Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Duchowe życie psów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Duchowe życie psów - ebook

Co kryje się w zakamarkach psiej duszy?

Kiedy odchodzi czarny labrador Kirby, ukochany pies Andrew Roota i jego ośmioletniego synka, chłopcu bardzo zależy na godnym pochówku czworonoga. To skłania jego ojca do przemyśleń na temat psiej wierności i bezgranicznej miłości wobec ludzi.

Szukając odpowiedzi na postawione pytania w różnych dziedzinach nauki, takich jak biologia, historia czy teologia, autor szczerze i przejmująco tłumaczy, jak we wzajemnej ewolucji człowiek i pies nawiązali wyjątkową więź.

To książka dla tych, którzy spoglądając na swojego pupila zadają sobie pytanie: „o czym myśli?”, oraz dla rodziców, którzy zastanawiają się, jak wytłumaczyć swoim pociechom, czy psy też idą do nieba.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66338-05-0
Rozmiar pliku: 847 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Odejście Kirby’ego

© 2017 by seh342

Pewnego dnia pod koniec lipca dwa tysiące trzynastego roku, zaledwie kilka tygodni po swych jedenastych urodzinach, nasz czarny labrador Kirby nie podniósł się z legowiska. Przez całe popołudnie leżał u podnóża schodów, wodząc za nami spojrzeniem przepełnionych bólem na wpół przymkniętych oczu. Wieczorem po raz pierwszy za naszej pamięci nie wdrapał się na piętro do pokoju naszego syna Owena, aby spędzić noc u jego boku. Schronił się w łazience, dokąd rzadko zaglądał i gdzie jeszcze rzadziej sypiał. Zległ tam na chłodnej posadzce.

Kirby zaczął tracić charakterystyczną dla siebie żywotność prawie rok wcześniej. W niektóre dni miał kłopoty ze wspięciem się po schodach i brakowało mu energii, by ganiać za piłkami tenisowymi. Zawsze jednak po krótkim okresie wyczerpania wracał do siebie i znów bawił się w ogrodzie z naszymi dziećmi, wówczas ośmioletnim Owenem i pięcioletnią Maisy. Dlatego właśnie – w przekonaniu, że Kirby jak zwykle odzyska siły – moja żona Kara postanowiła go zabrać do weterynarza na rutynową wizytę kontrolną tamtego lipcowego dnia.

Jednakże coś było ewidentnie nie tak. Kara musiała się natrudzić, aby wyprowadzić powolnego, opierającego się labradora z domu i nakłonić go, by zajął swoje miejsce w samochodzie. Kirby, który nigdy nie okazywał głośno swego niezadowolenia, przy tej okazji warczał i stękał, nie przestając ciągnąć się na smyczy. W lecznicy Kara usłyszała to, czegośmy się obawiali od chwili, w której zakochaliśmy się w aksamitnych uszach Kirby’ego. Weterynarz stwierdził w jego jamie brzusznej obecność dużego guza; nasz pies bardzo cierpiał i miał przed sobą niewiele życia. Zdaniem weterynarza powrotna jazda do domu nie wchodziła w grę. Moja żona poinformowała mnie o tym przez telefon, nie będąc w stanie zapanować nad bólem w głosie. Uzgodniliśmy, że przyjedzie po mnie i po dzieci, ażebyśmy mogli być jeszcze ten jeden, ostatni raz z Kirbym.

Kiedy nasza czwórka pojawiła się znowu w lecznicy, Kirby leżał nieruchomo na sterylnej podłodze, oddychając z wielkim wysiłkiem, urywanie i chrapliwie. Zapłakani Owen i Maisy przypadli do niego natychmiast. Kirby zebrał się w sobie ostatkiem sił, uniósł łeb i polizał Maisy prosto w nos. Owen objął go za szyję i łkając niczym rodzic tracący ukochane dziecko, powtarzał:

– Nie! Nie! Nie!

Do gabinetu wszedł weterynarz, ukląkł na podłodze i uniósł strzykawkę z lekiem, który miał pozbawić Kirby’ego bólu – ale też życia. Owen trwał dzielnie na swoim stanowisku, nie chcąc pozwolić, aby jego przyjaciel został sam. Tymczasem weterynarz delikatnie wkłuł się igłą w wygolone miejsce na tylnej łapie Kirby’ego. Równocześnie Owen oznajmił obecnym, a może także wszechświatowi:

– Moja twarz będzie ostatnim, co Kirby zobaczy.

Następnie przytknął nos do nosa Kirby’ego i zwarł z nim spojrzenia, ja zaś mogłem tylko bezradnie przyglądać się synowi, gdy oczy jego psa zachodziły mgłą i traciły wszelki blask. Nie puszczając szyi Kirby’ego, Owen ronił łzy wprost na jego kufę. Nie byłem w stanie tego znieść. Ująłem Maisy za rączkę i opuściłem gabinet. Zdawałem sobie sprawę, że wkrótce zaleje mnie smutek, na razie jednak czułem gniew, że Kirby odszedł i już nigdy do nas nie wróci. Pociągnąłem córkę na zewnątrz, aby poczuć na twarzy słońce, pod stopami zaś źdźbła trawy.

Nigdy nie zapomnę okoliczności śmierci Kirby’ego, jednakże to, co utkwiło mi w pamięci najbardziej z tamtego dnia, wydarzyło się nieco później między małym chłopcem i jego nieżyjącym już psim przyjacielem. Kiedy wróciłem do gabinetu razem z Maisy, Kara siedziała na podłodze obok Owena, który nie przestając płakać, w dalszym ciągu obejmował za szyję i głaskał Kirby’ego. Choć wiedział, że jego przyjaciel umarł, nie był gotów się z nim pożegnać. Przyglądałem się, jak z wolna się uspokaja, po czym wstaje i otarłszy policzki z łez, rzuca do swojej mamy:

– Zaraz wrócę.

Udał się do recepcji, gdzie poprosił o psie ciasteczko i szklankę wody. Po powrocie do gabinetu zdeterminowany i milczący ukląkł przed ciałem Kirby’ego, umieścił na jego grzbiecie ciasteczko w kształcie kości, po czym zanurzył palce w wodzie i z pietyzmem nakreślił znak krzyża na czole psa. Następnie uniósł ręce do nieba niczym duchowny przy ołtarzu, wbił wzrok w sufit i szepnął:

– Kocham cię, Kirby. Żegnaj.

Ten obraz wrył mi się w pamięć na zawsze.2 Pochodzenie Kirby’ego

Jak dotąd, Kirby jest moim najbardziej impulsywnym zakupem. Nie nęcą mnie nowe lśniące gadżety ani nawet rzędy batoników czekoladowych ułożonych przy sklepowej kasie, jednakże w wypadku Kirby’ego się złamałem.

Było lato dwa tysiące drugiego roku. Kara i ja niedawno przenieśliśmy się z Los Angeles do Princeton. Porzuciliśmy zakorkowane autostrady i przemysł rozrywkowy Kalifornii na rzecz utrzymanych w stylu kolonialnym budynków w stanie New Jersey oraz poważnej atmosfery ośrodka uniwersyteckiego. Do tej pory zdążyłem rozpocząć studia doktoranckie i w pocie czoła przebrnąć przez wyczerpujący kurs niemieckiego.

Zarówno Kara, jak i ja dorastaliśmy w Minnesocie na przedmieściach aglomeracji obejmującej Minneapolis
i St. Paul, oddaleni od siebie może o pół godziny drogi, jednakże poznaliśmy się dopiero na studiach magisterskich w Kalifornii. Była to końcówka lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. W owym czasie nosiłem głównie dresy i obrócone daszkiem do tyłu czapeczki bejsbolowe, a moją ulubioną rozrywkę stanowiło oglądanie meczów hokejowych rozgrywanych przez uczelniane drużyny. Z kolei Kara, która ze swoimi długimi ciemnymi kręconymi włosami i w glanach bardzo przypominała Alanis Morissette, nad sport przedkładała przesiadywanie w klimatycznych kafejkach. Po wielomiesięcznej luźnej znajomości zbliżyliśmy się do siebie nagle dzięki intensywnemu kursowi greki biblijnej (a raczej dzięki intensywnym pieszczotom podczas wspólnej nauki tego języka) i w efekcie zaczęliśmy ze sobą chodzić. Kilka miesięcy później byliśmy już zaręczeni.

Oboje wychowaliśmy się w domach, w których były psy myśliwskie. Czarna labradorka Kary, suka imieniem Mitzie, faktycznie brała udział w polowaniach, podczas gdy moja spanielka bretońska Katie potrafiła cały dzień przespać na łóżku i bała się własnego cienia. W początkach naszego małżeństwa, za czasów gdy mieszkaliśmy w akademikach, domach asystenta i maleńkich apartamentach Pasadeny, nawet nie myśleliśmy o sprawieniu sobie psa. Żyliśmy w ciągłym biegu, nie mając pojęcia, co przyniesie następny dzień.

Na przełomie stuleci nasza sytuacja w końcu się wyklarowała za sprawą odmownych i pozytywnych odpowiedzi na nasze podania o pracę na różnych uczelniach. Wylądowaliśmy na Wschodnim Wybrzeżu. Patrząc z perspektywy czasu na tamten okres naszego życia, pojmuję, że pies był nam pisany od zawsze – nie wiedzieliśmy jeszcze tylko, kiedy go sobie sprawimy.

Ani że pojawi się z lodami.

Pewnego piątkowego wieczoru tuż przed rozpoczęciem semestru jesiennego zabrakło nam mleka. Wybraliśmy się więc na leżącą na obrzeżach Trenton farmę, która oferowała tanie mleko prosto od krowy oraz wyśmienite domowej roboty lody. Odkąd przeprowadziliśmy się do Princeton, odwiedzaliśmy to miejsce regularnie co tydzień. I za każdym razem jadąc tą samą trasą, mijaliśmy ustawiony na poboczu znak: PETWORLD.

Na tamtym etapie naszego życia najmniej ze wszystkiego potrzebowaliśmy futrzastego pupila, który by tylko zajmował miejsce w naszym ciasnym dwupokojowym mieszkanku. Z jakiegoś powodu jednak pokusa stała się silniejsza od nas. W drodze powrotnej do domu, mając samochód wypełniony po dach kartonami mleka i pojemnikami lodów czekoladowych, zboczyliśmy z szosy, by odwiedzić sklep ze zwierzętami domowymi.

– Tylko się rozejrzymy – obiecywaliśmy sobie. – Pooglądamy szczenięta.

No, może chwilę się z nimi pobawimy. Wypytamy sprzedawcę o labradory – zawsze bowiem chcieliśmy mieć labradora – oczywiście z myślą o przyszłości. Było nie było, nie zaliczaliśmy się do osób, które kupują psa w sklepie. Jako ludzie świadomi i wyedukowani zamierzaliśmy wesprzeć lokalnego hodowcę, i to dopiero wtedy, gdy nadejdzie właściwa pora.

Na tyłach sklepu stał kojec ze szczenięciem czarnego labradora. Zapuściliśmy żurawia do środka i zobaczyliśmy tłuściutki nagi różowy brzuszek. Szczeniak spał i sapał przez sen niczym maratończyk po długim biegu. Naoglądałem się w życiu psów „polujących” przez sen, nie dziwiły mnie więc podrygujące łapy ani ciche skomlenia i warknięcia. Z tego, co jednak widziałem, ten maluch uwijał się chyba za tysiącem piłek tenisowych albo wiewiórek czy innych ofiar, jakie podsunęła mu jego siedmiotygodniowa wyobraźnia. Wyglądał na wyczerpanego, a nawet jeszcze się nie obudził!

Kiedy tak staliśmy, przyglądając się, jak maleńka klatka piersiowa unosi się i opada w rytmie szybko odbijanej piłki do koszykówki, podszedł do nas sprzedawca.

– Chcecie go wziąć na ręce?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała: „Nie, dziękujemy. Mamy w samochodzie świeże mleko i lody, śpieszy nam się do domu”. Jednakże jakimś cudem, między mózgiem i ustami, przybrała ona brzmienie:

– Z wielką chęcią!

Kwadrans później tylna kanapa naszej małej hondy była załadowana torbami z psią karmą, legowiskiem i zabawkami. Kolana Kary zaś ugniatał nerwowo ważący niecałe cztery kilo szczeniak. Jakby na dowód, że dokonaliśmy prawdziwego zakupu impulsywnego, zrzucone na podłogę lody nawet nie zaczęły się topić.

Długo i zawzięcie debatowaliśmy, jakie imię nadać temu pobudliwemu, wszędobylskiemu czarnemu labradorowi, który tak nieoczekiwanie umościł się w naszym domu i w naszych sercach. Inni maniacy teologii z Princeton mieli psy noszące imiona słynnych teologów – wśród czworonogów znalazł się terier szkocki Schleiermacher i spaniel Augustyn, było też co najmniej kilku Kalwinów wszelakiej maści i wielkości. Postanowiłem więc pójść wbrew modzie i imię zaczerpnąłem z młodzieńczych wspomnień: bejsbolista Kirby Puckett był środkowozapolowym drużyny Minnesota Twins, sześciokrotnym zdobywcą Złotej Rękawicy oraz dwukrotnym mistrzem świata. Dla kogoś takiego jak ja, kto dorastał na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Kirby był ikoną. Imię pasowało jak ulał.

Labrador Kirby okazał się mistrzem piłek, tak samo jak jego imiennik. W sąsiedztwie nie miał sobie równych, był znany z tego, że potrafił złapać każdą piłkę tenisową bez względu na to, jak mocno została rzucona. Zimą dzieciaki ustawiały się w kolejce, by rzucać mu śnieżki, które chwytał z werwą jedną po drugiej. Kirby większość życia spędził, trzymając w pysku żółtozieloną piłkę, która rozpierała mu fafle i sprawiała, że różowy język suszył się na powietrzu.

Wystarczyło parę miesięcy, abyśmy nie potrafili sobie wyobrazić życia bez niego. Stał się częścią nas, dzięki czemu nasze życie nabrało świeżości, którą zawdzięczaliśmy niespożytej psiej uciesze. Dziwnie mi to mówić jako ojcu dwojga dzieci, jednakże w pewnym sensie to Kirby pierwszy uczynił z naszej pary prawdziwą rodzinę.

Własny rozum

Gdy Kirby miał osiem miesięcy, postanowiłem zacząć go ze sobą zabierać na przebieżki. Zawsze chciałem mieć psa, z którym mógłbym biegać, a Kirby był już wystarczająco duży i silny, by nadawać się na partnera joggingu. Ponieważ energia dosłownie go rozpierała i zabawie nigdy nie było końca, uznałem, że chętnie spożytkuje szczenięcą radość życia podczas wielomilowych gonitw u boku właściciela.

Zatem pewnego ranka włożyłem buty do biegania, złapałem smycz i rzuciłem:

– Kirby, idziemy pobiegać?

Jak łatwo się domyślić, Kirby przystał na moją propozycję z ochotą. Wkroczyliśmy na naszą zwykłą spacerową trasę, która prowadziła ku otwartej przestrzeni, gdzie zawsze rzucałem mu piłkę, a on ją aportował. Uszczęśliwiony Kirby truchtał tuż przy mnie. Było tak, jak sobie wymarzyłem: uprawiałem jogging w towarzystwie wiernego przyjaciela, którego nienarzucająca się obecność dodawała mi sił, w miarę jak jardy przechodziły w mile.

Moja radość nie trwała jednak długo. Ledwie minęliśmy trawnik, na którym zwykleśmy się zatrzymywali, Kirby włączył hamulce. Trzymana przeze mnie w ręku smycz szarpnęła, a kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że Kirby siedzi i spogląda na trawnik. Potrafiłem sobie wyobrazić jego myśli: „Co jest? Nie biega się dla samego biegania. Czyś ty oszalał? Biega się tylko za piłką!”.

Zabrałem się więc do przekonywania go, żeby kontynuował ze mną przebieżkę. Wszystko nadaremno. Położył się na chodniku i zakotwiczył w miejscu na dobre. Przez cały czas zerkał to na trawnik, to na mnie. W końcu to on wygrał. Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do domu.

Nazajutrz rano wpadłem na pewien pomysł. Namówiłem Karę, aby pobiegała ze mną, w przekonaniu, że jeśli będzie się trzymać kilka kroków przed nami, Kirby potraktuje to jako zabawę i chętnie przebiegnie w ten sposób kilka mil, który to wynik chciałem osiągnąć. Powtórzyła się jednak sytuacja z minionego dnia. W okolicach znajomego trawnika zaparł się i położył na ziemi.

Kolejnego dnia spróbowaliśmy znowu, tym razem z psimi ciasteczkami. Bez efektu.

Następnego ranka ponownie zaangażowałem Karę, która miała trzymać w ręku piłkę tenisową. To też nic nie dało.

Cokolwiek byśmy wymyślili, Kirby zatrzymywał się przy trawniku i kładł się na ziemi jak kłoda. Raz spróbowaliśmy nawet przenieść go kawałek na rękach, w nadziei że minąwszy trawnik, zapomni o zabawie w rzucanie piłki i całym sobą odda się frajdzie joggingu, jednakże nie udało nam się go oszukać.

Sytuacja stała się absurdalna, ale Kirby’emu to nie przeszkadzało. Miał własne zdanie i własny cel. To, że chciałem, by mój pies biegał ze mną, wcale nie znaczyło, że będzie to robił. Nie chodziło o jego lenistwo. Raczej dawał mi do zrozumienia, że jako jego właściciel muszę się pogodzić z tym, iż sam sobie jest panem.

Najlepszy przyjaciel dziecka

Kirby miał dwa lata, gdy na świat przyszedł Owen. Narodziny syna przepełniły nasze serca miłością po brzegi, kilka godzin później więc wróciłem do domu, czując, że muszę podzielić się z Kirbym szczęściem, które nas spotkało, i uczynić go uczestnikiem tego cudu. Jakkolwiek spojrzeć, należał do rodziny.

Kara i ja wyczytaliśmy w jednym z poradników dla przyszłych rodziców, że przed przyniesieniem niemowlęcia do domu, w którym jest pies, trzeba najpierw pokazać czworonogowi jakieś ubranko, aby mógł je obwąchać i przygotować się na naruszenie swojej przestrzeni przez nowego domownika. Jako sumienny świeżo upieczony tata zabrałem ze szpitala czapeczkę, którą Owen miał na głowie w pierwszych godzinach życia, i podetknąłem Kirby’emu pod nos. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale jeśli miałem nadzieję na jakieś objawienie, nic takiego nie nastąpiło. Kirby obwąchiwał czapeczkę przez dobre dwadzieścia sekund, po czym pobiegł szukać piłki tenisowej, abym mu ją porzucał. Nic nie wskazywało na to, że pojął, jaka wielka zmiana dokonała się w naszym życiu. Niestety nie znałem innego sposobu, aby mu to przekazać.

Nawet gdy Owen pojawił się w domu, Kirby nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Był za to moment czy dwa, kiedy dość natarczywie domagał się, abyśmy odłożyli na bok ten lekko zaśmiardły i zdecydowanie zbyt hałaśliwy tobołek, który przykuwał całą naszą uwagę, i wreszcie znów porzucali mu piłkę tenisową. Przez większość czasu jednak Kirby traktował niemowlę jak kolejny sprzęt.

Dopiero po kolacji, gdy przygotowaliśmy kąpiel dla wijącego się Owena, postawa psa uległa diametralnej zmianie. Siedział przy wanience jak zahipnotyzowany, oczywiście z nieodłączną piłką tenisową w pysku, i przyglądał się dziecku usilnie, jakby chciał pojąć, czemu znienacka ten sprzęt zaczął się ruszać. No i do tego ta woda. Kirby uwielbiał upuszczać swoją piłkę do wanny, szturchać ją łapą, a następnie chwytać w zęby niczym świeżo upolowaną rybę. W tym wypadku zaczął robić to samo, całkowicie ignorując niemowlę, które dzieliło staw z wyimaginowaną rybą.

Pewnego dnia Kara wyjęła Owena z wanienki i wciąż gołego jak go Pan Bóg stworzył położyła na podłodze salonu. Kirby w tym czasie bawił się samotnie w kącie, wpychając piłkę pod szafkę i wydobywając ją z trudem. Zauważywszy, że niemowlę leży na kocyku, Kirby zbliżył się powoli. Było to jego pierwsze bezpośrednie spotkanie z nagą pupą Owena, dotąd zawsze chronioną przez wielką, wypachnioną pieluchę jednorazową. Uniósł ostrożnie przednią łapę, jakby chciał przeprowadzić inspekcję, a potem nastawił uszu i zaczął węszyć, coraz bardziej zbliżając nos do świeżo wykąpanej niemowlęcej pupy. W pewnym momencie opuścił uniesioną łapę, wyraźnie się rozluźnił i pognał do kąta po swoją piłkę, którą następnie złożył obok Owena. Popchnął ją w stronę twarzy niemowlęcia, sam zaś wyciągnął się obok niego, trącił go nosem w bark i polizał po policzku. Owen zapiszczał z zachwytu i zamachał wszystkimi czterema kończynami.

Tamtego wieczoru Kirby i Owen stali się najlepszymi przyjaciółmi. Pies jakimś sposobem wykoncypował, że Owen to człowiek – taki sam człowiek jak Kara i ja, ktoś, kto rzuca piłki i głaszcze futro. Instynktownie wiedział też, co powinien robić dla tego małego człowieka: być w pobliżu, pilnować go, bawić się z nim. Od tamtej pory nie było dnia, żeby Kirby nie spędził nocy przy łóżku naszego syna; dzień po dniu chronił go i obdarowywał swoim towarzystwem. Stał się interaktywną zabawką Owena, wiecznie gotową, by aportować piłkę, jego poduszką podczas popołudniowych seansów Ulicy Sezamkowej, a nawet współbiesiadnikiem przy jedzeniu płatków z mlekiem – każdy z nich miał własną miskę:

– Jedna dla mnie, jedna dla Kilby’ego!

Dwa i pół roku później przynieśliśmy do domu młodszą siostrę Owena, Maisy. Kirby miał wtedy pięć lat i był doświadczony w kontaktach z małym dzieckiem. Tym razem wiedzieliśmy już, jak dokonać wzajemnej prezentacji. Przy pierwszej zmianie pieluchy pozwoliliśmy Kirby’emu powąchać gołą pupę córki, przekazując mu informację, że Maisy również jest człowiekiem. Kirby to pojął i odtąd opiekował się Maisy tak samo jak wcześniej Owenem, leżąc przy niej i pilnując jej. Ponieważ nie mógł się rozdwoić, noce nadal spędzał przy łóżku Owena, jednakże co rano kładł się obok Maisy, by przywitać ją wilgotnymi całusami składanymi na roześmianej buzi.

Podobnie jak jej brat, Maisy odwdzięczyła się za psią miłość szczerym uczuciem. Uwielbiała dawać się całować Kirby’emu, a gdy podrosła i nauczyła się chodzić, przewracała się na niego, gdy leżał na ziemi. Ilekroć wchodził do pokoju, Maisy aż piszczała z uciechy.

W miarę jak jej mowa stawała się coraz bardziej artykułowana, wołała: „Es! Es!”. I Kirby o dziwo słuchał. Chcąc, by usiadł przy niej, mówiła: „Es, tu”. I Kirby posłusznie zajmował miejsce obok niej. On także pragnął z nią być. Pragnął być jej przyjacielem.

Gwoli szczerości, Kirby był bardziej psem naszych dzieci niż naszym – pomimo pierwszych dwóch lat, które spędziliśmy tylko we troje: Kara, ja i on. Gdy syn i córka zaczęli chodzić odpowiednio do szkoły i przedszkola, Kirby wspierał duchowo Maisy, ilekroć rano zamartwiała się, że czeka ją gorszy dzień, i codziennie witał wracającego Owena machaniem ogona i roziskrzonym wzrokiem. W każde Halloween odgrywał Supermana odzianego w czerwoną pelerynkę zawiązaną na szyi. W ciepłe letnie popołudnia, kiedy w ogrodzie za domem roiło się od dzieci, zawsze pozostawał w centrum wydarzeń, taplając się w dziecięcym basenie i nie dając się z niego wyciągnąć.

Musiał chyba uwierzyć, że sam jest kilkulatkiem, bo wszystkie zabawy kręciły się zawsze wokół niego; odgrywał główne role w tym wyjątkowym zoo, będąc przepełnioną mądrością istotą w tajemniczej dżungli.

Utrata przyjaciela

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: