Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzikie pływanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Dzikie pływanie - ebook

Pierwsza książka o dzikim pływaniu!

Malownicze miejsca, niedostępne rejony, zaskakujące wodne trasy w Polsce i na świecie.

Dzięki tej książce odkryjesz:

  • Jak znaleźć niekonwencjonalny sposób na pływanie latem?
  • Jak pływać w rzekach, jeziorach i morzu poza wyznaczonymi miejscami?
  • Jak radzić sobie z prądem wody, wiatrem, burzą?
  • Jaką technikę pływania wybrać?
  • Czy w dzikich miejscach można pływać z dzieckiem?
  • Dlaczego pływanie to żywioł kobiecy?
  • Jak powinien wyglądać pierwszy trening?
  • Czym dzikie pływanie różni się od morsowania?
  • Komu i dlaczego spodoba się pływanie zimą?
  • Jak pogodzić ekscytację oraz pasję z szacowaniem i ograniczaniem ryzyka?

Leszek Naziemiec to propagator pływania w otwartych akwenach i o każdej porze roku. Dziś dzieli się swoją osobistą historią, wyjaśnia, kto był jego idolem, i dlaczego zamiłowaniem do szukania przygód w zimnej wodzie zarazili go Czesi. Autor nie tylko daje praktyczne wskazówki, jak pływać poza tradycyjnymi kąpieliskami, ale również relacjonuje swoje niezwykłe wyprawy. A także udowadnia, że nie trzeba wyjeżdżać na drugi koniec świata, aby poznać przyjemność pływania w wodach otwartych.

Przeczytaj i rozpocznij przygodę na całe życie!

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-804-1
Rozmiar pliku: 7,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Dzwo­ni te­le­fon. Pani Agniesz­ka Fi­las z Wy­daw­nic­twa Pas­cal pyta mnie, czy na­pi­szę ksi­ążkę o pły­wa­niu w zim­nej wo­dzie. Przed oczy­ma sta­ją mi lata prze­dzie­ra­nia się przez pu­sty­nię in­for­ma­cyj­ną, bo te­mat był bar­dzo sła­bo opra­co­wa­ny w li­te­ra­tu­rze. Za­miast na wie­dzę o wo­dzie i do­świad­cze­nie w wo­dzie, tra­fia­łem często na mity, któ­re by­ły­by za­baw­ne, gdy­by nie wpro­wa­dza­ły w błąd. Były to po­ra­dy, któ­re mo­gły nas na­wet za­bić, albo od­wrot­nie, mo­gły spo­wo­do­wać, że do dzi­kiej i zim­nej wody ni­g­dy by­śmy nie we­szli. Mamy do dys­po­zy­cji re­la­cje z przy­gód, ksi­ążki in­spi­ru­jące i mo­ty­wu­jące, ale bra­ku­je rze­tel­ne­go po­rad­ni­ka. Bo co zro­bić z in­for­ma­cją, że mam jeść ka­cze sa­dło, a na gło­wę przy­pi­ąć gór­ni­czą lam­pę? Albo że mam zro­bić dużo in­ten­syw­nych od­de­chów, po­tem we­jść do wody i wy­pró­żnić pęcherz? Nie mó­wi­ąc już o utop­kach i su­mach lu­do­ja­dach. Naj­bar­dziej ku­rio­zal­ne było to, że pra­wie ża­den z au­to­rów nie zwra­cał uwa­gi na do­sko­na­le­nie tech­ni­ki pły­wa­nia. Ja­koś się prze­cież umie pły­wać, nie? Naj­częściej „na za­jąca” – kil­ka szyb­kich ru­chów i ko­niec.

Po­łk­nąłem więc od razu ha­czyk, za­rzu­co­ny tym py­ta­niem, ale po kil­ku mi­nu­tach za­cząłem mieć wąt­pli­wo­ści, czy po­sia­dam od­po­wied­nie kom­pe­ten­cje. Jako „nie­za­wo­do­wy pły­wak” może za wol­no pły­wam i je­stem nie­wia­ry­god­ny? No, ale jak­bym był za­wo­dow­cem, to może znie­chęci­łbym ama­to­rów? Kto wie? A je­śli będę pi­sał o fa­lach na mo­rzu i rzecz­nych lo­cjach, to że­gla­rze zna­ją się prze­cież na tym le­piej. Mam pi­sać o tre­nin­gu pły­wac­kim, a ca­łkiem ama­tor­sko po­ma­gam moim przy­ja­cio­łom po­pra­wiać tech­ni­kę w wo­dzie. W ko­ńcu uzna­łem, że moją moc­ną stro­ną jest jed­nak duże do­świad­cze­nie w pły­wa­niu po dzi­kich wo­dach, i że z tego po­wo­du jako au­tor so­bie po­ra­dzę, a czy­tel­nik in­for­ma­cje, któ­re po­da­ję, może skon­fron­to­wać z in­ny­mi źró­dła­mi. Za­wsze sta­ram się ba­zo­wać na mo­ich prze­ży­ciach i wła­snym do­świad­cze­niu. Nie musi po­wstać prze­cież ide­al­na ksi­ążka. Wy­star­czy, że będzie do­bra i za­chęci czy­tel­ni­ków do sa­mo­dziel­nej eks­plo­ra­cji po­ru­sza­nych te­ma­tów. To, że je­stem przede wszyst­kim fi­zjo­te­ra­peu­tą „od nie­mow­ląt i ma­łych dzie­ci”, po­wo­du­je, że ka­żde­go dnia oglądam isto­ty zjed­no­czo­ne psy­cho­fi­zycz­nie bar­dziej niż my, do­ro­śli. Roz­wój psy­chicz­ny nie­mow­ląt pró­bu­je­my oce­niać prze­cież na pod­sta­wie mo­to­ry­ki i po­sta­wy. Tak to wszyst­ko się u nich łączy. Woda jest śro­do­wi­skiem, któ­re zwra­ca nam tro­chę tej pier­wot­nej jed­no­ści. Dzi­ęki niej sta­je­my się, jak dzie­ci, bar­dziej zin­te­gro­wa­ni, bar­dziej „zmy­sło­wi” i trud­niej nam się od­dzie­lić od ota­cza­jącej nas przy­ro­dy. Choć cza­sem, cier­pi­ąc na ner­wi­cę, bar­dzo się o to sta­ra­my.

Przed tre­nin­giem w sta­wie Szlo­miok.

fot. To­masz Muc

Ksi­ążka zbu­do­wa­na jest z trzech części. Pierw­sza jest bar­dzo oso­bi­sta, bo mówi o mo­jej dro­dze do dzi­kiej wody. Mam styl dy­gre­syj­ny, ale nie po­tra­fię ina­czej. Z dru­giej stro­ny lu­bię kon­kret, więc tego też nie za­brak­nie. Dru­ga część to ty­po­wy po­rad­nik dzi­kie­go pły­wa­ka. Na­pi­sa­łem to wła­ści­wie dla sie­bie sprzed wie­lu, wie­lu lat. Ta­kie coś było mi wte­dy po­trzeb­ne, tyl­ko że tego nie było. Trze­cia część to prze­wod­nik po wy­bra­nych akwe­nach, po­łączo­ny z re­la­cja­mi z nie­któ­rych wy­praw. Uży­wam w te­kście for­my męskiej „pły­wak”, bo je­stem mężczy­zną i tak było pro­ściej, choć pi­sa­łem ta­kże dla „pły­wa­czek”.

Chcia­łbym, by w tej ksi­ążce ka­żdy mógł od­na­le­źć coś dla sie­bie, na­wet ktoś, komu woda była za­wsze zu­pe­łnie obca i nie umie pły­wać. Mam jed­nak ci­chą na­dzie­ję, że na­wet su­per kom­pe­tent­ny pły­wak z ba­se­nu, praw­dzi­wy za­wo­do­wiec, sko­rzy­sta z nie­któ­rych wska­zó­wek do­ty­czących dzi­kiej wody. Prze­by­łem bar­dzo dłu­gą dro­gę od ty­po­we­go spor­to­we­go ści­ga­nia się (da­lej to lu­bię) do miej­sca, w któ­rym te­raz je­stem − po­zwa­la­jące­go na do­strze­ga­nie szer­sze­go kon­tek­stu i pró­by od­kry­wa­nia na­sze­go miej­sca w przy­ro­dzie. Pro­wa­dzi­ła mnie i da­lej pro­wa­dzi woda. A do­kąd mnie za­pro­wa­dzi? Kto to wie?MOJA HISTORIA DZIKIEGO PŁYWANIA

Początki

Pew­nie mam wodę w ge­nach, bo mój oj­ciec – Ta­de­usz Na­zie­miec był za­pa­lo­nym wod­nia­kiem. Lu­bię prze­glądać zdjęcia z ko­ńca lat pi­ęćdzie­si­ątych, przed­sta­wia­jące go pędzące­go na mo­to­rów­ce po je­zio­rze Po­go­ria, czy te, na któ­rych wi­dać jego po­pi­sy na nar­tach wod­nych. Na­le­żał on do pio­nie­rów spor­tów mo­to­ro­wod­nych i nar­ciar­stwa wod­ne­go w Pol­sce. To mu­siał być wiel­ki szpan − śmi­gać na nar­tach wod­nych w kra­ju, któ­ry nie­daw­no opła­ki­wał (nie­któ­rzy tak ro­bi­li) śmie­rć Sta­li­na. Wiem, że był też nie­złym or­ga­ni­za­to­rem. „Zor­ga­ni­zo­wał” mo­to­rów­ki, w szcze­gól­no­ści sil­ni­ki, i ra­zem z ko­le­gą – Bo­le­sła­wem Ja­źwą na po­cząt­ku lat sze­śćdzie­si­ątych za­ło­żył klub spor­tów wod­nych Hut­nik (któ­ry funk­cjo­nu­je do dziś). Oj­ciec za­bie­rał mnie raz w ty­go­dniu na ba­sen. Na Śląsku było to pro­ste, bo ten re­gion szczy­cił się do­brze roz­wi­ni­ętą in­fra­struk­tu­rą pły­wac­ką. Mie­li­śmy ba­se­ny bu­do­wa­ne jesz­cze za „Niem­ca”, a po­tem po­wsta­wa­ły one przy ko­pal­niach. W mo­ich ro­dzin­nych Sie­mia­no­wi­cach funk­cjo­no­wa­ło i dzia­ła na­dal kil­ka kry­tych pły­wal­ni, w tym naj­star­sza czyn­na pły­wal­nia w Pol­sce. Wła­ści­wie nie wiem, kie­dy na­uczy­łem się pły­wać, nie pa­mi­ętam ta­kiej for­mal­nej na­uki. Ci­ągle się ba­wi­łem w wo­dzie i nur­ko­wa­łem. Dzi­siaj bym po­wie­dział, że zdo­by­wa­łem do­świad­cze­nia sen­so­mo­to­rycz­ne, a to naj­wa­żniej­sza spra­wa, by czuć się w wo­dzie pew­nie i od­czu­wać przy­jem­no­ść.

Gdy mia­łem sie­dem lat, by­łem zde­cy­do­wa­ny zo­stać płe­two­nur­kiem! Zo­stać ko­smo­nau­tą było nie­re­al­ne − wi­dzia­łem ich głów­nie na ład­nie pach­nących ra­dziec­kich znacz­kach. Ale prze­cież scho­dząc pod wodę, też mamy cały ko­smos. Wy­star­czy tyl­ko za­nu­rzyć gło­wę pod wodę w wan­nie i już sły­chać pie­śń wie­lo­ry­ba wo­ła­jące­go nas z bez­kre­su oce­anów. A wan­na za­mie­nia się w Na­uti­lu­sa. I re­ali­zu­je się na­sza uto­pia!

Tre­ning na lądzie. Do­li­na Trzech Sta­wów, Ka­to­wi­ce.

fot. Mi­chał Ma­rzec

Moją pierw­szą Ri­wie­rą, Aca­pul­co i Flo­ry­dą było duże kąpie­li­sko „Fala” w Par­ku Śląskim. Na tym ogrom­nym, zie­lo­nym te­re­nie drze­wa sa­dził jesz­cze mój dzia­dek. W jego cza­sach mó­wi­ło się na to „Szwaj­car­ska Do­li­na”. Na „Fali” moje po­ko­le­nie „baj­tli” uczy­ło się pły­wać, ska­kać z wie­ży i nur­ko­wać. Był tam ba­sen ze sztucz­ną, wy­twa­rza­ną me­cha­nicz­nie falą. Pa­tent do­ta­rł do nas z Węgier, kra­ju mi­ło­śni­ków pły­wa­nia i mi­strzów w pły­wa­niu. Jako na­sto­la­tek przy­cho­dzi­łem z ko­le­ga­mi na wie­czor­ne se­sje na kąpie­li­sku. Głów­nie ska­ka­li­śmy z wie­ży, ale spo­ro gra­li­śmy też w wod­ne­go ber­ka. Trze­ba było prze­sko­czyć przez płot. Do­zor­cy to z re­gu­ły to­le­ro­wa­li. Cza­sem tyl­ko trze­ba było przy­nie­ść bu­tel­kę cze­goś moc­niej­sze­go, żeby nas nie go­ni­li. Pa­mi­ętam, jak raz pó­źnym wie­czo­rem przy­je­cha­ła po­li­cja. Za­częli­śmy ucie­kać, a oni za nami krzy­cze­li: „Wra­caj­cie, wra­caj­cie, wszyst­ko w po­rząd­ku! My też przy­je­cha­li­śmy so­bie po­pły­wać!”. Ja mia­łem 16 czy 17 lat, a wie­czo­rem, po zmro­ku, gdy kąpie­li­sko było już za­mkni­ęte, przy­cho­dzi­ły też cza­sem ład­ne, star­sze od nas dziew­czy­ny. Może na­wet osiem lat star­sze. To było bar­dzo za­baw­ne, bo my na­praw­dę nie by­li­śmy go­to­wi na rand­ki i na­mi­ęt­no­ści, więc dziew­czy­ny mo­gły się czuć roz­cza­ro­wa­ne. Nas bar­dziej in­te­re­so­wa­ło pły­wa­nie o zmro­ku i ma­gicz­na at­mos­fe­ra kąpie­li­ska.

Ku­ku­ry­dza, pro­jekt: Hen­ryk Busz­ko i Alek­san­der Fran­ta, Osie­dle Ty­si­ąc­le­cia, Ka­to­wi­ce.

fot. Ma­cie­k9604/Shut­ter­stock

W ko­ńcu zda­rza­ło mi się, że zo­sta­wa­łem na tym baj­ko­wym kąpie­li­sku na noc. Spa­łem na da­chu pa­wi­lo­nu miesz­czące­go re­stau­ra­cję. Za­sy­pia­jąc, po­dzi­wia­łem ta­flę wody i świa­tła po­łu­dnio­wych Ka­to­wic. Wy­obra­ża­łem so­bie, że je­stem w São Pau­lo albo Rio de Ja­ne­iro. I to nie było ta­kie ca­łkiem od rze­czy, bo na­sze osie­dle wie­żow­ców „Tau­zen”1) trzy­ma­ło po­ziom ar­chi­tek­to­nicz­ny i urba­ni­stycz­ny, a że w te­le­wi­zji po­ka­zy­wa­no cza­sem cie­ka­we i ele­ganc­kie bra­zy­lij­skie bu­dow­le Osca­ra Nie­mey­era, tak mi się ko­ja­rzy­ło. Więc po od­da­niu kil­ku sko­ków z wie­ży, pa­trzy­łem so­bie na ten nasz bra­zy­lij­ski mo­der­nizm. Ale tak jak w tro­pi­kal­nym, wil­got­nym kli­ma­cie dżun­gla szyb­ko nisz­czy nowe biu­row­ce, tak samo przy­ro­da za­częła roz­pra­wiać się z in­fra­struk­tu­rą kąpie­li­ska „Fala”. Na­tu­ra zra­zu nie­śmia­ło wdzie­ra­ła się w naj­mniej­sze szcze­li­ny be­to­nu, by w ko­ńcu w pe­łnym trium­fie za­grać fan­fa­rę na zglisz­czach mo­ich wspo­mnień. W ten spo­sób mo­żna to ująć po­etyc­ko, a pro­ściej: nic z tego kąpie­li­ska już nie po­zo­sta­ło, tak jak z wie­lu in­nych, roz­sia­nych w ca­łym re­gio­nie.

------------------------------------------------------------------------

1) Chodzi o Osiedle Tysiąclecia w Katowicach, zwane Tauzenem (z niemieckiego).

Sport

Pa­mi­ętam, że jako mały chło­piec mia­łem oka­zję po­je­chać do ro­dzi­ny na wieś. Iwa­no­wi­ce i oko­li­ce. Ma­ło­pol­ska. Ska­ły, rze­ka, bar­dzo ma­low­ni­czo. Mam bar­dzo cie­płe wspo­mnie­nia. Na wsi li­czy­ła się spraw­no­ść i za­rad­no­ść. Ja, mia­sto­wy, na te­ście in­te­li­gen­cji mie­rzo­nej za­da­nia­mi, wy­my­ślo­ny­mi w Iwa­no­wi­cach, wy­pa­da­łem kiep­sko. W jed­nym z te­stów, już zresz­tą zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ny wcze­śniej jako nie­zgu­ła, mu­sia­łem udo­wod­nić, że umiem ro­bić przy­sia­dy. Nie pa­mi­ętam, ile ich trze­ba było zro­bić, ale chy­ba wi­ęcej niż chło­pak z sąsiedz­twa. Za­cząłem ro­bić i zro­bi­łem w se­rii 100 przy­sia­dów. Mój ry­wal od­pa­dł, nie pa­mi­ętam po któ­rym po­wtó­rze­niu. Faj­ne to było, bo po­czu­łem, że coś jed­nak po­tra­fię. Może cho­dzi­ło o ja­kieś pre­dys­po­zy­cje wy­trzy­ma­ło­ścio­we, może po pro­stu za­ci­ąłem się w so­bie i ja­koś po­szło. Nie wiem. Z cza­sem od­kry­łem, że mo­żna tak tre­no­wać. Dla sie­bie, dla re­lak­su. Wy­my­ślić lub pod­pa­trzeć ja­kieś pro­ste ćwi­cze­nie, naj­le­piej po­wta­rzal­ne, i ćwi­czyć. A tre­ning może być prze­ryw­ni­kiem mi­ędzy in­ny­mi „wa­żniej­szy­mi” czyn­no­ścia­mi. Uczę się np. do eg­za­mi­nu, ale co 30 mi­nut ro­bię 50 „brzusz­ków”. Czy­tam coś fa­scy­nu­jące­go albo sprzątam miesz­ka­nie, ale co ja­kiś czas od­ry­wam się i ro­bię ja­kieś ćwi­cze­nie. Mo­żna dużo tre­no­wać… wła­ści­wie nie tre­nu­jąc. Wiem, że kil­ku mo­ich ko­le­gów robi tak do dzi­siaj.

Bar­dzo wcze­śnie za­cząłem też pły­wać „po głębo­kim” w je­zio­rach. Je­ździ­łem do ku­zy­no­stwa na War­mię, gdzie wol­no nam było pły­wać sa­mo­dziel­nie, bez do­ro­słych. Mia­łem wte­dy może 11−12 lat, a mój ku­zyn był dwa lata star­szy ode mnie. Rze­czy­wi­ście by­łem dziec­kiem wod­nym, któ­re do­brze nur­ko­wa­ło i utrzy­my­wa­ło się na wo­dzie bez strat ener­ge­tycz­nych, ale nie tre­no­wa­łem pły­wa­nia.

Pierw­szym spor­tem, w któ­ry się za­an­ga­żo­wa­łem, były… sza­chy. Na gwiazd­kę w domu do­sta­łem pod­ręcz­nik do gry w sza­chy i się za­częło. Będąc chy­ba w szó­stej kla­sie pod­sta­wów­ki, tra­fi­łem do klu­bu sza­cho­we­go. Miał sie­dzi­bę w bu­dyn­ku naj­star­szej czyn­nej pły­wal­ni w Pol­sce − na­szej „Ba­dy­ha­li”. We wto­rek i pi­ątek sze­dłem so­bie, lato czy zima, dwa ki­lo­me­try, po­grać w sza­chy. Mój po­ziom gry? Uda­wa­ło mi się coś cza­sem wy­grać, ja­kieś ma­lut­kie tur­nie­je, ale mi­strzem nie zo­sta­łem. Pre­zen­tu­ję te­raz taki po­ziom, że mogę zro­zu­mieć par­tie ar­cy­mi­strzow­skie, kie­dy ru­chy w bar­dziej zło­żo­nych po­zy­cjach opa­trzo­ne są drob­nym ko­men­ta­rzem.

Po sza­chach spo­ro cza­su po­świ­ęci­łem sztu­kom wal­ki. Na prze­ło­mie lat osiem­dzie­si­ątych i dzie­wi­ęćdzie­si­ątych były one dość po­pu­lar­ne. Dzia­ła­ło spo­ro sek­cji ka­ra­te, judo i kung-fu. Do­sze­dłem do mo­men­tu, w któ­rym trze­ba się już było zde­kla­ro­wać, czy chcę to ro­bić na po­wa­żnie. Wpra­wia­nie zębów jed­nak dro­go kosz­tu­je, więc za­cząłem bie­gać i przy tym już zo­sta­łem na dłu­żej.

Śląski pej­zaż.

fot. To­masz Muc

Pa­mi­ętam pierw­sze tre­nin­gi. Nie po­tra­fi­łem, bie­gnąc, po­ko­nać trzech ki­lo­me­trów na­raz. Wy­ni­ka­ło to z tego, że chcia­łem bie­gać od razu przy­zwo­itym tem­pem. Ja­koś z cza­sem na­uczy­łem się bie­gać wol­niej i po­ko­na­łem ba­rie­ry 10 i 20 km. Bie­ga­łem pod ko­niec lat osiem­dzie­si­ątych głów­nie po par­ku cho­rzow­skim i ró­żnych nie­użyt­kach. Naj­wi­ęcej chy­ba jed­nak po gro­blach, bo u nas na Śląsku mamy nie­bo­tycz­ną ilo­ść sta­wów. Chcia­łem oczy­wi­ście prze­biec ma­ra­ton. To by było coś – uwa­ża­łem wte­dy. Sły­sza­łem o Ma­ra­to­nie Po­ko­ju w War­sza­wie. Po­sta­no­wi­łem dużo bie­gać. Nie mia­łem po­rząd­nych bu­tów, bie­ga­łem w tramp­kach i te­ni­sów­kach, aż je zu­pe­łnie zdzie­ra­łem. W pew­nym mo­men­cie, pa­trząc na dziu­ry w chi­ńskich tramp­kach, po­my­śla­łem, że rów­nie do­brze mo­żna bie­gać bez bu­tów. I za­cząłem bie­gać boso! Ro­bi­łem po zmro­ku kó­łka w par­ku, ta­kże w li­sto­pa­dzie – 15 km, cza­sem wi­ęcej. Wkręci­łem się moc­no i bie­ga­łem za dużo i bez sen­sow­ne­go pla­nu. To spo­wo­do­wa­ło, że bo­la­ły mnie ko­la­na, ła­pa­łem ró­żne kon­tu­zje. Jed­nak w ko­ńcu wszyst­kie bóle mi prze­szły. Na­uczy­łem się też, że mo­żna bie­gać mniej i mądrzej. Po co to ro­bi­łem? Pew­nie cho­dzi­ło o ja­kieś wy­ob­co­wa­nie, au­ty­stycz­ne spędze­nie cza­su, ro­dzaj me­dy­ta­cji, za­gu­bie­nia się w ryt­mie. Pra­wie wszy­scy to zna­my. Na pew­no cho­dzi­ło o przy­ro­dę i ja­kąś pro­sto­tę w kon­tak­cie z na­tu­rą.

W Ma­ra­to­nie War­szaw­skim wy­star­to­wa­łem w 1989 roku, ma­jąc 17 lat . Mu­sia­łem sfa­łszo­wać datę uro­dzin na za­świad­cze­niu le­kar­skim. Cie­ka­we, czy te­raz mo­żna mnie za to jesz­cze zdys­kwa­li­fi­ko­wać. Po­sta­no­wi­łem, że będę bie­gał ma­ra­to­ny, ale wte­dy nie było za bar­dzo gdzie star­to­wać. Za­cząłem też tre­no­wać, cho­dząc i dużo bie­ga­jąc po gó­rach. Po pol­skich pa­smach rzu­ci­łem się na sło­wac­kie i cze­skie. Gra­ni­ce się po­otwie­ra­ły, a u po­łu­dnio­wych sąsia­dów było wte­dy dużo ta­niej. Na Sło­wa­cji, w głębi kra­ju, wła­ści­wie ni­ko­go nie było na szla­kach. Noce były bar­dzo ciem­ne, bo w wie­lu miej­scach nie było elek­trycz­no­ści. Za to mo­żna było oglądać do woli gwiaz­dy i zdu­mie­wać się, że Sło­wa­cja i Cze­chy są tak bli­sko, a jed­no­cze­śnie tak da­le­ko. Ró­żni­ce w men­tal­no­ści tych trzech na­ro­dów czy ple­mion sło­wia­ńskich były dla mnie ude­rza­jące. Oka­za­ło się, że sport bie­go­wy na po­łud­niu jest ład­nie roz­wi­ni­ęty, i że mo­żna za parę ko­ron star­to­wać w ma­ra­to­nach. Za­cząłem ro­bić to na­ło­go­wo, zwie­dza­jąc oba kra­je i ucząc się języ­ka cze­skie­go. Na­gle sta­łem się „zbie­ra­czem ma­ra­to­nów”. Na na­praw­dę do­bry czas nie mia­łem szans, bo wa­ży­łem za­wsze pra­wie 100 kg, ale mo­głem bie­gać 42 km po­ni­żej czte­rech go­dzin. Często bie­ga­łem dużo wol­niej, bo chcia­łem so­bie po­truch­tać, po­pa­trzeć na oko­li­cę, ale za­sad­ni­czo, jak się przy­ło­ży­łem, to uzy­ski­wa­łem cza­sy po­mi­ędzy 3:33 a 3:45. Je­śli wy­stępo­wa­ły trud­ne wa­run­ki, np. kop­ny śnieg, trud­ny te­ren lub zła po­go­da, to mo­głem się upla­so­wać wy­so­ko w kla­sy­fi­ka­cji. Po­sta­no­wi­łem, że prze­bie­gnę 100 ma­ra­to­nów. W pew­nym mo­men­cie za­cząłem też or­ga­ni­zo­wać małe ma­ra­to­ny ko­le­że­ńskie. Je­den z nich ist­nie­je na­dal i na­zy­wa się: Śląski Ma­ra­ton No­wo­rocz­ny Cy­borg.

Tre­nin­gi bie­go­we na bo­sa­ka.

fot. Erlo Brown/Shut­ter­stock

W pew­nym mo­men­cie znu­dzi­łem się jed­nak bie­ga­niem i za­cząłem się roz­glądać za no­wym spor­tem. Może tria­tlon? Wy­star­to­wa­łem w kil­ku krót­kich im­pre­zach i w 2008 roku sko­ńczy­łem za­wo­dy typu Iron Man na Sło­wa­cji. Świet­ne do­świad­cze­nie, ale trud­no tre­no­wać dłu­ższy czas trzy spor­ty na­raz, pro­wa­dząc nor­mal­ne ży­cie ro­dzin­ne i za­wo­do­we. Po­sta­no­wi­łem prze­rzu­cić się na bie­gów­ki. Zno­wu w Cze­chach zo­ba­czy­łem, jak lu­dzie w ka­żdym wie­ku tre­nu­ją ten pi­ęk­ny sport. Było ich dużo wi­ęcej niż u nas. I za­częły się Bie­gi Pia­stów2), wy­ści­gi i ćwi­cze­nie tech­ni­ki. Te nie­do­stęp­ne ina­czej, bia­łe prze­strze­nie i cała ta po­ezja nar­ciar­ska. Ku­pi­łem so­bie pod­ręcz­nik do na­uki bie­ga­nia na nar­tach. Oczy­wi­ście w Cze­chach, bo u nas nie było ta­kiej ksi­ążki. Bie­ga­nie na nar­tach to tech­nicz­ny sport. War­to zro­zu­mieć fi­zy­kę tej ak­tyw­no­ści: dźwi­gnie, ra­mio­na siły i kąty od­bi­cia.

------------------------------------------------------------------------

2) Międzynarodowa impreza narciarska odbywająca się na Polanie Jakuszyckiej w Szklarskiej Porębie od 1976 r.

Po­sta­no­wi­łem w ko­ńcu, że mu­szę wy­star­to­wać w jed­nym z naj­wa­żniej­szych bie­gów nar­ciar­skich świa­ta – Bie­gu Wa­zów w Szwe­cji. Jest to bieg na 90 km3). Le­gen­dar­ny wy­ścig, ta­kże przez za­mar­z­ni­ęte je­zio­ra. Wspa­nia­ła wy­pra­wa. No, ale po­wstał je­den pro­blem. Zima za­częła się ro­bić u nas li­cha. Od­wo­ła­no np. za­wo­dy Jzer­ská Pa­de­sát­ka z po­wo­du bra­ku śnie­gu, a ja, za­miast tre­no­wać na ło­nie na­tu­ry, ro­bi­łem go­dzi­na­mi w domu ćwi­cze­nia imi­ta­cyj­ne. Otwie­ra­łem na oścież okna, żeby był wiatr, i ro­bi­łem wy­pa­dy no­ga­mi do tyłu. Raz jed­ną nogą, raz dru­gą. Przez go­dzi­nę. Dru­gą go­dzi­nę ci­ągnąłem gumy ręka­mi i po­tem zno­wu ro­bi­łem wy­pa­dy. Zro­bi­łem so­bie fil­co­we pod­kład­ki pod nogi do śli­zga­nia się po po­ko­ju, a na ta­bo­re­tach ro­bi­łem od­wrot­ne „nar­ciar­skie” pomp­ki. W se­zo­nie, w któ­rym star­to­wa­łem w Bie­gu Wa­zów, wi­dzia­łem może przez trzy dni śnieg. Ale po­je­cha­łem i było rze­czy­wi­ście świet­nie. Po dro­dze ki­bi­ce szwedz­cy ro­bi­li pik­ni­ki w śnie­gu przy ogni­sku, a pod wie­czór tra­sa była ozna­czo­na zni­cza­mi, ja­kie mo­żna ku­pić w IKEI. Po­do­ba­ła mi się też kil­ku­pi­ętro­wa, drew­nia­na ar­chi­tek­tu­ra środ­ko­wej Szwe­cji. Było baj­ko­wo. Przez pierw­szą część tra­sy, je­śli jest się ama­to­rem, trze­ba się ści­gać z tłu­mem. Dru­ga część jest już lu­źna, dość pła­ska, taka na „pcha­nie ki­ja­mi”. To był mój ostat­ni start nar­ciar­ski. Po­trze­bo­wa­łem spor­tu zi­mo­we­go, ale zde­cy­do­wa­nie prost­sze­go.

------------------------------------------------------------------------

3) Najstarszy, najdłuższy i największy długodystansowy bieg narciarski na świecie, rozgrywany w szwedzkiej prowincji Dalarna na pamiątkę ucieczki Gustawa Wazy w 1520 r.

Te­raz już wiem, że mój zwrot ku wo­dzie był wła­ści­wie po­wro­tem do ko­rze­ni. Woda to był mój pierw­szy ży­wioł. O niej ma­rzy­łem jako dziec­ko.

Znowu te Czechy!

Zno­wu tam, przy­pad­kiem, zo­ba­czy­łem sport, na któ­ry, mo­żna po­wie­dzieć, się na­wró­ci­łem. I je­stem prze­ko­na­ny − zo­sta­nę przy tej ak­tyw­no­ści do ko­ńca ży­cia. Cho­dzi o zi­mo­we pły­wa­nie, ale też pły­wa­nie przy­go­do­we, po­wrót do dzi­kiej wody i do na­tu­ral­ne­go nur­ko­wa­nia. Pa­mi­ętam, jak zo­ba­czy­łem pierw­szy raz wy­ścig na rze­ce Mo­ra­wie w Oło­mu­ńcu. Sto osób w ró­żnym wie­ku wska­ku­je do rze­ki i ści­ga się na dy­stan­sach od 250 m do 1 km. To ro­bi­ło wra­że­nie. Ta ich swo­bo­da przy wy­cho­dze­niu z wody. Po­roz­ma­wia­ją, po­kle­pią się po ple­cach i spo­koj­nie ubio­rą. Wy­pi­ją po­tem jed­no piwo i są szczęśli­wi. Daw­niej jesz­cze ist­nia­ły po­cho­dy „otu­żil­ców” (za­har­to­wa­nych). Na miej­sce star­tu, w sa­mych kąpie­lów­kach szło się np. ki­lo­metr przez mia­sto i śpie­wa­ło. Od­pra­wa od­by­wa­ła się też w kąpie­lów­kach. Ja prze­ży­łem jesz­cze je­den z ostat­nich po­cho­dów, któ­ry po­wo­do­wał, że star­to­wa­ło się już z lek­ką hi­po­ter­mią. Te­raz wie­my, że przed we­jściem do wody, je­śli chce się pły­wać szyb­ko i da­le­ko, nie mo­żna być prze­mar­z­ni­ętym, więc pły­wa­cy na­sta­wie­ni ty­po­wo spor­to­wo, po­win­ni utrzy­my­wać cie­pło do sa­me­go star­tu. Roz­bie­rać się mi­nu­tę − dwie przed we­jściem do wody. Uspo­ko­ić się, po­cze­kać, aż na­czy­nia po­wierz­chow­ne się scho­wa­ją, i wte­dy wy­star­to­wać.

Bar­dzo mi ci lu­dzie za­im­po­no­wa­li, ale strasz­nie się ba­łem i na pierw­sze za­wo­dy wy­pchnąłem ko­le­gę – Ar­tu­ra Ku­bi­cę. Jak zo­ba­czy­łem, że prze­żył wy­ścig na 250 m, to zde­cy­do­wa­łem się ta­kże na po­dob­ny krok. Wie­le razy o tym już opo­wia­da­łem, jak moc­no się wkręci­li­śmy w ten sport z przy­ja­ció­łmi i jak często star­to­wa­li­śmy w Cze­chach. Tam za­wo­dy pu­cha­ro­we od­by­wa­ły się co ty­dzień w in­nym miej­scu.

Za­wo­dy w Pra­dze, 2019 r.

fot. To­masz Wo­źnicz­ka

Pierw­sze pró­by prze­nie­sie­nia tego pły­wa­nia do Pol­ski nam się nie uda­wa­ły. U nas za­wsze kró­lo­wa­ło mor­so­wa­nie, co też jest oczy­wi­ście zdro­we i god­ne po­le­ce­nia, ale pły­wa­nie przyj­mo­wa­ło się ra­czej w wer­sji li­ght. Ni­g­dy nie za­pom­nę re­gu­la­mi­nu pierw­szych za­wo­dów w Pol­sce, poza Ka­to­wi­ca­mi. Na przy­kład dy­stans 25 m z gło­wą obo­wi­ąz­ko­wo nad wodą. W Cze­chach dy­stans 100 m prze­zna­czo­ny jest dla dzie­ci. Je­śli umiesz do­brze pły­wać i masz od­por­no­ść, to po­wi­nie­neś star­to­wać na 750 m lub 1 km. Ale u nas do­ro­śli mężczy­źni są jak małe dzie­ci. Za 25 m w wo­dzie chcą so­bie wie­szać me­dal na szyi i wy­stąpić w te­le­wi­zji. Na szczęście to się zmie­nia i mamy co­raz wi­ęcej wy­tre­no­wa­nych za­wod­ni­ków i za­wod­ni­czek.

Za­wo­dy w Pra­dze, 2019 r.

fot. To­masz Wo­źnicz­ka

Pa­mi­ętam moje pierw­sze fru­stra­cje na let­nich ma­ra­to­nach pły­wac­kich w Cze­chach i na za­wo­dach zi­mo­wych. Mu­szę do­dać, że oprócz cy­klu zi­mo­we­go, star­to­wa­łem w let­nim cy­klu ma­ra­to­nów pły­wac­kich, w Cze­chach do­brze już wte­dy roz­wi­ni­ętych. Moja tech­ni­ka pły­wac­ka na po­cząt­ku moc­no ku­la­ła. Chcia­łem coś z tym zro­bić i pa­mi­ętam, jak na mnie pa­trzy­li in­struk­to­rzy pły­wa­nia, kręcąc gło­wą. Nie da­wa­li wia­ry, że da się coś ze mnie wy­ci­snąć. Ale się za­wzi­ąłem. W ko­ńcu uwie­rzył we mnie Le­szek Ma­ły­szek, tre­ner pły­wa­nia ze szko­ły spor­to­wej w moim mie­ście. Po­zwo­lił mi cza­sem tre­no­wać z gru­pą gim­na­zja­li­stów. Z jed­nej stro­ny uwa­żam, że to była dla mnie świet­na lek­cja po­ko­ry – mu­sia­łem wy­ko­ny­wać za­da­nia z mło­dzia­ka­mi, któ­rzy bez pro­ble­mu „ło­ili mi ty­łek”. Ale z dru­giej stro­ny, może to było war­to­ścio­we do­świad­cze­nie ta­kże dla nich. Mu­sie­li się za­sta­no­wić, co o mnie my­śleć. Do­ro­sły uczy się z dzie­ćmi i jesz­cze ich słu­cha. Żab­ka szła mi co­raz le­piej i to z tym sty­lem był zwi­ąza­ny suk­ces, któ­ry so­bie do dziś ce­nię. Uda­ło mi się zo­stać mi­strzem Czech w Zi­mo­wym Pły­wa­niu. Pew­nie bra­ko­wa­ło spe­cja­li­sty od „kla­sy­ka” na tych mi­strzo­stwach. Ale jed­nak. Ode­gra­no dla mnie hymn w kra­ju o naj­wi­ęk­szych tra­dy­cjach w tym spo­rcie.

Za­wo­dy w Pra­dze, dru­gi dzień świ­ąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia, 2019 r.

fot. To­masz Wo­źnicz­ka

Dwa lata pra­cy u Lesz­ka Ma­łysz­ka i po­tem dwa lata pra­cy nad tech­ni­ką u Ka­je­ta­na Za­łu­skie­go − by­łe­go re­kor­dzi­sty Pol­ski w krau­lu. U Kajt­ka było świet­nie, bo nie mu­sia­łem za dużo pły­wać, na­wet mi cza­sem za­bra­niał, a za­miast tego ci­ągle się wła­ści­wie ba­wi­łem w zmia­ny uło­żeń cia­ła na wo­dzie, w czu­cie wody i tym po­dob­ne rze­czy. Ale ja­koś moje cza­sy się ci­ągle po­pra­wia­ły. Pa­mi­ętam, że jako pły­wak ama­tor ma­rzy­łem o pły­wa­niu ki­lo­metr w 16 min 59 s. O ła­ma­niu 17 mi­nut. A w naj­lep­szym okre­sie w 2018 roku pły­wa­łem ki­lo­me­try po 15 mi­nut. Na przy­kład 15.03. To prze­ro­sło moje ocze­ki­wa­nia.

Venclovský − moja największa inspiracja

Spo­glądam często na pó­łkę, gdzie stoi ksi­ążka o le­gen­dzie cze­skie­go pły­wa­nia – Fran­cisz­ku Venc­lo­vskim – _Mój los_. Przy­po­mi­na mi się, jak mnie mo­ty­wo­wa­ła do na­uki pły­wa­nia i do tre­nin­gu pły­wac­kie­go. Kil­ka lat z rzędu je­ździ­łem na pra­wie wszyst­kie za­wo­dy pły­wa­nia zi­mo­we­go do Czech. Jed­nym z mo­ich ulu­bio­nych miejsc był Prze­rów na Mo­ra­wach. Za­wo­dy od­by­wa­ją się tam w nie­du­żym sta­wie, wiel­ko­ści na­sze­go ka­to­wic­kie­go Szlo­mio­ka. Aby do nie­go do­trzeć, prze­cho­dzi się przez most na rze­ce Be­czwie. Zo­ba­czyć tam mo­żna pa­mi­ąt­ko­wą ta­bli­cę: „Fran­ti­šek Venc­lo­vský.Miesz­ka­niec Prze­ro­wa i pierw­szy Czech, któ­ry w roku 1971 prze­pły­nął ka­nał La Man­che”. Czy­li tu­taj pły­wa­kom fun­du­ją ta­bli­ce! – po­my­śla­łem wte­dy. Chy­ba czas na małą dy­gre­sję, by zro­zu­mieć cze­ski sto­su­nek do wody.

W Cze­chach nie ma ta­kich ogra­ni­czeń jak w Pol­sce, je­śli cho­dzi o pły­wa­nie w wo­dach otwar­tych: je­śli wi­dzi­my staw – to zna­czy, że wol­no tam pły­wać! Nie będzie man­da­tu, nie do­nie­sie na cie­bie węd­karz, mo­żna się na­wet uto­pić – „je­steś do­ro­sły”. No więc Cze­si pły­wa­ją, gdzie się da. Nie wi­dać zbyt wie­lu ra­tow­ni­ków na kąpie­li­skach. Być może jest to zwi­ąza­ne z fak­tem, że nie mają oni do­stępu do mo­rza. W cza­sach tzw. ko­mu­ny trud­niej było się też do­stać nad mo­rze do in­ne­go kra­ju – mają za­tem nie­mal na­bo­żny sto­su­nek do nie­go, fa­scy­na­cję i chęć do­ko­ny­wa­nia ró­żnych prze­praw, i w ogó­le spo­ro jest u nich nad­mor­skich ta­wern i ba­rów dla ma­ry­na­rzy. Wa­żnym trun­kiem jest u na­szych po­łu­dnio­wych przy­ja­ciół rum. W cze­skiej świa­do­mo­ści sym­bo­lem wy­czy­nu pły­wac­kie­go jest Ka­nał An­giel­ski, czy­li La Man­che. Wie­lu pły­wa­ków i pły­wa­czek prze­pły­wa tę tra­sę, nie­któ­rzy po­pra­wia­ją re­kor­dy, a ta­kże ist­nie­ją na­wet tre­ne­rzy, któ­rzy spe­cja­li­zu­ją się w wo­dzie otwar­tej, a szcze­gól­nie w przy­go­to­wa­niach do tej prze­pra­wy. Po­go­da nad ka­na­łem jest bar­dzo zmien­na, pły­wa po nim ogrom­na licz­ba stat­ków, a woda jest dość chłod­na. Duża od­po­wie­dzial­no­ść spo­czy­wa więc na ka­pi­ta­nie ku­tra, któ­ry okre­śla dzień prze­pra­wy, ana­li­zu­jąc ak­tu­al­ne dane po­go­do­we.

F. Venc­lo­vský – moja naj­wiek­sza in­spi­ra­cja.

fot. To­masz Muc

Wró­ćmy jed­nak do na­sze­go bo­ha­te­ra. Fran­ti­šek Venc­lo­vský był bok­se­rem. W wie­ku 24 lat miał szan­sę na start na igrzy­skach olim­pij­skich w Rzy­mie. Niestety na wojskowych zajęciach z gimnastyki przy skoku przez kozła spadł niefortunnie pomiędzy materace i doznał urazu kręgosłupa szyjnego. Powiedziano mu, że spędzi rok w gipsowym łóżku. Górna część ciała pozostawała sparaliżowana. Na szczęście po sześciu miesiącach zaczęło wracać mu czucie w palcach u rąk. Franta rozpoczął rehabilitację i w końcu opuścił szpital. Zaczął chodzić, a na długie spacery wybierał nieuczęszczaną, polną drogę. Pech chciał, że przejeżdżającemu akurat motocykliście, urwała się rura wydechowa i uderzyła Venclovskiego prosto w głowę. Oznaczało to kolejny długi pobyt w szpitalu.

Z morawskiej rzeki na Kanał Angielski

Po wy­jściu ze szpi­ta­la roz­po­czął re­ha­bi­li­ta­cję. Od­krył, że do­brze robi mu woda. Za­czął pły­wać la­tem, po­tem je­sie­nią. Zro­zu­miał, że zimą też się da, i za­czął w roku 1960 zi­mo­we pły­wa­nie w rze­ce Be­czwie. Po ja­ki­mś cza­sie prze­pły­wał 500 m, a w ko­ńcu 1 km. Ra­zem z przy­ja­cie­lem – dr. Mo­ha­plem za­ło­ży­li klub zi­mo­we­go pły­wa­nia. Jak wy­glądał tre­ning? Po pły­wa­niu w zim­nej wo­dzie roz­grzew­ka, np. kil­ka­set pom­pek lub pom­pek od­wrot­nych „na tri­ceps”. Zim­ne prysz­ni­ce i han­tle – tak ćwi­czy­li, żeby prze­rzu­cić za­wsze 10 ton – czy­li bar­dzo pro­ste środ­ki. Po­tem za­częli pły­wać dłu­ższe od­cin­ki w rze­kach: 12 km w We­łta­wie, 55 km w Du­na­ju. Tre­nin­gu do­pe­łnia­ły „stój­ki”. Cho­dzi­ło o to, żeby wy­ko­nać sta­nie na gło­wie lub na rękach na du­żej wy­so­ko­ści, naj­le­piej w nie­bez­piecz­nych wa­run­kach. Słyn­na była stój­ka Venc­lo­vskie­go na po­ręczy bal­ko­nu wi­do­ko­we­go nad prze­pa­ścią Ma­co­cha na Mo­ra­wach, ale były też inne: na da­chach ró­żnych bu­dyn­ków i pró­ba stój­ki na wie­ży te­le­wi­zyj­nej w Ber­li­nie – jed­nak ko­le­dzy, lo­kal­ni bok­se­rzy, zdo­ła­li go po­wstrzy­mać. Do jego ar­se­na­łu tre­nin­go­we­go na­le­żał ta­kże cze­ski wy­na­la­zek – in­dia­ński bieg – jest to bieg dłu­go­dy­stan­so­wy, w któ­rym mogą wy­stępo­wać od­cin­ki mar­szu. Cho­dzi o to, by uzy­skać bar­dzo dłu­gi wy­si­łek o ma­łej in­ten­syw­no­ści.

Na za­wo­dach w Ostra­wie w 1969 roku Venc­lo­vský po­ko­nał an­giel­skie­go pły­wa­ka i za­czął już na do­bre śnić o prze­pra­wie przez Ka­nał An­giel­ski. Był to tro­chę sza­lo­ny pro­jekt, po­nie­waż Venc­lo­vský nie miał kon­tak­tu z fa­la­mi, sło­ną wodą i pły­wał zu­pe­łnie ama­tor­skim krau­lem. Wła­ści­wie trud­no było to na­wet na­zwać krau­lem. Był to taki pro­to­typ krau­la, któ­rym pły­wa­no po­nad 100 lat temu w Eu­ro­pie: „trud­gen”. Cho­dzi o asy­me­trycz­ne pły­wa­nie, le­żąc bar­dziej na jed­nym boku. Nogi ko­pią no­ży­co­wo. Venc­lo­vský nie cho­dził na ba­sen, nie miał tre­ne­ra, nie miał sty­lu, a jed­nak upa­rł się na wy­jazd do Fran­cji, aby prze­pły­nąć 40 km do An­glii, cho­ćby na­wet w 18 go­dzin. Za­ła­twia­nie po­zwo­leń i pie­ni­ędzy to hi­sto­ria sama w so­bie, nie będzie­my so­bie te­raz tym psuć hu­mo­ru. Jed­nak Venc­lo­vský nie pod­dał się, tre­no­wał, pły­wa­jąc trzy razy w ty­go­dniu po 10 km w je­zio­rze, czte­ry razy w ty­go­dniu ćwi­czył han­tla­mi, pra­wie ka­żde­go dnia prze­by­wał w wo­dzie. W ko­ńcu po wie­lu pe­ry­pe­tiach, wraz ope­ra­to­rem ka­me­ry tra­fił do Lon­dy­nu, gdzie w domu to­wa­ro­wym ku­pił pły­wac­kie oku­la­ry. W Cze­chach w tym cza­sie nie były jesz­cze pro­du­ko­wa­ne ani do­stęp­ne – w Pol­sce pierw­sze mo­żna było na­być oko­ło 1973 roku. Z Lon­dy­nu po­je­cha­li do Folk­sto­ne nad ka­na­łem. W mia­stecz­ku ku­pił dru­gie go­gle, bo oka­za­ło się przy tre­nin­gu, że te z Lon­dy­nu nie są zbyt do­brze do­pa­so­wa­ne.

Był pierw­szy wrze­śnia. Mo­rze było nie­spo­koj­ne, woda mia­ła 16°C, a po­wie­trze 13°C. Pi­lo­tem zo­stał Val No­akes – szy­per na ku­trze „Vi­king Wa­rior”. Fran­ci­szek tre­no­wał i cze­kał do pi­ąte­go wrze­śnia. Po­go­da się po­pra­wia­ła, ale nie na tyle, żeby były to do­bre wa­run­ki do prze­pra­wy. W tych cza­sach mo­żna było pły­wać jesz­cze w kie­run­ku z Fran­cji do An­glii – był to prost­szy kie­ru­nek, po­nie­waż naj­sil­niej­szym prądem była od­no­ga Golf­sztro­mu, któ­rą spo­ty­ka­ło się za­raz na po­cząt­ku, kie­dy mia­ło się dużo siły, i dla­te­go ła­twiej było ją po­ko­nać, a po­tem prze­bić się da­lej. Prądy przy wy­brze­żu an­giel­skim były zwy­kle tro­chę słab­sze. Venc­lo­vský pod­jął de­cy­zję o wy­pły­wie – ko­ńczy­ły mu się cier­pli­wo­ść i pie­ni­ądze. Wcze­śnie rano wy­ru­szył ku­trem przez ka­nał na wy­brze­że fran­cu­skie, gdzie w oko­li­cy przy­ląd­ka Cap Gris Nez mia­ła się roz­po­cząć prze­pra­wa. Do Fran­cji pły­nęli wraz z ope­ra­to­rem ka­me­ry czte­ry go­dzi­ny. Pod­czas pod­ró­ży Venc­lo­vský ska­rżył się na cho­ro­bę mor­ską. Na fran­cu­skiej pla­ży o godz. 10:45 za­czął się sma­ro­wać la­no­li­ną. Mia­ło to prze­ciw­dzia­łać otar­ciom na szyi, pa­chach i bro­dzie. O ter­mi­kę się nie mar­twił – był zi­mo­wym pły­wa­kiem. Wy­ru­szył o go­dzi­nie 11:00.

Pierw­sze go­dzi­ny pły­wa­nia prze­bie­ga­ły spo­koj­nie. Po­go­da się po­pra­wi­ła, pły­nął rów­nym tem­pem, ruch po ru­chu – 52 mach­ni­ęcia na mi­nu­tę. Był za­do­wo­lo­ny, my­ślał tyl­ko o tych ru­chach. Ska­rżył się, że nie ma ze­gar­ka, by móc le­piej orien­to­wać się w cza­sie. Na ło­dzi wi­dać było za­do­wo­lo­ne twa­rze. I na­gle wszyst­ko się zmie­ni­ło, za­czął się czuć fa­tal­nie. Nie mógł jeść. Ryż, kawa, her­ba­ta – ni­cze­go nie mógł prze­łk­nąć. Wszyst­ko zwra­cał. I jesz­cze fale: jed­na, dru­ga, trze­cia, dal­sze, po­wo­do­wa­ły, że pił dużo wody mor­skiej. Nie po­tra­fił tego unik­nąć. Miał skur­cze żo­łąd­ka, od­czu­wał roz­ry­wa­jący ból. Venc­lo­vský re­la­cjo­no­wał, że trze­ba pły­nąć da­lej, ruch za ru­chem, za­cho­wać rów­ne tem­po w ka­żdej mi­nu­cie. Wy­li­czył, że cały prze­pływ będzie go kosz­to­wał 20 000 ka­lo­rii. Nie­ste­ty nie mógł ich uzu­pe­łnić, bo nie dał rady jeść. Pod szkła oku­la­rów do­sta­ła mu się sło­na woda. W wa­run­kach dłu­giej, mor­skiej prze­pra­wy to wła­ści­wie unie­mo­żli­wia pły­wa­nie. Zdjął więc oku­la­ry i za­czął pły­nąć bez nich. Ko­lej­ne, na­wet czwar­te, któ­re po­ży­czył mu sędzia prze­pra­wy – nie pa­so­wa­ły. Po­go­da się po­gor­szy­ła, pły­wa­ka bar­dzo pie­kły oczy i dla­te­go za­czął pły­nąć w jed­nym miej­scu. Miał kło­po­ty z orien­ta­cją i prze­sze­dł na żab­kę. Pły­nął 12 go­dzin, aż było wi­dać w od­da­li ska­ły Do­ver. W pro­stej li­nii zo­sta­ło 6 km. Cały czas czuł moc­ne wspar­cie za­ło­gi. W ko­ńcu sędzia na­ka­zał wy­ci­ągnąć go z wody. Po­wód: wy­czer­pa­nie. Wy­gląda­ło na to, że ist­nie­je za­gro­że­nie ży­cia, miał bar­dzo sil­ne dresz­cze i nie mógł prze­łk­nąć pły­nu. Zdo­był jed­nak uzna­nie ca­łej za­ło­gi. Wszy­scy uwa­ża­li, że jest sil­nym pły­wa­kiem. Stra­cił pod­czas prze­pra­wy 8 kg masy cia­ła. Pó­źniej wie­lo­krot­nie po­wta­rzał (co jest praw­dą), że przy prze­pra­wie naj­wa­żniej­sza jest po­go­da. No i pra­wie ob­se­syj­nie my­ślał o oku­la­rach pły­wac­kich – żeby w ko­ńcu mieć do­pa­so­wa­ny mo­del.

Fran­ta nie dał za wy­gra­ną. Po krót­kim od­po­czyn­ku po­sta­no­wił wró­cić do tre­nin­gów i prze­pły­nąć ka­nał w na­stęp­nym roku. Jed­nak od cza­su tej wy­pra­wy naj­wa­żniej­szy był dla nie­go te­mat pły­wac­kich go­gli. Zwró­cił się z pro­ble­mem ciek­nących oku­la­rów do in­sty­tu­tu ba­daw­cze­go w Got­twal­do­wie (Zlin), a tam dali mu na­miar na fir­mę, któ­ra szy­ła ubra­nia dla nur­ków. Była to ośmio­oso­bo­wa fir­ma, za­trud­nia­jąca sze­ściu eme­ry­tów. Szef – Jo­sef Ro­ha­cek miał 70 lat, ale był pe­łen za­pa­łu do pra­cy. Sły­szał o wy­pra­wie i chciał po­móc Venc­lo­vskie­mu. Pra­gnął on oku­la­rów, któ­re będą przy­le­ga­ły, bez względu na po­tęgu­jącą się opu­chli­znę twa­rzy czy chud­ni­ęcie. Fir­ma wy­ko­na­ła oku­la­ry ze szkła, me­ta­lo­wych ob­ręczy i wkła­dek neo­pre­no­wych. Po­wsta­ło kil­ka mo­de­li, ci­ągle je po­pra­wia­no, aż w ko­ńcu stwo­rzo­no ide­al­ne – wy­gląda­ły jak ma­syw­ne oku­la­ry dla spa­wa­cza, ale prze­szły do­sko­na­le test (80 go­dzin w sło­nej i słod­kiej wo­dzie). Pan Ro­ha­cek, na wie­ść o tym, że Venc­lo­vskie­mu uda­ło się prze­pły­nąć ka­nał La Man­che, pła­kał ze wzru­sze­nia.

Obóz treningowy w Polsce

Po pierw­szej pró­bie prze­pły­ni­ęcia ka­na­łu La Man­che Venc­lo­vský wsze­dł w swój zwy­kły re­żim tre­nin­go­wy, oko­ło 36 km ty­go­dnio­wo, a w zi­mie re­gu­lar­nie 1 km w lo­do­wa­tej wo­dzie. Mó­wił, że ni­cze­go nie zmie­niał w sto­sun­ku do pierw­szej prze­pra­wy. Jed­nak ist­nia­ła jed­na za­sad­ni­cza ró­żni­ca: dzi­ęki kon­tak­tom po­mi­ędzy ar­mią cze­ską i pol­ską do­stał za­pro­sze­nie nad Ba­łtyk, gdzie mógł tre­no­wać trzy ty­go­dnie w maju. Był to ide­al­ny czas i miej­sce na przy­go­to­wa­nia, je­śli chcia­ło się pod­jąć pró­bę ata­ku ka­na­łu w lip­cu. Zaj­rzyj­my do dzien­ni­ka Venc­lo­vskie­go, cy­to­wa­ne­go w ksi­ążce _Mój los_:

17 maja

Zgło­si­łem się od razu w woj­sko­wym klu­bie Flo­ta. Miesz­kam w Orło­wie. Nie na dar­mo cie­szy­łem się na ko­la­cję – sma­ko­wa­ło mi. Za­raz rano po­sze­dłem po­pły­wać. Woda mia­ła oko­ło 15°C i wiel­ka nie­spo­dzian­ka − nie jest wca­le sło­na! Pły­wa­nia tu­taj nie da się po­rów­ny­wać z ka­na­łem. Jest tu świet­na po­go­da. Chcia­łbym mieć ta­kie wa­run­ki przy prze­pły­wie!

18 maja

W ko­ńcu je­stem na miej­scu w Puc­ku. Umie­ści­li mnie na kwa­te­rze pry­wat­nej, bar­dzo do­brze mnie przy­jęli. Czu­ję się jak w domu. Tyl­ko co roz­pa­ko­wa­łem wa­liz­kę, rzu­cam się do mo­rza. Tre­ning trwa czte­ry go­dzi­ny. Mu­szę wy­ko­rzy­stać ka­żdą chwi­lę. Woda w za­to­ce w po­łud­nie ma 20°C. Nie­ste­ty ta­kich wa­run­ków przy dru­gim prze­pły­wie na pew­no nie będę mieć.

19 maja

Jak ta po­go­da nad mo­rzem się szyb­ko zmie­nia! Jesz­cze czło­wiek do­brze nie po­czuł sło­ńca, a już jest zno­wu chłod­no i pada. Po­wie­trze 12°C, woda w za­to­ce 18°C. Nikt się nie kąpie, po­dob­no jest zim­no. Tre­nu­ję pe­łne czte­ry go­dzi­ny. Zro­bi­li mi przy­jem­no­ść – przy­wie­źli han­tle. Od razu zro­bi­łem swo­je 10 t. Bez si­łów­ki by mi to nie szło. Po po­łud­niu z pol­ski­mi przy­ja­ció­łmi wy­ru­szam na po­łów. Po­do­ba­ło mi się to. Zła­pa­li­śmy 3 węgo­rze. Ko­la­cja była do­sko­na­ła.

20 maja

Zno­wu jest ład­nie. W sło­ńcu na­wet 30°C. Te­raz ćwi­czę dwu­fa­zo­wo – na­prze­mien­nie. Han­tle – oczy­wi­ście zwy­kłe 10 ton i 4 go­dzi­ny w mo­rzu. Dziś są po­rząd­ne fale. Wie­czór skra­cam so­bie wy­pi­sy­wa­niem pocz­tó­wek. Na wie­czór – węgo­rze. Idę wcze­śnie spać4).

------------------------------------------------------------------------

4) F. Venclovský, _La Man­che – Muj osud_, Nase Voj­sko, 1971, s. 73-112. Po­wy­ższe frag­men­ty dzien­ni­ka F. Venc­lo­vskie­go zo­sta­ły prze­tłu­ma­czo­ne na język pol­ski przez Au­to­ra.

Venc­lo­vský cza­sa­mi był w wo­dzie kró­cej (dwie – trzy go­dzi­ny), zda­rza­ło się, że nie wcho­dził do niej, ro­bił dzień in­dia­ńskie­go bie­ga­nia. Po­la­cy za­pra­sza­li go na wy­ciecz­ki, cza­sem do re­stau­ra­cji. Przy­je­żdża­ła też pol­ska dzien­ni­kar­ka, aby zro­bić z nim wy­wiad. Z za­przy­ja­źnio­ną ro­dzi­ną grał w ka­na­stę, ku­po­wał pol­skie ubra­nia (któ­re ucho­dzi­ły za ład­niej­sze niż te do­stęp­ne w in­nych de­mo­lu­dach) oraz sło­dy­cze. Ogól­nie był za­do­wo­lo­ny z tre­nin­gów i po­by­tu w Pol­sce.

Drugie podejście

Fran­ci­szek przy­le­ciał do Lon­dy­nu 27 lip­ca 1971 roku i po noc­le­gu po­je­chał do Folk­sto­ne. Woda mia­ła 15°C, po­wie­trze tę samą tem­pe­ra­tu­rę. Na­stęp­ne­go dnia zro­bi­ło się cie­pło, 21°C, i No­akes – szy­per na „Vi­king Wa­rior” zde­cy­do­wał: „Le­ci­my od razu po pó­łno­cy, po­go­da jest do­bra”. Bez akli­ma­ty­za­cji, ale za to nie było ner­wo­we­go cze­ka­nia i bez­sen­nych nocy. Był czas tyl­ko na je­den krót­ki tre­ning przed star­tem. Po nim wy­ru­szy­li na fran­cu­ską stro­nę, zno­wu, nie­ste­ty, pły­wak kar­mił ryb­ki. Na ręce miał tym ra­zem ze­ga­rek kra­jo­wej pro­duk­cji. Pie­ni­ądze na nie­go (600 ko­ron) mu­siał po­ży­czyć od bab­ci, po­nie­waż, jak po­wie­dział, był spłu­ka­ny przez tę wy­pra­wę. Na po­kła­dzie An­gli­cy py­ta­li się go, gdzie ma ku­cha­rza, le­ka­rza i tre­ne­ra. On od­po­wie­dział: zo­sta­wi­łem ich w domu, niech tro­chę od­pocz­ną…

Wy­cho­dzę z Wi­sły we Wło­cław­ku.

fot. Piotr Sa­dur­ski

Venc­lo­vský wzi­ął ze sobą jed­nak ope­ra­to­ra ka­me­ry i re­ży­se­ra. No i jesz­cze jed­ną rzecz – ka­wał płót­na, żeby się przy­kryć – pa­mi­ętał, jak cier­piał z zim­na za pierw­szym ra­zem. Za­czął 34 mi­nu­ty po pó­łno­cy – woda i po­wie­trze mia­ły tem­pe­ra­tu­rę 13°C. Oczy­wi­ście 52 ru­chy na mi­nu­tę. Nie wol­no mu było do­tknąć ło­dzi, o tym mu­siał my­śleć, żeby nie zo­stać zdys­kwa­li­fi­ko­wa­nym. Pa­trzył na ze­ga­rek – była 2:47 – wi­dział przed sobą Szko­ta, rów­no z nim za­czy­nał, pły­nąc pi­ęk­nym, sty­lo­wym krau­lem. Szkot wła­śnie sko­ńczył przy­go­dę. Po­pa­trzył na ze­ga­rek, go­dzi­na 3:40, był przy­go­to­wa­ny men­tal­nie i fi­zycz­nie na 20 go­dzin pły­wa­nia. Pły­nął swo­im sty­lem – An­gli­cy mó­wią: „trud­gen”, cze­scy ko­le­dzy: „Fran­ta – In­dian”. Venc­lo­vský wspo­mi­nał, że jak ko­pie nor­mal­nie no­ga­mi, to go boli uszko­dzo­ny kręgo­słup, więc musi ro­bić ruch no­ży­co­wy na boku. Na­stał świt, nie­ste­ty, pły­wak na­ły­kał się wody – aku­rat w miej­scu, gdzie były pla­my ropy i ró­żne śmie­ci. Był też tro­chę po­pa­rzo­ny przez me­du­zy. Te w ka­na­le pa­rzą moc­niej niż ba­łtyc­kie, ale nie­bez­piecz­nie jest tyl­ko, je­śli wpły­nie się w ich sta­do lub ma się na nie uczu­le­nie. Po sied­miu go­dzi­nach zja­dł po­si­łek w wo­dzie: ro­sół wo­ło­wy, her­ba­tę z mio­dem, kur­cza­ka. W za­na­drzu cze­ka­ła jesz­cze kawa na ostat­ni od­ci­nek. Po dzie­wi­ęciu go­dzi­nach miał prze­pły­ni­ęte 33 km, An­gli­cy go chwa­li­li z ło­dzi – szło mu do­brze, po­go­da była do­bra. Po dzie­si­ątej go­dzi­nie tra­fił na chłod­ny prąd -9°C. Prąd znik­nął, zro­bi­ło się 16°C i świe­ci­ło sło­ńce. Trze­ba było jesz­cze po­ko­nać przy­brze­żne prądy. Venc­lo­vskie­mu się to uda­ło i do­ta­rł do Do­ver po 15 godz. i 26 min. Fran­ta w jed­nej chwi­li stał się bo­ha­te­rem i naj­po­pu­lar­niej­szą oso­bą w Cze­cho­sło­wa­cji. Pierw­szy se­kre­tarz par­tii wy­sy­łał mu te­le­gram z gra­tu­la­cja­mi. W su­mie do­stał 2256 li­stów i na wszyst­kie od­pi­sał. Je­ździł po ca­łym kra­ju na spo­tka­nia z fa­na­mi… Dla ca­łe­go po­ko­le­nia Cze­chów stał się wzo­rem spor­tow­ca, wie­lu dzi­ęki nie­mu za­częło tre­no­wać pły­wa­nie. Pa­ństwo za­dba­ło o swo­je­go bo­ha­te­ra – do­stał miesz­ka­nie, pra­cę w woj­sko­wym klu­bie i zo­stał pro­fe­sjo­nal­nym ma­sa­ży­stą.

Zew Dzikiej Wody

Venc­lo­vský udo­wod­nił że mo­żna ro­bić duże prze­pra­wy, nie ma­jąc pro­fe­sjo­nal­ne­go za­ple­cza. Po­ka­zał też, że mo­żna pły­wać i tre­no­wać wła­ści­wie wszędzie. No i tak so­bie pły­wa­łem, pły­wa­łem i star­to­wa­łem, roz­wi­ja­li­śmy z przy­ja­ció­łmi za­wo­dy i za­częli­śmy co­raz częściej te­sto­wać ró­żne dzi­kie akwe­ny. Za­częło się go­rącz­ko­we wy­szu­ki­wa­nie no­wych dla nas sta­wów, je­zior, rzek. Ja­kieś za­ba­gnio­ne ostępy le­śne albo od­wrot­nie: śro­dek mia­sta i staw w ele­ganc­kim par­ku. Ka­żdy akwen, gdzie­kol­wiek by nie był, wła­ści­wie nada­wał się do pły­wa­nia. Mia­łem już ad­ap­ta­cję, mo­żli­wo­ści, trze­ba było ko­rzy­stać. Chcia­łem też prze­te­sto­wać, ile zim­nej wody mo­żna w ogó­le przy­jąć. Pod ko­niec zimy 2016 roku po­sta­no­wi­łem przez dłu­ższy czas pły­wać co­dzien­nie od 900 do 1000 m w ra­mach eks­pe­ry­men­tu. Woda utrzy­my­wa­ła się u mnie, w ka­to­wic­kim sta­wie Szlo­miok, w prze­dzia­le tem­pe­ra­tur od 1°C do 3°C. Ręce już zbyt­nio mi nie ma­rzły, prak­tycz­nie pod ko­niec pły­wa­nia nie tra­ci­łem w nich czu­cia, po­wrót do nor­mal­nej tem­pe­ra­tu­ry też już mia­łem szyb­ki i nie od­czu­wa­łem zim­na przy wcho­dze­niu do wody. Pły­wa­łem w płyt­kiej wo­dzie, po­nie­waż zwy­kle by­łem sam w na wpół za­mar­z­ni­ętym sta­wie. Po dwóch pierw­szych dniach, czy­li 2 km, czu­łem się wspa­nia­le. Na trze­ci dzień, po wy­jściu z wody, mia­łem taką myśl, że je­stem tym tro­chę zmęczo­ny. By­łem cie­ka­wy, co się sta­nie da­lej. Je­śli mam gor­szy dzień, je­stem zmęczo­ny lub zmar­z­ni­ęty, to hi­po­ter­mia roz­wi­ja się tro­chę szyb­ciej i mam taki, chy­ba trze­ba po­wie­dzieć, „swój ob­jaw”, któ­ry po­le­ga na tym, że sły­szę jak­by dzwo­ne­czek w le­wym uchu. Jak je­stem w for­mie, nie mam tego, jak jest tro­chę go­rzej, za­czy­na się to na oko­ło 850 m, ale może po­tem prze­jść. No i te­raz w czwar­tym dniu dzwo­nek ode­zwał się na sze­śćset­nym me­trze. Oho, po­my­śla­łem, coś się dzie­je, i by­łem też już ja­kiś taki wol­ny w wo­dzie, ale do­pły­nąłem dy­stans, ubra­łem się i wró­ci­łem do nor­mal­nej cie­pło­ty.

War­to jesz­cze wspo­mnieć, że je­śli ktoś jest na­praw­dę wy­tre­no­wa­ny, to pró­ba pły­wa­nia w celu po­ko­na­nia jak naj­wi­ęk­szej od­le­gło­ści ko­ńczy się, gdy za­wod­nik nie po­tra­fi się prze­su­wać do przo­du. Prak­tycz­nie stoi w miej­scu i pró­bu­je tyl­ko wy­ko­ny­wać ja­kieś nie­efek­tyw­ne ru­chy. Prze­pra­wa ko­ńczy się sama.

Tre­ning w sta­wie Szlo­miok w Ka­to­wi­cach.

fot. To­masz Muc

Wy­star­to­wa­łem pi­ąte­go dnia. Mój stan się po­gar­szał. Szyb­ciej roz­wi­ja­ła się hi­po­ter­mia, dłu­żej do­cho­dzi­łem do sie­bie, czu­łem się zmęczo­ny i lek­ko sen­ny do ko­ńca dnia. Pły­wa­łem oczy­wi­ście w jed­nym czep­ku si­li­ko­no­wym bez za­ty­czek w uszach. Nie zła­pa­łem jed­nak żad­nej in­fek­cji i nie mia­łem – we­dług mnie – żad­nych ob­ja­wów cho­ro­bo­wych. Jed­na rzecz się jed­nak zmie­ni­ła. Wie­czo­rem, gdy sze­dłem spać, mia­łem po­czu­cie, jak­by ci­ężej mi się od­dy­cha­ło. Jak­bym mu­siał po­ko­ny­wać ja­kiś lek­ki opór przy od­dy­cha­niu, ale nie były to skur­cze oskrze­li, jak w przy­pad­ku ast­my. Po­tra­fi­łem to roz­ró­żnić, bo by­łem kie­dyś moc­nym aler­gi­kiem i mie­wa­łem ta­kie ob­ja­wy, od któ­rych je­stem te­raz wol­ny. Może z po­wo­du tre­nin­gów w zim­nej wo­dzie. Więc za­częły się ta­kie kło­po­ty z od­dy­cha­niem i ja­kieś uczu­cie ci­ęża­ru w klat­ce pier­sio­wej. Wte­dy nie wie­dzia­łem, co to jest, te­raz my­ślę, że to może był obrzęk płuc wy­wo­ła­ny pły­wa­niem. Rano czu­łem się już do­brze, więc kon­ty­nu­owa­łem eks­pe­ry­ment. Po szó­stym dniu czu­łem się jak po pi­ątym. Lek­kie ob­ja­wy ci­ężko­ści w płu­cach, wi­ęk­sze wy­czer­pa­nie, ale po­wrót do do­bre­go funk­cjo­no­wa­nia rano. Pły­wa­nie za­ko­ńczy­łem ósme­go dnia, po­nie­waż za­częły się kło­po­ty z ser­cem i to mnie tro­chę wy­stra­szy­ło. Kie­dy się po­ło­ży­łem wie­czo­rem do łó­żka, od­czu­łem ja­kieś za­bu­rze­nia w pra­cy tego na­rządu. Za­czy­nał się często­skurcz, któ­ry trwał oko­ło 20 se­kund. Nie mia­łem ni­g­dy wcze­śniej cze­goś ta­kie­go. Do tego do­szły sko­ki ci­śnie­nia. Przez chwi­lę od­czu­wa­łem, że mam wy­so­kie ci­śnie­nie, po­tem się to uspo­ka­ja­ło i nor­mal­nie za­sy­pia­łem. Po­nie­waż na po­cząt­ku lata pla­no­wa­łem prze­pra­wę przez Ba­łtyk w szta­fe­cie do Szwe­cji, po­sta­no­wi­łem so­bie zro­bić do­kład­ne ba­da­nia u kar­dio­lo­ga i po­rząd­nie wy­po­cząć po tym eks­pe­ry­men­cie.

Pły­wa­nie w sta­wie Szlo­miok w Ka­to­wi­cach. Na zdjęciu z Ju­lią Ko­zer­ską.

fot. To­masz Muc

Po­je­cha­łem do szpi­ta­la do Tych, gdzie zro­bio­no mi ba­da­nie ser­ca za po­mo­cą ul­tra­dźwi­ęków. Le­ka­rze po­wie­dzie­li mi, że spra­wa z moim ser­cem jest po­wa­żna. Po­dej­rze­wa­li, że mam prze­ciek mi­ędzy­ko­mo­ro­wy. Mi­ędzy ko­mo­ra­mi mie­sza mi się krew na­tle­no­wa­na i ta bez tle­nu. Nie wy­gląda­ło to do­brze – po­wie­dzie­li i za­ło­ży­li mi dwa hol­te­ry, słu­żące do mo­ni­to­rin­gu ca­ło­do­bo­we­go EKG i ci­śnie­nia. Oświad­czy­li mi rów­nież, że będę mu­siał po­ło­żyć się w szpi­ta­lu w Ka­to­wi­cach, a ope­ra­cja ra­czej mnie nie mi­nie. De­li­kat­nie mó­wi­ąc, sta­łem się nie­spo­koj­ny, co też było wi­dać w za­pi­sach z hol­te­rów. Po­roz­ma­wia­łem spo­koj­nie z ro­dzi­ną, że dzie­ją się dziw­ne rze­czy i cze­ka mnie za­pew­ne po­wa­żna ope­ra­cja. By­łem za­ła­ma­ny, że nie będę mógł się prze­pra­wiać przez Ba­łtyk w sa­mych majt­kach. Cze­ka­łem na wi­zy­tę w szpi­ta­lu . O ca­łej spra­wie opo­wie­dzia­łem też zna­jo­me­mu le­ka­rzo­wi i spy­ta­łem go o radę. Mia­łem pew­ne wąt­pli­wo­ści, bo do ob­ra­zu cho­ro­by nie pa­so­wa­ła moja, chy­ba jed­nak duża, wy­dol­no­ść. Jak ja z tym prze­cie­kiem bie­ga­łem i pły­wa­łem? Zna­jo­my ka­zał mi jesz­cze po­je­chać do kli­ni­ki w Chrza­no­wie i skon­sul­to­wać ba­da­nie ul­tra­so­no­gra­ficz­ne ser­ca. Po­je­cha­łem. Ze­bra­ło się kon­sy­lium le­kar­skie, by spoj­rzeć na moją „dziu­rę w ser­cu”, na któ­rą we­dług mnie, mia­łem umrzeć. Spoj­rze­li na mnie i po­wie­dzie­li: „Może pan pły­wać da­lej − ma pan lek­ko nie­do­my­ka­jącą się jed­ną z za­sta­wek ser­ca, wi­dać, jak przy skur­czu tro­chę krwi wra­ca i rzu­ca cień na prze­gro­dę mi­ędzy­ko­mo­ro­wą. Wy­gląda to, jak­by tam był uby­tek, ale go nie ma”. Ja za­py­ta­łem: „A ta za­staw­ka to coś po­wa­żne­go?”. „Nie – od­po­wie­dzie­li − tyl­ko trze­ba ją spraw­dzać co parę lat”. W tym wszyst­kim cho­dzi­ło o ja­ko­ść urządze­nia do ba­da­nia ser­ca… Tam­tej wio­sny mia­łem plan, że prze­ba­dam do­kład­nie całe cia­ło, bo pla­nu­ję wy­pra­wy, a mam już swój wiek (po­dob­no). Ale po­my­śla­łem, że od tego pla­nu od­stąpię. Tro­chę się znie­chęci­łem. Nie chcę już ko­lej­nych przy­gód tego typu. To był do­pie­ro pierw­szy ba­da­ny na­rząd.

Przed wy­pra­wą w Andy – pom­pa do tre­nin­gu w wa­run­kach hi­pok­sji.

fot. To­masz Muc

Wra­ca­jąc do te­ma­tu pły­wa­nia w zim­nej wo­dzie przez osiem dni z rzędu, my­ślę, że to za dużo. Trze­ba da­wać so­bie czas na re­ge­ne­ra­cję. Dwa razy wy­star­czy, mak­sy­mal­nie czte­ry razy w ty­go­dniu, je­śli jest się za­awan­so­wa­nym w tre­nin­gu. Wte­dy też je­den raz dłu­go i moc­no, in­ny­mi ra­za­mi lżej. Or­ga­nizm po­trze­bu­je też cie­pła. To nic złe­go. Trze­ba w tym zna­le­źć ja­kąś rów­no­wa­gę. Moje ob­ja­wy zwi­ąza­ne z za­bu­rze­nia­mi ryt­mu ser­ca, ci­śnie­niem i płu­ca­mi prze­szły. Dal­sza hi­sto­ria to już opo­wie­ści o wy­pra­wach – bar­dzo da­le­kich i bli­skich. Wy­pra­wach, któ­re dały mi nie­sa­mo­wi­tą ra­do­ść i po­czu­cie pły­wac­kie­go spe­łnie­nia. Trud­no mi wła­ści­wie zro­zu­mieć, dla­cze­go mało kto pró­bo­wał ro­bić ta­kie rze­czy wcze­śniej. Prze­cież dzi­ka i zim­na woda jest na wy­ci­ągni­ęcie ręki. Jed­nak trud­no jest prze­ła­my­wać sche­ma­ty my­ślo­we i ste­reo­ty­py. Trud­no cho­dzić nie­wy­dep­ta­ny­mi ście­żka­mi i wy­pły­wać na nowe szla­ki. Za­nim jed­nak na­stąpi opo­wie­ść o kon­kret­nych wy­pra­wach i miej­scach, gdzie war­to pły­wać, przej­dźmy do dru­giej części ksi­ążki, któ­rą sta­no­wi prak­tycz­ny po­rad­nik pły­wa­nia w dzi­kiej wo­dzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: