Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drzazga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Drzazga - ebook

Dziadkowie brali udział w zbrodniach. Rodzice milczeli. Wnuki muszą o tym opowiedzieć, by ich dzieci tego nie powtórzyły.

Mirosław Tryczyk odkrył, że jego dziadek, ten sam, któremu uwielbiał siadać na kolanach, uwikłany był w zbrodnie na niewinnych osobach. Jak się uporać z taką prawdą?

Autor rusza w Polskę śladem osób sobie podobnych. Które odkryły grzechy przodków i szukają języka, by o nich opowiedzieć. Trudno przyznać się do tego, że nie radzimy sobie z prawdą o naszej historii, o naszych najbliższych. Jak kochać tych, którzy zabijali?

To książka o ludziach, którzy mają odwagę pamiętać i nie chcą już milczeć. Bo wyparte poczucie winy jest jak drzazga, która jątrzy ranę.

Tryczyk przyznaje, że członkowie jego rodziny uwikłani byli w mordy na Żydach. Zrywając w ten sposób z przyjętym w Polsce decorum, ustanawia niespotykany w naszym piśmiennictwie standard szczerości, umożliwiając wypowiedzenie prawdy zablokowanej przez fałszywe lojalności. Jego postawa udziela się rozmówcom, zachęcając ich do podobnej otwartości. To reportaż „z frontu pamięci”.

prof. Joanna Tokarska-Bakir

Mirosław Tryczyk – doktor nauk humanistycznych, filozof. Autor książki Miasta śmierci.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7203-3
Rozmiar pliku: 942 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stał w drzwiach mieszkania we Wrocławiu. Odprowadzał mnie wzrokiem do schodów i gdy już znikałem, krzyknął:

– Muszę je znaleźć, bo nie dają mi spokoju!

Wariat, pomyślałem. Szukać zwłok sprzed siedemdziesięciu lat, zakopanych gdzieś w lesie, w podlaskiej krainie oniemiałych świadków.

Tak poznałem Mirka Tryczyka. Uczył w szkole etyki, wykłócał się z księdzem, z dyrektorem, aż go wywalili, bo nie pasował do wschodzącej narracji o Polakach, bohaterach dziejowych, którzy zawsze nieśli pomoc słabszym, a bili oprawców.

Kłócił się, bo znalazł zdjęcie młodych kobiet, Żydówek ze Szczuczyna, a te już go w spokoju nie zostawiły. Znalazł też czapkę monet, podarowanych przez własnego dziadka. Żydówki i dziadek miały wspólny los – one tragiczny, on zuchwały.

Gdy schodziłem po tych schodach, wstydziłem się, że nie mam takiej determinacji, albo wrażliwości, że śpię spokojnie, nic mnie nie woła, nie każe wlec się na drugi koniec Polski, by odkopywać ludzkie losy. Pomyślałem jeszcze: jak będzie okazja, to mu pomogę.

Odezwał się szybko, kilka miesięcy później. Napisał SMS: „Znalazłem je!”.

Pojechaliśmy.

Z gąszczu milczenia, wstydu, strachu zbieraliśmy okruchy ludzkich wspomnień o mordzie tak paskudnym, że trudno było ochłonąć. Stanęliśmy nad grobem tych biednych, młodych dziewczyn i gdy Mirek płakał, pomyślałem sobie: to nie koniec tej podróży, ale początek.

Książka ta jest zapisem uporu Mirka, jego potrzeby ścigania się z koszmarami historii.

To droga, która zawsze musi zostać przebyta i opowiedziana, z nadzieją, że nikt już jej nie powtórzy. I choć wobec ludzkiej natury jestem pesymistą, to mam nadzieję, ze słowo jest silniejsze niż milczenie.

Książkę Mirka Tryczyka dedykuję naszym dziadkom, którzy mordowali, kłamali i zrzucili na niego obowiązek napisania o tym.

Marcin KąckiWstęp

Co wiedziałam, to ci powiedziałam, synku

Lato 2017 roku. Wysiadam z pociągu na stacji, która wygląda jak łąka. Dwie żerdzie podtrzymują napis „Zawidz Kościelny”. Po drugiej stronie torów kolejowych widać płot cmentarza, na którym leży mój dziadek ze strony matki.

Zawidz to siedziba gminy z okazałym kościołem, liceum oraz gimnazjum w trakcie likwidacji, o czym dowiaduję się z rozwieszonych w oknach kartek: „Nie likwidujcie nam szkoły!”.

Idę do proboszcza, lecz go nie zastaję. Jest ksiądz emeryt, ale nie otworzy, bo chory i słabo kontaktuje, jak mówi mi gospodyni.

Udaje mi się za to spotkać z panią sołtys. Jest w swoim sklepiku. Pytam ją o ludzi pamiętających wojnę.

– Proboszcz zna wszystkich, przecież po kolędzie chodzi.

– Nie zastałem go.

– Może nie chciał rozmawiać, bo masz krótkie spodenki.

– Przecież upał…

Pani sołtys macha ręką.

– Dla niego nie ma, że upał. Kiedyś chłopak w takich spodenkach przyszedł dać na zapowiedzi, to go wyrzucił.

O Żydach sprzed wojny nie słyszała wiele. Jej 65-letni mąż – choć uważa się za regionalistę, interesuje historią i wojuje z proboszczem o stary drewniany kościół, który ten chce rozebrać – o tutejszych Żydach słyszał tylko tyle, że były dwie, może trzy rodziny. Nikt nie wie, co się z nimi stało.

– Ale nic złego, tu był spokój, cisza, nic z tych rzeczy, co w Jedwabnem.

Miejscowa 80-letnia rzeźbiarka mówi mi, że przed wojną w Zawidzu były trzy rodziny żydowskie.

Rozmawiamy na ganku, bo z zasady nie wpuszcza obcych, ale staje się serdeczniejsza, gdy słyszy, że moja rodzina pochodzi z tych stron.

– O! Pana krewny ma tu myjnię na placu po Żydzie. Mój tato kupił ten plac, a potem myśmy jemu sprzedali. Nie, nie było żadnych napięć między Polakami a Żydami, to znaczy tak mi tatuś mówił i starsi bracia, bo ja za mała byłam, by pamiętać. Ale wie pan… Starsi bracia mi mówili, że robiło się hece Żydom, ale normalnie, jak to dzieci… A to kiszkę wieprzową w sobotę przywiesili do klamki Żydowi, flaki świni, bo Żyd się świni brzydzi, albo psem szczuli i wołali: „Bierz go jak Żyda!”. Takie tam. Co to się dziwić?! Żyd jak Polaka nie oszukał, to nie mógł spokojnie śniadania zjeść. Oni do roboty w polu to nigdy się nie brali, tylko handelek i handelek, i oszukiwanie Polaków, taki naród, panie! Ci tutaj to jeszcze przed wojną wyjechali i tatuś odkupił ten ich plac z domkiem takim drewnianym. Tatuś mówił, że cebulą w nim śmierdziało jeszcze przez wiele lat i nie szło wywietrzyć po Żydach! – śmieje się.

Moja matka urodziła się niedaleko stąd, w Sierpcu. Mieszkało tam wielu Żydów, tak jak we wszystkich okolicznych miasteczkach: w Drobinie, Rypinie, Raciążu, Kaczorowie, Tłuszczu, Nasielsku. W 1938 roku w Sierpcu było około 4 tysięcy Żydów – stanowili jedną trzecią społeczności.

W internecie nie ma o tym za wiele, za to dużo jest o starciach z Krzyżakami i Prusami, o bohaterstwie w walce z hitlerowcami. Największa atrakcja turystyczna miasta to skansen Muzeum Wsi Mazowieckiej. Ma ponad 60 hektarów, 11 zagród chłopskich, dwór, młyn wodny, nie ma żydowskiej karczmy, mykwy ani koszernej jatki. Obok ogródki warzywne, sady. Jest tu też wiele zabytków sakralnych, między innymi Sanktuarium Matki Bożej Sierpeckiej i gotycki kościół Ducha Świętego z częściowo zachowaną XVI-wieczną polichromią.

Przed wojną miasto było siedliskiem ruchów narodowych. Ber Czarka, Żyd z Sierpca, w 1937 roku pisał do przyjaciół w Ameryce:

Pozycja reakcji w narodzie polskim zaczęła się wzmacniać. Doszło do zbliżenia między Endecją a kołami rządowymi. Żydzi zostali uznani za obcy element. Rząd prowadzi politykę odsuwania Żydów od polskiej gospodarki. Popierano emigrację z Polski. (…) Dochodziło do fizycznych napadów. Śmiertelne ofiary antyżydowskich ekscesów nie były wyjątkiem. Bojkot gospodarczy nabierał mocy. W Sierpcu również.

Inny Żyd – nazwiskiem Senderowicz – określił w tym czasie Sierpc jako „polską dolinę łez”. Wtórował mu wspomniany Czarka, opisując organizowane przez Polaków „inspekcje”, które polegały na tym, że miejscowi wystawali przed żydowskimi sklepami i nie pozwalali nikomu do nich wchodzić. Żydzi interweniowali u polskich władz miasteczka i na policji, ale bez powodzenia. Usłyszeli, że proceder jest dozwolony, a rząd aprobuje walkę ekonomiczną z Żydami. Dla Żydów, którzy nie uprawiali roli, bo przez stulecia zakazywano im nabywania ziemi, więc właściwie nie pozostawało im nic innego jak zająć się handlem, oznaczało to gorsze warunki życia, a dla biedniejszych sklepikarzy nawet skrajną biedę i głód. Czarka alarmował: „Sytuacja pogarsza się. Panuje bezprawie. Antysemickie szaleństwo ogarnęło wszystkich. Od rektorów na uniwersytetach po uczniów w szkołach podstawowych”.

Kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej w kolejnych listach pisał, że żydowscy kupcy nie mogą się już pokazać w wioskach koło Sierpca, bo byli tam bici i lżeni. Narodowcy nie poprzestali na „inspekcjach”, lecz atakowali żydowskie stoiska, przewracali stragany, niszczyli towar, a kupców zmuszali do ucieczki z rynku. Zdarzały się też pobicia śmiertelne.

Relację uzupełnia Cwi Arfa, kolejny sierpecki Żyd, który pisał: „Ideologia Hitlera wpłynęła na wielu Polaków. Gotowali się na to, co miało nastąpić. Ostrzyli noże przeciwko społeczeństwu żydowskiemu, w tym również przeciwko sierpeckiej Gminie Żydowskiej”, i wspominał, co się działo, gdy na początku stycznia 1939 roku do miasteczka dotarły polskie bojówki z Rypina i Płocka, uzbrojone w noże i pałki, by zaatakować Żydów udających się na modlitwę szabasową do synagogi. Opisywał, że policja nie była w stanie zapanować nad sytuacją, w związku z czym: „Motłoch rządził na ulicach Sierpca przez wiele miesięcy przed wybuchem wojny. Wieczorami niebezpiecznym było dla Żyda wyjście na ulicę. Wśród organizatorów tych zajść byli przedstawiciele polskiej inteligencji”.

W Sierpcu działał w tym czasie Legion Młodych obwodu Sierpc–Lipno–Rypin powiązany ze skrajnie prawicowym Legionem Młodzieży Polskiej i Obozem Zjednoczenia Narodowego. Legioniści wydawali w Sierpcu dwutygodnik „Wczoraj, Dziś i Jutro”, w którym dominowały treści skrajnie prawicowe i antysemickie.

Latem 2017 roku pojechaliśmy na rodzinną wyprawę do Zawidza i Sierpca. W Zawidzu matka zaprowadziła mnie, moją siostrę i jej męża do kościoła, w którym przed laty przyjęła pierwszą komunię. Było pochlipywanie nad minionym czasem i oprowadzanie po miejscach jej dzieciństwa i młodości.

Za starym drewnianym kościołem w Zawidzu, zamkniętym przez proboszcza, wznosi się nowy – ogromny, murowany, postawiony kilka lat temu. Przed drewnianym znajduje się dzwonnica z przedziwną cebulastą kopułą.

W Sierpcu stała wielka drewniana synagoga zbudowana w 1858 roku, słynna w całej Europie, bo była jedną z najdalej wysuniętych na wschód drewnianych bożnic w stylu klasycystycznym z mauretańską dwuwieżową fasadą i cebulastymi kopułami. Pod koniec września 1939 roku synagogę spalili Niemcy. Nikt nie wie, skąd w nieodległym Zawidzu wzięła się taka przedziwna dzwonnica z kopułą niespotykaną nigdzie indziej na Mazowszu ani w ogóle nigdzie w Polsce.

– Dziwiło cię, skąd taka kopuła? – pytam matkę.

– Nieee… Tak myślałam, że sobie ludzie zrobili, to jest.

Z Zawidza pojechaliśmy do Sierpca. W miasteczku są dwa miejsca, które przypominają o żydowskiej przeszłości. Na budynku zakładu pogrzebowego umieszczono tablicę z informacją, że przed wojną żydowscy rzeźnicy sprzedawali tu koszerne mięso. No i jest cmentarz żydowski, na którym w latach 70. ustawiono niewielki pomnik.

Matka nie wiedziała nic o sierpeckich Żydach. Przysięgała, że dowiaduje się ode mnie. Nikt jej o nich nie opowiadał, ani ojciec, ani starsi bracia, ani matka.

Zawsze się zastanawiałem, czy mówi prawdę, a jeśli tak, to jak to było możliwe. Z Sierpca zniknęła jedna trzecia mieszkańców i w 1941 roku, gdy urodziła się moja matka, zostały po nich już tylko opuszczone domy i ulice, synagoga i mykwa, porzucone pierzyny, piernaty, lampy naftowe, ubrania oraz kaczki, z których hodowli pobliski Drobin słynie do dziś. Wszystkie domy zostały natychmiast zajęte przez miejscowych Polaków i nikt nie powiedział matce o ich dawnych właścicielach? Jak można było o nich nie wspominać, żyjąc we wszystkim tym, co po nich zostało, śpiąc w ich łóżkach, chodząc w ich ubraniach?

Stefan Przeradzki, referent sierpeckiego starostwa, w sprawozdaniu z sierpnia 1945 roku o stratach ludnościowych powiatu sierpeckiego odnotował: „Co się tyczy sposobu wyniszczenia ludności żydowskiej, to wprost nie czuję się zdolny do opisania szczegółów, stwierdzam tylko, że przez Niemców w tak zwanej guberni generalnej los ich jest powszechnie znany. W powiecie sierpeckim zamieszkiwało do wybuchu wojny 10 tys. Żydów, z których ocalało jak się okazuje około 70 osób”.

Pewnego letniego dnia 2017 roku matka odgrzewała mi obiad w swojej kuchni we Wrocławiu, a ja umościłem się na stołku pod oknem, włączyłem dyktafon. Od razu się zjeżyła, że ją znowu wypytuję.

– No co ci powiem… Ja ci już wszystko powiedziałam.

– Wszystko?

– No ale, dziecko, ja przecież co wiedziałam, to ci powiedziałam, synku kochany, przecież ja byłam mała, co ja mogę ci powiedzieć, laluniu, przecież bym ci powiedziała… Ja tylko wiem, że mój tato, twój dziadek, Stanisław Jędrzejewski, pochodził z Rypina, i to wszystko. W Sierpcu była moja cioteczna siostra, ale na temat Żydów nic nie słyszałam. O mój Boże, nie było Żydów w Sierpcu! Nie wiem nic. Dziecko!

– I nie słyszałaś, by tam jakieś rzeczy po Żydach zostały?

– Dziecko, co mam ci się przysięgać? Mój tato zmarł, jak miałam trzynaście lat, a co tato mógł ze mną rozmawiać o Żydach, przecież ja byłam mała!

– Ale babcia żyła dłużej. Nic nie mówiła?

– Mama? Ja nawet nie wiem, skąd ona pochodziła. A w życiu nic nie mówiła, tylko tyle usłyszałam, że Żydzi mordowali nas, Polaków, a później tę krew tam pili.

– A od kogo słyszałaś, że Żydzi pili krew?

– W szkole, to pamiętam, od dorosłych, może byłam w drugiej czy trzeciej klasie. I że trzeba się ich bać, że na Polaków w dzień napadali… I żeby samemu nie chodzić po lesie, bo mieszkałam blisko lasu: „Nie idź sama, bo tam cię mogą w tym lesie Żydzi napaść”. A ja nawet nie wiedziałam, o co to chodzi, co to takiego jest ten Żyd. To takie gadki były, straszyli nas. Nie wiedziałam, co to są ci Żydzi, bo przecież nie było Żydów żadnych u nas.

– Bo już ich wtedy zabili, dlatego nie było. Przecież wiesz, że w Sierpcu jedna trzecia mieszkańców to byli Żydzi.

– Ty to teraz mówisz, bo żeś do tego doszedł! A kto wiedział wcześniej? W życiu! Może rodzice moi albo starzy, oni wiedzieli, chyba żeby mogli przede mną zataić.

– A czemu mogli zataić? Jak myślisz?

– A ja wiem czemu? Tyle lat tam byłam, tyle rodziny znałam, tyle rozmów i w życiu nigdy nic nie było o Żydach w Sierpcu.

Stawia przede mną talerz z drugim daniem, by mi dać do zrozumienia, że temat uważa za wyczerpany.

Lecz ja pytam dalej z ustami pełnymi ziemniaków:

– Czemu tak ściszasz głos, gdy mówisz o Żydach?

Wzdycha ciężko.

– Wszyscy Polacy jechali na tych Żydów… Że Żydzi byli okropni, to słyszałam, że Żydzi mordowali nas, że srali pod kościołami, że krew zabierali, że Polaków nie lubili. No i moje sąsiadki też tak gadały. Dlatego tak ściszam.

– Nie lubisz Żydów?

– Przecież Polaki na Żydów to patrzeć nie mogli! Ściszam głos, bo jak usłyszą przez ścianę, że tak rozmawiamy, to zaraz może będą mi przytykać, że może ja Żydówka? Albo ty Żyd, albo co? Ty ciągle o tych Żydach piszesz, w gazetach jesteś, ja tam wiem?

– To wstyd, gdyby tak myśleli?

– Przecież jak tyle lat byłam Polka, to teraz mam być Żydówka?

– Czyli gdybyś była Żydówką, tobyś wstydziła się przyznać?

– No pewnie. Nawet bym się nie przyznawała! Za tyle lat, co ja jestem Polka, jakbym się teraz miała przyznać, jak po rodzinie to powiedzieć, no jak?

– Jeszcze jednego nie rozumiem, mamo. Widziałem księgi pamięci. Takie, w których zapisany jest los Żydów z Sierpca i Rypina. Są w nich ich zdjęcia. Każda ma po kilkaset stron. Są mieszkańcy żydowscy wymienieni z imienia i nazwiska. Wyobraź to sobie: jedna trzecia Wrocławia, gdzie teraz mieszkamy, znika nagle, a ty się rodzisz, kiedy oni znikają, i nic ci twoi rodzice nie mówią? Że tutaj jedna trzecia mieszkań była żydowska, jak w Sierpcu?

– Może tak być, ale ja o tym nie wiem i nikt na temat Żydów nie pisnął ani słowa! No nie wiem. Nawet ciocia Stasia, co była ode mnie dwadzieścia lat starsza. Dziewięćdziesiąt cztery lata miała, jak zmarła, i w życiu nie pisnęła.

Mama najbardziej się bała, że podczas moich badań dokopię się, że sami jesteśmy Żydami. Tego samego bała się moja siostra.

Do rozpaczy doprowadzały matkę moja chrzestna i jej siostry, córki najstarszego z jej braci, gdy dzwoniły do niej co jakiś czas z pytaniem o przeszłość, o dziadków, o najstarszych członków rodziny. Mama była pewna, że te pytania miały drugie dno, że tak naprawdę kuzynki pytają, czy są Żydówkami.

– Mamo, do cholery! Urodziłaś się w roku, kiedy ich wszystkich pozabijali! Jak mogłaś nie wiedzieć?

– Nie bluźnij… i daj mi święty spokój! Bo naprawdę ja ci już wszystko powiedziałam!

Jednak nie wszystko.

_Kehiles szerpc, sefer zikaron_ , red. Efraim Talmi, Tel Aviv 1959 (ŻIH H 28), s. 34. We wszystkich cytatach zachowano oryginalną ortografię i interpunkcję. Por. też: _Gmina Sierpc. Księga Pamięci_, tłum. Abraham Nanes, Sierpc: Towarzystwo Edukacyjne „Być w Europie”, 2014, s. 305, www.jewishgen.org/yizkor/sierpc/files/Sierpc_Polish.pdf .

_Kehiles szerpc_…, dz. cyt., s. 35.

Tamże, s. 383.

Tamże, s. 384.

IPN Gk 162/390, k. 3. Materiały w sprawie zbrodni niemieckich popełnionych na terenie Mazowsza.Kamień u szyi

Dora

24 czerwca 1941 roku kilku mieszkańców Radziłowa pomogło przeprowadzić niemieckie czołgi przez Biebrzę, w kierunku wsi Taczany, aby Niemcy mogli okrążyć Sowietów. Dowództwo niemieckie wynagrodziło Polaków pieniędzmi i listami dziękczynnymi. Żołnierze niemieccy dostali ordery.

Menachem Finkelsztejn, syn młynarza z Radziłowa, po wojnie opowiedział Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej, że zaraz za Niemcami do Radziłowa przybyło wielu Polaków z sąsiedniego Wąsosza, by wspomóc w pacyfikowaniu Żydów swoich radziłowskich sąsiadów. Przynieśli ze sobą wieści, że Polacy mordowali tam Żydów, nie oszczędzając nawet małych dzieci. Na Żydów padł blady strach:

Położenie pogarszało się z dnia na dzień. Ludność żydowska stała się zabawką w rękach Polaków. Władzy niemieckiej nie było, ponieważ armia przeszła i nie zostawiła nikomu władzy. Jedynym, kto miał wpływ i po części utrzymywał porządek był ksiądz. (…) Żydzi nie tylko, że nikogo nie obchodzili, ale rozpoczęła się propaganda wychodząca z wyższych polskich sfer, a oddziaływująca na tłum: że przyszedł już czas, aby ostatecznie policzyć się z tymi którzy ukrzyżowali Chrystusa, z tymi którzy używali krew na macę i którzy są przyczyną wszystkiego zła na świecie – Żydami. Dość już bawić się z Żydami, czas już oczyścić Polskę z tych ciemiężców i z tej zarazy powietrza. Ziarno nienawiści padło na dobrze użyźnioną ziemię, która była dobrze przygotowana w przeciągu długich lat.

7 lipca do Radziłowa przyjechali gestapowcy, a wraz z nimi Polak w mundurze „narodówki” – Obozu Wielkiej Polski lub przedwojennej partii Stronnictwa Narodowego. Po latach prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej ustalili, że był to Mieczysław Kosmowski, późniejszy agent Gestapo na tym terenie, a także zarządca getta w Szczuczynie.

Polacy, uzbrojeni w kije, siekiery i łomy, przygnali na radziłowski rynek wszystkich Żydów, także chorych, którzy ledwie chodzili, oraz pobitych, bo od dwóch tygodni padali ofiarą przemocy, od czasu przejścia frontu niemieckiego w kierunku Rosji. Codziennie któregoś bito do nieprzytomności, nawet zabijano, gwałcono kobiety. Teraz miał nastąpić finał.

Rynek został otoczony, by Żydzi nie mogli uciec. Kazano im łyżkami wyrywać trawę spomiędzy bruku. „Amerykanin” – nazywany tak, bo niedługo przed wybuchem wojny wrócił ze Stanów Zjednoczonych i za zarobione tam pieniądze kupił kilkanaście morgów pola oraz ufundował dzwon kościelny – razem z innymi Polakami pobił do utraty przytomności żydowskiego kierownika spółdzielni szewskiej. Byłemu milicjantowi uwiesili na szyi ciężki kamień, a gdy mężczyzna upadł, skatowali go do nieprzytomności. Kazali wszystkim śpiewać sowieckie piosenki, chodzili wśród śpiewających, bili ich, nie oszczędzając dzieci ani starców.

Wieczorem, po odjeździe gestapowców, popędzili kilkuset Żydów z rynku do stodoły Stanisławy Śleszyńskiej, samotnej kobiety z dwojgiem dzieci. Drzwi zabili gwoździami, oblali stodołę naftą i podpalili.

Szymon Datner w swojej relacji o zagładzie Żydów z Radziłowa z roku 1946 napisał:

Dostawiono drabinę, bagnetami zmusza się nieszczęśników, by weszli na dach i skoczyli w ogień. Stojąc na drabinie, 19-letnia Rachela Wasersztejn, będąca po porodzie, prosi o litość dla jej ośmiodniowego dziecka, by wzięli je od niej. Dobrzy sąsiedzi i znajomi, do których się zwraca, przysłuchują się i znajduje się jeden, który odpowiada na jej błaganie. Chwyta dziecko za nóżki i wrzuca przez dach do ognia. Matka stojąca na drabinie zostaje przebita bagnetem i wrzucona w płomienie.

Tych, których nie spalono, bo ukryli się w swoich zabudowaniach lub na polach wokół Radziłowa, odnajdywano i rozstrzeliwano przed stodołą w głębokich dołach. Ponieważ amunicji do rosyjskich karabinów, które pozbierano na pobojowisku po walkach sowiecko-niemieckich wokół Radziłowa, było mało, strzelano „na dziesiątaka” – jednym nabojem starano się zabić ustawionych w szeregu dziesięciu ludzi.

Nie było możliwe, by ginęli wszyscy, więc grzebano ich żywcem. Innym rozbijano głowy obuchami, kolbami, dębowymi pałkami. Chaja Finkelsztejn z Radziłowa widziała, jak „Amerykanin” tak długo bił żydowskiego chłopaka kijem zakończonym grubą gałką, aż ten się przewrócił, a z jego szyi i uszu popłynął strumień krwi. Nad dołami gwałcono też kobiety.

Ciała posypywano wapnem na polecenie miejscowego felczera Jana Mazurka, by zapobiec epidemii. Po wojnie ów felczer nie porzucił leczenia ludzi, ukończył studia medyczne i został lekarzem pogotowia na Rzeszowszczyźnie.

Do aktów przemocy wobec Żydów dochodziło w Radziłowie jeszcze przed wojną. Pierwszy pogrom rozegrał się tam w 1933 roku. Zachowały się o nim wzmianki w lokalnej prasie: „Sąd okręgowy w Łomży przystąpił (…) do rozpatrzenia sensacyjnej sprawy o krwawe zajścia w dn. 23 marca b.r., na jarmarku w Radziłowie, podczas których 5 osób zostało zabitych a kilkanaście odniosło rany. Na ławie oskarżonych zajęły miejsce 23 osoby (…). Potwierdzili oni że należeli do Obozu Wielkiej Polski”.

Podczas procesu zeznawał Adam Wysokiński, zastępca naczelnika wydziału bezpieczeństwa urzędu wojewódzkiego. Powiedział, że zdarzenie było „nieuniknionym następstwem działalności Obozu Wielkiej Polski”. Kilku świadków, Żydów, rozpoznało wśród oskarżonych siedmiu, którzy brali udział w pogromie, gdy „bito pałkami, deskami ze sztachet i kamieniami”.

Także wojewoda białostocki w comiesięcznych raportach pisanych dla Warszawy alarmował, że Obóz Wielkiej Polski (OWP) prowadzi „nader intensywną i stopniowo potęgującą się akcję antyżydowską” na terenie województwa. Bojówkarze OWP 20 marca 1936 roku wywołali zamieszki w Grajewie, w czasie których wybili szyby w żydowskich sklepach i w 50 żydowskich domach, a także przez pomyłkę w dwóch chrześcijańskich. Przed kościołem namalowali napis: „Żyd to wróg Polski”, wznosili okrzyki: „Niech żyje generał Józef Haller! Niech żyje Obóz Wielkiej Polski! Precz z Żydami!”. Tego samego dnia wybito szyby w dwóch synagogach w pobliskim Szczuczynie. Trzy dni później podczas jarmarku do Radziłowa zjechało blisko tysiąc osób, głównie młodzieży, które chciały odbić z aresztu dziewięciu członków OWP zatrzymanych prewencyjnie w celu udaremnienia agitacji. Atakowały policjantów, w końcu zdemolowały areszt i uwolniły zatrzymanych. „Wtedy cały tłum rozbiegł się po rynku i począł bić szyby w lokalach żydowskich oraz rabować wszystkie stragany na rynku”.

Gdy policja próbowała powstrzymać pogrom, zaczęto do niej strzelać. Policjanci odpowiedzieli ogniem. „Na placu zostało 2 zabitych i 2 ciężko rannych”. Atakujący pobili ciężko dziewięcioro Żydów i poturbowali kilku policjantów. Jedna z pobitych Żydówek zmarła. Donosiła o tym również lokalna prasa: „Jeszcze jedna ofiara zajść w Radziłowie – w szpitalu Żydowskim w Łomży zmarła wczoraj żona szewca z osady Jedwabne pod Łomżą 45-letnia Chana Sosnowska, która tego dnia, kiedy doszło do zajść w Radziłowie, przybyła na targ do tego miasteczka. Uderzenie kłonicą w głowę spowodowało uszkodzenie czaszki i obrażenia mózgu. Pozostawiła 5-ro dzieci”. O jej zabójstwo oskarżono Józefa Ramotowskiego.

Podczas procesu wyszła na jaw instrukcja OWP, która brzmiała tak: „utrzymywać kwestię żydowską w stanie ciągłego wrzenia przez urządzanie burd, ekscesów i zaburzeń przeciwżydowskich, przed sklepami żydowskimi, na jarmarkach i t.p.”.

Józef Ramotowski dostał dwa i pół roku więzienia, Wacław Demba – półtora roku, a siedmiu innych – po roku więzienia. Skazano jeszcze kilka innych osób.

Jeden z urzędników wojewódzkich przyznał, że działalność OWP „spotykała się z całkowitym poparciem kleru katolickiego nie mówiąc już o Stronnictwie Narodowym, którego Obóz Wielkiej Polski, przynajmniej na terenie województwa białostockiego, był integralną częścią składową”.

Józef Przybyszewski, którego prokuratura uważała za moralnego sprawcę pierwszego pogromu w Radziłowie, pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej z Grajewa, w młodości był działaczem harcerskim, studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później wstąpił do seminarium duchownego w Częstochowie. Po odejściu z seminarium zamieszkał w Łomży, gdzie redagował dwutygodnik „Młodzi”, organ miejscowego OWP, którego był zagorzałym aktywistą. Był także sekretarzem Zarządu Okręgowego Stronnictwa Narodowego w Łomży i kierownikiem Sekcji Młodych tej partii. Sąd Apelacyjny po kolejnych rozprawach oczyścił go z zarzutu inspirowania krwawych zamieszek w Radziłowie, ale przez lata jego politycznej działalności skazano go na 56 dni aresztu za rozpowszechnianie treści wywrotowych o charakterze antypaństwowym i antysemickim.

Roman Dmowski powołał Obóz Wielkiej Polski w grudniu 1926 roku. Organizację rozwiązały władze państwowe w marcu 1933 roku, po serii antyżydowskich zamieszek w całym kraju, jej członkowie kontynuowali jednak działalność w innych organizacjach, między innymi w Stronnictwie Narodowym i w Obozie Narodowo-Radykalnym.

W 1936 roku akty przemocy wobec Żydów jeszcze się nasiliły. W tym okresie, jak wynika z raportów wojewody białostockiego, do bardziej bezpośredniej walki z Żydami włączył się również Kościół katolicki:

Powiatowe władze administracji ogólnej informują, że kler katolicki jest czynnikiem kierującym działalnością Stronnictwa Narodowego a lokale domów parafialnych używane są z reguły jako miejsca zebrań członków tego stronnictwa. Akcja bojkotowa Żydów jest wydatnie wspierana przez duchowieństwo szczególnie na terenie wiejskim gdzie ludność żydowska pozostaje w znacznej mniejszości w stosunku do ludności katolickiej.

Wojewoda jako przykład podawał działania radziłowskiego wikariusza Władysława Kamieńskiego, który w lokalu Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej nakłaniał uczniów starszych klas do zwalczania handlu żydowskiego. Tłumaczył im, że „piekarze żydowscy przygotowując pieczywo mieszają je brudnymi nogami, plują w ciasto, a Polacy tego rodzaju wytworzone pieczywo spożywają”, i zagroził, że jeśli któryś kupi u Żyda, to wlepi mu niedostateczny stopień z religii.

We wrześniu 1936 roku wojewoda białostocki alarmował Warszawę, że zdarzenia te mają wymiar „psychozy zagrażającej bardzo poważnie porządkowi i bezpieczeństwu publicznemu”. Wymienił przy tym kilkanaście miejscowości, w których doszło do wystąpień antyżydowskich.

Akcja Stronnictwa Narodowego wywołała wśród Żydów panikę, ucieczki ze wsi do miast, zakładanie w miasteczkach specjalnych funduszy wsparcia świecących pustkami sklepów oraz wzrost sympatii lewicowych, szczególnie dla działaczy spod znaku PPS i KPP, bo zwalczali antysemityzm.

Gdy na początku 1937 roku antysemicka agresja nieco przycichła wskutek ostrych represji policji wobec „narodowców”, wojewoda przestrzegał przed zbyt łatwym ogłaszaniem przez Warszawę zwycięstwa:

Te, o ile ich tak nazwiemy sukcesy Rządu i załamanie się rozmachu działalności Stronnictwa Narodowego w powiatach zachodnich województwa białostockiego – przyjmować trzeba z dużą dozą krytycyzmu i wielką ostrożnością. Styl dzisiejszego życia publicznego, ciężkie położenie ekonomiczne, a ponadto specjalna wrażliwość dzisiejszej młodzieży na sprawy publiczne – powodują w sumie, że stan podniecenia nastrojów trwa w permanencji. Hasła radykalnie narodowe wniknęły już zbyt głęboko i szeroko w rzesze tej młodej generacji. W szczególności zagadnienie żydowskie musi zostać skonkretyzowane i ujęte w program oficjalny. Dopóki bowiem sprawa ta nie zostanie właściwie postawiona to kwestia żydowska będzie trwałą odskocznią i natchnieniem do tworzenia programów o charakterze odśrodkowym i szkodliwym z punktu widzenia interesów państwa.

Do jednej z najzuchwalszych prób wywołania pogromu doszło w 1937 roku w Wyszonkach Kościelnych – wsi niedaleko Brańska, zamieszkiwanej przed wojną przez 278 osób, spośród których aż 177 było narodowości żydowskiej. 16 października do wioski przyjechała setka narodowców na koniach i rowerach, by zaatakować Żydów. Gdy policja stanęła w obronie ofiar, agresorzy zwrócili się przeciwko funkcjonariuszom, a ci w odpowiedzi otworzyli ogień i na miejscu zabili Antoniego Czajkowskiego ze wsi Kostry Noski. Do dziś na wyszonkowskim cmentarzu można znaleźć jego grób – zadbany, obłożony kwiatami, z wyrzeźbionym na pomniku „mieczykiem Chrobrego” i napisem:

W parafii Wyszonki, ze wsi Kostry Noski,

padł za nową Polskę kolega Czajkowski.

Poszedł z kolegami, wygnać Żydów z wioski,

wówczas zastrzelił go policjant polski…

Żył 35 lat. Poległ w walce o Wielką Polskę Narodową 16.10.1937 r.

Cześć bojownikowi.

W Wąsoszu ksiądz Choromański wygłosił zaś w tym czasie kazanie pełne antysemickich treści, a chwilę później poszedł razem z prałatem Piotrem Krysiakiem, proboszczem z Wąsosza, osobiście kierować pikietami przed sklepami żydowskimi w Wąsoszu, w pobliskim Szczuczynie, a także w Radziłowie podczas targu. Tam też ksiądz Choromański nazajutrz interweniował na posterunku policji w obronie narodowców zatrzymanych podczas ataku na żydowskich handlarzy. A w szkole podpytywał uczniów, czy rodzice kupują u Żydów.

W listopadzie 1937 roku w Radziłowie ponownie zorganizowano wiec narodowców. Przybyło na niego około tysiąca uczestników. Manifestację poprzedziło nabożeństwo w miejscowym kościele odprawione przez proboszcza Dołęgowskiego, po nim złożono wieniec na grobie Piotra Gardockiego, członka OWP zastrzelonego przez policję w czasie pogromu w Radziłowie w 1933 roku. Radziłów liczył w 1937 roku około 1500 mieszkańców, w tym mniej więcej 600 Żydów. W wiecu narodowców zwołanym dla uczczenia pamięci zabitego pogromczyka z OWP, który atakował Żydów i policję cztery lata wcześniej, musiała zatem wziąć udział cała polska ludność Radziłowa, a dodatkowo przyjezdni z okolicznych wiosek.

Stan wrzenia i antyżydowskiej przemocy utrzymywał się do roku 1939. „Żywiołowo rozszerza się antysemityzm”, można przeczytać w sprawozdaniu z lutego.

Rok później, wiosną 1940, gdy w Radziłowie stacjonowali już Sowieci, 31-letni Antoni Kosmaczewski, stojąc na podwórku przed swoim domem, usłyszał, jak furmanka skręca z głównej radziłowskiej ulicy w boczną uliczkę, obok jego domu. Furmanem był Polak. Wtem ktoś zeskoczył z wozu i krzyknął: „Ruki wwierch!”. Dopiero wtedy Kosmaczewski zobaczył enkawudzistę, który mierzył do niego z karabinu. Na wozie siedzieli Żyd Milberg i 15-letnia Żydówka Doba Dorogoj, zwana przez wszystkich Dorą, oraz Polak z Radziłowa. Sowieci przeszukali go, zabrali na furmankę i razem z pozostałymi podejrzanymi o współpracę z partyzantami odwieźli do Jedwabnego, na posterunek NKWD.

Kosmaczewskiemu zarzucono szpiegostwo na rzecz Niemców i działalność w antykomunistycznej partyzantce, którą w regionie powołał ksiądz Szumowski z Jedwabnego. Ale w końcu uznano go za niegroźnego i po czterech dniach wypuszczono.

Kiedy w 1941 roku weszły wojska niemieckie i w Radziłowie zaczął się pogrom zakończony spaleniem stodoły, Antoni zaczął szukać Dory, bo chciał się na niej zemścić. Znał ją od dziecka, żyli po sąsiedzku, widywali się niemal codziennie. Rodzina Dorogojów – małżeństwo z szóstką dzieci – zajmowała się szewstwem. Szukał jej dwa dni. Ktoś mu doniósł, że ukrywa się na kolonii nieopodal Radziłowa. Wziął ze sobą polskiego krawca Zygmunta Skrodzkiego. Zobaczyli ją, jak w stodole skrobie kartofle. Była ładną dziewczyną z ciemnymi włosami. Skrodzki wygonił ją na podwórze, bił pięściami. Nie krzyczała, tylko powtarzała: „Proszę, proszę, proszę, proszę…”. Skrodzki dał jej do ręki szpadel i kazał iść. Wyjęczała: „Już ja wiem, gdzie idę”. Skrodzki odparł: „Powinnaś wiedzieć”.

Zaprowadzili ją na pole, kazali kopać dół. Zaczęli bić. Skrodzki kijem, Kosmaczewski kamieniem. Zasypali ją w płytkim dole – był nie głębszy niż pół metra.

W lutym 1945 roku Kosmaczewski spotkał się z krawcem Skrodzkim na tej samej kolonii, gdzie zabili Dorę. W spotkaniu brał też udział niejaki Ramotowski. Powiedzieli Kosmaczewskiemu, że stary Dorogoj „chce go kropnąć z zemsty za córkę”. Matka Dory i jeden z jej braci zginęli w Treblince. Ojciec z drugim bratem, Akiwą, doczekali wyzwolenia w ukryciu.

„Czym ma mnie zabić stary Dorogoj?” – spytał Kosmaczewski. Odpowiedzieli mu, że naganem, który ma po ruskim partyzancie. Kosmaczewski się przestraszył. Poszedł do dowódcy kompanii, bo należał do Armii Krajowej, zrelacjonował rozmowę ze Skrodzkim i zapytał, co zrobić z tymi Żydami. „Jeśli masz świadków na to, co mówisz, to ich kropnij” – poradził Antoni Bujnarowski, pseudonim „Torf”.

Następnego dnia Kosmaczewski zabił siekierą ojca i brata Dory, a ciała porzucił w lesie, gdzie je rozszarpały zwierzęta.

Po zlikwidowaniu Dorogojów został wezwany do spokrewnionego z nim dowódcy miejscowego batalionu AK Teofila Kosmaczewskiego „Kosy”. Ten spisał protokół. Wynikało z niego, że była to „udana akcja likwidacyjna szpicli sowieckich” mająca chronić podziemną organizację. „Kosa” opisał mord jako wykonanie wyroku.

Kosmaczewski i Skrodzki po wojnie nie ponieśli kary.

Ale wina pozostała. W rodzinie.

Jasiu, tylko się trzymaj parapetu!

Ma dziś 84 lata. Z dokumentów wynika, że urodził się rok później, niż mówi, w Radziłowie. Przyjeżdżam do jego mieszkania w Gdańsku.

– Ojciec mnie rok później zaniósł do księdza Dołęgowskiego i tak mi zostało, widzi pan? Same kłamstwa. Od samego początku. Moja żona nie chce mi wierzyć, jak jej opowiadam, co się działo w Radziłowie w wojnę. Mówi, że to niemożliwe, żeby tak było, i że to nieprawda. Nawet ona nie dowierza.

Po raz pierwszy widzę go chwilę wcześniej w windzie. Jedziemy we trzech, ja i dwóch siwych mężczyzn z siatkami pełnymi zakupów. Pytam, na którym piętrze jest taki a taki numer. „To do ciebie, Janek” – odzywa się jeden. Drugi mi się przedstawia: „Jan Skrodzki”. Prowadzi do mieszkania na siódmym piętrze. W progu wita mnie jego żona, zaprasza do salonu. Robi kawę, stawia przede mną pudełko czekoladek z wiśniami w likierze. Mówi, że niedługo musi wyjść, więc będziemy mogli w spokoju rozmawiać „o tamtych sprawach”.

Rozglądam się. Na ścianach pamiątki z dalekomorskich podróży. Jan Skrodzki jest inżynierem okrętowym i całe życie pracował w Stoczni Gdańskiej, ale jego życiową pasją było żeglowanie. Na szafce w

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: