…

– Idź.

I choć nie chciałam, aby zabrzmiało to tak ostro, Heidi posłuchała mnie. Dźwignęła się z fotela, minęła mnie i udała się do sypialni.

A ja zostałam sama z płaczącą Thisbe. Przez chwilę próbowałam ją po prostu nosić. Chodziłam najpierw po pokoju, potem zeszłam na dół, do kuchni, stamtąd do salonu, co trochę ją uspokoiło, ale tak naprawdę w niewielkim stopniu. Wtedy przy drzwiach dostrzegłam wózek. Dochodziła piąta, kiedy włożyłam do niego swoją siostrę, nadal krzyczącą, i wyszłam z nią z domu. Nim dojechałyśmy do skrzynki na listy, siedem metrów od drzwi, mała ucichła.

To niemożliwe, pomyślałam. Zatrzymałam się i zajrzałam do wózka. Po chwili Thisbe nabrała powietrza i zaczęła koncert od nowa, jeszcze głośniej niż do tej pory. Szybko zaczęłam pchać wózek i po kilku obrotach kółek… znowu zapadła cisza. Przyspieszyłam i skręciłam na ulicę.

Kiedy dotarłyśmy do deptaka, przykryta kocykiem Thisbe smacznie już spała. Na dworze powiewał lekki wietrzyk. Jedynym, co słyszałam, był szum oceanu i dźwięk obracających się kółek.

Gdy dotarłyśmy do Last Chance Café, w końcu dojrzałam kogoś w oddali, plamę koloru i ruch. Dopiero gdy zawróciłyśmy do pomarańczowej markizy Clementine’s, dotarło do mnie, że był to ktoś jadący na rowerze. Znajdował się w miejscu, w którym deptak kończył się przed samą plażą. Mrużąc oczy, przyglądałam się, jak rowerzysta staje na przednim kole, wykonuje kilka podskoków i opada, kręcąc kierownicą. Przez chwilę jechał zygzakiem do tyłu, po czym nagle ruszył szybko przed siebie, wykonując odbicie od stojącej w pobliżu ławki. Jego ruchy były płynne, niemal hipnotyzujące. Pomyślałam o Heidi na bujanym fotelu i śpiącej w wózku Thisbe, subtelnej, uspokajającej mocy ruchu. Tak bardzo byłam pochłonięta własnymi myślami, że dopiero gdy niemal zrównałam się z rowerzystą, rozpoznałam niebieską bluzę i związane w kucyk włosy. To był ten chłopak, na którego wpadłam wieczorem na Cyplu.

Zaskoczony naszym pojawieniem się na ścieżce, podskoczył i niezdarnie zahamował. Po jego minie widziałam, że on też mnie poznał. Nic jednak nie powiedział, choćby zwykłego „cześć”. No ale ja też milczałam. Właściwie to oboje tylko staliśmy i patrzyliśmy na siebie. Zrobiłoby się pewnie mocno niezręcznie, gdyby Thisbe znowu nie zaniosła się płaczem.

– Och. – Zaczęłam szybko kołysać wózkiem. Moja siostra natychmiast ucichła, ale oczy miała otwarte. Chłopak przyglądał jej się bez słowa i z jakiegoś powodu poczułam się w obowiązku wyjaśnić: – Ona… To była długa i trudna noc.

Ponownie przeniósł wzrok na mnie. Miał strasznie poważną minę. Niemal udręczoną, aczkolwiek nie miałam pojęcia, czemu przyszło mi do głowy akurat to określenie. Chłopak spojrzał z powrotem na Thisbe i powiedział:

– Tak jak każda.

Otworzyłam usta, aby coś powiedzieć – a przynajmniej z grzeczności przytaknąć czy coś w tym stylu – ale on już odjeżdżał. Bez pożegnania, bez ani słowa więcej, odwrócił kierownicę i pedałując, oddalał się od nas. Zamiast jechać w prostej linii, poruszał się po deptaku zygzakiem, powoli, aż do samego końca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: