Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna od marzeń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Dziewczyna od marzeń - ebook

On co noc śni o ogniu…

Ona pomoże mu panować nad snami.

Lecz czy to ochroni ich przed przeszłością?

Jack Lancaster, profesor kryminologii i konsultant FBI, rozwiązuje sprawy nierozwiązanych zbrodni. Zwłaszcza podpaleń. Jako dziecko sam ocalał z pożaru, w którym zginęła jego matka. Ale tym razem nie ujął mordercy…

Zdumiewająca umiejętność wnikania w umysł zbrodniarza przysporzyła mu sławy, ale i skomplikowała życie osobiste. Śledztwa pozostawiają w jego umyśle ślad, dręczą go makabryczne sny.

Jack szuka pomocy u Winter Meadows, pięknej i tajemniczej instruktorki medytacji, która potrafi czytać marzenia senne.

Nagle pojawia się realne niebezpieczeństwo. Powraca ten, kogo Jack szuka od lat...

„Krentz nigdy nie rozczarowuje i teraz też trafia w dziesiątkę mroczną tajemnicą, gorącą akcją i płonącą namiętnością”. „Kirkus Reviews”

Jayne Ann Krentz to jedna z ulubionych autorek. Jej bestsellery wydano w 35 milionach egzemplarzy. Są tłumaczone na 33 języki. Wszystkie jej książki są na szczycie list „New York Timesa”. Jayne Ann Krentz tworzy emocjonujące, zmysłowe powieści obyczajowe i wypełnia je napięciem godnym thrillera psychologicznego.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-8077-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Piętnaście lat wcześniej…

Miała czternaście lat i znów spała w nowym łóżku. Mały domek przy Marigold Lane z ulicy sprawiał wrażenie przytulnego i gościnnego – atrakcyjna okładka, jak mawiają agenci nieruchomości – ale ona zdecydowała, że nie zostanie tu długo.

Co kilka tygodni, gdy już ją męczyło życie na ulicy, meldowała się w systemie opieki zastępczej i zostawała tyle, by wystarczało to na wzięcie kilku gorących kąpieli i zaliczenie nowych tenisówek, pary dżinsów czy nowego plecaka. Dość wcześnie wykoncypowała, że plecak na ulicy to podstawa przetrwania. Ten, który jej się trafił w zeszłym miesiącu, miał dużą dziurę – dzieło ćpuna z nożem, który próbował go ukraść. Ćpun nie był już problemem, ale okaleczony plecak należało wymienić.

Rzadko zostawała w domu zastępczym dłużej niż kilka dni. Wcześniej czy później coś się zaczynało walić. Tym razem problemem był mąż. Na imię miał Tyler. Ona nazywała go Tyler Zboczeniec.

Widziała, jak na nią patrzył, gdy się dwa dni temu pojawiła, z rozdartym plecakiem, z całym swoim ziemskim dobytkiem w środku: garstką ciuchów, szczotką do włosów i do zębów, wymiętolonymi egzemplarzami _Kubusia Puchatka_ i _Chatki Puchatka_.

Początkowo nie przejmowała się; było jedynie kłopotliwie. Wiedziała, że poradzi sobie z Tylerem Zboczeńcem, choć oznaczało to, że nie wolno jej spać w nocy. Zboczeńcy jak Tyler mają wiele wspólnego z karaluchami – wyłażą z dziur po zmroku.

Sytuacja jednak mocno się skomplikowała tego popołudnia, kiedy pracownik opieki pojawił się na progu z kolejnym dzieciakiem. Dziewczynką, Alice. Miała ze sobą tylko małą walizkę na kółkach. Jedenastolatka, osierocona po tym, jak prywatny samolot jej ojca rozbił się podczas startu. Matka Alice była pasażerką. Zginęli oboje – ojciec i matka. Alice była wtedy w szkole.

Otępiała i w szoku, prawie nic nie mówiła poza tym jak się nazywa i że przyjadą po nią jej ciotki.

Później, kiedy zostały z Winter same w sypialni, powtarzała to na okrągło.

– Mama i tata mówili, że jeśli coś im się kiedykolwiek stanie, mam zadzwonić do ciotek. One przyjadą i mnie zabiorą.

Podczas krótkich pobytów w różnych domach zastępczych w przeciągu minionego roku Winter nieraz słyszała podobne stwierdzenia. Przeważnie owe opowiastki okazywały się dobrodusznymi kłamstewkami rodziców chcących uspokoić dzieci zapewnieniami, że ktoś bliski z rodziny zawsze przy nich będzie; że nie zostaną same na świecie. Że są bezpieczne, bo mają rodzinę.

Ale po kilku miesiącach styczności z systemem Winter znała prawdę. Nie było żadnych ciotek, a nawet jeśli istniały, nie pojawią się magicznie ratować Alice. Jasne, gdzieś pewnie byli jacyś dalecy krewni, ale ci na tysiące różnych sposobów będą tłumaczyli, dlaczego nie mogą zabrać dzieciaka. _„_Jesteśmy za starzy. Ledwie znaliśmy tę stronę rodziny. Nasz styl życia uniemożliwia nam wzięcie dziecka. Dużo podróżujemy. Nie stać nas. Mamy dzieci, którym się to nie spodoba. To dziecko ma poważne problemy emocjonalne, nie potrafilibyśmy…”

Winter siedziała na skraju górnego łóżka i machała spuszczonymi nogami. Nowy plecak leżał na pościeli obok niej. Była w dżinsach i bluzie; zawsze spała w ubraniu, w którym chodziła za dnia. To ułatwiało ucieczkę.

W jednej ręce trzymała cienką latarkę. W drugiej ściskała swojego _Kubusia Puchatka._ Wcześniej czytała trochę Alice. Alice twierdziła, że jest za duża na _Kubusia Puchatka_, ale łagodne historyjki uspokoiły ją. W końcu, zmęczona, zasnęła.

Kilka godzin temu nową mamę zastępczą wezwano do zajęcia się kryzysem dotyczącym jednego z jej własnych starzejących się rodziców. Tyler Zboczeniec siedział teraz w pokoju frontowym, pił i oglądał telewizję.

Winter w ramach ostrożności zadbała o zamknięcie drzwi sypialni, ale wiedziała, że to nic nie da. Zboczek miał klucze.

Pół godziny później usłyszała, że porusza się klamka. Kiedy Tyler Zboczeniec odkrył, że drzwi są zamknięte, odszedł. Przez chwilę miała nadzieję, że nie wróci. Ale oczywiście wrócił.

Usłyszała klucz w zamku. Drzwi się otworzyły. Zboczek stał na tle światła w korytarzu, łysiejący, brzuchaty mężczyzna w podkoszulce i spodniach.

Nie widział jej, siedzącej w mroku na górnym łóżku. Wszedł do pokoju, kierując się do dolnej pryczy.

Wyciągnął rękę i zaczął ściągać kołdrę ze szczupłego skulonego ciała Alice.

– Niech pan stąd idzie, panie Tyler – powiedziała Winter. Włączyła latarkę i poruszając nią, zaczęła świecić po pokoju, tworząc ze światła zawiłe wzory. – Nie powinien pan tu wchodzić. Nie chce pan tu być.

Mówiła spokojnie; łagodnie, ale stanowczo.

Zaskoczony, Tyler instynktownie odwrócił wzrok od wąskiej strużki światła.

– Co, do cholery? – Zaraz potem złagodził ton, przechodząc do pijackiego zawodzenia. – Co się dzieje, kochanie? Wiem, że trudno się przyzwyczaić do nowego domu i nowej rodziny. Ale jesteś teraz w dobrym domu. Nie ma się czego bać. Zaopiekuję się tobą i Alice.

– Niech pan wyjdzie, panie Tyler – powtórzyła Winter. Nadal poruszała latarką, teraz szybciej.

Światło rozproszyło Tylera. Popatrzył na nie; odwrócił wzrok, potem znowu popatrzył.

– Zabiorę biedną Alice do swojej sypialni – oznajmił. – Boi się być sama.

– Alice nie jest sama – przypomniała Winter. – Ja tu z nią jestem. Niech pan wyjdzie. Nie chce pan być w tym pokoju. Kiedy pan tu wchodzi, ma pan kłopot z oddychaniem. Nie może pan złapać oddechu. Serce wali panu szybciej i szybciej. Zaczyna pan myśleć, że może ma zawał.

Tyler nie odpowiedział. Był sparaliżowany poruszającym się światłem. Zaczął rzęzić.

– Kiedy powiem „Kubuś Puchatek”, uświadomi pan sobie, że w ogóle nie może oddychać, kiedy jest w tym pokoju – powiedziała Winter. – Wyjdzie pan. To jedyny sposób na pozbycie się tego straszliwego bólu w piersiach. Jeśli zostanie pan tu, będzie pan miał atak serca. Rozumie pan?

– Tak. – Głos Tylera był teraz głosem człowieka w transie, pozbawionym ekspresji.

Charczenie i rzężenie zrobiły się głośniejsze.

– Kubuś Puchatek – powiedziała Winter tonem łagodnego rozkazu.

Tyler wyszedł z transu, z trudem łapiąc powietrze.

– Nie mogę oddychać – powiedział, jego głos był ochrypły od paniki. Odwrócił się i wyszedł chwiejnie na korytarz. – Moje serce. Nie mogę oddychać.

Chwiejąc się na nogach, odszedł korytarzem w stronę kuchni. Winter zeskoczyła na podłogę.

– Winter? – szepnęła Alice z mroków dolnego łóżka.

– Wszystko jest okej – uspokoiła Winter. – Ale musisz wstać i się ubrać. Bo zaraz wychodzimy.

Z kuchni dobiegł głośny łoskot. Po nim nastąpiła nienaturalna cisza.

– Co się stało? – spytała Alice.

– Zostań tu – nakazała Winter. – Pójdę sprawdzić.

Podeszła do drzwi. Z latarką w ręce szła ostrożnie korytarzem. Alice zeszła z łóżka, ale nie czekała w sypialni. Poszła za Winter.

Tyler leżał rozciągnięty na posadzce w kuchni. Nie ruszał się. Jego telefon leżał blisko jego ręki. Przez Winter przelała się fala paniki. Zastanawiała się, czy nie zabiła zboka.

Alice weszła do kuchni, stanęła przy niej, wzięła ją za rękę i mocno się do niej przytuliła. Popatrzyła na nieruchome ciało Tylera.

– Nie żyje? – spytała.

– Nie wiem – odpowiedziała Winter. – Sprawdzę.

Puściła rękę Alice, podeszła do Tylera. Stojąc krok od niego, zastanawiała się, co powinna zrobić. Na filmach ludzie szukają na szyi nieprzytomnej osoby pulsu.

Nachyliła się ostrożnie i przytknęła dwa palce do gardła Tylera. Wydało jej się, że wyczuwa słabe bicie, ale nie była pewna. Tyler mógł jeszcze nie być martwy, ale było możliwe, że umierał. Było też możliwe, że tylko stracił przytomność i że w każdej chwili może się ocknąć. Winter wiedziała, że żadna z tych rzeczy nie będzie dobra dla Alice ani dla niej samej.

– Ubierz się – poleciła. – Spakuj z powrotem wszystko, co ze sobą przyniosłaś do walizki. Nie wiem, ile mamy czasu.

Alice patrzyła na nią dużymi przestraszonymi oczami.

– Okej.

Odwróciła się i pobiegła korytarzem. Winter poszła za nią. Zebranie niewielkiego dobytku Alice nie zajęło długo. Mała walizka nie była rozpakowana w całości.

W drodze do wyjścia Winter zatrzymała się przy drzwiach kuchni. Tyler Zboczeniec nadal leżał na podłodze; nadal był nieruchomy.

– Zaczekaj chwilę – rzuciła Winter. – Zadzwonię po taksówkę.

Skorzystała z telefonu stojącego w kuchni. Tyler poruszył się akurat, gdy skończyła. Otworzył oczy i popatrzył na nią, najpierw z niedowierzaniem, potem z narastającą wściekłością i paniką.

– Ty mi to zrobiłaś – wyrzęził. – Zabijasz mnie.

– Kubuś Puchatek – powiedziała Winter.

Tyler sapnął, złapał się za pierś i znów, nieprzytomny, padł.

Winter nachyliła się, z kieszeni leżącego wyjęła portfel, a z niego siedemdziesiąt pięć dolarów. Przez chwilę rozważała zabranie również kart kredytowych, ale ostatecznie zrezygnowała z pomysłu. Karty kredytowe zostawiają za sobą ślad.

Rzuciła portfel na podłogę przy telefonie i spojrzała na Alice.

– Chodźmy – powiedziała.

Alice szybko kiwnęła głową.

Kilka minut później wsiadły na tylne siedzenie taksówki. Kierowca był wyraźnie zaniepokojony, że w środku nocy zabiera dwójkę dzieci, ale o nic nie pytał oprócz tego, dokąd chcą jechać.

– Na dworzec autobusowy?

– Tak, proszę pana – potwierdziła Winter.

Próbowała wymyślić jakiś plan. Była przyzwyczajona do uciekania, ale w przeszłości, kiedy późną nocą z plecakiem na plecach wymykała się w ciemność, zawsze była sama. Dziś była z nią Alice.

Zaczęła układać w głowie listę potrzebnych rzeczy. Nawet kupując bilet za gotówkę i tak pewnie będzie musiała okazać jakiś dokument tożsamości. Będzie trudno znaleźć bezdomnego, któremu zapłaci się za kupienie dwóch biletów do Los Angeles.

Te siedemdziesiąt pięć dolców nie starczy na długo. Trochę z tego będą musiały poświęcić na kupienie dla Alice plecaka. Walizka, nawet taka na kółkach, to kłopot na ulicy, w środowisku, gdzie musisz mieć wolne obie ręce.

Kiedy kasa się skończy, zawsze może dorobić czytaniem snów. To zadziwiające, ilu ludzi jest skłonnych zapłacić dwadzieścia, trzydzieści dolców za to, że ktoś im wyjaśni znaczenie ich snów.

Usiadła wygodniej na siedzeniu, w jej głowie buzowały plany. Alice siedziała obok, wtulona w nią. Cichutkim głosem, prawie szeptem, powiedziała:

– Nie martw się. Moje ciotki nas znajdą. One się nami zaopiekują.

– Jasne – mruknęła Winter.

Nie ma co mówić dziś dzieciakowi prawdy. Alice szybko się przekona, że nikt się nie pojawi, żeby je ratować. Były zdane tylko na siebie.

– Gdyby ktoś pytał, jesteśmy siostrami – powiedziała. – Łapiesz?

– Okej – znów powtórzyła Alice. Chwyciła Winter za rękę. – Jesteś czarownicą?

Winter patrzyła, jak światła domu przy Marigold Lane znikają w mroku i zastanawiała się, czy Tyler Zboczeniec umarł.

– Nie wiem – odpowiedziała.2

Cztery miesiące temu…

_Śniący szedł za płonącymi śladami niekończącymi się korytarzami ognia. Wiedział, że jego ofiara tam jest, ukrywa się w cieniach za płomieniami. Od czasu do czasu natykał się na widmowe ślady Quintona Zane’a, mgliste wskazówki, upewniające go, że to nie halucynacje._

_Śniący był zawsze czujny. Podążał za każdym skwierczącym odciskiem, każdym śladem Zane’a, nawet tym najmniej wyraźnym._

_Dzisiejsza wyprawa do labiryntu nie była jego pierwszą. Pokonywał tę trasę często i nie zawsze w poszukiwaniu Zane’a. W tym samym labiryncie zdarzało mu się śledzić również innych zabójców. W takich przypadkach prawie zawsze odnosił sukces. Był w końcu bardzo dobry w tym, co robił. Ale spokój, jakiego doświadczał po pomyślnie zakończonym poszukiwaniu mordercy innego niż Zane nigdy nie utrzymywał się długo._

_Nie zazna spokoju, dopóki nie znajdzie Quintona Zane’a._

_Śniący nie był nieświadomy ryzyka, na jakie się wystawia, zapuszczając się w labirynt ognia. Doskonale wiedział, że płaci dużą cenę za odmowę zrezygnowania z poszukiwań. Ale nie mógł ich zaniechać, pomimo strachu, że wraz z każdym zapuszczeniem się w koszmar senny prawdopodobieństwo zagubienia się w płonących korytarzach wzrastało._

_Popędzało go poczucie uciekającego czasu. Nie mógł się zatrzymać, chociaż miał ponurą świadomość, że pewnej nocy zajdzie za daleko…_

Sen urwał się, gdy usłyszał krzyk.

Tak mniej więcej wygląda historia całego mojego życia, przynajmniej jeśli chodzi o relacje z kobietami, pomyślał Jack. Tylko że tym razem zakończenie miało być inne. Z drugiej strony ostatnim razem też liczył na inne. A przecież mówią, że definicja szaleństwa to robić ciągle to samo i oczekiwać innych rezultatów.

– Doktorze Lancaster. Jack, obudź się. Obudź się. Będę musiała wezwać ochronę, jeśli się zaraz nie obudzisz. Proszę, musisz się obudzić.

Jack monumentalnym wysiłkiem woli wyciągnął się ze snu. W ostatnich miesiącach pragnienie powrotu do płonącego labiryntu znacząco się nasiliło. Wybudzanie się przychodziło mu coraz trudniej.

Ale doktor Margaret Burke wpatrywała się w niego z tym samym wyrazem zaszokowania i słabo ukrywanego lęku, które widywał już wcześniej na twarzach innych kobiet. Tym razem różnica była taka, że Margaret nie była jego kochanką, tylko dyrektorką kliniki snu.

Jęknął, kiedy się zorientował, że nie leży już w łóżku, nie jest podłączony do pikających, szumiących monitorów, tylko stoi po drugiej, odległej stronie małego pokoju.

Żeby kupić sobie trochę czasu, podszedł do stołu i sięgnął po futerał od okularów. Otworzył go z wielką precyzją, wyjął okulary i założył, używając do tego obydwu dłoni.

Kiedy był gotowy, wziął głęboki, uspokajający oddech i zaryzykował szybkie zerknięcie w lustro na ścianie.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by mógł potwierdzić to, co podejrzewał. Wyglądał przerażająco.

Włosy sterczały dziko na wszystkie strony. Bezkształtna szpitalna koszula, którą włożył do łóżka, rozpięła się, odsłaniając zbyt wiele golizny. Przewody elektryczne, wcześniej łączące go z szeregiem instrumentów i monitorów, teraz dyndały luźno, zwisając z różnych części jego ciała.

Nawet gdyby zignorował oczy, musiał przyznać, że wyglądał jak współczesna wersja potwora Frankensteina. Albo jak Jack z _Żywych Trupów_.

Nigdy nie umiał powiedzieć, co innych przerażało najbardziej – to, że chodził we śnie czy jego dziwne oczy, kiedy się budził. Jedna z partnerek, kiedy ocknął się ze snu w labiryncie ognia, powiedziała mu, że wygląda jak istny szaleniec. Najwyraźniej po przebudzeniu wciąż nadal emanował energią wizji.

Współczesny świat nie pozostawia wiele miejsca dla ludzi miewających halucynacje, cóż dopiero dla takich, którzy potrafią je mieć na zawołanie.

Zajęło mu minutę, zanim udało mu się przybrać taki wyraz twarzy, który Margaret uznawała za normalny. Trochę pomagały w tym okulary, przygaszające efekt. Dlatego założył je w pierwszej kolejności, nawet jeszcze zanim zapiął kitel.

Margaret stała przy drzwiach i z ręką na klamce, gotowa była uciec gdzieś, gdzie będzie bezpieczniej. Do piersi przyciskała mały komputer, osłaniając się nim, zupełnie jakby to była kamizelka kuloodporna.

Jej klinikę Jack wybrał po dogłębnym rozeznaniu głównie z tego powodu, że Burke zaimponowała mu swoimi publikacjami na temat zaburzeń snu oraz deklaracjami o zainteresowaniu badaniami fenomenu śnienia na jawie.

– Przepraszam – rzucił. Podniósł rękę do czoła, żeby wytrzeć z niego pot. Kiedy zabrał dłoń, przekonał się, że zostały mu na niej dwa przewody. Zły na siebie za tę całą cholerną sytuację, odrzucił przewody i spojrzał na Margaret. – Mówiłem pani, że jeśli przyśni mi się labirynt ognia, mogę nie być w stanie kontrolować snu lub mogę zacząć lunatykować. Powiedziała pani, że mi wtedy pomoże.

Margaret podjęła bohatersko wysiłek i zawalczyła o odzyskanie profesjonalnego opanowania, ale klamki z pobielałej dłoni nie wypuściła.

– Bo myślałam, że potrafię poradzić sobie z pańskim niezwykłym problemem – odparła.

– Chyba raczej myślała pani, że byłoby ciekawie przeprowadzić na mnie kilka eksperymentów. O to tu przecież chodzi, czyż nie? – Powiódł ręką wokół na znak, że ma na myśli klinikę. – Dla pani byłem jedynie szczurem laboratoryjnym. Pewnie miała pani zamiar opisać mój przypadek w którymś z tych waszych pism branżowych.

– To nieprawda. Pańskie sny są unikalne, doktorze Lancaster. Nie spotkałam dotąd nikogo, kto doświadczałby śnienia na jawie w taki sposób jak pan. Ale ten koszmar, który pan właśnie miał…

– Mówiłem przecież, że to nie jest zwykły koszmar – zakładając, że coś takiego w ogóle istnieje. To sen na jawie, który sam od podstaw skonstruowałem. Wykorzystuję go w swojej pracy. Ale labirynt się powiększa. Jest coraz bardziej zawiły, więc tracę nad nim kontrolę. Muszę dotrzeć do jego serca.

– Czy pan ma pojęcie, jak to brzmi? To jakieś szaleństwo. – Głos Margaret podniósł się. – Jest pan naukowcem, Jack. Wykładowcą akademickim. Prowadził pan zajęcia z kryminalistyki i psychiki przestępców. Napisał pan kilka książek. Chyba rozumie pan, że to, co pan opisuje, to jakiegoś rodzaju dziwaczna obsesja. I to na punkcie ognia ni mniej, ni więcej. Obawiam się, że będzie tylko gorzej, a jeśli tak, to może pan stać się…

Przerwała nagle.

– Stać się jaki? – spytał cicho. – Niebezpieczny? Paranoidalny? Niezrównoważony psychicznie? To zamierzała pani powiedzieć?

– Proszę posłuchać, naprawdę chciałabym panu pomóc, ale tu potrzebny jest innego rodzaju lekarz. Mnie brakuje kompetencji. Prawda wygląda tak, że naukowe badania snów nie są zbytnio zaawansowane. Wciąż tak wiele nie wiemy. Zdecydowanie sugerowałabym konsultację z psychiatrą, kimś, kto będzie miał lepsze rozeznanie co do tego, jakiego rodzaju leczenia pan potrzebuje.

– Byłem już u psychiatry.

Zaryzykował kolejne zerknięcie w lustro i uznał, że jego oczy wyglądają już normalniej. Miał nadzieję, że tak wyglądają. Ale to moje oczy, upomniał się w duchu, mnie zawsze wydają się okej. Pytanie, co widzi Burke?

Margaret zmarszczyła czoło.

– Przyjmował pan leki? Nie wspomniał pan o tym, kiedy się pan ze mną konsultował.

– Bo to nie podziałało. – Zerwał resztę przewodów i podszedł do niedużej szafy, w której wisiały jego ubrania. – Wygląda na to, że oboje tylko straciliśmy czas. Wyniosę się z pani laboratorium.

– Doktorze Lancaster. Jack. Przykro mi. Naprawdę miałam nadzieję, że uda mi się zdiagnozować pańskie zaburzenie snu i pomóc w jego leczeniu.

Otworzył szafę i wyjął z niej swoją białą koszulę. Była jedną z dwunastu białych zapinanych koszul, jakie posiadał. Kupował tylko białe. W ten sposób nie marnował czasu na zastanawianie się, którą ma włożyć. Białe pasowały do jego obu ciemnoniebieskich garniturów i do sześciu par spodni khaki, co praktycznie stanowiło całą resztę jego garderoby. Był też posiadaczem czterech krawatów.

Uważał, że życie i tak jest już wystarczająco skomplikowane, starał się więc uprościć wszystko, co tylko się da.

– Mówiłem przecież, że nie chodzi mi o diagnozę – przypomniał. – Szukam sposobu na polepszenie kontroli nad tym przeklętym snem. Bo nie działa już tak, jak chciałbym, żeby działał.

– Rozumiem, że kiedy wprowadza się pan w stan śnienia na jawie, ma pan świadomość, że pan śpi – zaczęła Margaret. – Rozumiem też, że wydaje się panu, że manipuluje niektórymi aspektami snu.

– Nie wydaje mi się, że manipuluję, tylko nimi manipuluję.

– Wiele osób od czasu do czasu doświadcza takiego uczucia – oznajmiła Margaret. – To definicja śnienia na jawie. To doznanie pojawia się zwykle w czasie, gdy człowiek zaczyna się budzić. Wtedy przez krótką chwilę ma świadomość, że śni. Ale to, co pan opisuje – ten labirynt ognia – to coś bardziej jak… uff…

Przerwała i zaczerwieniła się.

– Bardziej jak halucynacje? – dokończył Jack. – Wizje? Zdaję sobie z tego sprawę, doktor Burke. A teraz ubiorę się. Jeśli chce pani stać i patrzeć, to proszę bardzo, nie mam nic przeciwko.

Margaret otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że lepiej nie mówić tego, co zamierzała powiedzieć. Bez słowa więcej otworzyła drzwi i szybko wyszła na korytarz.

Jack zaczekał, aż drzwi się za nią zamkną.

– A niech to szlag – warknął.

Zerwał z piersi ostatni przewód i zdjął szpitalną koszulę.

Margaret Burke nie była pierwszą kobietą, która zwiała mu z sypialni. Teraz znów powróci do swojej stałej strategii: śpij zawsze sam.

Sięgnął do szafy po złożony starannie biały podkoszulek, rozłożył go i wciągnął przez głowę. Jego wszystkie podkoszulki też były białe. Pasowały do dwunastu białych koszul.3

Kilka tygodni temu…

Mężczyzna, który kiedyś był Quintonem Zanem przyglądał się ogniowi z bezpiecznej odległości. Samochód palił się już teraz cały – płonąca pochodnia rozświetlająca pustynną noc. Ogień go fascynował. Wypełnił cały świat, wymazując widok migoczących w oddali świateł Las Vegas.

Był sam. O tej godzinie na tym odcinku drogi nic nie przejeżdżało. Nie musiał tłumić czy ukrywać rozpierającej go elektryzującej ekscytacji. Nie musiał udawać, że jest zbulwersowany. Tego spektaklu nie oglądał nikt inny poza nim. Mógł swobodnie rozkoszować się tym wspaniałym dziełem zniszczenia.

Ogień pobudzał wszystkie jego zmysły. Ogień wywoływał obezwładniającą euforię i fale potężnych dreszczy. Ogień to najsilniejszy narkotyk, jaki znał; nieskończenie bardziej satysfakcjonujący niż seks czy kokaina.

Pomyślnie przeprowadzony przekręt to jedyna rzecz, która się do tego zbliżała. Prawda, dreszcze przechodziły go też w momencie tryumfu, kiedy domykał jakiś projekt i odchodził z pieniędzmi. Czuł satysfakcję na widok zaskoczenia na twarzach tych, którzy zostawali z zadaniem poradzenia sobie z finansową ruiną i zniszczonym życiem. Ale nawet oszustwo warte miliony nie mogło choćby w przybliżeniu dać mu takiego kopa, jaki dawał ogień.

Gdyby był normalny – jeden ze słabych członków stada – prawdopodobnie martwiłoby go to zboczenie. Ale on nie był normalny. Nie był słaby. Nie był częścią stada. Był drapieżcą, którego słabi się bali i zawsze rozpoznawali, dopiero gdy było za późno.

Płomienie zaczynały słabnąć. Powinien odjechać. Choć to mało prawdopodobne, to jednak możliwe, że ktoś zauważy pożar i postanowi sprawdzić, co się dzieje. Nie chciał, żeby ktoś zobaczył, jak odjeżdża stąd swoim wypożyczonym autem.

Mimo to zwlekał. Mógłby stać na tym poboczu i patrzeć, aż nie zostałoby nic, tylko poczerniały metal i ciało spalone na popiół. Z ogniem jest tak, że ma cudownie oczyszczający efekt. Wymazuje wszystko, łącznie z przeszłością.

Ale nie dotarł aż tak daleko tylko po to, by zacząć popełniać błędy. Zmusił się do odwrócenia się i wrócił do samochodu. W myślach robił przegląd szczegółów swojego wielkiego projektu, chciał mieć pewność, że niczego nie przeoczył. Policji zidentyfikowanie zwłok pewnie trochę zajmie, niemniej wcześniej czy później dojdą, że szczątki znalezione za kierownicą spalonego mercedesa należały do jego zarejestrowanej właścicielki, Jessiki Pitt. I będą mieli rację.

Jessica była oszałamiająco piękna, sprytna i ambitna. Po każdym z trzech rozwodów była też bogatsza niż po poprzednim. Ale jak wszyscy inni Jessica pożądała czegoś aż tak rozpaczliwie, że uwierzyła mu, kiedy obiecał, że jej to zapewni. Ona w zamian dała mu dokładnie to, czego potrzebował, by wykonać pierwsze ważne kroki w nowym projekcie.

Jessica miała spory talent – nie tylko w sprawach łóżkowych, ale też w tych o wiele ważniejszych. Było mu z nią dobrze, ale już jej więcej nie potrzebował. W czasie gdy byli ze sobą, dowiedziała się o wiele za dużo dla własnego dobra. Nie mógł pozwolić jej żyć. Był gotowy ruszyć dalej.

Jessica Pitt była po prostu jeszcze jedną płonącą ofiarą złożoną na ołtarzu jego największego projektu.

Wsiadł za kierownicę wypożyczonego auta i odjechał z miejsca pożogi w ciemną noc.

Euforyczne podniecenie wywołane eksplozją i pożarem zaczynało już z niego wyparowywać. Kiedy zniknęło zupełnie, został tylko ze starym znajomym gniewem, jedną z niewielu emocji, którą potrafił odczuwać w pełni. Otworzył się na ten gniew, bo wiedział, że to piekło płonące w jego jądrze jest źródłem jego siły.

Postanowił skupić się teraz na kolejnym kroku w swoim planie. Od początku rozumiał, że inteligentnym sposobem na osiągnięcie tego, na czym mu zależało jest ten opierający się na starej i sprawdzonej strategii „dziel i rządź”. Zawsze było dla niego jasne, że gdy nadejdzie pora wykonania wielkiego kroku, pierwszy będzie musiał zostać usunięty Jack Lancaster.

Większość ludzi powiedziałaby, że Jack Lancaster to najmniej niebezpieczny z przybranych synów Ansona Salinasa. Lancaster część swojej kariery zawodowej spędził w środowisku akademickim. Teraz na życie zarabiał pisaniem książek. Nie miał militarnego przeszkolenia i nigdy nie pracował jako glina. Pewnie potrafił pociągnąć za spust – do diabła, każdy potrafiłby pociągnąć za spust pukawki – ale nic nie wskazywało, żeby posiadał broń, a co dopiero, żeby był biegły w posługiwaniu się nią.

Lancaster nie był ekspertem sztuk walki jak jego przybrany brat Cabot Sutter. Brakowało mu doświadczenia profilera i znajomości w FBI i w pewnych tajnych agencjach rządowych, jakie miał jego drugi brat, Max Cutler.

Lancasterowi nie udało się nawet utrzymać na dłużej stanowiska wykładowcy i nigdy się nie ożenił. Na przestrzeni lat jego nazwisko kilka razy pojawiło się ponoć w prywatnych rejestrach internetowych różnych psychiatrów i ekspertów od zaburzeń snu. Jasnej diagnozy ani nawet szczegółowego opisu jego problemu w tych rejestrach nie było. W niektórych notatkach jednakże pojawiał się termin: „urojeniowy”_._

Na czymkolwiek polegało to zaburzenie snu u Lancastera, ewidentnie było wystarczającym powodem, by swoje życie osobiste musiał ograniczyć do serii krótkotrwałych romansów. Rok temu jedna z jego byłych kochanek posunęła się nawet do tego, że w mediach społecznościowych nazwała go wariatem.

Ale człowiek, który kiedyś był Quintonem Zanem, znał prawdę o Jacku Lancasterze. Niewiele ponad dwadzieścia lat temu ujrzał ją w jego oczach.

Lancaster był w tamtym czasie dwunastoletnim dzieciakiem, ale nawet wtedy było jasne, że kiedy dorośnie, nie będzie tylko niebezpieczny. Będzie przerażający.

Zatem tak, Jack Lancaster musi jako pierwszy z synów Ansona pójść na dno.

I trafi tam w płomieniach.4

Obecnie…

Winter Meadows wpatrywała się w dłonie klienta, bo nawet taką profesjonalistkę jak ona bardzo rozpraszało patrzenie na twarz medytującego Jacka Lancastera.

Jack nie zamknął oczu, jak robi większość osób, gdy zanurza się w stan medytacji. Zamiast tego utkwił je w trzymanej w dłoni małej bryłce czarnego obsydianu. Skupiał się na kamieniu, jakby ten zawierał tajemnice i wizje, które tylko on mógł widzieć.

Co zgadzało się z prawdą, bo Jack nie medytował. Jack śnił.

Formalnie rzecz ujmując, był w stanie świadomego śnienia, czegoś w rodzaju marzenia sennego toczącego się na nieoznakowanym terytorium między stanem pełnego snu a stanem czuwania. Winter spotykała się już z ludźmi potrafiącymi śnić na jawie – sama miała kilka takich snów. Wielu ludzi tego od czasu do czasu doświadcza. Ale umiejętność Jacka była wysoce niezwykła. Potrafił śnić świadomie na zawołanie i robił to w określonym celu.

Na początku sesji zdjął okulary w stalowej oprawce i schował je do futerału. Bez nich powinien wyglądać bardziej bezbronnie lub przynajmniej bardziej przystępnie, ale prawdą było coś przeciwnego. Bez szkieł jego intensywnie zielone spojrzenie stawało się wyzywająco atrakcyjne – przynajmniej tak się jej wydawało. Było jej trudno się od tego spojrzenia oderwać. Nie chciała się od niego odrywać. Te oczy, to były oczy kogoś, kto zagląda pod powierzchnię; kogoś, kto umie patrzeć głęboko w rzeczy, których innych w ogóle nie interesują. To były oczy człowieka z misją.

Dłonie Jacka też ją intrygowały. Były silne i męskie, lecz było coś zmysłowego w sposobie, w jaki trzymał w nich obsydian. Już samo patrzenie na to, jak zaciska kamień, wywoływało w niej dreszcze. Można by pomyśleć, że to diament, a nie jedynie ładny kamyk, który podniosła z ziemi podczas porannego spaceru.

Reszta Lancastera ładnie się dopasowywała do jego dłoni i niezwykłych oczu. Jack poruszał się z płynną gracją urodzonego naturalnego myśliwego. Prawie czarne włosy miał obcięte bardzo krótko, fryzura była surowa, bez żadnych udziwnień. Twarz składała się z kanciastych płaszczyzn i ostrych kątów. Wszystko w nim było przesycone aurą ascetyzmu. W innych czasach i innym miejscu mógłby być mnichem wojownikiem, pomyślała. Zamiast tego jego kariera zawodowa zdecydowanie przebiegała w kratkę.

Na różnych małych uczelniach prowadził zajęcia o psychice przestępców i okazjonalnie seminaria na ten sam temat dla agencji organów ścigania, łącznie z FBI. Ale ewidentnie porzucił tę ścieżkę kariery – lub może ona porzuciła jego. Wszystko, co Winter wiedziała na pewno, to że gdzieś po drodze odszedł ze świata akademickiego, by pisać książki na temat umysłu przestępcy i by podążać za czymś, co jak wyczuwała, było jego prawdziwym powołaniem – badaniem najbardziej tajemniczych z nierozwiązanych spraw kryminalnych.

To ta praca, lub raczej jej skutki, sprowadziły go pod drzwi jej maleńkiego domku około miesiąca temu. Ona wtedy właśnie przeprowadziła się do Eclipse Bay na wybrzeżu Oregonu i otworzyła swój biznes instruktorki medytacji. Jack został jednym z jej pierwszych klientów.

Miała świadomość, że zwrócenie się do niej z prośbą o konsultację, nie było dla niego czymś łatwym. Był ogromnie nieufny, w zasadzie wręcz sceptyczny. Podejrzliwość to nie za mocne słowo na opisanie jego stosunku do niej samej i tego, czym się zajmowała. Od razu się zorientowała, że przyszedł do niej, bo nie miał wyboru, bo już wszystkie inne opcje wyczerpał.

Po kilku sesjach jednak zaczął się czuć o wiele bardziej komfortowo z tymi jej, jak to nazywał, „czarami-marami”. Ale Winter była prawie pewna, że istniał jeszcze inny powód, dla którego Jack uczynił wysiłek pokonania sceptycznego nastawienia i dania szansy jej technice. On i ona mieli ze sobą wspólnego coś bardzo ważnego. Oboje stracili rodziców we wczesnym dzieciństwie i oboje skończyli w rodzinach zastępczych. To było podstawą niezwykłej, aczkolwiek bardzo realnej więzi.

– Gdzie jesteś? – spytała.

– Wychodzę z lodowego ogrodu – odpowiedział. Zacisnął palce na obsydianie. – Idę głównym bulwarem do bram miasta.

Mówił głosem płaskim, pozbawionym emocji, jak w transie. Ale w przeciwieństwie do kogoś, kto został zahipnotyzowany czy kogoś naprawdę śpiącego, zachowywał pewien poziom świadomości otoczenia.

Bulwar był nowym dodatkiem w krajobrazie snu, który szybko się pod jej przewodnictwem formował.

– Jesteś pewien, że jesteś gotowy na wyjście? – spytała.

– Zidentyfikowałem zabójcę – odparł tym samym neutralnym tonem. – Polowanie skończone.

Tylko do rozpoczęcia następnego, pomyślała Winter. Ale nie powiedziała tego głośno. Kiedy Jack był w stanie świadomego śnienia, swoje dochodzenia nazywał polowaniami. Ale po wyjściu z transu bardzo się pilnował, by każde swoje mroczne przedsięwzięcie określać mianem studium przypadku.

Niezależnie od terminologii oboje wiedzieli, że wcześniej czy później znów poczuje się zmuszony zająć się nową sprawą. To oznaczało, że wejdzie w wywołany przez siebie samego świadomy sen na początku i ponownie na zakończenie dochodzenia. Jack tak właśnie pracował.

Na początku polowania swój talent wykorzystywał do pogrążania się w sen na jawie, aby zbierać dowody i układać z nich sensowną historię, kierującą go ku zabójcy. Kiedy zamykał sprawę, też zanurzał się w świat snu na jawie, aby przepracować emocjonalne i psychologiczne skutki prowadzenia dochodzenia.

A takie zawsze występowały, bo o ile było jej wiadomo, sprawy Jacka nigdy nie kończyły się dobrze. Najlepsze, co można było o nich powiedzieć, to to, że się kończyły.

Wydawało się, że przede wszystkim pociągają go sprawy stare, nierozwiązane, w których zaangażowany był ogień. Wiedziała, że są tacy, którzy śledztwa prowadzone przez Jacka nazwaliby ekscentrycznym hobby. Inni bez wątpienia przykleiliby jego pracy łatkę niezdrowej obsesji. Ona była przekonana, że to, co robił, było czymś zupełnie innym. Niewyjaśnione sprawy Jacka, jej zdaniem, były pogonią za czymś.

Od samego początku ich współpracy rozumiała, że jak każdy z jakimś darem, Jack nie mógł prosperować, jeśli nie wykorzystywał swoich umiejętności. Ale jak każdy dar, jego też miał poważne minusy.

Kiedy Jack się do niej zgłosił, szukał sposobu na poradzenie sobie z psychologicznymi i emocjonalnymi reperkusjami pojawiającymi się po każdym zakończonym przez niego dochodzeniu. Z biegiem czasu skumulowany ciężar skutków ubocznych stawał się dla niego coraz trudniejszy do zniesienia.

Na początku nauczyła go medytacji, w czym umiejętność śnienia na jawie ogromnie mu pomogła. Medytacja dawała Jackowi narzędzie, które mógł zastosować do wyrobienia w sobie dystansu do emocjonalnych i psychologicznych aspektów prowadzenia spraw.

Po oswojeniu się z medytacją Jack zaczął ostrożnie poruszać temat swoich świadomych snów i Winter bardzo szybko się zorientowała, że wykorzystywał w nich błędną symbolikę.

– Ogień w twoim przypadku ma odwrotny skutek, jest szkodliwy – tłumaczyła. – Wchodzi ci w drogę.

Popatrzył na nią z niedowierzaniem.

– To co innego w takim razie mam wybrać?

– Lód.

– Mówisz poważnie, prawda? – nie mógł uwierzyć.

– Zaufaj mi, jestem całkiem niezła w te klocki.

– Nie myślisz, że te moje sny to po prostu halucynacje?

– Nie, oczywiście, że tak nie myślę. Śnisz na jawie, tyle że robisz to w dość niezwykły sposób, to wszystko.

Przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby się zastanawiał, z jakiej planety przybyła. Potem coś się zmieniło w jego postawie. Rozluźnił się. Odniosła wrażenie, że z ramion spadł mu wielki ciężar.

– Lód – powtórzył. Przez kilka sekund przemyśliwał to, potem skinął głową, raz i zdecydowanie.

– Labirynt z lodu może się sprawdzić.

– Dlaczego ograniczać się do labiryntu? Myśl z rozmachem. Stwórz całą krainę z większą ilością opcji.

W ciągu tygodnia skonstruował zadziwiająco szczegółowy krajobraz i potem już na zabójców polował w Mieście z Lodu.

Fakt, że musiała go przekonywać, żeby zrezygnował z krajobrazu z ogniem, wzbudził w niej ciekawość. Umysł zawsze mocno przywiera do głęboko zapisanych obrazów, wzbudzających silne wspomnienia. Miała przeczucie, że w pewnym punkcie w przeszłości Jack musiał mieć jakieś straszne przeżycie związane z ogniem. Może kiedyś opowie jej tę historię, ale na razie nie zdradzał swoich tajemnic. Rozumiała to. Sama też ukrywała kilka własnych.

Postanowiła, że będzie cierpliwa w stosunku do Jacka, ale nie było to łatwe. Był najbardziej intrygującym, najbardziej tajemniczym, najbardziej interesującym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała, nie była jednak pewna, czy pospieszanie spraw w tym wypadku okazałoby się mądrym posunięciem.

– Co teraz robisz? – zainteresowała się.

– Zamierzam użyć klucza do zamknięcia bramy – odpowiedział.

„Klucz” w rzeczywistości był słowem, które wypowiadał, kiedy chciał zakończyć sen. Winter szybko się zorientowała, że oprócz radykalnej zmiany scenerii snu Jack potrzebował też słowa klucza, które ułatwiałoby mu przechodzenie ze stanu snu do stanu jawy. Nie miała pojęcia, jakie słowo wybrał, ale to było bez znaczenia. Najważniejsze, że słowo działało.

Rada, by wybrał słowo klucz, takie, które posiadało dla niego głębokie osobiste znaczenie, była kolejną prostą sztuczką naprawczą. Mimo to Jack wydawał się zaskoczony rezultatami.

Winter zrozumiała, że Jack był jej ogromnie wdzięczny za pomoc w uzyskaniu kontroli nad swoimi niezwykłymi umiejętnościami, ale obawiała się, że ta wdzięczność stała się dużym problemem w ich relacji – albo raczej w jej braku. Nie chciała, żeby widział w niej tylko przydatną instruktorkę medytacji i terapeutkę snów. Chciała, żeby ujrzał w niej kobietę, najlepiej taką, którą uważa za atrakcyjną.

Zamrugał raz i obudził się. Po oderwaniu wzroku od obsydianu w dłoniach spojrzał w górę. Pracowała z nim już tyle razy, że wiedziała, czego może się spodziewać zaraz po tym, jak się wybudzał. Niemniej nadal ciągle przechodziły ją dreszcze, ilekroć kierował na nią to swoje intensywne spojrzenie.

Uśmiechnęła się.

– Witaj z powrotem w realnym świecie.

– Dzięki. – Dość niechętnie odłożył obsydian i otworzył etui na okulary. Kiedy je założył, zielony ogień w jego oczach nie zniknął, trochę jednak stracił na intensywności. – Miałaś rację z tym lodem. O wiele mi łatwiej nim manipulować.

– Tobie tak. W przypadku innych pewnie by tak nie było. To, co robisz, kiedy konstruujesz świadomy sen, to coś w rodzaju autohipnozy. Każdy rodzaj transu zwykle działa najlepiej wtedy, kiedy wykorzystuje się symbolikę uspakajającą. Ogień dla ciebie nie jest dobry, bo rozbudza tę cześć w tobie, która chce kontrolować.

Jego oczy zmarszczyły się lekko w kącikach. Nie potrafiła ocenić, czy jest rozbawiony, czy zirytowany.

– Sądzisz, że ogień mnie podnieca? – spytał.

Odniosła nieprzyjemne wrażenie, że się czerwieni.

– Nie w sensie seksualnym – odpowiedziała szybko. – Miałam na myśli to, że budzi w tobie wojownika, waleczną stronę twojej natury. Kiedy ten aspekt się nasila, twoja logiczna, refleksyjna strona jest częściowo tłumiona.

– Nazywano mnie w najróżniejszy sposób, ale jeszcze nigdy wojownikiem.

– Cóż, przypuszczam, że właściwym terminem, bardziej na czasie, byłoby określenie detektyw_._

– Nie – sprzeciwił się. – Nim też nie jestem. Obaj moi przyrodni bracia są detektywami, a ojczym to emerytowany glina, ale ja w naszej rodzinie robię za nudziarza. Badam stare nierozwikłane sprawy, a potem na bazie tych badań piszę książki.

– No dobrze, może więc i nie rozwiązujesz starych spraw, używając przy tym broni – zgodziła się, lekko rozdrażniona. – Ale za to swoje umiejętności wykorzystujesz do zbierania wielu pozornie niepowiązanych faktów i łączenia ich w logiczną całość.

– Niektórzy powiedzieliby, że to, co właśnie opisałaś, to robocza definicja miłośnika teorii spiskowych.

Zdała sobie sprawę, że Jack mówi poważnie.

– To niedorzeczne, i ty ze wszystkich ludzi powinieneś wiedzieć to najlepiej – żachnęła się. – Prawdziwy wyznawca teorii spiskowych zaczyna od odpowiedzi lub wyniku, na jakim mu zależy. Potem manipuluje faktami tak, by pasowały do teorii. Jeśli któryś z faktów nie wspiera pożądanej konkluzji, taki ktoś zwyczajnie go pomija.

Jack patrzył na nią dłuższy czas, a wyraz jego twarzy był trudny do określenia. Potem spiął się, jakby szykował się do przekazania złych wieści.

– Powinienem ci powiedzieć, że w przeszłości ludzie zarzucali mi, że jestem najprawdziwszym oficjalnym wyznawcą teorii spiskowych, tak zwanym „foliarzem” – rzekł.

Uśmiechnęła się.

– W takim razie, gdzie twój hełm z folii?

Jego spojrzenie nieco się zintensyfikowało, jakby przetwarzał jakieś nowe informacje. Potem wyraźnie się rozluźnił.

– Zapomniałem go i zostawiłem w domu – odparł.

– Posłuchaj, powiem ci, co sądzę o tej całej sytuacji – zaczęła. – Wykańczałeś się, próbując kontrolować swój labirynt z ognia. Byłeś jak strażak, gaszący pożar i jednocześnie analizujący wszelkie ślady, które mogłyby cię doprowadzić do odkrycia, kto był podpalaczem.

Jack nie poruszył się.

– Jak na to wpadłaś?

Rozłożyła ręce.

– To moja praca, Jack. Zorientowałam się, na czym polega twój problem ze świadomymi snami w ten sam sposób, w jaki ty dochodzisz do tego, jak połączyć różne nitki we wzór wyjaśniający, co się wydarzyło na miejscu pożaru.

Jack zaskoczył ją jednym ze swoich rzadkich uśmiechów.

– Niesamowite.

Odchyliła się na oparcie fotela i palce dłoni wetknęła w przednie kieszenie dżinsów.

– Domyślam się, że pewnie nadal masz jakieś wątpliwości co do mojej pracy. Zdaję sobie sprawę, że pewnie, żeby zamówić u mnie pierwszą wizytę, musiałeś pokonać sporą dawkę sceptycyzmu.

– Cóż, fakt, nie wejdę wieczorem do Internetu i nie zamówię przesyłki gongu i mantry. Ale twoje metody nauki medytacji i twoja terapia snu są w porządku.

Winter leciutko wygięła brwi.

– Tylko w porządku?

– Lepiej niż w porządku. Odpowiadają mi.

– Twój entuzjazm trochę mnie przytłacza, ale cieszę się, że pasuje ci to, czego się ode mnie dowiedziałeś, bo pod koniec miesiąca wystawię ci rachunek.

– Dostaniesz swoją zapłatę na czas.

Zmarszczyła nos.

– Dobrze wiedzieć, bo muszę ci wyznać, że rozwinięcie mojego medytacyjnego biznesu tutaj, w Eclipse Bay, jest trudniejsze, niż zakładałam.

– Przecież nie jestem twoim jedynym klientem – zauważył. – Widziałem, że odwiedzają cię też inni mieszkańcy.

– Owszem, ale tak między nami mówiąc, większość z osób, które zarezerwowały sobie sesję u mnie, zrobiła to z czystej ciekawości. Ale mam nadzieję, że niektóre z nich będą przychodzić regularnie. Właścicielka tego domu mówi, że mój biznes nabierze tempa, kiedy przyjadą letnicy. Twierdzi, że to zgraja prawdziwych wielbicieli jogurtu i jogi. Jej zdaniem skuszą się też na popróbowanie medytacji.

– Jakiego rodzaju klientelę miałaś, kiedy pracowałaś w spa w Kalifornii? – spytał.

Winter znieruchomiała.

– Nie mówiłeś, że wiesz o mojej pracy w Casssidy Springs Wellnes Spa.

– Naprawdę sądzisz, że zabukowałbym sesję u instruktora medytacji, wcześniej go nie sprawdzając?

Powinnam się była domyślić, że tak będzie, pomyślała. W końcu to był Jack Lancaster. Z wrodzoną podejrzliwością i potrafiący zbierać informacje.

Winter wzięła głęboki wdech, nakazując sobie, że ma się nie dać zdenerwować uwagą Jacka. Jack miał rację. Powinna była przewidzieć, że przed zarezerwowaniem spotkania sprawdzi jej historię zawodową.

– Nie pytałeś nigdy o moje poprzednie doświadczenia, więc założyłam, że cię to po prostu nie interesuje – odpowiedziała z udawaną swobodą i obojętnością. – Z perspektywy czasu widzę, że to było z mojej strony dość naiwne.

– Odrobinę, zważywszy na to, co wiesz o tym, czym się zajmuję. – Zrobił pauzę. – Ale czy to jakiś problem?

– Nie – zaprzeczyła szybko. Prawdopodobnie nieco zbyt szybko. Problem polegał na tym, że po miesiącu w Eclipse Bay pozwoliła sobie na opuszczenie gardy. Zaczęła zakładać, że jest bezpieczna. Popukała cicho palcem w stół, zastanawiając się co teraz. – Łatwo było znaleźć informacje o moim poprzednim zatrudnieniu?

Jack machnął ręką, trochę jakby przepraszał.

– Miałem mnóstwo danych wstępnych. Nazwisko. Zawód. To, że przyjechałaś z Kalifornii. Numer rejestracyjny twojego samochodu.

Przypomniała sobie, że nie starała się ukrywać przed Jackiem. Gdyby Kendall Moseley jej szukał, co wydawało się mało prawdopodobne, musiałby prowadzić poszukiwania z Cassidy Springs. Była prawie pewna, że nie zostawiła żadnych wskazówek odnośnie do miejsca, do którego się wybierała, kiedy uciekała z miasta w samym środku nocy. Sama zresztą wtedy nie wiedziała, dokąd jedzie. Wsiadła do samochodu i po prostu ruszyła przed siebie.

Ale mówi się, że w obecnych czasach dzięki Internetowi znaleźć można każdego.

– Czy dzwoniłeś może do Cassidy Springs Wellness Spa, żeby o mnie zapytać? – spytała z dużą ostrożnością.

– Nie – zaprzeczył.

Pozwoliła sobie na nabranie oddechu.

Jack nadal się jej przyglądał, minę miał lekko pochmurną. Czekał na wyjaśnienia, ale było jasne, że nie zamierza się ich domagać. A ona nie zamierzała ich udzielać. Nie byłoby w porządku, gdyby wciągnęła go w sytuację z Kendallem Moseleyem. Zresztą i tak nie mógłby jej w niczym pomóc, a poza tym w razie konieczności poradzi sobie sama.

– Sytuacja wygląda tak, że odeszłam ze spa bez uprzedzenia z powodu konfliktu z szefem – wyznała. – To długa historia, ale jej konsekwencją jest to, że jestem raczej przekonana, że mój były pracodawca nie dałby mi dobrych referencji.

To było oczywiście prawdą, jeśli nie zagłębiać się w szczegóły.

– Rozumiem – mruknął Jack.

Popatrzyła na niego niepewnie.

– Rozumiesz?

– Też miewałem zatargi w pracy. Nie wszyscy doceniają to, co robię.

– Ale przecież robisz coś wspaniałego – zdziwiła się. – Rozwiązujesz stare nierozwikłane sprawy dotyczące morderstw. Kto mógłby czegoś takiego nie aprobować?

– Uwierz mi, zawsze znajdują się tacy, którzy nie są zachwyceni, kiedy zaczynam grzebać w przeszłości.

– Aha. – Chwilę się nad tym zastanowiła. – Nie myślałam o tym od tej strony. Ale teraz widzę, że zagłębianie się w stare przestępstwa może zakłócić życie tych, którzy mieli z nimi jakiś związek.

– Lokalne organa ścigania też nie są zawsze szczęśliwe.

– Bo stawiasz ich pracę w złym świetle?

– Czasami – potwierdził. – Powiedzmy tylko, że zanim zgodzę się przyjąć jakąś sprawę, staram się upewnić, że klient jest przygotowany na wszelkie wyniki mojego dochodzenia. To jest dla mnie najtrudniejszy aspekt, część, w której często popełniam błąd.

_Koniec wersji demonstracyjnej._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: