Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik Galfryda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Dziennik Galfryda - ebook

Dziennik Galfryda to zapiski mnicha, trapisty, który prowadzi życie ukryte za murami klasztoru – życie egzotyczne, a zarazem powszednie, zwyczajne i proste, po prostu ludzkie. Oddany modlitwie i pracy, Michał Zioło, wnikliwy obserwator, potrafi zarazem z pewnego dystansu spoglądać na rzeczy tego świata. Pisze o życiu duchowym i osobistych zmaganiach, ale też o współczesnym Kościele i jego bolączkach, obchodzi go rzeczywistość polskiej i francuskiej polityki, uczestniczy w intelektualnej debacie, przygląda się współczesnym modom. O mnichach mówi się, że żyją poza światem i zarazem w sercu świata. Takie właśnie jest życie, którego strzępy zawiera Dziennik Galfryda.

Galfryd to imię kota z poematu Christophera Smarta. Galfryd został nazwany w tym wierszu „sługą Boga żywego, służącego Mu co dzień punktualnie i pilnie”, który „poświęciwszy uwagę Bogu i samemu sobie, poświęca ją swojemu bliźniemu”. I „mruczy z wdzięcznością, gdy Bóg pochwali go jako dobrego kota”.

Przy lekturze poematu Smarta – pisze Zioło – myślałem przekornie, że właśnie tak powinien wyglądać spełniony mnich i szczery chrześcijanin. Umieściłem więc to imię w tytule niejako „życzeniowo”, dla zawstydzenia siebie, człowieka wciąż szukającego i wciąż w drodze.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7906-257-7
Rozmiar pliku: 499 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Andrzejowi, Bożenie, Jarkowi,
Krzysztofowi i Amelce z podziękowaniem

Od Autora

Galfryd to imię kota z poematu Jubilate Agno Christophera Smarta, angielskiego poety z XVIII wieku, który słabo radził sobie z tzw. życiem i aresztowany za długi zmarł w 1771 roku w więzieniu.

Galfryd został nazwany w tym wierszu „sługą Boga żywego, służącego Mu co dzień punktualnie i pilnie”, który „poświęciwszy uwagę Bogu i samemu sobie, poświęca ją swojemu bliźniemu”. I „mruczy z wdzięcznością, gdy Bóg pochwali go jako dobrego kota”. Z opisu jego kocich zatrudnień wnioskujemy, że był stworzeniem żywym, wesołym i – jak się to dziś mówi – bezpretensjonalnym. Wszystko, co czynił, czynił na chwałę Boga, a jak twierdzi mój sławny współbrat Thomas Merton: „…okoń i pstrąg, kryjące się w głębinie rzeki, zostają uświęcone dzięki swojemu pięknu i sile. (…) Wielka, pobrużdżona, w połowie ogołocona góra jest jeszcze jednym Bożym świętym. Nie ma innej, która byłaby do niej podobna. Jest sama jedna w swoim rodzaju; nic innego na świecie nigdy nie naśladowało i nie będzie naśladować Boga w podobny sposób. To jest jej świętość”.

Imię Galfryd użyte w tytule tej książeczki jest oczywiście wyrazem sympatii dla stworzeń całkowicie zgodnych z wolą Stwórcy, którą my, ludzie, stworzenia skomplikowane i zranione, próbujemy z trudem odkrywać. Również w klasztorze kontemplacyjnym. Miejsce to jest dobrą szkołą odszukiwania pierwotnego zamiaru Boga wobec człowieka, szkołą, w której wzrastamy i na powrót stajemy się „z jednego kawałka”, całkiem jednolici, a w posłuszeństwie nabywamy spontaniczności kota Galfryda.

Przy lekturze poematu myślałem przekornie, że właśnie tak powinien wyglądać spełniony mnich i szczery chrześcijanin. Umieściłem więc to imię w tytule niejako „życzeniowo”, dla zawstydzenia siebie, człowieka wciąż szukającego i wciąż w drodze. Ale przecież jest to również ogromna szansa i wezwanie.

Notatki te powstawały na marginesie klasztornego życia. Nie są wypolerowane literacko i wielce składne, są prawdziwe. Próżno szukać w nich duchowych porad i gotowych kazań, a świat zdawałoby się egzotyczny pojawia się w nich na sposób absolutnie banalny, ale tak jest dobrze. Świat zaczyna do nas mówić, kiedy upływające dni zdają się podobne do siebie jak dwie krople wody i jesteśmy przekonani, że nic nas już nie może zaskoczyć.

A poza tym… Tak, odchodzą ludzie i pomyślałem, że warto choćby ułomnie zaznaczyć ich obecność, obecność czyli ZAMIAR Boga. Piękny zamiar. Trzeba się tylko do niego przedrzeć i go odczytać.

Michał Zioło OCSO

1999

5 stycznia 1999

Dziś Tibhirine. Mocne słońce. I ciężka atmosfera po przyjeździe, sąsiedzi „wemknięci” w sobie. W Tamesgide rąbią z helikopterów rakietami. Minęliśmy cały konwój, przyciągnęli nawet ze sobą czołg, stoją wojskowe karetki z czerwonym półksiężycem, i te prawie dzieci z poboru w hełmach kurzą papierosy – będą się bić z terrorystami, może nawet zastrzelą swojego kumpla z dzielnicy, który poszedł w góry. Nie, to ich zastrzelą.

Eskortują nas starzy znajomi – ten pajacowaty żandarm przebrany za Rambo, Duża Pupa z dyndającym pistoletem, Chudy notujący coś pilnie w kołonotatniku – on tu robi za politycznego tej grupy, Bezbarwny – ten jest kierowcą i bohaterskim kucharzem – na postoju dzieli się z nami kradzionymi mandarynkami. Tym razem nie ma Intelektualisty, który nasz samochód nazwał „pierdoletką”.

6 stycznia 1999

W ogrodzie nuncjusza zakwitł migdałowiec. Nuncjusz Kasuja jest odważnym człowiekiem. Kiedy w 1996 zaczęli zabijać naszych, poprzedni nuncjusz zamknął ambasadę i przeniósł się z wszystkimi betami do Tunezji, a on, Kasuja, został. Był wtedy skromnym sekretarzem ambasady. Wynajął pokój w luksusowym, dobrze chronionym hotelu i stamtąd telegrafował do Watykanu. Na korytarzu zaczepiały go luksusowe prostytutki. W 1997 Jan Paweł II mianował go nuncjuszem. Akurat w dniu nominacji opat z Aiguebelle przyjechał z kurtuazyjną wizytą do Algieru. Pojechaliśmy z Kasują nad brzeg morza do Staoueli – pierwszego klasztoru trapistów, teraz zamienionego na komunałkę. W drodze powrotnej opat Andrzej się śpieszył i wysadził biednego Kasuję pod Algierem. Biedny Kasuja nie pisnął ani słowa, z nominacją w kieszeni drałował dwa kilometry do swojego luksusowego hotelu. Kilka dni później Andrzejek: „Och, ekscelencjo, gdybym to ja wiedział, gdybym to ja wiedział!”.

W ogrodzie nuncjusza migdałowiec zakwitł. Przez siatkę ogrodzenia zerkam na manewrujące w zatoce okręty i przed lekcjami powtarzam arabskie słówka. Potem jak stado matołów powtarzamy za Rabeą, naszą uczytielką, że Algier to „Mdina kbira”, duże miasto, i przybywając do niego statkiem, jesteśmy bardzo zadowoleni, a oto nasze dokumenty czyli łysmyk. Ktoś dzwoni do drzwi, brat Francisco rozgrzany kursem arabskiego drze się przez drzwi: Szkun?! (Kto?). Cisza. A potem jakiś nieśmiały kobiecy głosik: „Ale ja nie mówię po arabsku…”. I my jak stado pawianów: „To się uczyć, uczyć się!”. Francisco otwiera szeroko drzwi: „Ja też nie mówię, proszę pani”. Rabea ucisza rozbrykaną klasę. Mam 38 lat. Gombro.

Ja też nie mówię, ale mówię. „Niech z ust waszych nie wychodzi żadna zła mowa”. Milczeć, bo milczenie przyzywa miłosierdzie, milczeć i błogosławić. Utraciłem wszystko, a mimo to sądzę, dobijam się o akceptację, szacunek, ciepło. Zostaw, sprzedaj, porzuć i chodź za Mną! Sprzedawać co dnia. Jeśli Chrystus Mądrość Przedwieczna tak radzi, On Wzór Rzeczy? Nagromadziło się, to sprzedaj.

X., terrorysta, spowalnia śpiew psalmów, wybija całą wspólnotę z rytmu. Dobrze wie, że jest bezkarny, bo wspólnota ma iść za kantorem, a on właśnie został nim mianowany. Jego duże krowie oczy zachodzące mgłą, kiedy tokuje.

9 stycznia 1999

Kazanie św. Augustyna na narodzenie Jana Chrzciciela: Jan mógł zagarnąć łatwo sławę mesjasza, bo lud tylko na to czekał, imponował mu Jan.

Nic bardziej żałosnego nad mnicha zagarniającego Ewangelię dla siebie, swojej medytacji, dla podparcia swojej zapleśniałej mądrości. Ale tak naprawdę nie o tym myślę – myślę o powrocie do Miasta, kiedy będę stary; przyjadę w przebraniu, żeby się cicho pożegnać i raz jeszcze pochwalić rzeczy, zaraz potem umrę.

Zaproszenia do naszych małych wieczności. Przypominają one małe schowki na narzędzia, przytulne strychy, kajuty, wąskie pokoje, dobrze zamaskowane jaskinie, ukryte w gęstych liściach gniazda. „To będzie dobre dla ciebie, tak, w sam raz”. Ciepło i ujutnie, przytulnie, na naszą miarę i wyobrażenia. Tylko dlaczego do pioruna wmawiamy innym, że tak samo mają się urządzić, żyć tak, skąd to zdziwienie, że dla innych to po prostu zaduch, strych, piwnica, piekło Dostojewskiego z pająkami, brudna, rozsypująca się łaźnia. Taka może być starość w klasztorze: zjesz sobie kaszki na mleku, odpiszesz na duchowe pytania siostry Zuzuli, zacerujesz zieloną nitką brązowe skarpetki i pójdziesz spać z błogim przeświadczeniem, że bez twojej modlitwy cały ten świat całkiem by już zszedł na psy. Prośba: „Świecie, naszczekaj na tych zadufanych nudziarzy! Świat zepsiały: „Hau, hau!!!”.

Rabea wychodzi po lekcjach arabskiego obładowana siatkami. Te jej siatki – kapiące posoką, bo taszczy do domu jakąś baraninę, lwinę, wężynę, zawinięte w stary „El Watan” („Naród”), omotane siecią kalafiory, szpinaki i pojękujące w ciasnych okach ostrej żyłki pomidory. I rybi ogonek jeszcze drgający wysunął się z tej góry zakupów i wdzięcznie zamiata ulicę w rytm jej kroków. Jeszcze ryż musi kupić.

A tutejszy Kościół spełnia się w wywiadach dla francuskich gazet. Mam niedobre wrażenie, że doskonale odkrył, czego od niego oczekują. Oni oczekują od niego bohaterskiej skromności, która zmazałaby niedobrą kolonialną przeszłość. Dlatego te papuzie dziobki powtarzają coś o „małej obecności” Francuzów! Bo jest jeszcze „duża obecność” z pancernym wozem i armatą. I śmierć moich Braci. Nie dają temu ziarnu obumrzeć, przekopują wciąż tę ziemię, grzebią w grobach kijaszkiem i WIEDZĄ, co ta śmierć przyniesie. Skąd wiedzą?! Nie wiem, osłabia mnie to, pewnie na zasadzie analogii z innymi historiami męczenników. Ta wstrętnawa zdolność używania metafory, łączenia drobnych faktów w symboliczną opowieść dla gazet. To nie jest teologiczne spojrzenie na historię, nie. No i dlaczego się czepiam, pewnie moja małostkowość stała się jeszcze bardziej małostkowa. Na stole w lektorium listy, dużo listów. Strach.

Stanąć przed Bogiem – Ogniem. Poruszające jest dla mnie orędzie Sądu Ostatecznego w Koranie. Nieubłagalność ognia. I my w papierowym ubraniu naszego autorytetu, naszej wiedzy o Nim. Zetknięcie się z Ogniem. Mnich jako biedny człowiek zapatrzony w Ogień: lęka się i ma ufność. Jakie mądre te rozmyślania Ojców o tym, że trzeba się przerazić tego taplania się w idiotyzmach, roztrząsania afer jednodniowych jętek. I Reguła jako uświęcenie Bożej niecierpliwości wobec wszystkiego, co pożera czas, człowieka, a co zawsze jest formą ucieczki, niezgodą na całkowite zawierzenie Pedagogowi.

15 stycznia 1999

Dziś zebranie prezbiterium algierskiego. Kapłani. Usiadłem obok dwóch księży robotników. Ich pobrużdżone twarze, skóra zniszczona alkoholem, papierosami i robotą w fabryce. Palą tutejsze „ekstra mocne”, ciągną głęboko, do dna płuc, do fundamentów ich przegranego życia. Wiedzą, że przegrane, no i co z tego – zdają się mówić ich nonszalancja, bezczelność – bo my nic nie wiemy o życiu, a oni wiedzą. Ocaleńcy z rozbitego plutonu, jeden całe życie w zakładach metalowych, drugi w poligrafii. Kaszlą, pokazują przeżarte tytoniem zęby. Gdybym im powiedział, że na strajk w Stoczni Gdańskiej ksiądz przyjechał wypasioną bryką, bogaty ksiądz, i robotnicy się u niego spowiadali… No tak, ale to były dwa różne społeczeństwa i to zdziwienie francuskich socjalistów, że jak to – robotnik i Matkę Boską i portret „konserwatywnego papieża” zawiesza na bramie?! U nas z księdzem rozmawiało się po pracy, nic mu do śrubek, podkładek i kątowników, każdy na swoim, jak przystało, ci tu pisali robotnikom odezwy, strajkowali z nimi, niby odnaleźli ich w „środowisku życiowym”, bo robotnik francuski do kościoła nie chodził, dalej nie chodzi. Nawet nie wiadomo, czy ktoś taki jeszcze istnieje. Gorycz tych dwóch, sprzedaliby bazylikę św. Piotra i rozdali pieniądze ubogim. Co im odpowiedzieć? Może zacytować tego kardynała, który na podobnie waleczne propozycje miał odpowiedzieć: „Z wielką troską pochyliliśmy się nad problemem sprzedaży, jednak jak dotąd nie znalazł się wystarczająco bogaty nabywca”. Biskup Tessier zagaja, tych dwóch rusza z kopyta i półgłosem komentuje każde jego słowo. Nasza algierska konfederacja związków zawodowych, La CGT, nasi dyżurni socjaliści z epoki Fourriera.

16 stycznia 1999

Sprzątam w kaplicy i rozbieram bożonarodzeniową szopkę. Na oknie siedzi kot znajda, wyzdrowiał już, ale dalej brudny jak jasne licho, bo śpi wywłoka pod samochodem naszego portiera. Portier śpi w samochodzie, całymi dniami, pilnuje nas i chroni przed miejscowym terroryzmem. Siła spokoju, czasami tylko dla zdrowia maszeruje po naszym podwórzu i nawet podczas tej gimnastyki nie marnuje niepotrzebnie energii – każde okrążenie odfajkowuje, kładąc na parapecie okna jeden kamień. Zbierze się przygarstek – idzie polegiwać na samochodowej kanapie.

Jakieś wypindrzone artykuły o skomplikowaniu dogmatycznym chrześcijaństwa i orzeźwiającej prostocie islamu. Oczywiście – im mądrzej, tym głupiej, ale takie artykuliska dobrze się sprzedają, a człowiek nadal nie jest „prosty”, ani Bóg nie jest „prosty”. Gdzieś na dnie tej pisaniny słychać wołanie o pomoc i to należy przyjąć z powagą, ale ukryte ultimatum, że jak się „nic nie zmieni”, to przejdę na islam, to już jest czysta przemoc. Nasz dominikański pułkownik Studziński odpowiedział kiedyś na takie pogróżki po żołniersku, „po prostemu”: „Panie kapitanie, Pan Jezus nie ma z pana kapitana pożytku, to i Mahomet nie będzie miał”.

17 stycznia 1999

Mgła spowijająca nasze algierskie wzgórze z pyszną bazyliką Najświętszej Maryi Panny i posągiem biskupa Lavrigerie, który kikutem prawej ręki celuje w niebo. Rękę mu odrąbano, bo dzierżył w niej krzyż. Mgła na wzgórzu, my pod nią, pod nami morze. Buczą okrętowe syreny. Nasze tu przeczekiwanie, przeczekiwanie życia, bo wciąż nie ma zgody z prefektury na stałe osiedlenie się w Tibhirine. Deszcz, deszcz, obolałość i zmęczenie sobą. Cierpienie. Wstrętny zespół zabezpieczeń. Panika przed krytyką, atak, kiedy prawda zbliża się do serca, propaganda własnych sukcesów, krytyka zachowań u innych, słowa, żeby ten drugi poczuł się poniżony. I jeszcze ta przesadna, fałszywa wrażliwość moralna jak u buntowników Dostojewskiego, rzeczywiście – stłoczenie na małej przestrzeni, zamknięcie wszystko to wyzwala. Ale nie jest to dobre wytłumaczenie. Nie bronić się. Nie bronić się – motto uczniów Chrystusa.

Pomieszkiwanie w szklanej kuli. Przypominamy mimów, którzy przed publicznością dotykają niewidocznych ścian, sufitów, budują prawdziwą przestrzeń z powietrza, dom, który nie istnieje. Oni bawią się jak to komedianci, my tkwimy w niewidzialnej klatce nie przez wymóg sztuki, ale jako ofiary własnych wyobrażeń i samowoli, która dumna i tragiczna odrzuca głos Boga wzywający do mądrego umiaru. Umiar? Tak, nie ma innego lekarstwa na chorobę nadgorliwości synów Zebedeusza. Być może najpierw muszą dojrzeć do strachu przed śmiercią.

21 stycznia 1999

A jednak noszę w głowie tę strunę światła – naprężoną i bolesną, ale radosną, bo światło to rozświetla wszystkie moje kłamstwa i pokazuje jeśli nie drogę, to wąską, ale pewną ścieżkę. Jak bardzo odbiega ona od moich wyobrażeń o życiu religijnym! Odwołuję się do mojej pamięci, bo światło mnie do tego zachęca, ale pamięć nie ma nic wspólnego z moimi wyobrażeniami, choć zdawać by się mogło, że właśnie tak. Pamięć jest pamięcią ocalenia, ocaleń, wybawień, ale z tym memento, że kiedyś umrę, nie będzie mnie, kiedy inni będą. Odwołuję się do pamięci, bo ta przypomina, że ocalenia następowały wbrew moim wyobrażeniom o ocaleniu: a jednak zawsze było inaczej. Niezmienne było tylko to: nienawiść jest krótka, zwycięstwa na krótszą metę są na krótszą metę. Podnieść głowę, otrząsnąć się z szeptów, komentarzy, całego tego głupstwa. I jak mówi św. Benedykt, śmierć mieć zawsze przed oczyma.

Tibhirine – obskurny, brudny, zimny klasztor. W kuchni, w piekarniku szczury zrobiły sobie gniazdo, gotuję na tej kuchni pomidorówkę, smażę frytki, przyrządzam sos do baraniny.

31 stycznia 1999

W samochodzie nieznośna atmosfera. Jesteśmy wszyscy zmęczeni tą podróżą przez Medeę, wąwóz, Blidę, do Algieru. Jak zwykle otoczeni żandarmerią, w sumie na całej trasie zaangażowanych jest w naszą ochronę 60 ludzi. Czterech skromnych mnichów i 60 policjantów. Ventura przestał jeździć do Tibhirine, bo eskorta narusza pokojowe przesłanie Christiana. I takie tam mistyczne szlachetności. Mam to w nosie, jeżdżę, jem kradzione mandarynki podawane w czapce żandarma, gotuję pomidorówkę „na szczurach”. Mkniemy, wokół ludzie widziani przez sekundę, dwie. Za Medeą nasz Rambo wyszarpuje z kabury pistolet i wychylony przez okno macha znacząco przed nosem zbyt wolno jego zdaniem ustępujących przechodniów. Morderstwa trwają. Stwierdziłem (powinienem szlachetnie dodać „z przerażeniem”, ale byłoby to kłamstwo), że się przyzwyczaiłem do tych… informacji. Zamach, wybuch, wciąż jest dla nas newsem.

Sokole oko albo łyczek Michała

Nie jest łatwo pisać o Michale i jego życiu u trapistów. Pomimo że on to życie ukryte – „ziarno otulone Bogiem” – ukazuje nam jak na dłoni. A może właśnie dlatego? Wprowadza nas nie tylko za mury klasztoru, ale do swego serca, umysłu. Wszystkiego możemy dotknąć, zobaczyć, jak przez „rzeczy najbanalniejsze i obowiązki przedziera się do Boga”. Lecz skoro to wszystko takie proste, tak odsłonięte, tak namacalne – to rodzi się lęk, że może za mało widzimy albo źle widzimy. Nie dostrzegamy tego, co najistotniejsze. Jednym słowem może wyjść na jaw, że jesteśmy ślepi.

W pewien sposób to nieważne. Michał nie lubi napinania mięśni intelektu, pozowania. Po prostu musimy się cieszyć, że człowiek, jakkolwiekby się otworzył, i tak pozostanie tajemnicą. I to jest piękne.

*

Kiedyś stwierdził, że kapłaństwo pozwoliło mu odgrzebać życiową prawdę, iż najważniejsze jest współczucie. To współczucie przejawia się u niego na dziesiątki, setki sposobów. Mnie szczególnie fascynuje to, które wyraża się poprzez… podpatrywanie, jakby powiedział, zza firanki. Zwykle ta czynność kojarzy się ze wścibstwem, a u niego jest ono kształtem miłości i zachwytu. Świętym podpatrywaniem. Bo żeby człowieka pokochać, trzeba go uchwycić spojrzeniem, podsłuchać, zapamiętać jego niepowtarzalny sposób noszenia się, wysławiania, oddychania. Nie można go przecież minąć obojętnie.

Przypomina mi często Felliniego, tego mistrza włoskiego kina, który swoją miłość do człowieka malował przez rejestr jego śmieszności, groteskowości, teatralności. Jakże cudowne są w tym dzienniku opisy trapistów, próbujących zindywidualizować swoje zakonne uniformy poprzez oryginalną czapeczkę, szalik, kurtkę. Przydają sobie barw niczym strojące się w kolorowe piórka ptaki. Michał jest zresztą zafascynowany ptasimi genami w człowieku, jakby był wyznawcą teorii, że człowiek nie zszedł, ale sfrunął z drzewa. Jego współbracia mają kaczy chód, koguci krok, potrząsają grzebieniem i patrzą raz jak kury, raz jak sokoły. Nawet po śmierci przypominają ptaki. Klasztor czasem przemienia się w kurnik czy w wolierę. Ptasi bracia, ptaśki, które sfruwają na jakiś czas na ziemię, a potem znowu wzlatują.

Michał jest miłującym prześmiewcą. W jego śmiechu jest zachwyt i szczęście, że w starym współbracie, który ze wszystkich względów powinien prawić tylko o marności świata i siebie samego, odkrywa człowieka, z odcieniem próżności i chęci podobania się. Do końca. Znajdując pod powłoką habitu „zwykłego człowieka”, ma satysfakcję niczym detektyw, który trzyma w ręce koronny dowód…

Ojciec Józef w zakrystii przegląda się z zadowoleniem w lustrze, ma 85 lat i widać, że bardzo siebie akceptuje. Potem przegląda się w lustrze zamontowanym w windzie. Zadowolony, bo nie zestarzał się tak bardzo między jednym a drugim spojrzeniem w zwierciadło. „Ktoś mi powiedział, że wyglądam najlepiej z tych po osiemdziesiątce” – pochwalił mi się. Pewnie sprawdzał czy to prawda. Dla niego prawda.

Jeden z ulubionych emigracyjnych pisarzy Michała – Andrzej Bobkowski (właściwie wszyscy jego ulubieni pisarze to emigranci), stwierdził kiedyś, że dobrym pisarzem jest nie ten, kto ma najbardziej gładkie pióro, lecz ten, kto najwięcej dostrzega. Michał ma sokole oko. Nic nie ujmując jego pióru.

Jego współczucie jest ubezpieczone dystansem.

Zdaje mi się, że odczuwam uniwersalne współczucie. Oczywiście, że sam z siebie się śmieję, gdyż brak mi najzwyklejszego współczucia wobec brata, który je czosnek, nie myje się i fałszuje w chórze zakonnym, tak niedaleko ode mnie, na odległość zapachu.

Michał się przysuwa i odsuwa, na odległość zapachu. Tyle, ile człowiek potrafi znieść – pchany sercem, ograniczany zmysłem powonienia. Czosnek przegania nie tylko wampiry, ale fałszywe współczucie, patos.

*

Przewędrował kawał drogi, żeby znaleźć swój punkt obserwacyjny w Aiguebelle, w Prowansji, pośród pól lawendy. I to jest rzecz, której do końca nie pojmuję. I chyba on sam nie do końca rozumie, czemu tak wyszło, że osiadł we Francji, której ze wszystkich sił unikał. Chciał do Afryki…

Za czym on tak gonił albo przed czym czy przed kim uciekał? Odszedł od dominikanów, bo pewnego dnia w ogrodzie krakowskim na rozmyślaniu „zaświeciło mu w mózgu, że chyba nie skończy tam, gdzie zaczął”. Pobiegł z tym do spowiednika, który kazał mu porzucić omamy, czyli literaturę i poezję, i wziąć się za św. Tomasza. Ale nic to nie pomogło. Został ukłuty przez trapistów. Wybrał drogę większej „nieużyteczności”. Zdało mu się, że dominikanie zbyt duży akcent kładą na sprawność i efektywność działań. A on chciał być sługą nieużytecznym i głównie chwalić Stwórcę. Ale czy nie mógł być sługą nieużytecznym w Polsce? Kiedyś tak mi to wytłumaczył:

Zapewne w pięknej ojczyźnie byłbym bezpieczny, ale czy wolny? Czyż nie mówiliby „za kogo on się ma, czyż nie znamy jego rodziców”, „to, co czyni, jest ze wszech miar śmieszne”? Zapewne nie byłoby tak tragicznie, miałbym wszystko, czego dusza zapragnie. A nawet coś więcej: tak zwane środowisko, swoich uczniów i zwolenników, a także swoich oswojonych i przewidywalnych nieprzyjaciół. Mógłbym objadać domy wdów, słuchać ciepłych połajanek.

Tak więc poletkiem brata Michała jest Francja. Cudze pole, ziemia jałowa, a poprzez tę jałowość – najżyźniejsza. Ogród, w którym jeździ na traktorze, uwija się z łopatą i grabiami, nigdy nie będzie do końca wyplewiony. Za Miłoszem ceni sobie ogrody porosłe w miarę pokrzywami, w których perz przebija swoimi psimi zębami korzenie kwiatów.

Michał nie chce zejść ze swego poletka, opuścić swego ogrodu. Jest wierny i może to główny powód, dla którego jest mi tak bliski. Żyjemy dzisiaj w „świecie płynnym”, gdzie wszystko jest tylko na próbę, na jakiś czas. Nawet zakonnicy zrzucają habity i wyznają, że kiedyś mieli powołanie do bycia w klasztorze i byli szczęśliwi. Ale to się zmieniło. Teraz są gdzieś indziej i kimś innym i też są szczęśliwi. I nikogo za to nie winią – ani Boga, ani siebie. Żyjemy w świecie przemijających oczywistości. Wierność nie jest już powszechną miarą szczęścia… ani powołania człowieka.

No to może łyczek Michała? Ziołolecznictwo. Jego ulubione powiedzenie: łyczek Bobkowskiego, łyczek Miłosza, Stempowskiego, Kijowskiego, Gombrowicza, Paska… Michał na co dzień pracuje przy wyrobie Alexionu, antydepresyjnej mieszanki z 52 ziół. A nocami jeszcze, walcząc z opadającymi powiekami, pichci mikstury na potrzeby swoje i swoich wiernych czytelników. Swoje mistrzostwo uzyskuje w listach – gatunku, który nie przynosi literackich oklasków, przynajmniej za życia.

A więc łyczek Michała.

Od dziecka chciałem być ofiarnikiem. Takie było moje powołanie, to pierwsze, najczystsze, odrzucające ze stanowczością dziecka wszystko, co zbędne – a więc nie było to całkiem po dziecięcemu, jak teraz myślę.

Jakkolwiek zmieniło się moje życie, to obietnica trwa. Ta pierwotna. Trwa wspólnota losów. Umowa.

Kochałem Cię, Boże, ze wszystkich sił swoich…

Umowa, wydawałoby się, słowo tak mało romantyczne, nieefektowne raczej, z krainy buchalteryjno-urzędniczej pochodzące. Nieprzystające do tej pierwszej, pierwotnej miłości. Do poety. A poza tym, co to za umowa dziecka z Panem Bogiem? Dzieci mówią różne rzeczy. Marzą o różnych zawodach, twierdzą, że zostaną policjantami, aktorami, kominiarzami. Nie można ich z tego rozliczać.

UMOWA. Słowo mało romantyczne, bolesne… a jednak skuteczne w tym przypadku. Ale o jakiej wspólnocie losów pisze Michał. Z kim? Z Bogiem? Z człowiekiem?

*

Taszczę mechaniczną piłę aż pod skałę z błogosławiącym świat Chrystusem, tnę na kawałki powalone przez wichurę drzewo, idzie to sprawnie, potem biegnę do telefonu, i proszę, jestem znów na farmie, znajduję kawał zardzewiałego drutu i idę uwiązać różę przy studni. Wracam do mojej kajuty i słucham Brahmsa, lektura. Owocnie, wbrew czasowi.

I zaraz potem następuje zapisek:

Ojciec Bonawentura upadł i złamał sobie kość udową. Ma 93 lata, stary, rozrośnięty dąb. Zapewniamy się fałszywie, że z „tego” można wyjść. Wiemy, że to już koniec.

Święty Benedykt zalecał braciom, aby śmierć mieli zawsze przed oczyma. O to jedno Michał nie musi się martwić. Spuszczanie braci do głębokiego dołu – z reguły starszych o kilkadziesiąt lat – to jeden z jego częstych obowiązków. Aż sam się dziwi sprawności, z jaką to czyni. Trapiści w Aiguebelle chowają swoich braci bez trumny, bez całunu bezpośrednio do ziemi. I nadają im numery, licząc od refundacji zakonu w roku 1815. Teraz idą numery sześćsetne.

Piszę jego piórem, a on w głębokim na dwa metry grobie. Forma pamięci o nim. Widziałem, jak po raz ostatni wyjeżdżał do szpitala. My, ludzie zza firanki.

W latach sześćdziesiątych Thomas Merton swoimi książkami spowodował masowe powołania do trapistów. Nowicjusze nie mieścili się w klasztorach. Mówiono nawet o epidemii mertonki. Te czasy minęły. W Aiguebelle od czterech lat nie było żadnego powołania.

*

Michał patrzy, jak ojciec F. kłusuje obok niego „na stopach podobnych do biegunów”, wyprzedza go, ścina zakręt, jak ojciec J. łapie równowagę, a „ojciec Kiwi, jak każdy nielot, pomaga sobie krótkimi skrzydełkami – prze powietrze przed sobą niczym lokomotywa mimo sędziwego wieku”. „Gdzie my się tak śpieszymy? – pyta i odpowiada: „Do ołtarza”.

Czasem powątpiewa w sens swego pisania, bo przecież ono i tak nie zbawia, ale Bogu dzięki, pisze dalej, bo ratuje go prawda o „nieużyteczności”. Tak, słowo nie zbawia, ale czasem leczy. Michał boi się jednego, jedna „nieużyteczność” go przeraża – życie bez miłości. Bo to pojęcie sprzeczne. „Po to tu przecież jesteśmy, po to tu marnotrawimy nasze życie, żeby ją chronić, przyjąć, dać”. Jesteśmy wezwani do jednego: „Do śmierci i nieba. Do zmartwychwstania w Nim z Przyjaciółmi”.

Jestem niewypłacalnym dłużnikiem Michała. On i jego błogosławione marnotrawienie jest w każdej mojej książce. Dziękuję mu za wszystkie niezliczone łyczki, za jego przypadki, które mnie wspomagały przy pisaniu nie tylko Trufli i Cudzego pola.

Jan Grzegorczyk
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: