Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dumanowski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,00

Dumanowski - ebook

Adam Mickiewicz jako biskup krakowski wykłada literaturę słowiańską, Juliusz Słowacki jest wybitnym finansistą i ministrem skarbu, obaj zaś jako niespełnieni poeci nie wydają swoich dzieł. Przyjaźnią się z legendarnym bohaterem narodowym Józafatem Dumanowskim. Prezydent i mąż stanu uwielbiany przez mieszkańców Republiki Krakowskiej, dziennikarz, dandys, weteran, namiętny kochanek i pustelnik pozostaje dla swych rodaków tajemnicą. Łże-biografia Dumanowski to wyimki z jego licznych biografii, fragmenty tekstów prasowych, plotki, legendy, pieśni i domysły. Z tej mozaiki układa się niejednoznaczny i wewnętrznie niespójny obraz bohatera, który żył sto dwadzieścia trzy lata, rodząc się i umierając w wolnej Polsce. Jego dzieje są więc historią Polski pod zaborami, ale historią opowiedzianą na nowo.

Dumanowski jest alternatywną opowieścią nie tylko o polskiej historii, ale przede wszystkim alternatywną mitologią narodową: próbą przyjrzenia się, co w naszych mitach jest niezmienne, a co przelotne i przypadkowe. Wit Szostak dekonstruuje nasze mity narodowe, z subtelnym humorem i czułą ironią kreśli opowieść o codziennym zmaganiu się z sobą, niespełnieniu, przemijaniu i rozpadzie porządku, który przestaje być potrzebny

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64384-89-9
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszyst­kie opi­sane tu histo­rie wyda­rzyły się naprawdę, choć nieco ina­czej; co jed­nych może napeł­nić rado­ścią, a innych nie­wy­sło­wio­nym żalem.

Kiedy umarł, pła­kali wszy­scy, choć każdy z innego powodu.

Pła­kał naród, który utra­cił wiel­kiego męża stanu; pła­kali nie­liczni krewni, z tru­dem przez łzy rekon­stru­ując wąt­pliwe pokre­wień­stwo; pła­kali dawni przy­ja­ciele, wytę­ża­jąc swą star­czą pamięć w poszu­ki­wa­niu cieni wspól­nie spę­dzo­nych chwil; pła­kały pra­wnuki jego zna­jo­mych, zdzi­wione, że odszedł ten, który od wielu lat żył już tylko w legen­dzie; pła­kały kra­kow­skie świ­te­zianki, od poko­leń noszące pod ser­cem cie­płe wspo­mnie­nia jego dobroci; pła­kały wdowy obda­rzone nie­gdyś jego wzglę­dami, a także doro­słe dzieci owych wdów; pła­kali wszy­scy wyznawcy mitycz­nego herosa Józa­fata i jego boha­ter­skich czy­nów; pła­kali dłuż­nicy i wie­rzy­ciele; pła­kali mini­stro­wie, pła­kał pre­zy­dent, pła­kali gene­ra­ło­wie i puł­kow­nicy; pła­kał pro­sty lud, ocie­ra­jąc łzy wśród listo­pa­do­wych mgieł; pła­kali bio­gra­fo­wie; pła­kał cały Kra­ków i cała Pol­ska; pła­kała osie­ro­cona Repu­blika.

Józa­fat Duma­now­ski zmarł ran­kiem 12 listo­pada.

Wit Chod­ni­kie­wicz, jego sekre­tarz i opie­kun, zamknął wszyst­kie drzwi w pałacu, odpra­wił służbę i sam zajął się zwło­kami swego umi­ło­wa­nego pana. Zdjął mokrą od śmier­tel­nego potu koszulę, roz­ry­wa­jąc deli­katny mate­riał, i obmył gąbką to wiot­kie ciało, które tyle razy pie­lę­gno­wał przez ostat­nie lata. Mył zwłoki ostroż­nie, jakby oba­wiał się, że cienka niczym bibułka skóra pęk­nie pod jego doty­kiem. Obmy­wał liczne bli­zny na ciele Duma­now­skiego, w tym tę naj­śwież­szą, po kuli zama­chowca, która prze­szła na wylot pew­nego majo­wego popo­łu­dnia, i tę naj­star­szą, którą od dzie­ciń­stwa nosił na łydce jako pamiątkę po uką­sze­niu psa. Wit Chod­ni­kie­wicz nie pła­kał, nie roz­pa­czał, tylko robił to, co uwa­żał za swój obo­wią­zek. Kiedy wylał wodę z mied­nicy, ubrał ciało Duma­now­skiego w gra­na­towy mun­dur naczel­nika i uło­żył zwłoki w tru­mien­nej pozy­cji. Po wszyst­kim spu­ścił na okna sypialni cięż­kie kotary i zastygł w bez­ru­chu na krze­śle obok wiel­kiego łoża.

Byli sami w wiel­kim pałacu, z zewnątrz docho­dziło tylko kra­ka­nie gaw­ro­nów. Chod­ni­kie­wicz trwał przy zwło­kach, wspo­mi­na­jąc swą czter­dzie­sto­let­nią służbę. Myśli wolno krą­żyły pomię­dzy minio­nymi wyda­rze­niami. A postać Duma­now­skiego tra­ciła kon­tury w tych wspo­mnie­niach, z wyra­zi­stych obra­zów pozo­sta­wały tylko strzępy impre­sji. Chod­ni­kie­wicz sie­dział w sku­pie­niu przez dłu­gie godziny. Póź­nym popo­łu­dniem zszedł do kuchni, pro­wo­ku­jąc swymi kro­kami zasty­głą wokoło ciszę, i sam, przy stole dla służby, zjadł kromkę razo­wego chleba. Popił wodą, po czym wró­cił do sypialni swego pana i dalej trwał na twar­dym krze­śle, w pół­mroku przy­glą­da­jąc się zasty­ga­ją­cym zwło­kom.

Dopiero kiedy słońce zaszło, wstał ciężko i ruszył do gabi­netu, gdzie znaj­do­wał się jedyny w całym pałacu tele­fon. Zakrę­cił korbką, zażą­dał połą­cze­nia z pre­zy­den­tem Repu­bliki Kra­kow­skiej, Janem Kan­tym Fede­ro­wi­czem, i zako­mu­ni­ko­wał, że Józa­fat Duma­now­ski nie żyje.

Józa­fat Duma­now­ski zapadł w pogodny sen, który prze­pro­wa­dził go do kra­iny umar­łych, zaraz po tym, jak Wit Chod­ni­kie­wicz obwie­ścił mu rado­sną nowinę o odro­dze­niu Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Był 11 listo­pada i do krze­szo­wic­kiego pałacu zadzwo­nił z War­szawy sam mar­sza­łek Pił­sud­ski, który kie­dyś przez wiele mie­sięcy tam się ukry­wał, pro­wa­dząc z Duma­now­skim dłu­gie i męczące ich oby­dwu roz­mowy o Pol­sce.

To stąd wyru­szył pocią­giem do Kra­kowa, a potem do War­szawy, by sta­nąć na czele wyzwo­lo­nej Ojczy­zny. Wiózł ze sobą bło­go­sła­wień­stwo Ojca Repu­bliki, Józa­fata Duma­now­skiego.

Nikt nie zna ostat­nich słów, które wypo­wie­dział Józa­fat Duma­now­ski. Jedyny świa­dek jego kona­nia znik­nął tuż po pogrze­bie i zapewne prawda ni­gdy nie ujrzy świa­tła dzien­nego. Wedle jed­nych Duma­now­ski miał powie­dzieć: „Czuję, jak­bym budził się ze snu”; wedle innych: „A jed­nak!”; wedle jesz­cze innych Duma­now­ski wyszep­tał zdzi­wiony: „A zatem już?”; naj­czę­ściej jed­nak powta­rzane było zda­nie: „Teraz wszystko będzie jak daw­niej”.

Każda z tych nie­po­twier­dzo­nych wer­sji obro­sła już w dzie­siątki inter­pre­ta­cji, a ich egze­geci potra­fią o ukry­tych zna­cze­niach i sym­bo­lice tych pro­stych słów dys­ku­to­wać godzi­nami. Cokol­wiek powie­dział na progu śmierci Józa­fat Duma­now­ski, na pewno nie mogło to wyra­zić prawdy jego życia, które roz­cią­gnęło się na sto dwa­dzie­ścia trzy lata.

Płaczki przy­szły dru­giego dnia o poranku, pro­wa­dzone nie­omyl­nym węchem sta­rych kobiet, które wyczu­wają zawi­sa­jącą w powie­trzu śmierć. W czar­nych chu­s­tach wspi­nały się do pałacu przez opa­dły z liści park, przy­by­wa­jąc z mia­steczka i oko­licz­nych wsi. Wtedy zwłoki Józa­fata Duma­now­skiego wysta­wione już były na okry­tym aksa­mi­tem kata­falku w opu­sto­sza­łej sali balo­wej. Płacz­kom pod­sta­wiono krze­sła i roz­po­częły się lamen­ta­cje pogrze­bowe, przed­chrze­ści­jań­skie dziady wypła­ki­wane moc­nymi gło­sami kobiet, które wie­działy, co zna­czy śmierć.

Wit Chod­ni­kie­wicz, oddzie­lony od tego teatrum tuzi­nem gru­bych drzwi, sie­dział w gabi­ne­cie swego pana i przy­ja­ciela, odbie­ra­jąc wez­braną rzekę tele­fo­nów.

Tego samego ranka pod główne wej­ście krze­szo­wic­kiego pałacu zaje­chał wóz, na któ­rym leżała przy­kryta bre­zen­tem jasna skrzy­nia z nie­he­blo­wa­nych desek. Z wozu zesko­czyli mil­czący męż­czyźni w czar­nych płasz­czach i wnie­śli skrzy­nię do wnę­trza pałacu.

Tam ocze­ki­wał na nich Wit Chod­ni­kie­wicz, który kazał zanieść paku­nek do sali balo­wej. Kiedy wyjęto gwoź­dzie, zdjęto wieko i boki skrzyni opa­dły na posadzkę, wszy­scy zoba­czyli, że w środku znaj­duje się otu­lona tro­ci­nami szklana trumna. Chod­ni­kie­wicz wie­dział, że Pałac Repu­bliki zamó­wił ją wiele lat temu w Murano, nie­długo po rezy­gna­cji Józa­fata Duma­now­skiego z funk­cji pre­zy­denta. Od tam­tej pory, skryta w piw­ni­cach daw­nej sie­dziby Ojca Repu­bliki, krysz­ta­łowa trumna cze­kała na dzień, w któ­rym wyda on ostat­nie tchnie­nie.

Chod­ni­kie­wicz rozu­miał tę zapo­bie­gli­wość, lecz nie mógł się powstrzy­mać od uwagi pod adre­sem tra­ga­rzy:

— A więc cze­ka­li­ście jak sępy na jego śmierć…

— Panie kochany, co też pan mówi! — ode­zwał się naj­star­szy z nich, mnąc w dło­niach czapkę. — Prze­cież myśmy myśleli, że pre­zy­dent Duma­now­ski już dawno nie żyje. A tu takie nie­szczę­ście…

Ciało Ojca Repu­bliki prze­ło­żono do krysz­ta­ło­wej trumny, nakry­wa­jąc je prze­źro­czy­stym wie­kiem. Wit Chod­ni­kie­wicz, który przy­glą­dał się tym czyn­no­ściom w mil­cze­niu, poczuł pod ser­cem ukłu­cie, w chwili gdy sar­ko­fag został domknięty. Poczuł, że tafla szkła oddala go od Duma­now­skiego, że już ni­gdy go nie spo­tka. Pod­szedł, by po raz ostatni poło­żyć dłoń na jego dłoni, ale czy­sta jak krysz­tał szyba powstrzy­mała ten gest. Cof­nął rękę jak opa­rzony i odszedł szyb­kim kro­kiem.

Następ­nego dnia o poranku prze­wie­ziono ciało pre­zy­denta do Kra­kowa. Naj­pierw uro­czy­sty kon­dukt odpro­wa­dził kara­wan z trumną na sta­cję kole­jową w Krze­szo­wi­cach. Tam prze­nie­siono trumnę na spe­cjal­nie przy­go­to­waną plat­formę, gdzie spo­częła oto­czona wień­cami z bia­łych kalii. Pociąg ruszył powoli, a na tra­sie jego prze­jazdu zebrała się oko­liczna lud­ność, ubrana na czarno i śpie­wa­jąca żałobne pie­śni. Kobiety wspie­rały się na sil­nych ramio­nach mężów, dzieci szu­kały rąk matek. Cały naród pła­kał po Ojcu Repu­bliki. Pociąg wolno prze­je­chał przez sta­cje w Ruda­wie, Zabie­rzo­wie, Mydl­ni­kach i Łob­zo­wie, aż wto­czył się na pierw­szy peron kra­kow­skiego dworca. Tam na trumnę cze­kały wła­dze Kra­kowa, ubrani odświęt­nie mini­stro­wie z pre­zy­den­tem Janem Kan­tym Fede­ro­wi­czem na czele, który mimo chłod­nego dnia przy­był na dwo­rzec w samym tylko uro­czy­stym fraku, prze­pa­sany błę­kitną Wstęgą Repu­bliki, zmar­z­nięty i smutny.

Nie­mal wszy­scy uczest­ni­czący w tej smut­nej cere­mo­nii dygni­ta­rze prze­zię­bili się i z tru­dem uczest­ni­czyli w póź­niej­szych uro­czy­sto­ściach, co chwila wsty­dli­wie sią­ka­jąc czer­wone nosy i prze­ry­wa­jąc ata­kami kaszlu prze­mó­wie­nia i fune­ralne rytu­ały.

Trumnę z cia­łem Józa­fata Duma­now­skiego wysta­wiono w westy­bulu Pałacu Repu­bliki, by każdy kra­ko­wia­nin i Polak mógł oddać hołd temu wiel­kiemu czło­wie­kowi. Na placu Repu­bliki usta­wiła się długa kolejka, która się­gała aż do Bar­ba­kanu. Ludzie w niej sto­jący roz­ma­wiali, wspo­mi­nali, cyto­wali frag­menty mów pre­zy­denta Duma­now­skiego. Matki opo­wia­dały dzie­ciom o tym nie­zwy­kłym czło­wieku, babki wspo­mi­nały lata jego dłu­giej pre­zy­den­tury.

Wzdłuż kolejki zaczęli się usta­wiać han­dla­rze kocami, sprze­dawcy bułek i wędzo­nych ryb, dla piel­grzy­mów roz­sta­wiono na Plan­tach wiel­kie namioty, a kra­ko­wia­nie chęt­nie pro­po­no­wali przy­jezd­nym noc­leg w swo­ich domach.

Tym­cza­sem w mie­ście trwały przy­go­to­wa­nia do uro­czy­stego pogrzebu.

To nie był naj­lep­szy czas na uro­czy­ste pogrzeby, ale trudno było ocze­ki­wać, że sędziwy sta­rzec wstrzyma się ze śmier­cią jesz­cze przez jakiś czas. Byłoby nato­miast korzyst­niej, szep­tali kra­ko­wia­nie, gdyby Józa­fat Duma­now­ski zakoń­czył swój i tak długi żywot przed księ­cio­bój­czym czy­nem Gaw­riły Prin­zipa. Wtedy byłaby jakaś nadzieja, że na egze­kwiach Ojca Repu­bliki poja­wią się władcy całej Europy.

Jed­nak w listo­pa­dzie roku 1918 Europa miała inne pro­blemy niż pogrzeb starca, który przed pół­wie­czem trium­fal­nie wje­chał do Kra­kowa, pro­kla­mu­jąc nieco gro­te­skową Repu­blikę. Dla­tego zamiast zagra­nicz­nych dele­ga­cji do Kra­kowa spły­wały depe­sze z uspra­wie­dli­wie­niami nie­obec­no­ści. Lista ocze­ki­wa­nych pod Wawe­lem gości kur­czyła się z godziny na godzinę, dla­tego nie od rze­czy był pomysł, by prze­kształ­cić cere­mo­nię w mani­fe­sta­cję patrio­tyczną, która u progu pol­skiej nie­pod­le­gło­ści stwo­rzy trwały sym­bol wol­no­ści.

Wycią­gnięto więc ze stry­chów, kufrów i skry­tek pod pod­ło­gami nad­gry­zione przez mole sztan­dary, roze­słano wici do wszyst­kich żyją­cych wete­ra­nów powstań i zry­wów, cero­wano pach­nące naf­ta­liną mun­dury. Wszystko to zapo­wia­dało, że kon­dukt podą­ża­jący za szklaną trumną ze zwło­kami Józa­fata Duma­now­skiego będzie wyglą­dał jak marsz wid­mo­wych rot, które powstały ze swych zbio­ro­wych mogił, by oddać cześć sędzi­wemu patrio­cie.

Józa­fat Duma­now­ski żył na tyle długo, by móc objąć pamię­cią liczne zmiany, które prze­obra­ziły Kra­ków w XIX wieku. Za jego życia wybu­rzono śre­dnio­wieczne mury, w ich miej­scu wyty­czono alejki spa­ce­rowe i posa­dzono drzewa oraz krzewy; zbu­rzono też kilka zruj­no­wa­nych kościo­łów, do któ­rych Józa­fat cho­dził w cza­sach swej mło­do­ści, a po któ­rych zostały w mie­ście jasne place; zasy­pano sta­ro­rze­cze Wisły, nie­gdyś oddzie­la­ją­cej Kazi­mierz od Kra­kowa, i wyty­czono tam jedną z naj­bar­dziej oka­za­łych miej­skich arte­rii; zbu­do­wano Nowe Mia­sto, które swą potęgą i wiel­ko­ścią przy­ćmiło przy­cza­jony nie­opo­dal śre­dnio­wieczny gród; powsta­wały budowle i nowe dziel­nice, na ulice wyje­chały kolo­rowe tram­waje, któ­rych sieć pokryła Kra­ków niczym paję­czyna; przy­łą­czono dawne przed­mie­ścia, nie­mal pię­cio­krot­nie zwięk­sza­jąc powierzch­nię mia­sta; zbu­do­wano elek­trow­nię, miej­skie wodo­ciągi, koleją połą­czono Kra­ków z naj­więk­szymi mia­stami Europy.

A nad tymi wszyst­kimi zmia­nami, które mozol­nie prze­kształ­cały mia­sto przez całe stu­le­cie, czu­wał Józa­fat Duma­now­ski, ze swej wie­ko­wej per­spek­tywy ogar­nia­jąc pro­cesy, które zazwy­czaj umy­kają zwy­kłym ludziom.

Mógł się czuć jak przed­wieczny bóg, który widzi naro­dziny gór i ich póź­niej­sze kru­sze­nie; czy tak czuł się w rze­czy­wi­sto­ści Józa­fat Duma­now­ski, tego nie wie­dział nawet Wit Chod­ni­kie­wicz, o któ­rym mówiono, że wie o Ojcu Repu­bliki wszystko.

Za życia Józa­fata Duma­now­skiego Kra­ków był czę­ścią wol­nej Pol­ski, potem wol­nym mia­stem, poda­ro­wa­nym Pola­kom przez zabor­ców na otar­cie łez, następ­nie sto­licą Księ­stwa Kra­kow­skiego, rzą­dzo­nego ary­sto­kra­tyczną ręką księ­cia Adama Czar­to­ry­skiego, wresz­cie sto­licą Repu­bliki Kra­kow­skiej, na któ­rej czele przez trzy dekady stał sam Józa­fat Duma­now­ski, by w końcu znów powró­cić do odra­dza­ją­cej się po Wiel­kiej Woj­nie Rze­czy­po­spo­li­tej.

Kolejne dekady i zmiany prze­pły­wały jak nurt leni­wej rzeki, a mimo nich trwał Józa­fat Duma­now­ski. Który Kra­ków był mu naj­bliż­szy, w jakim Kra­ko­wie czuł się jak w domu? Być może Wit Chod­ni­kie­wicz znał odpo­wiedź na to pyta­nie, ale zacho­wał tę tajem­nicę dla sie­bie.

Wszy­scy w Kra­ko­wie pamię­tali, co wyda­rzyło się w lecie roku 1861, kiedy Józa­fat Duma­now­ski powró­cił trium­fal­nie z wie­lo­let­niego wygna­nia, by ogło­sić kra­ko­wia­nom Repu­blikę. Jeśli nawet zapo­mnieli, nie zapo­mniały książki i stare kro­niki. A ci, co pamię­tali, prze­ka­zali to swoim dzie­ciom i wnu­kom.

Duma­now­ski wje­chał do Kra­kowa witany przez miesz­czan, dla któ­rych był żyją­cym w ukry­ciu boha­te­rem i wybawcą. Spo­koj­nie pozdra­wiał tłumy i wraz z mło­dymi rewo­lu­cjo­ni­stami, któ­rzy go ota­czali, ruszył do Ratu­sza. Tam cze­kali już rajcy miej­scy, stło­czeni wraz z Sena­tem Księ­stwa.

Obra­do­wali przez kilka godzin, a zgro­ma­dzeni na pły­cie Rynku kra­ko­wia­nie prze­po­wia­dali wyniki roz­mów, śle­dząc grę cieni, które prze­su­wały się za mio­do­wymi szyb­kami sali obrad. Słońce już zaszło, lecz tłum na Rynku nie roz­cho­dził się. Każdy czuł, że uczest­ni­czy w czymś donio­słym, tylko nie wie­dział, co to takiego jest. Ale sama atmos­fera prze­si­le­nia wystar­czała. Rze­mieśl­nicy nie wra­cali do swych domów, godząc się z tym, że następ­nego dnia nie zdo­łają otwo­rzyć swych warsz­ta­tów. Kupcy mach­nęli ręką na przy­szły dzień pracy i tak po kolei wszy­scy zgro­ma­dzeni wybrali obec­ność w miej­scu, gdzie rodziła się histo­ria. Gdzieś za ich ple­cami zostały nie­za­ła­twione sprawy, cze­ka­jące żony i dzieci, gdzieś poza Ryn­kiem toczyło się nie­czułe na prze­łomy dzie­jów życie.

Wresz­cie otwarły się drzwi bal­konu ratu­szo­wego i sta­nął w nich Józa­fat Duma­now­ski w gra­na­to­wym mun­du­rze naczel­nika, bły­ska­jąc mosięż­nymi guzi­kami. Za nim tło­czyli się rewo­lu­cjo­ni­ści, rajcy i sena­to­ro­wie, wszy­scy zmę­czeni, ale zara­zem spo­kojni i rado­śni. Duma­now­ski pozdro­wił tłumy i z uczu­ciem triumfu rozej­rzał się po wypeł­nio­nym szczel­nie placu.

— Oby­wa­tele! — zaczął, a jego głos niósł się dźwięcz­nie. — Mamy Repu­blikę! Niech żyje Repu­blika Kra­kow­ska!

Tłum zaczął wiwa­to­wać, w górę wystrze­liły czapki, ludzie kla­skali i zaczy­nali śpie­wać patrio­tyczne pie­śni. Ale Józa­fat Duma­now­ski uci­szył kra­ko­wian jed­nym gestem i wszy­scy zamil­kli.

Wtedy musiał poczuć, że ma wła­dzę. Stał przez chwilę uśmiech­nięty, jakby chciał ogar­nąć wszyst­kich zebra­nych ludzi. I prze­mó­wił spo­koj­nie, bez krzyku. Mówił, że Kra­ków jest nie­wielki i naj­praw­do­po­dob­niej nie ode­gra żad­nej roli w dzie­jach Europy. Ale jest silny swo­imi oby­wa­te­lami. Jest repu­bliką, w któ­rej wszy­scy oby­wa­tele się znają, dla­tego mogą poczuć tę więź wspól­noty, bez któ­rej praw­dziwa repu­blika jest nie­moż­liwa.

— Wszy­scy czu­jemy, że na naszych oczach wyda­rza się coś nie­zwy­kłego. Nasz dom staje się naprawdę domem, możemy poczuć za niego odpo­wie­dzial­ność i zbu­do­wać wokół niego praw­dziwą wspól­notę. Losy Kra­kowa nie są nam obo­jętne, bo sami cho­dzimy po uli­cach tego mia­sta i wiemy, co to zna­czy wspólna sprawa. Może Repu­blika Kra­kow­ska jest naj­mniej­szą repu­bliką na świe­cie. Ale może wła­śnie dla­tego ma szanse stać się praw­dziwą repu­bliką, rze­czą wspólną wszyst­kich oby­wa­teli! — zakoń­czył.

Wiwa­tom nie było końca. Józa­fat Duma­now­ski oparł się o kamienną balu­stradę i oddy­chał ciężko. Ni­gdy tak nie prze­ma­wiał, ni­gdy nie mówił do ludzi. Sam nie wie­dział, co się z nim dzieje. Wie­lo­krot­nie potem powta­rzał, że nie pamięta ani jed­nego słowa z tam­tego prze­mó­wie­nia. Same na niego spły­nęły, kiedy zoba­czył morze twa­rzy, które wpa­try­wały się w niego i ocze­ki­wały, by zabrał głos.

Kiedy tłum ucichł, dwaj sena­to­ro­wie pod­nie­śli w górę ręce Duma­now­skiego.

— Mamy Repu­blikę i mamy pre­zy­denta Repu­bliki! — zakrzyk­nęli.

— Wiwat Duma­now­ski! Wiwat pre­zy­dent! — odpo­wie­dział tłum.

I tak zaczęła się dla Kra­kowa nowa epoka, a jej ojcem został nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie Józa­fat Duma­now­ski, który nie tak dawno porzu­cił swoje skromne obo­wiązki naczel­nika sta­cji i dając się uwieść mło­dym rewo­lu­cjo­ni­stom, wje­chał do mia­sta na bia­łym rumaku.

Tam­tego dnia Kra­ków nie spał. Ludzie bawili się do rana, a o wscho­dzie Słońca poszli do swych warsz­ta­tów, do swych stra­ga­nów i urzę­dów, by zająć się wła­snymi spra­wami. Taki dzień ni­gdy nie powtó­rzył się w tym mie­ście.

Prze­mó­wie­nie z sierp­nio­wej nocy prze­szło do histo­rii i było pierw­szym z wielu podob­nych, z któ­rymi Józa­fat Duma­now­ski zwra­cał się do oby­wa­teli. A ratu­szowy bal­kon był pierw­szym z bal­konów, z któ­rych prze­ma­wiał. Odkąd odkrył, jakim nar­ko­ty­kiem jest moc uwo­dze­nia tłumu, chęt­nie wygła­szał orę­dzia, odczy­ty­wał oświad­cze­nia i skła­dał życze­nia. W Pałacu Repu­bliki kazał zbu­do­wać oka­zały bal­kon, z któ­rego czę­sto korzy­stał w cza­sie uro­czy­sto­ści pań­stwo­wych. Liczył też, że jesz­cze kie­dyś spły­nie na niego łaska podobna do tej z owej sierp­nio­wej nocy: że będzie mówił do ludzi słowa, któ­rych sam nie uło­żył, a one będą się przez niego prze­le­wać.

Tamta chwila ni­gdy jed­nak nie powró­ciła. Scho­wał ją więc do ziel­nika swej pamięci i choć zaglą­dał do niego czę­sto, chwila uschła, pożół­kła i w końcu stra­ciła barwy. Po latach wydała mu się nawet cał­kiem zwy­czajna i jedyne, co zapa­mię­tał, to prze­raź­liwe napię­cie pęche­rza, któ­rego potrze­bom nie wypa­dało ulżyć przez kilka godzin.

Jeden z bio­gra­fów Józa­fata Duma­now­skiego, obda­rzony intu­icją i fan­ta­zją, acz pozba­wiony nie­stety nie­zbęd­nej w tej pracy skru­pu­lat­no­ści i cier­pli­wo­ści Kaje­tan Kogucki, tak opi­sy­wał postać Ojca Repu­bliki:

„Był wysoki, choć zara­zem niski; potężny, ale też na swój spo­sób drobny; przy­stojny, choć daleko mu było do pięk­nych rysów; ujmu­jący, ale zara­zem szorstki; kul­tu­ralny wobec dam, ale też potra­fiący rzu­cić gru­bym sło­wem; grun­tow­nie wykształ­cony, acz pro­sty w sądach; obda­rzony cha­ry­zmą, która wybi­jała go ponad prze­cięt­ność, ale też dzięki swej zwy­czaj­no­ści posia­da­jący szcze­gólny dar znik­nię­cia w tłu­mie. Taki wła­śnie był Józa­fat Duma­now­ski”.

Tę jakże trafną i zwię­złą cha­rak­te­ry­stykę Kaje­tan Kogucki zano­to­wał we wstę­pie do swego dwu­to­mo­wego dzieła, zaty­tu­ło­wa­nego bez­pre­ten­sjo­nal­nie Ojciec Repu­bliki, jakim go zna­łem.

Józa­fat Duma­now­ski kilka dni po prze­mó­wie­niu z ratu­szo­wego bal­konu został uro­czy­ście zaprzy­się­żony na pre­zy­denta Repu­bliki Kra­kow­skiej. Odtąd Senat wybie­rał go na tę funk­cję jesz­cze sześć razy; rzą­dził Repu­bliką ponad trzy­dzie­ści lat i odszedł na wła­sne życze­nie. W tym cza­sie oże­nił się, owdo­wiał i prze­kro­czył setny rok życia. Nikt nie mówił o nim ina­czej jak „Ojciec Repu­bliki”, choć on po cichu żało­wał, że nie ma już wśród żywych ludzi, któ­rzy zwra­cali się do niego „Józa­fa­cie drogi!”. Tych bra­ko­wało mu naj­bar­dziej.

Pewien kupiec zapy­tał raz Józa­fata Duma­now­skiego:

— Panie pre­zy­den­cie, gdzie jest Pol­ska?

— Tutaj — odparł Duma­now­ski.

— Gdzie tutaj?

— Tutaj — powtó­rzył zmę­czony pre­zy­dent Repu­bliki.

W jed­nej z naj­star­szych pra­cowni foto­gra­ficz­nych w Kra­ko­wie, zaj­mu­ją­cej skromne biuro w ofi­cy­nie kamie­nicy przy ulicy Zie­lo­nej, zacho­wały się trzy por­trety Józa­fata Duma­now­skiego. Kolejne poko­le­nia pra­cu­ją­cej tam rodziny Hoch­ste­inów, które swoim synom nada­wały nie­odmien­nie imię Zyg­munt, co kil­ka­dzie­siąt lat utrwa­lały zmie­nia­jące się obli­cze Duma­now­skiego. Foto­gra­fie te wyróż­niają się spo­śród wielu, które robiono Ojcu Repu­bliki. Jest w nich artyzm i pie­tyzm daw­nych zdjęć, które nie tylko poka­zują upo­zo­waną do por­tretu twarz, ale potra­fią odsło­nić dno ludz­kiej duszy. Każdy z por­tre­tów poka­zuje innego Duma­now­skiego, ale jest też wyko­nany ręką innego arty­sty.

Pewien szlach­cic przez rok zabie­gał o spo­tka­nie z Duma­now­skim. Kiedy wresz­cie dostał pismo z Kan­ce­la­rii Pre­zy­denta, że Ojciec Repu­bliki może go przy­jąć, wystroił się w oka­zały kon­tusz po swym dziadku, zało­żył spło­wiałą kon­fe­de­ratkę po pra­dziadku, do pasa słuc­kiego po prapra­dziadku przy­piął sza­blę po teściu i ruszył do pałacu. Długo szedł przez mar­mu­rowe kory­ta­rze, na któ­rych końcu w wiel­kim fotelu sie­dział zmę­czony pre­zy­dent. Szlach­cic pokło­nił się Duma­now­skiemu i zadał jedno pyta­nie, które drę­czyło go od lat:

— Kiedy będzie Pol­ska?

Pre­zy­dent Repu­bliki pod­niósł na niego wzrok i odpo­wie­dział spo­koj­nie:

— A kiedy wać­pan sobie życzy?

Szlach­cic pokło­nił się i odszedł, zasmu­cony.

Na pierw­szym por­tre­cie, wyko­na­nym przez Zyg­munta Hoch­ste­ina Pierw­szego w latach trzy­dzie­stych, widać mło­dego i śmia­łego mini­stra w gabi­ne­cie księ­cia Czar­to­ry­skiego. Józa­fat Duma­now­ski odziany jest w dwu­rzę­dowy sur­dut, zapięty pod samą szyję. Dłu­gie włosy zacze­sane ma do góry i patrzy hardo w obiek­tyw. Na pierw­szy rzut oka widać w nim ufnego w swoją moc dan­dysa. Jed­nak por­tret, wyko­nany jesz­cze w tech­nice dage­ro­typu, ma swoje dru­gie dno. Duma­now­ski z każ­dym spoj­rze­niem widza staje się coraz bar­dziej samotny i smutny. Wyzy­wa­jące spoj­rze­nie maskuje jego bez­rad­ność, którą widać w nie­zdar­nym uło­że­niu rąk i zaci­śnię­tych ustach. Każda kolejna chwila spę­dzona przed por­tretem pozwala stwier­dzić, że to ten drugi Duma­now­ski jest praw­dziwy.

W Święto Repu­bliki pre­zy­dent zgo­dził się przy­jąć dele­ga­cję uczniów z Kie­lec­czy­zny, przy­pro­wa­dzo­nych przed jego zatro­skane obli­cze przez szarą, ale ide­ową nauczy­cielkę. Duma­now­ski przy­jął bukiet świę­to­krzy­skich kwia­tów, które zdą­żyły nieco przy­więd­nąć, wytrzę­sione w powo­zie, uca­ło­wał w czoło ubrane w galowe mun­durki dzieci, a na końcu ze skrę­po­wa­niem podźwi­gnął z kolan nauczy­cielkę, która upa­dła przed nim i zaczęła cało­wać jego dłoń. Kiedy ich spoj­rze­nia się spo­tkały, ta kobieta, która dla wiej­skiej dzia­twy poświę­ciła wszystko, która pota­jem­nie nauczała chłop­skich synów pol­skich pie­śni patrio­tycz­nych, zapy­tała:

— Panie pre­zy­den­cie, jaka będzie ta Pol­ska?

— Na miarę naszych moż­li­wo­ści, droga pani, na miarę moż­li­wo­ści — odparł, po czym kazał swemu sekre­ta­rzowi wrę­czyć każ­demu z uczniów ilu­stro­wany prze­wod­nik po ziemi chrza­now­skiej.

Drugi por­tret, wyko­nany przez Zyg­munta Hoch­ste­ina Dru­giego, pocho­dzi z póź­niej­szego okresu. Duma­now­ski sie­dzi, jego twarz jest poważ­niej­sza niż na pocho­dzą­cym sprzed nie­mal czter­dzie­stu lat dage­ro­ty­pie. To czasy jego naj­więk­szego triumfu, gdyż zdję­cie zostało zro­bione w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Widać wiel­kiego Ojca Repu­bliki, który stoi na początku dłu­giej drogi, z twa­rzą mądrze nazna­czoną wie­lo­let­nim doświad­cze­niem. Kochany przez ludzi, szczę­śliwy, speł­niony. Wydaje się, że w jego obli­czu domi­nuje radość i duma: oto prze­trwał wygna­nie, zmie­nił histo­rię Kra­kowa i spra­wie­dli­wie gospo­da­rzy Repu­blice. Jed­nak znów uważne spoj­rze­nie wychwyci na jego twa­rzy gry­masy, które pod znaną oby­wa­te­lom Repu­bliki Kra­kow­skiej maską ujaw­niają praw­dziwe obli­cze pre­zy­denta. I każde kolejne spoj­rze­nie pozwala utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że pod­sta­wo­wym doświad­cze­niem foto­gra­fo­wa­nego Józa­fata Duma­now­skiego jest nuda. Jest znu­dzony ofi­cjal­nymi cere­mo­niami i rytu­ałami wła­dzy, jest znu­dzony powta­rzal­no­ścią dzie­jów, w któ­rych nie poja­wia się nic nowego; jest znu­dzony sobą, zaczyna być znu­dzony życiem. Radość i speł­nie­nie zakry­wają cza­jącą się na dnie oczu pustkę.

Kaje­tan Kogucki naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie spo­tkał Józa­fata Duma­now­skiego. Uro­dził się rok po zama­chu na Ojca Repu­bliki i nic nie wia­domo o tym, by odwie­dzał sędzi­wego męża stanu w jego krze­szo­wic­kiej pustelni. Zresztą nawet gdyby odwie­dzał, nie zna­la­zło to wyrazu w jego dziele, gdyż ostatni roz­dział bio­gra­fii Ojciec Repu­bliki, jakim go zna­łem koń­czy się w momen­cie, gdy Józa­fat Duma­now­ski składa dymi­sję.

Ostatni por­tret, dzieło Zyg­munta Hoch­ste­ina Trze­ciego, wyko­nano już w Krze­szo­wi­cach. Ponad­stu­letni Duma­now­ski sie­dzi na swym krze­śle na kół­kach, nogi ma otu­lone ple­dem. Po raz pierw­szy tło nie jest usta­wioną w stu­diu deko­ra­cją, tylko widać prze­świe­tlone słoń­cem kwa­tery bal­ko­no­wych drzwi. Duma­now­ski jest stary, jego twarz zmie­niła się od ostat­niego zdję­cia i na pierw­szy rzut oka trudno odna­leźć w tym starcu dum­nego męż­czy­znę z dru­giego por­tretu. Zmarszczki wyglą­dają jak żło­bione dłu­tem, na twa­rzy kładą się dłu­gie cie­nie. Józa­fat Duma­now­ski uważ­nie wpa­truje się w obiek­tyw, czego nie widać na wcze­śniej­szych por­tretach. Wygląda, jakby całą swoją star­czą siłę wło­żył w to spoj­rze­nie. Na twa­rzy rysuje się spra­wia­jąca ból kon­cen­tra­cja. Na dnie zmę­czo­nych oczu czai się sza­leń­stwo.

O pocho­dze­niu Józa­fata Duma­now­skiego mówią wszyst­kie poważne ency­klo­pe­die. Te nie­po­ważne należy spa­lić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: