Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik utraconej miłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Dziennik utraconej miłości - ebook

Najbardziej osobista książka Érica-Emmanuela Schmitta, autora Oskara i pani Róży

Moja matka nie chciała, żebym tylko żył, chciała, żebym był szczęśliwy.

Mam wobec niej obowiązek szczęścia.

Schmitt, mierząc się ze śmiercią najukochańszej matki, po raz pierwszy wpuszcza nas tak głęboko do swojego świata i dzieli się najbardziej intymnymi uczuciami oraz doświadczeniami.

I tak jak wcześniej Oskar – bohater uwielbianej przez czytelników powieści – pisał listy do Pana Boga, by przygotować się na nadejście nieuchronnego, tak teraz sam autor mierzy się z utratą najbliższej osoby, przelewając swoje myśli na karty książki.

Dziennik utraconej miłości to poruszające świadectwo podróży w głąb siebie, a zarazem uniwersalna opowieść o czułej relacji matki i syna – relacji pełnej miłości, która nie kończy się, nawet gdy tej najbliższej osoby już nie ma.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7459-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mama zmarła dzisiaj rano i po raz pierwszy zrobiła mi przykrość.

Dziś wieczorem, wyczerpany tak długim płaczem, nie mam wrażenia, że mnie zostawiła, raczej obawiam się, że to ja ją opuściłem. Niepokoję się… Gdzie ona jest? Czy mnie potrzebuje?

Chciałbym pobiec do tego nieznanego miejsca, które ona dopiero odkrywa, podtrzymać ją, odegnać od niej przerażenie, położyć rękę na jej ramieniu, przytrzymać jej dłoń w zagłębieniu swojego łokcia, a potem szepnąć na ucho: „Jakoś to będzie”. Być może parsknęłaby śmiechem – śmiała się, ilekroć naśladowałem sposób mówienia ludzi z Charleroi. „Jakoś to będzie!” Od pięćdziesięciu sześciu lat, odkąd byliśmy razem, szliśmy ramię w ramię, czuliśmy się silni, spokojni, jakbyśmy byli w centrum świata, którego krajobrazy powstawały wraz z naszymi krokami. Mama mnie oświecała, ja oświecałem ją, promienieliśmy, niezwyciężeni, a ciemności rozstępowały się rozpraszane naszym blaskiem. Po życiu powinniśmy byli wspólnie obłaskawiać śmierć, czyż nie?

Nie potrafię znieść myśli, że umarła sama, choć zawsze umiera się samotnie.

Nie potrafię znieść myśli, że odeszła beze mnie, chociaż oponowałaby, bo przecież nie zabiera się syna w tego rodzaju podróż! Usunęła się zatem śmiało, na paluszkach, osamotniona. Mama pozostaje matką do samego końca.

Jak to możliwe, że niczego nie poczułem, o świcie, w chwili gdy zgasła? Ponieważ byliśmy tak sobie bliscy, połączeni trwałymi więzami, i tkwiliśmy w pajęczynie, której wibracje w ciągu zaledwie sekundy przemierzały sześćset kilometrów dzielących Lyon od Brukseli, powinienem był natychmiast się dowiedzieć o jej odejściu ode mnie, we mnie, poprzez intuicję, telepatię, gorączkę! Zamiast tego wstałem przepełniony radosnym uniesieniem, spojrzałem na złocisty dzień, który obwieszczał swoje nadejście, i podziwiałem japońską wiśnię nabrzmiałą od tysiąca pieniących się kwiatów, gdy zadzwonił telefon…

Nie rozumiem: wydała ostatnie tchnienie, a ja nic nie zauważyłem.

Nic.

A zatem wszystko – naprawdę wszystko – się wali.

Mamo, zmarłaś dziś rano i po raz pierwszy robisz mi przykrość.

Od ciebie otrzymałem wyłącznie czułość, atencję, szacunek, entuzjazm. Od ciebie dostałem żądzę istnienia, pragnienie podziwiania, upojenie działaniem. Po tobie nie zachowuję żadnego złego wspomnienia, jedynie ciepło, światło, radość. Nie sposób się doszukać ani jednej chwili, w której przygasł twój uśmiech, zabrakło ci chęci słuchania albo coś przyćmiło twoją życzliwość. Nie potrafię sobie przypomnieć choćby sekundy, w której mnie zawiodłaś. Twoja miłość zawsze była tyleż hojna, co niezniszczalna.

Czyżby to wszystko zostało unicestwione? Czy śmierć, ta oszustka, zdołała podstępnie dopaść moją matkę, dawną mistrzynię sprintu, pierwszorzędną lekkoatletkę o krzepkim ciele, które oszczędził czas?

Mama nie żyje…

Kreślę te słowa, by przekonać samego siebie, że odnoszą się do rzeczywistości, bo od wielu godzin usiłuję przypisać swoje strapienie koszmarowi.

Ta kobieta nosiła mnie pod sercem, wydała na świat, pozwoliła mi dorosnąć, dojrzeć, uczyniła ze mnie człowieka szczęśliwego, a potem, gdy już się upewniła co do mojej samodzielności, towarzyszyła mi na odległość. Teraz jednak uświadamiam sobie, że w głębi tego domniemanego dorosłego przetrwał mały chłopiec, któremu się wydawało, iż jego matka jest tak piękna, uzdrawiająca, potężna, że zatriumfuje również nad kostuchą. „Moja matka? Moja matka pokona nawet śmierć!”

Ten mały chłopiec umarł dzisiaj.

Razem z nią.

*

Pewnego dnia takiego jak inne wszystko się zmienia.

Dowiadujemy się o czyjejś śmierci, o narodzinach, i odtąd nic już nie będzie takie samo.

*

Oto siedzę w pociągu, który wiezie mnie do Lyonu, gdzie czeka na mnie najbliższa rodzina.

Ordynarny dzwonek telefonu… Nigdy nie znosiłem tego urządzenia o przemysłowym, technologicznym obliczu, tego przeznaczenia zamkniętego w plastiku.

Wczorajszy ranek rozsiewał woń wiosny, żywą, ostrą, mocną, drżącą, zwiastując przebudzenie natury. Moje trzy psy zabawiały się sprzeczką w ogrodzie skąpanym w szafranowym słońcu, które ogrzewało anemiczny trawnik, ponaglając nieśmiały bez, zachęcając krzewy do wypuszczania pączków. Zapowiadał się jeden z tych dni, które podsycają chęć do życia i opuszczają nas wieczorem zmordowanych, odurzonych taką intensywnością doznań. Delektowałem się perspektywą pisania godzinami w tym świetle.

Wziąłem prysznic i w drodze do garderoby zauważyłem na telefonie kilka nieodebranych połączeń. Ponieważ utrzymuję oziębłe stosunki z tym burzycielem prywatności, zlekceważyłem go i ubierałem się ze spokojem. Na dźwięk otwieranej szuflady, tej, w której trzymam skarpetki, psy nadbiegły radośnie, żeby je złapać i zmusić mnie do uganiania się za nimi po schodach i korytarzach, tym weselsze, że skarpetki były zapowiedzią butów, a buty długiego ulubionego spaceru po lesie…

Między jedną a drugą gonitwą i kilkoma udawanymi utarczkami, rzucając ukradkowo okiem na ekran, zorientowałem się, że Florence dzwoniła do mnie cztery razy. Jako że moja siostra jest wyjątkowo oszczędna, jeśli chodzi o kontakty telefoniczne, natychmiast domyśliłem się najgorszego.

Wybrałem jej numer. Gdy odebrała, usłyszałem stłumiony oddech.

– Dzwoniłaś, Florence?

Płakała. Nalegałem, coraz bardziej zaniepokojony:

– Co jest?

– …

– Co się stało?

– Moja mamusia… – zdołała wyjąkać, szlochając.

Zrozumiałem. Pod moimi stopami otworzyła się zapadnia, strącając mnie do innego świata, świata zimnego, kanciastego, niewygodnego, wrogiego, w którym moja siostra i ja będziemy odtąd marnieli, uwięzieni na zawsze. Oto pojawiła się nagle wiadomość, której obawiałem się od pięćdziesięciu lat: Mama nie żyje. Tak. Właśnie teraz. Dzisiaj. To już koniec.

– Nie!

Wyjęczałem „Nie!”, żeby zaprzeczyć, „Nie!”, żeby chwycić Mamę, która zsuwała się w głąb otchłani, „Nie!”.

Gdy tak rozpaczałem, Daphné, moja młoda suczka, rzuciła się na mnie przerażona. Nie przestawałem szlochać, a ona zlizywała mi łzy. Skamlała, bezradna, dreptała w miejscu, zaczynała od nowa, przygniatała mnie łapami, wciskała mi nos w zagłębienie szyi, zmartwiona moim stanem, zdecydowana mnie pocieszyć, za wszelką cenę, pociągnięciami języka. Pozwalałem jej na to, zgnębiony, bo nie zamierzałem odrzucać tej odrobiny miłości, w sytuacji gdy moja matka, moje najważniejsze źródło miłości, opuściła mnie bez pożegnania.

„Nie!”

Wciąż „Nie!”.

Zawsze „Nie!”.

Daphné odprowadziła mnie do łóżka, do którego się powlokłem, i wbrew zakazowi ułożyła się w pościeli, zdecydowana mnie uzdrowić. Daphné, maleńka i wzruszająca. Daphné, śmieszna i wspaniała.

Godzinę później, gdy znów mogłem mówić, zadzwoniłem do bliskich, Bruna, Gisèle, Yanna, Mai. Wszyscy czym prędzej do mnie przyszli i zastąpili Daphné. Bez większego powodzenia…

Nie byłem sam, to prawda, ale odtąd miałem iść przez życie pozbawiony matki. Czy temu podołam?

„Następny postój: port lotniczy Roissy-Charles-de-Gaulle”.

Śpiewny kolejowy głos zapowiada najbliższe stacje. Szokuje mnie jego spokój. Co? Pociągi jeżdżą, pasażerowie podróżują, trawa rośnie, słońce świeci, Ziemia się obraca, życie płynie… Czyżby nie wiedzieli?

Sądziłem, że ból zabija. Tymczasem ciało nadal jest głupie, ograniczone, zawzięte, wyposażone w zbyt wiele sił – popędy, pragnienia, krzepiące moce – by miało nie kontynuować z uporem swych zadań, choćby umysł pragnął je powstrzymać. Jakżebym chciał zniknąć w tej samej chwili, w której usłyszałem tę wiadomość! Nie poddałbym się cierpieniu, bo już byłoby po mnie.

Może skonałbym, żeby tego uniknąć…

Tymczasem ciało, które nie zorientowało się w sytuacji, skazuje mnie na rozpacz. Mimo mojego smutku przejawiało wczoraj potrzebę jedzenia, spało tej nocy, a dzisiaj rano chce mu się pić… Wciąż jest bezwstydnie zdrowe, przyprawiając mój umysł o cierpienie, męczarnie, które bynajmniej nie słabną, a wręcz się nasilają.

Krótko mówiąc, z żalu się nie umiera.

Przynajmniej nie od razu.

A zatem powolutku, z wyczerpania?

Gdyby tylko…

„Następny postój: dworzec Chessy, Marne-la-Vallée”.

Siedzę skulony na fotelu, z dala od innych, z głową zwróconą w kierunku krajobrazów, które przemykają jak szalone, i nie potrafię powstrzymać bólu. Łzy napływają mi do oczu, czułe na najdrobniejszą z moich myśli, i ciekną za zaparowanymi okularami. Wycieram szkła w sweter o zwilgotniałych rękawach.

Podchodzi jakaś kobieta, śliczna elegancka brunetka w kwiecie wieku. Mierzy mnie wzrokiem, pochyla się.

– Bardzo lubię pańskie książki.

Czy widzi łzy, które ciekną mi po policzkach? Nie widzi ich? Uśmiecha się do mnie.

– Zależało mi, żeby to panu powiedzieć.

Urocza nieznajoma oddala się lekkim krokiem. Czy się domyśliła? Czegokolwiek? Wszystkiego? Wzrusza mnie jej delikatna życzliwość, w której dostrzegam kobiecą czułość przypominającą mi Mamę, i szepczę „dziękuję”, zbyt późno, ledwie słyszalnym głosem, gdy przeszła już przez drzwi wagonu.

Moje łkanie się nasila, więc próbuję je powstrzymać, wpatrując się w jakiś punkt na niebie, za szybą. Ów wyraz sympatii mnie poraził, jakby przeszył skórę kogoś poważnie poparzonego. Odkrywam nową rzeczywistość: trzeba będzie nauczyć się żyć bez Mamy; nauczyć się być cenionym, nie mogąc jej o tym opowiedzieć; nauczyć się dostawać prezenty i nie pędzić do niej, żeby się nimi pochwalić, z dumą, niczym niegdysiejszy smarkacz; nauczyć się nie przeżywać już swojej historii we dwoje.

Upadek…

Matka od zawsze wydłużała moje dni do rozmiarów poematu: żyłem po dwakroć, raz, żeby się tym cieszyć, i drugi, by jej o tym opowiadać. Porcja dla mnie, porcja dla niej. Cokolwiek mi się przytrafiało, było źródłem opowieści, którą przeznaczałem dla Mamy i którą usiłowałem objaśnić, ubarwić, uwydatnić, czyhając na jej zaciekawiony wzrok, wywołując u niej zdumienie, łącząc się z nią w szalonym śmiechu. Oczywiście nie opowiadałem jej wszystkiego – zachowywałem to i owo w tajemnicy, bo oboje byliśmy niezmiernie wstydliwi – ale wykorzystywałem ponownie znaczną część swoich spotkań, odczuć, irytacji, żalów i szyderstw w relacji, którą dla niej preparowałem. Przez ponad pięćdziesiąt lat korzystałem z dwóch egzystencji, rzeczywistej i opowiadanej.

Teraz mam już tylko jedno życie, swoje. Żegnaj, życie dla dwojga. Żegnaj, życie utkane ze słów.

Czy to dlatego od wczoraj ten dziennik nabiera takiego znaczenia? Czy zastępuje słowa, które kierowałem do niej?

„Następna stacja: dworzec Creusot TGV”.

Podnoszę głowę. Dość płaczu! Skąd się biorą te łzy? Jak mogę je powstrzymać?

Mama bardzo by się gniewała, gdyby zobaczyła, że jestem taki smutny, i nie tolerowałaby mazgajstwa. Gorzej, mój stan byłby dla niej zniewagą: obawiałaby się, że źle mnie wychowała.

Nie wolno sprawić jej zawodu.

„Następna stacja: dworzec Lyon Part-Dieu”.

Gdy wysiadam w Lyonie, rodzinnym mieście, zegarek przypomina mi dzisiejszą datę: 28 marca.

Tutaj, dokładnie pięćdziesiąt siedem lat temu, matka wydawała mnie na świat; w tę rocznicę wracam, żeby odprowadzić ją na miejsce wiecznego spoczynku.

Zaczynam swój pierwszy dzień sieroty.

Nie jestem już niczyim dzieckiem.

*

Pierwsza w nocy. Nie sposób zasnąć.

Przyjąłem propozycję Florence – by u niej przenocować – bo tak bardzo pragnę się znaleźć obok starszej siostry, którą nazywam czule „siostrzyczką”. Czy ona i Alain, jej mąż, zdołali zasnąć w sąsiednim pokoju? A Stéphane i Thibaut, moi siostrzeńcy, za przepierzeniem?

Lepiej pisać, żeby uniknąć turbulencji! Wyskakuję z łóżka, w którym miotałem się niczym pakunek na pokładzie statku podczas sztormu, siadam przy małym biurku i kontynuuję redagowanie tego dziennika.

Powrót do Lyonu mnie załamał. Lyon, w którym nie czekała na mnie Mama, nie był Lyonem. Przejeżdżając taksówką przez miasto, przemierzałem ulice, które do niej nie prowadziły, wspinałem się na wzgórze, na którym ona już nie mieszka, przyglądałem się fasadom, wzdłuż których już nie przejdzie, niebawem zadzwonię domofonem, z którego nie popłynie jej wesoły głos, wejdę do mieszkania, do którego nie otworzy mi drzwi, uspokojona, z nieco wilgotnymi oczami.

Bez niej miasto wydało mi się nagle puste, zniszczone, bezładne. Ucięto mu głowę.

Czując ból, który mnie zadręczał, zrozumiałem, że Mama już dawno podbiła Lyon, że w moich oczach uosabiała go znacznie bardziej niż Madonna wieńcząca bazylikę Fourvière. Ze swojego majestatycznego punktu obserwacyjnego, w Sainte-Foy-lès-Lyon, Mama panowała nad rozmaitymi dzielnicami, łososiowymi dachami, szpiczastymi dzwonnicami, akademickimi kopułami, wijącymi się strumykami, powolnymi barkami, serpentynowymi dymami, posępnymi zakładami przemysłowymi. Narzucała miastu własną harmonię: dopływ, który obejmuje rzekę ramionami, dwa wzgórza, które uśmiechają się do siebie, chroniąc serce aglomeracji. Co więcej, pomalowała miasto swoimi ulubionymi barwami, kolorami ubrań, które nosiła: blady róż dachówek, ochra fasad, perłowa szarość kamieni, metaliczny połysk wody, błękit nieba. Zależało jej – a miała żyłkę podróżnika, archeologa, historyka, i zabrała mnie do Grecji, do Włoch, gdzie okazywała się niestrudzona, gdy chodziło o przekraczanie czasu oraz przestrzeni – by miasto nieustannie ukazywało różne epoki, jedne obok drugich, ujawniając kolejne stulecia, od gmachu do gmachu, Galię, średniowiecze, renesans, klasycyzm, burżuazyjny wiek XIX, nowoczesność ze szkła i betonu. Wreszcie tchnęła w starożytną stolicę Galów swoją mądrość, polegającą na umiarze i skromności, oraz, a jakże, rezygnację starej kobiety, która pogodziła się z odejściem na emeryturę i minimalizowała tragizm schyłku życia, oddając się przyjemnościom tego, co tu i teraz. Przejeżdżając tymi ulicami i bulwarami przemierzanymi tysiące razy, doznałem olśnienia: moja matka nie jest z Lyonu, to Lyon jest z mojej matki.

Lyon, moje miasto rodzinne? Lyon, moje miasto matczyne…

*

Jasnożółte mocne słońce przytłoczyło tę środę. Wspaniała pogoda upiększała okropny dzień.

W filmach i powieściach empatyczna przyroda rezonuje unisono z ludźmi: w kinie francuskim nie ma zerwania bez deszczu; w książkach nie zdarza się agonia, której nie towarzyszy burza. Tymczasem ja zaznałem w przeszłości rozstań pod gorącym niebem, a dzisiaj ta promienna wiosna nie pasuje do odejścia Mamy. Obojętność kosmosu na moje przygnębienie bynajmniej mnie nie dręczy, lecz uspokaja, pozbawia znaczenia, dowodząc mi – jeśli to w ogóle potrzebne – że mój nastrój to w bezmiarze wszechświata mniej niż najmniejsza kropelka.

Towarzystwo Florence, mojej siostry, przyniosło mi ukojenie. Nie ma mowy, żebyśmy chlipali w swojej obecności: Mama, jakby stała między nami, zabraniała nam tego, zmuszała nas do powściągliwości. Sądzę, że każde z nas kilkakrotnie szukało odosobnienia w którymś pokoju czy na balkonie, by potajemnie ronić łzy…

Rytuały mają pewną dobrą stronę, także rytuały urzędowe. Szukanie dokumentów, wypełnianie formularzy, zamawianie mszy, organizowanie ceremonii pogrzebowej, wysyłanie klepsydr do prasy, redagowanie zawiadomień, gromadzenie adresów, oto co pochłaniało naszą energię, którą roztrwonilibyśmy na jałowy żal.

Przezorna Mama ułatwiła nam zadanie: zawarła umowę na organizację pogrzebu z pewną instytucją.

Przyszliśmy do zakładu pogrzebowego, który wybrała. Budynek, wąski pawilon w głębi parkingu zbudowany ze sklejki i szkła, przypominał urząd pocztowy albo filię banku. Był schludny, nowy, czysty, prosty i epatował wesołymi barwami, pastelowymi na ścianach, zielonym jabłuszkiem, jeśli chodzi o fotele – tego rodzaju uroczej gry kolorów można by się spodziewać po żłobku lub przedszkolu – co wydało mi się tyleż pokrzepiające, co przesadne.

Przyjęła nas młoda pracownica, wymalowana, wymanikiurowana, wytapirowana. Zanim przeszliśmy do jej gabinetu, wskazała dwudziestoletniego tyczkowatego chłopaka o bujnej fryzurze, który przyglądał się nam nieśmiało, pochylając kark w naszą stronę, bo tak nad nami górował.

– Czy pozwolą państwo, żeby mój stażysta był obecny przy naszej rozmowie?

Usłyszałem, jak odpowiadam stanowczym głosem:

– Raczej nie.

Florence spojrzała na mnie zaskoczona, że nie zapytałem ją o zdanie. Gestem przypomniałem jej, że my nie odbywamy stażu w związku z pochówkiem naszej matki, bo ten jest prawdziwy i jedyny.

Pracownica przystała na to usłużnie, więc zamknęliśmy się z nią w gabinecie. Przyglądałem się wystawionym dokoła na regałach wzorom zawiadomień o zgonie, które sprawiały mi przykrość, bo do autentycznego żalu dorzucały sztuczne formułki, niezdarne albo napuszone. Po chwili wzruszyłem ramionami, wściekły na siebie: uporczywe upodobanie do zdań i słów nie zwróci mi matki.

Kilka lat wcześniej Mama wypełniła kwestionariusz precyzujący jej życzenia odnośnie do pogrzebu, lecz pewne przeoczenie zbiło z tropu młodą kobietę, która przeglądała umowę:

– Och, w swojej karcie państwa matka zapomniała o usługach tanatokosmetologa.

– Słucham?

– Nie odhaczyła punktu dotyczącego przygotowania jej ciała, makijażu, żeby można ją było wystawić przed złożeniem do trumny. Wydawała się bardzo szykowną damą, dlatego mnie to dziwi. Oczywiście dorzucam opłatę za kosmetykę?

Przełknąłem ślinę. Siostra, na znak empatii, dała mi do zrozumienia, że mogę się wypowiedzieć w imieniu nas obojga.

– O niczym nie zapomniała, proszę pani. Nie znosiła tego zwyczaju. A jeśli była „szykowna”, była również feministką i nie życzyła sobie, żeby ją „wystawiano”.

Zakłopotana pracownica odchrząknęła i wymamrotała:

– No więc?

– No więc nie wystawimy jej ciała.

– Przecież chcieliby państwo…

– Nie.

– Może jej bracia czy siostry…

– Nie wbrew jej woli. Nasza matka, wychodząc, zawsze sama decydowała o swoim wyglądzie. Pozwólmy, żeby decydowała o nim również, odchodząc.

Zawładnęły mną wspomnienia: złość Mamy, ilekroć pokazywano jej czyjeś zwłoki; jej zgroza wobec tej tradycji; wręcz oburzenie na widok ciała ukochanego męża, wściekłość, która skłoniła ją do strofowania nas, mojej siostry i mnie: „Co tak sterczycie? Nie widzicie, że Taty już tu nie ma? Że już odszedł? Tu nie ma nikogo, nikogo!”.

Pracownica zastosowała się do naszych życzeń, a potem poprosiła, żebyśmy wybrali trumnę. W pierwszej

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: