Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwór w Haliniszkach - ebook

Data wydania:
19 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Dwór w Haliniszkach - ebook

Akcja powieści rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku na Wileńszczyźnie. Zosia Halicka szykuje się do ślubu z kawalerem, którego ze względów majątkowych wybrała jej rodzina. Jednak kawaler nie traktuje Zosi poważnie i za jej plecami wciąż romansuje z dawną kochanką. Za to daleko od Haliniszek żyje inny mężczyzna – ten kocha Zosię prawdziwie, jednak czy zdoła porzucić dumę i pokonać trudności, aby zdobyć ukochaną?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7903-823-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Prolog

Część I

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Część II

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Część III

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XIIProlog

Nad Wiecznym Miastem powoli zachodziło słońce. Po niebie nie błądziła ani jedna chmurka. Było ono ogromne, szafirowe, nieruchome jak szklana kopuła. Powietrze drgało rozpalone. Od dalekich bagien za Tybrem niosły się czasem wilgotne tchnienia. Pył, wznoszący się tu i ówdzie z ulic, złocił się w powietrzu. Pod bramą San Paolo, której średniowieczne baszty i mury, zrudziałe latami, ostro rysowały się na błękicie nieba, było gwarno. Ku miastu wracały powozy odwożące turystów, wyjeżdżały dwukołowe wózki, ciągnione przez muły, na których gromadami zasiadali wieśniacy. Kilku cyklistów przemykało ostrożnie pośród tłumu. Strażacy w popielatych mundurach wiedli głośne rozmowy. Opodal szara i ciężka piramida Cestiusza, zieleniejąca u dołu plamami pleśni, wznosiła się na tle drzew protestanckiego cmentarza. Był to zakątek świeży i cichy jak oaza. Pod wiecznie bujną zielonością zapadały się powoli w ziemię groby zmarłych tu cudzoziemców. Na grobach tych bujnie rosła trawa i rozkwitały chwasty, wabiąc ku sobie pszczoły i inne owady.

Panna Teresa Leonia Halicka szła do miasta. Wracała z Bazyliki św. Pawła za murami – i czuła się już mocno zmęczona całodziennym chodzeniem. Bo też była to prawdziwa pielgrzymka – wotum uczynione na uproszenie łask Boskich i światła Ducha Świętego. Od tak dawna szukała drogi, a wszystkie były jakby zamknięte przed nią. Od tak dawna łaknęła światła, a w duszy jej była ciemność, chwiejność, dziwny jakiś zamęt. Mówiła do Boga: – Mów, Panie! Rzeknij słowo, a wszystko uczynię wedle Twojej woli. Ale dokoła panowało milczenie, słyszała tylko głos własnej duszy, niepewny i drżący. Wiedziała, że musi iść, że furta klasztorna na nią czeka, że przysięga uczyniona w latach młodości obowiązuje ją nadal. Czuła, że nie jest już z tego świata. Była gotowa iść. Lecz dokąd? Dokąd?

Przeszła pod ciemnym sklepieniem bramy. Po tamtej stronie słońce jeszcze jaśniej świeciło niezasłonięte przydrożnym murem i przed oczami roztaczała się rozległa przestrzeń. Ulice były już wytyczone, ale jeszcze nie zabudowane, na wprost wznosiło się zielone wzgórze Awentynu, uwieńczone kościółkiem Maltańskim.

Zwróciła się na lewo i szeroką, pustą ulicą szła ku rzece, widniejącej za kamiennym ocembrowaniem. Dokoła było cicho. Myślami wróciła znów do wspomnień, do chwili najważniejszej w jej życiu.

Tak, było to kilka lat temu. Była młodziutką, dojrzewającą dziewczyną, gdy zaczęła ją dręczyć choroba dziwna, nieokreślona. Przykuta do łóżka, w strasznych cierpieniach traciła powoli władzę we wszystkich członkach, traciła mowę i słuch, i tylko jej wielkie oczy, nabrzmiałe i przerażone, świadczyły, że wciąż jeszcze żyje. Ale i w oczach zaczynało się mącić i co dzień mniej widziała, co dzień ogarniała ją większa ciemność. Aż wreszcie przyszła taka noc, że zwątpiono, czy będzie żyć. Przywołany ojciec Maks stanął nad nią wymawiając słowa absolucji, ale ona go już nie widziała. Matka i kilkoro przyjaciół klęczało dokoła, czekając ostatniego tchnienia. Szmer litanii za konających rozlegał się w smutnym pokoju. Gromnica, którą dano jej do ręki, paliła się żółtym płomieniem. Ona zaś zapadała wciąż głębiej i głębiej w noc jakąś bezbrzeżną, w przepaść, w pustkę... Aż nagle poczuła, że musi powstać, że coś ją podnosi, rzuca na kolana i ręce składa do modlitwy. I zrobiła się jasność wokół niej, jasność cudowna, niebiańska, i spłynęła z góry Madonna z promienistą aureolą nad czołem. Rozkrzyżowawszy złożone na piersiach ręce wyciągnęła je do niej i rzekła słodkim głosem: – Pójdź za mną. Rozsunąwszy fałdy szaty ukazała jej serce krwawe, siedmiu mieczami przeszyte. A potem wszystko znikło i Teresa Leonia poczuła, że spada gdzieś całym swym ciężarem, że czyjeś ręce ją chwytają, że na skronie leją jej wodę. Więcej nie zapamiętała. Ale gdy nazajutrz przyszła do siebie, przyczyna choroby była usunięta, organizm rozpoczynał normalne funkcjonowanie. Życie jej zostało ocalone.

Podniosła głowę i rozejrzała się wokół siebie. Była już na placyku przed kościołem Santa Maria in Cosmedin, którego sczerniała wieżyczka przecinała niebo wąską linią. Za sobą zostawiła zielony Awentyn. Opodal ładna świątynia Słońca, jak cacko delikatne i wątłe, wznosiła swe kolumienki leciuchne i daszek na nich oparty. Po lewej stronie Tyber ujęty w kamień szumiał żółtymi wodami. Podeszła do brzegu. Była znużona chodzeniem, całodziennym postem, upałem, wrażeniami, jakich doznawała w tej pielgrzymce do siedmiu bazylik. Rada była spocząć na chwilę. A przy tym taki urok szedł od tego świętego miasta, od ruin, które widniały przed nią! Tyber płynął leniwie u jej stóp, tocząc mętne wody, zmęczone tylu wiekami wędrówki. Były ciężkie i ciemne, jakby kryły w swej głębi jakieś tajemnice i zbrodnie. Lecz dalej, ku zachodowi, w promieniach słonecznych przybierały barwy jaśniejsze, mlecznobiałe i żółtawe, rozlewały się szeroko okrążając wysepkę Świętego Bartłomieja z jej czerwonawym szpitalem Bonifratrów i poprzecinane ciemnymi liniami mostów szły pod słońce odbijając przybrzeżne domy i kościelne wieże, za którymi leżało Zatybrze z ciasnymi uliczkami i wąskimi domkami. W oddali wznosiły się zieleniejące wzgórza. A nad całym tym skupiskiem domów, kościołów, dachów, wieżyczek i murów królowała na niebie kopuła bazyliki Świętego Piotra.

Słońce coraz szybciej chowało się gdzieś za Monte Mario i na ziemi zaczynał panować zmrok fioletowy i chłodny. Ale szczyty wież, z górującą nad nimi jasną, zwycięską kopułą bazyliki, ciągle złociły się nad Wiecznym Miastem.

– Tu es Petrus – szepnęła Teresa Leonia i z dumą patrzyła przed siebie. Tak, Rzym cały – to miasto o wielkich losach – był to proch i marność, pyłek nikczemny pod stopami tej świątyni. Nie Rzym tylko – świat cały czymże był wobec tej największej potęgi, tej najświętszej władzy, co od tej kopuły szła przez wieki całe, zwycięska, niezwalczona, wieczna – co brała swój początek u tronu samego Boga, a słowem Chrystusa zatwierdzona, objęła całą kulę ziemską i przyświecała jej, jak pochodnia wiodąca ku niebu...

– Tu es Petrus – powtórzyła i czuła, jak jej serce wzbiera miłością i przywiązaniem, jak wchodzi w nie moc niezwyciężona, a zarazem i wielka duma, że ona – słabe dziewczę – została wybrana przez Pana i powołana ku wielkiemu celowi. Wybrana! Tak, od chwili, gdy nad jej łożem zajaśniała słodka twarz Madonny, gdy usłyszała słowa: – Pójdź za mną! – życie jej przestało do niej należeć. Czuła i rozumiała, iż jest powołana do spełnienia jakiegoś dzieła – i żyła, czekając znaku.

Pierwszą jej czynnością po dźwignięciu się z choroby, było złożyć przysięgę i ofiarować Bogu swe serce czyste, żadną ziemską miłością nie skalane, ciało dziewicze, myśli i wolę, i całą swą istotę. Była zbyt młoda i jeszcze zbyt osłabiona, aby jakiekolwiek zgromadzenie zakonne mogło ją przyjąć. Musiała czekać i przysposabiać się do życia, które miało się stać jej udziałem. Czekała więc, a tymczasem poznawała reguły różnych zakonów i w obcowaniu z mniszkami, w częstych rekolekcjach, odbywanych w rozmaitych klasztorach, starała się poznać, gdzie wola Boska chce ją mieć.

Tak minęło lat kilka – a wybór ciągle nie zapadał. Miała już lat dwadzieścia parę – dłużej zwlekać nie mogła. Głos wewnętrzny powtarzał jej wciąż: – Idź! A nie wiedziała dokąd. Więc za radą ojca Maksa udała się na pielgrzymkę do siedmiu bazylik – i teraz, gdy wszystkie siedem obeszła, wracała do Świętego Piotra dla odprawienia końcowych modlitw. – Może tam, u grobu Apostołów, znajdę światło! – westchnęła. Podniosła głowę i ruszyła dalej. Szarzało już, ale Tyber, płynący od zachodu, niósł z sobą fale barw jasnych i niebo nad nim było u góry zielone, a złote u spodu. Tylko kopuła ze złocistej zaczęła zmieniać się na lazurową i, jak zawieszona w niebie, zdawała się garnąć pod siebie całe miasto.

Teresa Leonia szła brzegiem rzeki. Choć zmęczona, przyśpieszyła kroku, aby za dnia móc jeszcze ukończyć pielgrzymkę. Idąc, znów rozmyślała. Przypominała sobie jedne po drugich zgromadzenia, które poznała. Więc pierwotne, ostre reguły benedyktynek, cysterek, klarysek, karmelitanek Świętej Teresy, wielkich pokutnic oddanych umartwieniu ciała, ubóstwu i kontemplacji – prawdziwe to były ofiary na ołtarzach Pańskich, baranki niewinne, przelewające dobrowolnie krew swą na odkupienie ludzkich grzechów, na przebłaganie gniewu Bożego. Ale ani jej zdrowie, ani usposobienie nie pozwalały się jej ku nim skierować – ascetyzm jej nie pociągał. Następnie reguły czynne, działające, biorące udział w życiu nieszczęśliwej ludzkości – franciszkanki, oddane maluczkim i ubogim, siostrzyczki ubogich, których szare habity znane były dobrze poddaszom i suterenom, Siostry Świętego Józefa, utrzymujące ochronki, bohaterskie Siostry Miłosierdzia, istna armia idąca wszędzie, gdzie grozi niebezpieczeństwo – i wszystkie inne zgromadzenia misyjne, które szły na koniec świata lub przenikały najniższe warstwy społeczne, głosząc naukę chrześcijańską i walcząc ze złym duchem. Były to święte dusze – pracowite, odważne, korne i cierpliwe – godne najwyższego uznania. Ale, widziane z bliska, jakże były ordynarne, pozbawione wszelkiej osobistej inicjatywy, ślepe narzędzia w ręku przełożonych, prozaicznie wykonujące pospolite czynności! Bez wychowania, bez polotu! Nie, wśród takich nie mogłaby wytrzymać. Był jeszcze cały szereg zakonów nowszych, liczących się bardziej ze współczesnymi warunkami – wizytki, sercanki, niepokalanki, nazaretanki, urszulanki, Zgromadzenie Sióstr de Santa Maria Reparatrice, Zgromadzenie des Dames de la Retraite i wiele, wiele innych jeszcze – zakony przeważnie dla osób „z towarzystwa”, dla zamożnych i wykwintnych dam, które, pomimo najgłębszej pokory, nie mogły być narażone na brutalne zetknięcia z rzeczywistością, a uprawiały pobożność w przystępniejszej formie, i taką, która licowała z ich subtelną i wyrafinowaną naturą.

W ich progi nieraz już wstępowała. Próbowała nowicjatu w Sacre Coeur; odprawiła u nazaretanek rekolekcje; zwiedziła kilka domów wizytek; wreszcie prawie się już dała uwieść urokowi przepięknych Sióstr Reparatrices, których poetyczne nabożeństwa, w kaplicy przybranej liliami, zawsze nadzwyczaj silnie na nią działały.

Wszystkiego tego już próbowała – i wszędzie doznała zawodu. Z bijącym sercem wchodziła w progi każdego nowego klasztoru, mówiąc sobie: – Tu znajdę odpoczynek i światło, a wychodziła z zawodem, z jakimś dziwnym niesmakiem. – Nie, i to nie dla mnie – powtarzała sobie, i szukała dalej. Bo wszędzie widziała jakieś braki, jakieś „ale”, coś mąciło tę harmonię, którą sobie wymarzyła. I niepokój ogarniał ją coraz dotkliwszy i boleśniejszy, bo sumienie odzywało się ostrzegając, że czas upływa, a przysięga pozostaje nie wykonana. – Boże, wybaw mnie, ratuj, wskaż drogę! – szepnęła.

Rozejrzała się wokół siebie. Wychodziła już z wąskiej uliczki na plac Św. Piotra. Zatrzymała się. Tyle razy widziała ten plac i kościół, a nigdy nie mogła na niego spoglądać bez zachwytu, zawsze, gdy wstępowała na schody krużganka, przepełniało ją uczucie dumy. Czuła się pewniejsza, śmielsza w tym wspaniałym otoczeniu, wśród tej kolumnady, co dwoma ramionami sięgała w świat, jakby go chciała objąć i rzucić do stóp ołtarza. – I teraz otucha zaczęła znowu wstępować w jej serce. Weszła do kościoła w przekonaniu, że tu ją czeka pożądana łaska.

W olbrzymiej świątyni panował już zmrok, kontury rozpływały się i ginęły w półtonach. Pod sklepieniem zalegały cienie. Gdzieś wysoko ponad głowami rozety, kasetony, barwne marmury i postacie aniołów, a niżej kolosalne figury świętych, mozaiki jaskrawe, złocenia i rzeźbione kapitele zlewały się w monotonną szarość. Oko nie dosięgało już granic tej szarości i oprzeć się nie mogło na żadnym określonym kształcie. Czuło się tylko dokoła olbrzymią przestrzeń, jakieś obszary bezgraniczne, jakieś kształty nadludzkiej miary, potęgę i wielkość wlaną w mury i w kamienie. Wśród tego ogromu spowitego w mroki paliły się z dala żółtą łuną lampki u grobu apostołów.

Gdy się znalazła w świątyni, Teresa Leonia poczuła się tak słaba, że musiała oprzeć się o ścianę, aby nie upaść. Chwilę stała z przymkniętymi oczami, w chłodzie marmurów, przejęta dreszczem oczekiwania – samotna w zapadającym zmroku. Kościół był pusty. Tylko gdzieniegdzie przemykała w oddali ku zakrystii postać posługacza w długiej sutannie albo jakiś spóźniony turysta dążył ku wyjściu. W głębi, przed posągiem św. Piotra oświetlonym płomykiem lampy, modliło się kilkoro ludzi. Czarna postać świętego siedziała na tronie, z nimbem wokół głowy, sztywna, wyprostowana i sroga, dzierżąc w ręku klucze od Królestwa Niebieskiego.

Chłód, pustka i smutek wiały z tych olbrzymich murów nie ożywionych teraz barwnym rysunkiem mozaik ani grupami świętych, ani ruchliwym i głośnym zazwyczaj tłumem cudzoziemców. Smutek ten przenikał i Teresę Leonię i serce jej się ściskało, jakby w przeczuciu czegoś tajemniczego, co się miało stać za chwilę, czegoś nieznanego, co szło ku niej z tej ciemności i z tej gdy Teresa Leonia wróciła wreszcie do domu, pani Alina Halicka zerwała się z krzesła i zawołała: – Ach, mój Boże, taka byłam niespokojna... Je craignais quelque accident... Musisz być głodna i zmęczona? Już po siódmej. – Ale spojrzawszy w twarz córki zrozumiała, że zaszło coś niezwykłego i zamilkła, patrząc na nią pytającymi oczami.

Teresa Leonia zdjęła kapelusz i powoli osunęła się na krzesło. Była blada, ciemne obwódki podkrążały jej błyszczące oczy.

– I cóż? – spytała wreszcie matka.

Ona zwróciła twarz ku matce i rzekła stanowczym, spokojnym głosem:

– Bóg objawił mi swą wolę. Zakładam nowy zakon, zakon Sióstr Bolejących, na pamiątkę siedmiu mieczów, które przeszyły serce Matki Najświętszej.

– Zakładasz nowy zakon – wyszeptała pani Alina w osłupieniu – nowy... un ordre nouveau, ale jak? Jakże to zrobisz?

– Nie wiem, nic nie wiem jeszcze. Ale to pewne, że Bóg tego chce – i tak będzie. Dotąd błądziłam w niepewności i w trwodze, bo nie widziałam drogi przed sobą. Ale dziś, gdy tylko weszłam do Świętego Piotra, uczułam, że zbliża się chwila objawienia. Straciłam przytomność... i ukazała mi się znowu Madonna, tak samo jak wtedy, i tak samo pokazała mi swoje serce.

Usłyszałam głos, który mówił wyraźnie: – Założysz nowy zakon, zakon Sióstr Bolejących.

Zamilkła, wyczerpana i bezsilna, lecz po chwili podniosła się i prędko, gorączkowo, zaczęła mówić: – O, teraz, gdy już wiem, co mam robić, nic już mnie nie wstrzyma, nic nie zatrwoży. Dość tych namysłów, dość zwlekania! Pójdę prosto przed siebie za tym głosem, który mnie woła i nikt nie ma prawa stawać mi w poprzek drogi. Niech się nikt nie waży! Niech nie próbuje, bo wszystkich złamię, zdepcę, zwyciężę! Ostatnią kroplę krwi oddam, ostatnie tchnienie, ale dzieło dokonać się musi, dzieło wielkie, święte, które mi sam Bóg w ręce włożył. Nic mnie nie zniechęci, nic nie zrazi, czuję się tak silna, tak potężna! To musi być wielki zakon, prawdziwy filar Kościoła, gwiazda na niebie katolickim, tarcza przeciwko niewierzącym, dom Boży pełen cnót i światła, i mądrości, przybytek doskonałości i wiary niepokalanej... Zakon Sióstr Bolejących prawdziwie nad grzechami świata, i nad losem naszym. Będzie to obrona dla tych, co się doń schronią... przytułek, port bezpieczny... O, ja czuję dobrze, jaki on być musi, jakim Bóg chce go mieć... Widzę, widzę teraz, co jest do zrobienia – i już nic w świecie mnie nie powstrzyma, nie wróci z drogi, nic mnie...

Gdy Teresa Leonia wróciła wreszcie do domu, pani Alina Halicka zerwała się z krzesła i zawołała: – Ach, mój Boże, taka byłam niespokojna... Je craignais quelque accident... Musisz być głodna i zmęczona? Już po siódmej. – Ale spojrzawszy w twarz córki zrozumiała, że zaszło coś niezwykłego i zamilkła, patrząc na nią pytającymi oczami.

Teresa Leonia zdjęła kapelusz i powoli osunęła się na krzesło. Była blada, ciemne obwódki podkrążały jej błyszczące oczy.

– I cóż? – spytała wreszcie matka.

Ona zwróciła twarz ku matce i rzekła stanowczym, spokojnym głosem:

– Bóg objawił mi swą wolę. Zakładam nowy zakon, zakon Sióstr Bolejących, na pamiątkę siedmiu mieczów, które przeszyły serce Matki Najświętszej.

– Zakładasz nowy zakon – wyszeptała pani Alina w osłupieniu – nowy... un ordre nouveau, ale jak? Jakże to zrobisz?

– Nie wiem, nic nie wiem jeszcze. Ale to pewne, że Bóg tego chce – i tak będzie. Dotąd błądziłam w niepewności i w trwodze, bo nie widziałam drogi przed sobą. Ale dziś, gdy tylko weszłam do Świętego Piotra, uczułam, że zbliża się chwila objawienia. Straciłam przytomność... i ukazała mi się znowu Madonna, tak samo jak wtedy, i tak samo pokazała mi swoje serce.

Usłyszałam głos, który mówił wyraźnie: – Założysz nowy zakon, zakon Sióstr Bolejących.

Zamilkła, wyczerpana i bezsilna, lecz po chwili podniosła się i prędko, gorączkowo, zaczęła mówić: – O, teraz, gdy już wiem, co mam robić, nic już mnie nie wstrzyma, nic nie zatrwoży. Dość tych namysłów, dość zwlekania! Pójdę prosto przed siebie za tym głosem, który mnie woła i nikt nie ma prawa stawać mi w poprzek drogi. Niech się nikt nie waży! Niech nie próbuje, bo wszystkich złamię, zdepcę, zwyciężę! Ostatnią kroplę krwi oddam, ostatnie tchnienie, ale dzieło dokonać się musi, dzieło wielkie, święte, które mi sam Bóg w ręce włożył. Nic mnie nie zniechęci, nic nie zrazi, czuję się tak silna, tak potężna! To musi być wielki zakon, prawdziwy filar Kościoła, gwiazda na niebie katolickim, tarcza przeciwko niewierzącym, dom Boży pełen cnót i światła, i mądrości, przybytek doskonałości i wiary niepokalanej... Zakon Sióstr Bolejących prawdziwie nad grzechami świata, i nad losem naszym. Będzie to obrona dla tych, co się doń schronią... przytułek, port bezpieczny... O, ja czuję dobrze, jaki on być musi, jakim Bóg chce go mieć... Widzę, widzę teraz, co jest do zrobienia – i już nic w świecie mnie nie powstrzyma, nie wróci z drogi, nic mnie...

W tej chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi. – Entrez! – zawołała pani Alina i do pokoju wszedł monsinior Żurowski.

Był to jeszcze młody, wysoki mężczyzna, o kształtach wyraźnie zaokrąglonych i bladej, niezdrowej twarzy, którą oświecała para mądrych oczu i rozjaśniał uśmiech pogodny, pełen finezji. Ubrany był w czarną sutannę, doskonale skrojoną, ożywioną fioletowymi guziczkami.

– Przepraszam, że może o niewłaściwej porze przybywam – zaczął od drzwi, ale pani Alina rada była jego przybyciu i nie dała mu skończyć. Ale cóż znowu! W samą porę przychodzi. Owszem, nigdy nie był tak pożądany jak właśnie teraz, gdy tak ważne zmiany, lak nadzwyczajne objawienia... Tylko, że Therese Leonie taka wyczerpana tymi wrażeniami – ces saintes emotions – że doprawdy...

Lecz zwróciwszy się do niej, pani Halicka urwała w pół zdania, widząc wyraz niezadowolenia na jej twarzy. Monsinior zrozumiał, że panna nie była rada z gadulstwa matki, więc chcąc dyskretnie się znaleźć i rzecz odwrócić na inne tory, zaczął:

– Ja właśnie przyszedłem w ważnej sprawie i chciałem się z paniami jak najprędzej podzielić wiadomościami...

Położył kapelusz na konsoli i usiadł przy stole. Panie też zajęły miejsca. Pani Alina, trochę speszona chłodnym zachowaniem córki, spuściła głowę i bawiła się złotą obręczą, którą nosiła na ręku. Wszyscy troje czuli jakieś skrępowanie, coś, co ich wzajemnie onieśmielało. Ksiądz wyjął z kieszeni list ze stemplem austriackim i położywszy na kopercie swe białe, bardzo ładne ręce, zwrócił się do Teresy Leonii:

– Rzecz dotyczy powołania do stanu duchownego, o którym rozmawialiśmy. Kiedyś radziła się mnie pani w tym względzie i ja rekomendowałem Zgromadzenie Niepokalanek w Galicji, tak miłe dla naszych polskich serc! Otóż, pisze mi teraz przełożona...

– Przepraszam – rzekła spokojnym głosem Teresa Leonia – ale dziś nie obchodzą mnie już wcale dawne projekty. Zakładam sama nowy zakon, Zakon Sióstr Bolejących. Taki rozkaz otrzymałam od samego Boga.

Zdumienie odmalowało się na twarzy księdza Żurowskiego, wyrwał mu się krótki okrzyk:

– A?!

Po czym nastało milczenie.

Teresa Leonia oparła zmęczoną głowę o poręcz fotela i siedziała nieruchoma, zimna, z zaciśniętymi ustami, gotowa – w razie ataku – do zaciętej obrony.

Pani Alina coraz bardziej nerwowym ruchem okręcała obręcz dokoła dłoni. Na usta cisnęły jej się tysiące słów, ale nie śmiała się odezwać. A ksiądz, w pierwszej chwili zdziwiony, powrócił do zupełnej swobody, nawet leciuchny uśmiech podniósł kąciki jego ust. Siedział nieruchomy, jakby czekając wyjaśnienia. Wreszcie Teresa Leonia odezwała się:

– Niech mama opowie... ja nie mogę...

Pani Alina poruszyła się żywo. O tak, ona opowie wszystko. Gdzieżby jej, biednej, wymęczonej myśleć o mówieniu. Ona taka wyczerpana, na wpół żywa. I powstrzymywane dotąd słowa popłynęły potokiem, a opowiadanie było barwne i przejmujące.

Monsinior słuchał uważnie, pochylony trochę do przodu. Na starannie wygolonej twarzy nie można było odczytać śladu żadnej myśli. Lekki uśmieszek znikł, a jego usta przybrały zwykły, łagodny, lecz stanowczy wyraz. Gdy pani Alina skończyła mówić, powoli podniósł głowę, a wyjęty list włożył na powrót do kieszeni.

– Skoro tak – rzekł – nie pozostaje mi nic innego, jak przeprosić raz jeszcze za niewłaściwość mych odwiedzin i pożegnać szanowne panie, życząc im wszelakich łask Boskich.

Tu zrobił ruch, jakby chciał powstać.

Zawód odbił się na twarzy pani Aliny. Czyżby o tak ważkim projekcie nie miał nic do powiedzenia? Wyciągnęła ku niemu ręce.

– O monsiniore – zawołała – zostań jeszcze z nami! W chwili tak ważnej potrzebna nam opieka i rada, oui, quelques bons conseils – ludzi świątobliwych i Bogu oddanych.

– Tak – rzekła Teresa Leonia. – Proszę o pomoc. Bóg mi objawił swą wolę i pewnie światła swego nie odmówi, ale i ludzka rada potrzebna.

Monsinior Żurowski usiadł więc i znowu przez chwilę panowało milczenie. Wszyscy troje czuli, że między nimi stanęło coś, co im odbiera swobodę wyjawienia prawdy.

Pierwsza odezwała się Teresa Leonia:

– Proszę powiedzieć mi szczerze, co monsinior myśli o tym, jakie jest jego zdanie?

– Mogę być zupełnie szczery?

– Najzupełniej.

– Otóż, jeśli tak, to naprzód zadam pytanie: jaki ma być specjalny cel owych Sióstr Bolejących?

– Jaki cel? Chwała Boga i Kościoła. Zresztą, bliższe szczegóły określimy później. Przede wszystkim ma to być polski zakon, na dowód, że duch katolicki nie zaginął wśród naszego narodu, że jesteśmy zawsze przywiązani do tronu papieskiego...

– O, proszę pani, w to nikt nie wątpi! To jest prawda, której dowodzić nie potrzeba. Ale czy ten zakon będzie należał do kontemplacyjnych, czy też do czynnych?

– Nie wiem jeszcze. Trudno tak... od razu... Powiadam monsiniorowi, że szczegóły określimy później.

Znowu leciuchny uśmiech pojawił się na twarzy księdza, ale rzeki poważnie:

– Widzę, że plan nowego zakonu nie jest jeszcze wyraźny...

– Bo jakżeby... tak zaraz... – wtrąciła pani Alina.

– A zatem skorzystam z pozwolenia i powiem szczerze swoje zdanie.

Chwilę siedział ze spuszczonymi oczami, jakby skupiając myśli, wreszcie zaczął mówić:

– Bóg w swej mądrości niezbadanej dla dobra dusz ludzkich i dla chwały Kościoła swojego od dawna świętych swoich pobudzał do fundowania zakonów. Ale każdy nowy zakon był zawsze umotywowany jakąś nową potrzebą, powstawał nie wskutek osobistych zachcianek tego lub owego, a wskutek jakiegoś ogólnego stanu ludzkości lub jakiegoś niebezpieczeństwa. Z czasem, gdy się zmieniały warunki, upadały też i niektóre zakony, co dowodzi, że odpowiadały one potrzebom realnym świata, a nie były tworem indywidualnej fantazji lub ambicji. Dziś rzeczy tak stoją, że na każdym prawie polu działalności duchowej albo społecznej stoi zakon specjalnie tej działalności poświęcony. Braków doprawdy nie widzę w tej wewnętrznej organizacji naszego Kościoła. Jest on dobrze obsługiwany przez cnotliwe, karne i czynne legie zakonników. Przy tym w tej tak mądrej ekonomii jest miejsce dla wszystkich. Wszelkie odcienie charakteru, wszelkie usposobienia, każdy stan duszy może sobie w istniejących dziś zakonach znaleźć odpowiednie miejsce. W pełnym rozwoju są zakony ascetyczne, są łagodniejsze reguły oddane pracy umysłowej, pedagogicznej, filantropijnej, są wreszcie całe zastępy misjonarzy oddane szerzeniu wiary świętej. Jest w czym wybierać. I nie myślę, aby dusza szukająca Boga i życia doskonałego nie mogła wśród istniejących reguł znaleźć takiej, która odpowiadałaby jej usposobieniu. Po cóż więc tworzyć nowe dzieła, których żadna nowa przyczyna – o ile wiem – nie powołuje do życia? Czy nie lepiej dołożyć starań, aby utrzymać to, co już istnieje, niż rozpraszać je w produkowaniu rzeczy nowych, ale czy koniecznie potrzebnych?

– My nigdy dość zakonów mieć nie możemy – rzekła Teresa Leonia.

– Przede wszystkim powinniśmy pracować na miejscu, u siebie, w kraju.

– A wola Boska? A rozkaz tak wyraźnie dany mi z nieba?

Monsinior uśmiechnął się pobłażliwie.

– Nie jestem kierownikiem sumienia pani – odrzekł – więc trudno mi osądzić, czy te objawienia i te rozkazy pochodzą rzeczywiście z nieba, czy są tworem wyobraźni. Wyobraźnia, tak zwana dziś autosugestia, nieraz płata nam figle.

– Więc monsinior wyobraża sobie! – zawołała pani Alina.

– Ja, szanowna pani, nic sobie nie wyobrażam, bo nic nie wiem. To są kwestie trudne do zbadania. Nie odważyłbym się wypowiadać swojego zdania bez długiego namysłu. Ale... jesteśmy wszyscy ludźmi, a zatem podlegamy omyłkom, błędom, fałszywej nieraz ambicji. A wróg naszego zbawienia czuwa i nie traci żadnej sposobności, aby nas wyprowadzić na manowce.

– O, monsiniore! – wybuchnęła znowu pani Alina. – Jakże można! Takie czyste, wzniosłe intencje... chcieć rzucać na nie cień... une insinuation si blessante! Przecież Therese Leonie od najmłodszych lat...

– Niech mnie mama nie broni – przerwała panna Halicka, powstając.

– Monsinior mi nie wierzy, na to nie ma rady. Wiem, że jestem istotą grzeszną i omylną, ale wiem również, że Bóg wybrał mnie na fundatorkę nowego zakonu i nic już nie może mnie zachwiać w tym przekonaniu. A ludzka krytyka! Niestety, jestem na nią przygotowana.

– Panie nie chcą mnie zrozumieć. Nie krytykuję, a jeszcze mniej wątpię w szczerość pani, ale ostrzegam. W sprawach nadprzyrodzonych nigdy nie można być dość ostrożnym. A teraz – dodał wstając i biorąc kapelusz – muszę panie pożegnać. Żałuję najmocniej, jeśli to, co powiedziałem, sprawiło im przykrość.

Po wyjściu monsiniora Żurowskiego nastała cisza. Teresa Leonia siedziała zagłębiona w fotelu. Po jej twarzy przebiegały to gniewne chmury, to odbłyski zapału. Pani Halicka zajęła się przyrządzaniem herbaty. Zamyślona także, dzwoniła łyżeczkami, ustawiała talerzyki z ciastem i zimnym mięsem, nie zauważając, że woda kipi i wylewa się z imbryczka.

– Mamo, woda już kipi – rzekła Teresa Leonia.

– Ah, mon Dieu, c’est vrai. I wylało się... Taka jestem tym wszystkim zaabsorbowana... – I zaczęła gwałtownie gasić ogień.

– Ten nowy zakon – mój Boże! A ten Giacomo nieznośny, nie przyniósł śmietanki, choć mu dwa razy przypominałam.

– Jeśli dla mnie, to nie trzeba, mamo.

– Musisz być głodna, śniadanie jadłaś tak wcześnie. Weź przynajmniej szynki. Monsinior myśli, że to wszystko imaginacja. Mój Boże, jak to ludzie sądzą niesprawiedliwie! Ty... taka rozsądna, spokojna... gdzieżbyś sobie takie rzeczy wyobrażała!

– Mogę się mylić nieraz, to pewne. Ale tym razem nie mylę się.

– Pewnie, że nic. Ach, co ja robię! Od tych wszystkich wrażeń w głowie mi się już kręci i drugi raz wrzucam cukier do herbaty. Bo wiesz, powiem ci, co mi na myśl przychodzi.

Pani Alina odsunęła filiżankę, i złożywszy ręce na stole, patrzyła w twarz córki.

– Mam projekt, ciekawam, co powiesz. Ily va de ma vie. Widzisz, dzisiaj ja także przez cały dzień modliłam się za ciebie, moje dziecko najdroższe, i za siebie... Wiesz dobrze, jakie ciężkie było moje życie, smutne, samotne... A cóż dopiero będzie, gdy ciebie utracę. I prosiłam Boga, aby mnie natchnął dobrą myślą. Otóż, jak wróciłaś z tym postanowieniem, od razu poczułam w sobie głos Boży, pomyślałam: pójdę i ja, wstąpię do tego nowego zakonu...

– Mama do zakonu?!...

– Tylko nie dziw się i nie zaprzeczaj tak od razu – prosiła pani Alina składając ręce – przecież nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Czemuż bym nie mogła pójść?

– Ale to będzie zakon zupełnie na serio.

– Tak, dobrze. Czy myślisz, że nie byłabym zdolna...? Starzeję się, poważnieję z każdym dniem.

– Pewnie, owszem. Ale nigdy nie myślałam, aby mama...

– Widzisz, ja sama nie wiem, skąd mi to przyszło na myśl. Ale, ostatecznie, dlaczegóż by nie? Przecież nie byłabym ci chyba przeszkodą?

– O, nie. W niczym.

– A widzisz. A mnie by tam było najlepiej. Nie uwierzysz, jak mnie już życie zmęczyło. Je suis lasse. Tak pragnę cichego zakątka klasztornego. Nie odmawiaj mi tego.

– Ależ, moja mamo, dla mnie to byłoby najlepiej. Nawet ze względów finansowych wstąpienie razem z mamą będzie bardzo korzystne.

– A prawda, masz rację. Możemy obie wnieść swoje fundusze, zawsze będzie ich więcej. Tylko, cóż ja pocznę z Zosią?

– Z Zosią? – powtórzyła Teresa Leonia.

– I z tym nieszczęsnym Białym Dworem!

Zamilkły i zamyślone wróciły do herbaty.

– Zosia powinna wyjść za mąż, jak najprędzej – rzekła po chwili Teresa Leonia. – Z Białym Dworem trzeba koniecznie coś zrobić – wydzierżawić, sprzedać, odstąpić stryjowi Józefowi, cokolwiek bądź, byle nasze części jak najprędzej spieniężyć i mieć wszystko w ręku.

– Tak, ale nim to wszystko się zrobi! – westchnęła pani Alina i posmarowała sobie bułeczkę. A Teresa Leonia rzekła:

– Ojciec Maks poradzi.

– Tak, ojciec Maks! Mówił, że przyjdzie dziś wieczorem.

Jakoż około dziewiątej ojciec Maks, przezwany przez swe penitentki il padre nero, zasiadł w jednym z foteli pod lampą i słuchał opowiadania pani Aliny. Tym razem panie nie mogły się uskarżać na chłodne przyjęcie wielkiej nowiny. Czarne oczy ojca Maksa pałały blaskiem, na jego wąskich ustach pojawiały się uśmiechy rozanielone, a ręce wznosiły się ku niebu z zachwytem.

– Vous êtes benie, mon enfant – vous etes predestinee – powtarzał głosem drżącym ze wzruszenia. A gdy się dowiedział, że i matka zamierza wziąć udział w budowie wielkiego dzieła, radość jego i entuzjazm nie miały granic. Mówił o potędze natchnienia Bożego, wobec którego wszelkie dążenia i cele są niczym. Mówił o duszach wybranych, które poświęceniem i ofiarą zbawiają świat i prowadzą wciąż dalej dzieło odkupienia. Mówił i miłości Bożej, która wszystko zniesie, wszystko przetrwa i w końcu zwycięży.

Potem mówiono już wspólnie o rozmaitych zakonach, o potrzebach współczesnych, o grożących Kościołowi niebezpieczeństwach, o środkach i drogach do prędkiego osiągnięcia celu. Zarysy nowego zakonu Sióstr Bolejących zaczęły przybierać coraz wyraźniejsze kształty. A kiedy już późnym wieczorem il padre nero wychodził od pań Halickich, zostawiał je pełne ufności w przyszłość i we własne siły, pełne nadziei w powodzenie zamierzonego przedsięwzięcia. A sam ojciec Maks czuł się dumny, że wykształcił takie wzniosłe dusze i powtarzał zachwycony: Quelles saintes femmes! quelles saintes femmes!Rozdział II

Panienki jeszcze spały. W ich pokoiku, na górze, cicho było zupełnie, przez nie zasłonięte okna dzień wpadał swobodnie. Nawet przez dzikie wino, które dom pokrywało, wdarł się promień słoneczny i kładł drgające blaski na bielonych ścianach i na podłodze. A panny wciąż spały.

Zosia, biała i pełna, leżała w gęstwinie swych złotych włosów, wyciągnięta na stale za krótkim łóżku. Głowę, wspartą na ramieniu, odrzuciła w tył, zsunęła na bok kapę, którą była okryta, i bose jej stopy wyglądały spod długiej koszuli. Spała twardo, nieruchoma jak posąg złożony na puszystym sienniku i jak posąg biała w swych płóciennych draperiach, bezduszna i nieświadoma. Tylko fałdy na jej piersiach podnosiły się równo, tylko włosy jej rozsypane na poduszce falowały i lśniły, a przez jej młode i zdrowe ciało przepływała fala gorącej krwi, która różowiła jej okrągłe policzki i wydęte podczas snu usteczka.

Pod przeciwległą ścianą stało drugie żelazne łóżeczko. Na nim, wtulona w poduszki, czerniała chuda i drobna twarz Ani. Jej ciemne rzęsy rzucały cień na policzki, na ustach pojawił się wyraz cierpienia, chorobliwe jakieś skrzywienie, które mógł rozwiać uśmiech, a które uwydatniało się teraz boleśnie na tej tak młodej jeszcze twarzy. Przez rozchylone nieco usta przedzierał się nierówny, przyspieszony oddech. Czasem lekkie drżenie przebiegało po całym ciele Ani, poruszała się niespokojnie i westchnienie jej się wyrywało, jakby skarga.

Promień słońca, wdarłszy się przez liście dzikiego wina, błądził po pokoju, rozświecał kąty, dobywał blaski ze zwierciadła, ze srebrnych lichtarzy, wreszcie położył się wielką smugą na łóżku Zosi. Naprzód połechtał jej stopy, potem ozłocił fałdy jej koszuli, okrągłą linią światła zarysował jej biodra, wspiął się ku szyi, która odbiła się różowym blaskiem od białości płótna, rozsypał tysiące iskier w jej warkoczu i zaczął całować jej usta. Zosia poruszyła się leniwie, odwróciła do ściany i próbowała zasnąć. Chwilę leżała spokojnie i już, już zapadała w twardy, młodzieńczy sen, gdy nagle zerwała się.

– Wszak to dziś mama przyjeżdża! – zawołała. – Ach, Boże, a ja śpię sobie, jak gdyby nigdy nic. Aniu, wstawajmy!

Na drugim łóżku, pod kołdrą, poruszyła się wątła postać.

– Co? Co się stało? Ach, to ty...

– Mama dziś przyjeżdża – powtórzyła Zosia.

– Zaraz, zaraz, poczekaj... Ja tak chcę spać...

– Ej, nie można, trzeba wstawać. Tyle jeszcze roboty!

Ale Ania nie słyszała. Znowu oczy zamknęła i głowę oparła o poduszki. Zosia przeciągnęła się, ziewnęła szeroko i usiadła na łóżku.

– Ciekawa jestem, jaka dziś pogoda – szepnęła.

Podniosła się żywo i boso pobiegła ku oknu. Otworzyła je szeroko i słońce całym potokiem wlało się do białego pokoiku, a z nim tchnienie letniego dnia, zapachy pól i rozgrzanej ziemi, odgłosy ludzi, szczekanie psa w oddali.

– Ach, jak ładnie – myślała Zosia i wzrok jej pobiegł w dal... – Dobrze być w domu! Jakie śliczne to jezioro w słońcu! Ciepło! Miło! Dobrze będzie wykąpać się dzisiaj. Ale tymczasem nie o kąpieli i nie o rozrywkach, ale o robocie wypada pomyśleć. Mama ma przyjechać nad wieczorem i babunia kazała przygotować jej pokoje. A te właśnie wyklejano nowym obiciem i wszystko się zabrudziło, więc trzeba będzie na nowo zapastować i wyfroterować posadzki, zawiesić świeże firanki, bo przecież musi być elegancko na przyjazd mamy i Tereni, za granicą przywykły do pięknego mieszkania i do wygód. I kwiatów trzeba narwać i porobić bukiety. O, teraz właśnie kwitną niezapominajki, a mama je tak lubi! Tam, za Pasznią, na łące, jest ich mnóstwo. Gdyby tak jeszcze przed obiadem zdążyć i pojechać z Anią! Więc nie trzeba tracić czasu.

Zosia jednak nie odchodziła od okna i patrzyła przed siebie zamyślona. Więc to dziś miała przyjechać mama, ta mama taka śliczna i pobożna, i doskonała, i Terenia, Terenia, którą wszyscy tak szanowali jak świętą. I doprawdy musiała być trochę święta, jeśli od najmłodszych lat myślała tylko o zakonie. Już trzy lata, jak ich nie widziała. Wtedy była jeszcze dzieckiem, mój Boże, dzieckiem w krótkiej sukience. Więc ocenić ani zrozumieć nie mogła mamy i Tereni. Ale teraz ma lat osiemnaście, skończyła wychowanie, była przez cały rok w Warszawie. Teraz to zupełnie co innego, teraz potrafi pojąć te natury tak wzniosłe, tak wyjątkowe, te dusze tak święte. To są pobożne i gorliwe katoliczki, i chociaż z daleka, ale bardzo kochają swój kraj i wszystko, co polskie. Więc cóż łatwiejszego, jak się porozumieć i połączyć wszystkie myśli i dążenia.

– Teraz już pewnie będę zawsze razem z mamą. Terenia może wstąpi do klasztoru, ale my pewnie tu zostaniemy, może w Białym Dworze. I pewnie kiedyś pojadę gdzieś za granicę, do Włoch. O, gdyby tak pojechać do Włoch! Zobaczyć Rzym i Koloseum, i te wszystkie ruiny, i miejsca święte, i samego papieża! Boże, jak to musi być przyjemnie. Ale jeśli nie za granicę, to może i tak gdzie pojadę, na karnawał do Warszawy, bo i mama o tym w listach wspomina i stryjcio ciągle powtarza, że pannę trzeba pobawić trochę i świat jej pokazać, i za mąż wydać. Już to na zamążpójście dość będzie jeszcze czasu, ale pobawić się byłoby bardzo przyjemnie. Bywać na balach, mieć suknie jedwabne, czesać się modnie, jeździć karetą z wizytami i tańcować, tańcować, tańcować! A potem, kiedyś, wyjść za mąż. Ale to jeszcze nieprędko, tak, może za pięć lat, ale nie prędzej. I to tylko z miłości, bo inaczej – za nic w świecie.

– Ale tak czy inaczej, jak to będzie miło być już ciągle z mamą. Wszystkie panienki w Warszawie miały swoje mamy, a tylko ona i Ania nie miały. No, Ania, to nic dziwnego, bo sierota, biedna Ania! Ale jak się naprawdę ma mamę, to już trzeba być razem. Dobrze, że już teraz będą razem.

I Zosia przeciągnęła się w słońcu, ziewnęła raz jeszcze i zaczęła się ubierać. Ania też się nareszcie obudziła, ale leżała cicho patrząc na krzątającą się Zosię.

– Aniu, wiesz – rzekła Zosia, stając przed nią z wysoko podniesionymi rękami, gdyż upinała sobie włosy do mycia – wiesz, zaraz po śniadaniu założymy kuce i pojedziemy do Paszni po niezapominajki dla mamy.

– Dobrze.

– A ty dzisiaj będziesz zdrowa?

– O tak. Nic mnie nie boli.

– Siądziesz sobie spokojnie w sadzie, pod tą dużą gruszą, możesz nawet wziąć książkę, a ja pobiegnę na łąkę, tam, wiesz, gdzie olchy, tam ich pełno rośnie. A tymczasem trzeba jeszcze pokoje urządzić, bo pewnie ta wrona – Julka – palcem nie kiwnie bez nas.

– Mówiła wczoraj, że wszystkiego dopilnuje.

– Et, już jej dopilnowanie! A teraz, Aniu, nie patrz w moją stronę, bo będę się myć.

Rozmowa się urwała, ale za to w jednym końcu pokoju rozległo się zawzięte pluskanie, mydlenie, szorowanie szczoteczką, potem chwila ciszy i znowu energiczne wycieranie się ręcznikiem.

Tymczasem Ania podniosła się na łóżku i zabrała się do wielkiej i męczącej czynności ubierania się. A widocznie czynność ta była dla niej ciężka, bo co chwila musiała odpoczywać. Pomimo że jej zdrowie znacznie się poprawiło, sił ciągle jej brakowało i każdy ruch ją męczył. Była „niedołęgą”, jak sama mówiła, a wątłość ta raziła tym bardziej że obok rozkwitała jak kwiat w słońcu hoża i silna postać Zosi.

Zosia skończyła swe ablucje i różowa od chłodnego dotknięcia wody, z mokrymi jeszcze kosmykami włosów nad czołem, stanęła przed lustrem i zabierała się do czesania.

– Już babunia siedzi przy herbacie – rzekła – bo widziałam, jak nieśli masło z lodowni. A dziś świeże sucharki pieką...

– Wszak miałaś upięć sama na przyjazd cioci?

– Tak, ale cóż, kiedy nie miałam czasu. Przecież wczoraj przez cały dzień smażyłam agrest i wiśnie. Ale wiesz, Aniu, co ci powiem – tu Zosia z grzebieniem w ręku zwróciła się do Ani – pamiętasz naszą przysięgę, że będziemy pożyteczne? Otóż największym pożytkiem teraz byłoby osiąść w Białym Dworze i tam coś robić wkoło siebie, tak jak babunia w Haliniszkach. Bo jednak to grzech tak opuścić ten nasz Biały Dwór!

– Skąd ci to przyszło na myśl?

– To, widzisz, tak było: wczoraj przyjechała stamtąd Bartłomiejowa i zaczęłam z nią rozmawiać i pytać o wszystko i o tę Katarzynę, co to jej się niedawno urodziło dziecko. Otóż wiesz – dziecko urodziło się bardzo słabe i nikogo rozsądnego przy tym nie było, więc zanim się wybrali z nim do kościoła, dziecko umarło. I wiesz, Aniu, bez chrztu umarło.

– Ach, mój Boże! Czemuż go nie ochrzcił ktokolwiek?

– Czemu, właśnie dlatego, że tam nie ma nikogo takiego, co by myślał.

Oni tam wszyscy żyją bardzo źle. A jak napadłam na Bartłomiejową, że ona powinna by takich rzeczy pilnować, powiedziała mi na to: a jej, panienko, tam taki drenny naród, oni i Boga nie znają, i do kościoła nie chodzą, a z dzieci we dworze to żadne nie umie pacierzy.

Zosia zamilkła. I stały naprzeciw siebie obie dziewczynki ze zgorszeniem na twarzach. Wreszcie Ania zaczęła:

– Może by teraz ciocia...

– I ja tak myślę – dokończyła Zosia – i to by było najlepiej. Przecie można wyjechać czasem na krótko czy do Warszawy, czy za granicę – ja bym nawet bardzo chciała, szczególnie do Rzymu, ale mieszkać trzeba w Białym Dworze. I tak naprawdę, to doskonale można by tam się urządzić, dom trochę zrujnowany, ale to łatwo można naprawić.

– Ale czy ty myślisz, że twoja mama chciałaby tu zostać? – spytała Ania niedowierzająco.

– Czy ja wiem! Chociaż... może... Pisze, że ma jakieś nowe projekty, a zresztą i pieniędzy za mało na te ciągłe jazdy. Stryj mówił...

– Zobaczymy.

– Zobaczymy.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: