Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwny, dziwny, dziwny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziwny, dziwny, dziwny - ebook

To więcej niż wywiad-rzeka: jeden z najważniejszych polskich muzyków rockowych po raz pierwszy tak szczerze opowiada o swojej buntowniczej młodości i drodze do muzyki. O błędach, jakie popełnił w życiu i o wieloletniej walce z ciężką depresją. I o tym, dlaczego autor piosenki "Nie wierzę politykom" zaśpiewał na konwencji Platformy Obywatelskiej, że "jeszcze będzie przepięknie". A w tle przesuwa się pół wieku zmieniającej się Polski, widzianej oczami dwóch rówieśników - chłopców z "dobrych" inteligenckich rodzin warszawskich, którzy niepostrzeżenie dobili do 60-tki.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-70-1
Rozmiar pliku: 5,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– W takich opowieściach jak ta zawsze w pewnym momencie pojawia się ten dyżurny garaż, w którym kilku zbuntowanych nastolatków próbuje wydobywać pierwsze dźwięki z jakichś badziewnych instrumentów. W polskich realiach – racząc się często tym najtańszym, mocno trującym winem. A o czym my gadamy? O Marcu ’68, o Mieczysławie Rakowskim, o twoich pokręconych relacjach rodzinnych. I w końcu o prywatnych salonach artystycznych, prowadzonych przez podstarzałych freaków. Gdzie jest ten garaż???

– Spokojnie, może dojdziemy i do garażu . Dla mnie ważną cezurą był rok ’75. No bo zdałem maturę i trzeba się było zastanowić, co dalej. Zdawałem na ASP w Warszawie, nie dostałem się. Poszedłem do szkoły pomaturalnej, do Państwowego Studium Stenotypii i Języków Obcych, tam przez pół roku chodziłem, na Ogrodową. Przez jeden semestr chodziłem na handel zagraniczny, miałem praktyki w Budimeksie. Minął pobór wojskowy. Oczywiście chodziło o to, żeby się nie dać złapać: miałem kategorię A i byłem przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej w Ludowym Wojsku Polskim. Siedemdziesiąty szósty rok – zdawałem we Wrocławiu. Już nie pamiętam, zdałem, nie dostałem się? Nie, też nie zdałem. Więc trochę straciłem serce do tej drogi, tym bardziej że go i tak za wiele nie miałem. W ogóle się do tych egzaminów nie przygotowywałem od takiej strony, jaka była oczekiwana. Rysunek węglem z natury, wiesz, miałem takie rzeczy w dupie, nigdy w życiu tego nie robiłem. A za trzecim razem już wiedziałem lepiej, czego się po mnie spodziewają, więc mnie przyjęli, z odwołania.

– Tutaj, w Warszawie?

– Tak, na grafikę. To był rok ’77. Ale było tak strasznie, że zrezygnowałem.

– I w tym momencie nasze drogi życiowe, idące dotąd równolegle i blisko siebie, mocno się rozjeżdżają, bo ja w ’77 uzyskuję tytuł magistra polonistyki. I – też z odwołania – dostaję się na studia doktoranckie na filozofii .

– No widzisz, a ja rezygnuję ze studiów. W ’75 roku, jak tylko zrobiłem maturę, wyprowadziłem się z domu. Mamie, jako członkowi Związku Polskich Artystów Plastyków, udało się zdobyć pracownię. To była dawna suszarnia na ulicy Marchlewskiego, czyli dziś Jana Pawła, w wielkim socrealistycznym bloku vis-à-vis wylotu Ogrodowej. Taki malutki stryszek, dwuizbowy, z jednym okienkiem w dachu, bez ciepłej wody, tylko z umywalką i kibelkiem. Korzystałem z niego jako garsoniery już w czasach licealnych. A teraz się tam wprowadziłem.

– Dobra, na razie stop. Wróćmy jeszcze na chwilę do wcześniejszych czasów.1

– Jakie najwcześniejsze sceny z dzieciństwa pamiętasz?

– Z tym jest zawsze problem. Trudno stwierdzić, czy to, co się pamięta z dzieciństwa, rzeczywiście się pamięta z dzieciństwa, czy z późniejszych opowieści dorosłych, z jakichś wyobrażeń wspartych zdjęciami. W ogóle z pamięcią jest tak, że przecież nie pamiętamy wszystkiego, jedynie migawki, jakby klatki filmowe, które z jakiegoś powodu pozostały żywe w naszej głowie. A kiedy raz opowiemy któreś ze wspomnień, przy ponownym odtwarzaniu już nie relacjonujemy tego, co pierwotnie zapamiętaliśmy, ale powtarzamy opowieść. Najwcześniejsze wspomnienia? Siedzę w oknie, na parapecie okiennym, i widzę plac Na Rozdrożu i park Ujazdowski, ponieważ jeszcze nie zbudowano domów na placu Na Rozdrożu, które mi ten widok zasłaniały. Z okna widać było Natolińską, tyły alei Wyzwolenia, wzdłuż tego długiego domu po nieparzystej, północnej stronie…

Pierwsze kroki po Ziemi – z mamą w parku Ujazdowskim

– Na Natolińskiej właśnie siedzimy. Czyli to tu jest twój dziecięcy matecznik?

– Tak, tak, moja wioska, mieszkałem tam obok, w sąsiednim domu, po drugiej stronie boiska dawnej podstawówki numer 2, potem siedziby „Solidarności” Mazowsze, wiesz gdzie. Siedziałem tam w oknie i patrzyłem na perspektywę, w której był park Ujazdowski. A trochę bliżej – ruiny na wpół zburzonego, pięknego przedwojennego domu przy ulicy Służewskiej. Później te ruiny oczywiście rozebrano i wzniesiono jakieś garaże, ogródki przedszkolne, coś tam. W każdym razie to jest takie moje… te ruiny i park Ujazdowski w perspektywie, i po drugiej stronie ulicy budowany dom. I Natolińska… Dopiero wyrównywano spychaczami ulicę, nadawano jej taki zaokrąglony kształt i sadzono pierwsze drzewa. Te drzewa, które dzisiaj na Natolińskiej sięgają czwartego czy piątego piętra, były takie malutkie, że przywiązywano je do palików. Jedno, najbliżej mojego domu, usychało… To są moje pierwsze wyraźne wspomnienia. Oprócz tego mam całą mgławicę wspomnień z dzieciństwa, ale niepodzielonych na konkretne wydarzenia.

U mamy na rękach jest okej, ale poza tym co ja tu robię?

– Dużo czasu spędzałeś w oknie? Bo ja tak. Miałem widok na pętlę autobusu 125 przy Dąbrowskiego – starsi mówili na tę ulicę „Szustra” – jadącego z Mokotowa aż na Rynek Nowego Miasta.

– Spory kawałek wczesnego dzieciństwa. W malutkim mieszkanku, w którym się wychowałem, przebywałem na ogół sam. Mama ciężko pracowała i spędzała bardzo dużo czasu poza domem. Zostawałem w otoczeniu kolorowych drewnianych klocków, książek, radia, albumów ze sztuką, samochodzików Matchbox, wiesz, tego typu rzeczy. Budowałem sobie z tego jakiś własny świat. Bo świat mnie zawsze… intrygował. Jako zjawisko.

– To było zanim poszedłeś do szkoły?

– Tak. Byłem, jak to się mówi, dzieckiem strasznie ciekawym świata. Nieustannie domagałem się ogromnej ilości informacji, których mama nie miała czasu ani siły mi przekazać. Albo po prostu nie miała tych informacji. Ale na ogół nie miała czasu. Więc kiedy wiedziała, że się czymś interesuję, przynosiła mi książki, od wczesnego dzieciństwa. Dlatego zacząłem się bardzo wcześnie uczyć czytać i mając gdzieś trzy i pół roku, już umiałem.

Rysowałem od zawsze, w dłoni potężny „kubuś”

– Tak jak ja.

– Oczywiście miało to fajne strony, bo mogłem czytać i dowiadywać się niezwykłych rzeczy o świecie, o podróżnikach, o odkryciach naukowych, o dziwnych ludach, o kosmosie… „Co, gdzie, kiedy?” – była taka seria książek…

– Chyba „Kto, kiedy, dlaczego?”. Do dziś przewalają się gdzieś u mnie te tomy!

– Tak, tak! I „Młody Technik” czy jakieś podobne pismo dla młodszych dzieci. Było to szalenie ciekawe. Oczywiście zacząłem czytać też literaturę beletrystyczną. Rzecz jasna nie wszystko jako trzyipółlatek, niemniej zanim poszedłem do szkoły, sporo książek już przeczytałem, miałem, jak na ten wiek i tamte czasy, dosyć głęboki i szeroki zakres wiedzy. Umiałem czytać i pisać, w związku z czym automatycznie, od razu w pierwszej klasie byłem nieprzystosowany. Bo to, na co poświęcano większość czasu, już miałem przyswojone. Co gorsza, nauczycielka zaczęła mnie stawiać jako wzór dla klasy, więc miałem przechlapane u rówieśników. Od razu… Wcześniej do przedszkola chodzić nie chciałem.

– Też nie chodziłem. Mnie z kolei nie chciano posłać.

– No, mama niby była trochę do tego zmuszona. Pracujesz w redakcji, wiesz, jakie to jest życie. Zwłaszcza w epoce przedkomputerowej: jeżdżenie do drukarni, praca po nocach. Ale nie lubiłem chodzić do przedszkola. Mając dostęp do radia, które uwielbiałem…

– Telewizora oczywiście nie było?

– Nie, telewizora nie było… już byłem dorosły, jak się telewizor pojawił, naprawdę. Natomiast radio było wspaniałe, lampowe, sonatina z falami krótkimi. Nasłuchiwałem krótkofalowców, Gdyni Radio, gdzie marynarze rozmawiali z rodzinami, i oczywiście Rozgłośni Harcerskiej, nadającej na falach krótkich z ulicy Konopnickiej muzykę nowoczesną. W związku z tym nie chciałem iść do przedszkola, bo miałem cudowny własny świat, który sobie trochę sam wykreowałem, a trochę w nim uczestniczyłem… Dziś ludzie siedzą w internecie i w zasadzie dla nich świat tak zwany realny jest tylko dopełnieniem. Radio, książki, klocki, z których budowałem gigantyczne, trójwymiarowe struktury, a mama je później z ogromnym żalem burzyła… mój świat. Bardzo dużo rysowałem. Ten świat był jednak mocno indywidualny, pozbawiony szerszego kontaktu z innymi ludźmi. To był mój świat wewnętrzny. Świat zewnętrzny – rówieśników, którzy biegali z patykami: „tadadadada!” – zdawał mi się strasznie nieciekawy.

– Na takich jak ty mówiono wtedy „stary maleńki”.

– Ja się nie wywyższałem, byłem jeszcze za mały, żeby percypować świat w takich kategoriach, ale odczuwałem to jako nieinteresujące, nudne. Rozumiesz?

– Pewnie, że rozumiem, bo sam taki byłem przed pójściem do szkoły. Czytałem Mity greckie i Królestwo zwierząt Brehma, taki XIX-wieczny jeszcze podręcznik zoologii, gdzieżbym miał biegać z patykiem…

Z wyraźnym poczuciem misji czytam starszym kolegom

– Siedzenie, przesypywanie łopatką piasku do wiaderka lub z powrotem czy bieganie z patykiem w momencie, kiedy miało się dostęp do całego wszechświata informacji! Jakoś nie. Wolałem siedzieć w domu. Brehma też czytałem.

– Czyli nie miałeś, zanim poszedłeś do szkoły, kontaktu z rówieśnikami?

– Sporadycznie. Oczywiście byłem do nich wysyłany, ale…

– Było jakieś podwórko, coś?

– Nie, nie lubiłem.

– Nie lubiłeś, ale było, istniało?

– Było, ale właściwie do czasu pójścia do szkoły starannie go unikałem. Zdecydowanie lepiej czułem się sam. Co oczywiście jakoś zdeterminowało, podejrzewam, całe moje późniejsze życie.

Łapiemy z mamą wiosenne słońce w Łazienkach

– Pewnie tak.

– No bo mój materialny świat był w rzeczywistości niewielki. Byłem ja i była mama. I były dwadzieścia cztery metry kwadratowe mieszkania. Dopóki byłem malutkim chłopczykiem, w jedynym dziesięciometrowym pokoju, w którym ledwo mieściło się cokolwiek, miałem łóżeczko. Potem spałem na rozkładanym łóżku polowym. Natomiast jak już miałem iść do szkoły, mama wymyśliła, że kuchnię o powierzchni pięciu metrów kwadratowych przerobi tak, żeby to była jednocześnie kuchnia i mój pokój, co było jakimś karkołomnym wyczynem. Ta kuchnia miała niecałe dwa metry szerokości, nie było tam ani jednego kąta prostego, jakaś taka cała była pełna skosów i uskoków. Mama dokonała cudów. Przesunęła kuchenkę i zlew, wybiła dziurę pomiędzy przedpokojem a kuchnią, żeby w ogóle lodówka do mieszkania się zmieściła.

Mama spinała mi włosy niepoddające się obróbce

– Myśmy na Mokotowie nie mieli lodówki. Pamiętam, że masło i inne łatwo psujące się rzeczy przechowywało się w kredensie, który przylegał do ściany pod oknem w kuchni. W murze była taka ażurowa, żelazna kratka, przez którą dochodziło powietrze z zewnątrz.

– U mnie kratka była zamurowana, a pod oknem, na całą szerokość kuchni, miałem położony na prostym stelażu z desek materac – to było legowisko, sto osiemdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów. Ten materac był częściowo zadaszony blatem kuchennym przylegającym do zlewu. Wszędzie naokoło wisiały szafki kuchenne i ja w tym wszystkim miałem taki malutki rozkładany stoliczek. I jedno krzesło wciśnięte między stół a kuchenkę. W związku z tym całe życie spędzałem na tym materacu jak na łodzi podwodnej… Tu miałem radio, tu książki, tu stolik, a tu gramofon – wszystko w zasięgu ręki. No więc ten mój świat był bardzo mały, ze dwa metry kwadratowe materaca z okolicami. I też nie za bardzo mogłem tam kogoś zapraszać, bo nie było miejsca. Kiedy miałem siedem lat i poszedłem do szkoły, to właściwie byłem trochę kosmitą, alienem. I tak się czułem, tak też pewnie byłem odbierany. Zwłaszcza że przecież nie znałem wtedy swojego taty…

– W ogóle nie znałeś?

– W ogóle. Wiedziałem, że on istnieje, widziałem jakieś jego zdjęcia, miałem jego książki, natomiast nigdy w życiu go nie widziałem. Abstrakcja.

– A jakoś się nim interesowałeś?

– Interesowałem się, ale nie jakoś szczególnie… Moja mama, Jadwiga Lipowska, absolwentka ASP, była wtedy związana nieformalnie z poetą, dziennikarzem, tłumaczem, który tak jak ona pracował w redakcji „Świata”. Aleksander Ziemny.

– Poznałem go w latach 80., kiedy pracowałem w redakcji „Literatury”, tu obok, na Koszykowej. Wpadał tam, chyba czasem coś publikował.

– On dużo czasu spędzał u nas w domu, nocował czasami. Dzięki temu był takim moim pierwszym męskim przewodnikiem w świecie. To jest dla mnie cholernie ważne: on był poetą, znał języki i to on otworzył mi coś, co być może bez niego nie byłoby otwarte. Jakby to powiedzieć? Odkrył przede mną język jako tajemnicę, jako pewien świat, specyficzny rodzaj kosmosu. Otworzył dla mnie poezję. I jemu zawdzięczam to, że później w życiu zacząłem też pisać różne rzeczy, w ogóle posługiwać się językiem, widzieć w nim, podobnie jak w muzyce…

– Tworzywo?

– Tak, tworzywo, ale takie, które jest jednocześnie trochę kosmosem, zgłębianym i nigdy niezgłębionym do końca. On mnie zainteresował słowem, tłumaczył pochodzenie słów. Sam miał taką teczuszkę skórzaną z papierami, często coś pisał, bardzo niewyraźnie. Znał rosyjski, bo wojnę spędził w łagrze na Syberii, a wtedy w naszym polskim otoczeniu było dużo rosyjskich rzeczy – samochodów chociażby, książek, gazet i tak dalej – więc ja zacząłem pytać: a co to za litery, co to za litery? I on mi, zanim poszedłem do szkoły, kupił elementarz rosyjski. Z towarzyszem Chruszczowem na wyklejce. I nauczyłem się czytać i pisać po rosyjsku, nie chodząc jeszcze do szkoły.

Z Olkiem Ziemnym na statku po Wiśle

– Sporo mu zawdzięczasz.

– Był wtedy moim faktycznym ojcem… Mały chłopiec, jak nie ma ojca, to nie widzi mężczyzny golącego się, nie widzi mężczyzny przytulającego matkę czy nawet kłócącego się z nią. Nie widzi ojca sikającego. W zasadzie jest zdany trochę na odgadywanie tych wszystkich chłopięco-męskich sfer, właściwie out of nowhere, znikąd. Tym bardziej że nie było jeszcze telewizji, bo teraz można się wzorować na tym, co jest emitowane. Mamy tam mężczyzn takich, siakich, twardych, miękkich, wiesz. Różnych. Natomiast wtedy… Więc pamiętam, że go podejrzałem, jak sobie fiutka wycierał papierem po sikaniu, i też tak zacząłem robić. Rozumiesz, takie…

Odzyskuję siły po przejściu odry

– Elementarne sprawy…

– To mnie jakoś w ogóle chyba uratowało. Bo gdybym tego nie miał przez kilka pierwszych lat życia, byłbym w świecie, a szczególnie świecie męsko-damskim, bez mapy, bez GPS-u. W ogóle bym nie potrafił się wpisać w męskie role. A tak widziałem, jak się goli, jak się uśmiecha, jak przytula mamę, jak mówi: „Zobacz, jaka twoja mama śliczna”. I strasznie mu jestem wdzięczny. Jak się później ojciec pojawił w moim życiu, to on się dość szybko wycofał.

– Nie chciał włazić w wasze relacje?

– One były trudne i dla mamy, i dla mnie. Ale najtrudniejsze chyba dla niego i dlatego się wycofał. Miał przecież dwie swoje córki. I jakoś później już nigdy w życiu nie nawiązaliśmy kontaktu, nawet nie wiem, czy kiedykolwiek rozmawialiśmy. I trochę… no, żałuję, nie żałuję… Ale muszę o tym powiedzieć, bo to był cholernie ważny człowiek w moim życiu, bardzo, bardzo. Bardzo ważny.2

– Gdzie miałeś podstawówkę?

– Tutaj, na Sempołowskiej, na tyłach kina Luna. Przedłużenie Natolińskiej, czyli tereny przedwojennego Ministerstwa Spraw Wojskowych, po wojnie też osiedle wojskowe, więc chodziłem do podstawówki głównie z dziećmi kadry Ludowego Wojska Polskiego. Najczęściej przeprowadzili się do Warszawy parę lat po wojnie, czyli przed chwilą, bo poszedłem do pierwszej klasy w ’62. Zabawne, że mama jako studentka ASP odgruzowywała właśnie ten teren. Miał być rzekomo przeznaczony na kampus studencki, ale tam zawsze było wojsko i tak zostało.

Błyszczący fartuszek z przyszytą tarczą, biały kołnierzyk, żołnierska fryzura – tak wyglądał uczeń podstawówki w połowie lat 60. Pisaliśmy stalówkami maczanymi w kałamarzach. I kredą

– Chyba ze względu na bliskość Cytadeli, gdzie do dziś są różne wojskowe instytucje. Część moich kolegów z podstawówki też była z takich oficerskich, ale chyba głównie podoficerskich rodzin. To było dość specyficzne towarzystwo – właśnie spośród nich rekrutowała się później większość znanych mi gitowców.

– U mnie w szkole też było trochę dzieci z tych okolic, ale zupełnie innych. Często pochodzących z rodzin od dawna spolszczonych żydowskich intelektualistów – to również specyfika tej dzielnicy. Na ogół byli to wspaniali ludzie, z którymi jakoś zawsze czułem największą bliskość – dzieci warszawskiej inteligencji. Oczywiście nie myślało się o ich genach, ten temat nie istniał. Jakiś taki łapaliśmy pułap, przestrzeń wspólnych zainteresowań, które niekoniecznie ograniczały się do grania w piłkę, popalania papierosów w bramie czy rozpijania słodkich winek gdzieś na Agrykoli. A inne dzieci… Kiedyś na początku podstawówki wróciłem do domu i mówię: „Mamo, dlaczego my nie mamy babci na wsi?”. Bo wszystkie dzieci ciągle jeździły do babci na wieś.

– Rzeczywiście, wielu moich kolegów też jeździło. A ja miałem jedną babcię w domu, a drugą na Pradze.

– Rodzice tych moich kolegów zostali z rozkazu osiedleni tutaj, w służbowych mieszkaniach, ale dziadkowie mieszkali ciągle gdzieś tam na wsi. To byli żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, na ogół z tak zwanego awansu, jak to się mówiło. I te dzieci w większości urodziły się jeszcze na wsi. Aczkolwiek to wtedy, wydaje mi się, nie miało dla nas większego znaczenia. Wiesz, to nie były takie czasy jak dzisiaj, wszyscy byli dosyć biedni, co tu dużo mówić. Nie epatowało się drogimi strojami, bo to było w złym tonie.

– Owszem, ale z drugiej strony pamiętam z podstawówki obelgę „wsiok”.

– Też ją pamiętam.

– Nawet dzieci z rodzin żulerskich, a sporo ich było na ówczesnym Żoliborzu, chętnie się nią posługiwały.

– Tutaj tego jakoś nie było. Może dlatego, że te dzieciaki urodzone na wsi stanowiły chyba jednak większość. A może też dlatego, że te inne dzieciaki – inteligenckie – to nie było środowisko, w którym łatwo posługiwano by się takimi obelgami. Może po prostu byliśmy dobrze wychowani. Ale nie wiem, nie wiem. Tak w tej chwili trochę wymyślam.

– Ale, tak czy inaczej, nie pamiętasz, żeby dzieci były przez kolegów wykluczane na tym tle?

– Ten termin był używany jako epitet, ale nie przypominam sobie animozji na tym tle czy jakiegoś wyszydzania. To była specyficzna, przed wojną ekskluzywna dzielnica, która po wojnie trochę tej ekskluzywności odziedziczyła. Tutaj mieszkali dziennikarze, dyrygenci, muzycy… Wysocy funkcjonariusze partyjni. Profesorowie. Więc miałem w podstawówce, niekoniecznie w mojej klasie, ale gdzieś blisko, synów sekretarzy partii, ministrów, dziennikarzy, rektorów. I żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego oraz funkcjonariuszy milicji, bo dom przy Armii Ludowej, na rogu Marszałkowskiej, to był dom milicyjny.

Mama

– Na Żoliborzu, gdzie przeprowadziłem się z rodzicami w pierwszej klasie podstawówki, też była dosyć dziwna mieszanka społeczna. Inteligencja, i ta nowa, i przedwojenna, zbiedniała, wojskowi i żulerka: stare lumpiarskie rodziny, które po wojnie przeniosły się tu z baraków dla bezdomnych przy Dworcu Gdańskim. Prawie nie było typowej klasy robotniczej; troszkę drobnych prywaciarzy.

– U nas za domem milicyjnym postawiono tak zwany dom dolarowy, w którym właśnie za dolary można było kupować mieszkania. Kupowali ci, którzy mieli rodziny za granicą albo jakieś tam „świnki” sprzed wojny. Więc tam z kolei pojawiło się trochę takich z dzisiejszego punktu widzenia bardzo skromnych nowobogackich. I taki był mniej więcej skład społeczny moich rówieśników z dzielnicy.

– A jak funkcjonowałeś w podstawówce? Byłeś gwiazdą klasową? Kimś wtopionym w zbiorowość? Czy może wytykanym outsiderem?

– Wiesz, ja byłem zawsze outsiderem. Ale chyba każdy outsider, gdy trafia do jakiejś społeczności, chce w tej społeczności mieć miejsce, w którym się dobrze czuje, które jest jakoś adekwatne do tego, kim jest. I tu był problem, bo jak przyszedłem do tej podstawówki, umiejąc czytać i pisać, jebnięta nauczycielka psychopatka postawiła mnie za przykład wszystkim dzieciakom. A to najlepszy sposób, żeby skłócić człowieka z otoczeniem. Więc wszyscy od razu popatrzyli na mnie jak na jakiegoś mocno podejrzanego gościa. Sam też nie miałem umiejętności, żeby te relacje wyprostować. I te pierwsze dwa czy trzy lata – już nie pamiętam – kiedy chodziłem do tej klasy, to trochę przeżyłem z boku. Dopiero jak zmieniłem klasę, żeby móc chodzić na ósmą rano, a nie na jedenastą jak dotychczas… w trzeciej albo czwartej jakoś… to wtedy się zmieniło, bo trafiłem do wspaniałej wychowawczyni, wspaniałej! Młodej, ale absolutnie na swoim miejscu. Pani Basia Szewczyk – to pamiętam do dzisiaj. Miała córki bliźniaczki, mieszkała koło kina Ochota. Była cudowną, młodą nauczycielką, pełną wyrozumiałości, tolerancji, takiego wspaniałego ciepła kobiecego, mimo że była bardzo młodą dziewczyną. To mnie trochę uratowało, bo ta jej klasa była bardziej otwarta. I tam już zacząłem budować swoją pozycję…

– Lidera?

– Oczywiście, zawsze miałem inklinacje do tego, żeby być samcem alfa, to nie ulega wątpliwości. Jeszcze przed podstawówką, jak jeździłem na cudowne wakacje do Karwi, gdzie nawet nie było wtedy elektryczności, to jakoś tak naturalnie się te energie pomiędzy dzieciakami rozkładały, że zawsze byłem tym jedynym albo jednym z dwóch, którzy od razu wiedzieli: to trzeba zrobić tak, a to tak. I nigdy nie lubiłem, jak ktoś mi mówił, co mam robić. Wiesz, wymyślałem cały plan i wiedziałem, że on zadziała. Więc jak trafiłem do tej nowej klasy, to tam trochę zacząłem rządzić, tyle że tam takich rządzących było więcej. Trzech Tomków, myśmy rządzili tą klasą. Był Tomek Wowczuk, który za młodu grał epizodziki filmowe, potem wyjechał w Góry Izerskie i chyba tam do dzisiaj mieszka, Tomek Wierzowiecki, a później jeszcze trzeci – Tomek Różycki z Jaworzyńskiej . Przerośnięty, pachnący papierosami, po mutacji, dorosły. A Jaworzyńska to była zakazana ulica.

– Na Jaworzyńskiej mieszkali bandyci?

– Coś w tym sensie. W klasie było też dużo fajnych, inteligentnych dziewczyn i z tą klasą już szczęśliwie dobrnąłem do liceum. Aczkolwiek nie bez problemów, bo po prostu się nie uczyłem. Albo inaczej: uczyłem się tak, jak w czasach przed szkołą, gdy siedziałem głównie sam w domu. Uczyłem się dużo i błyskawicznie, ale wyłącznie tego, co mnie interesowało. Nagle w szkole miałem się zacząć uczyć rzeczy kompletnie nieinteresujących. Inaczej: one na pewno były cholernie interesujące, tylko nie było nikogo, kto by potrafił mi to pokazać. Bo i biologia, i fizyka, i chemia… Strasznie żałuję, że jestem z chemii kompletna noga, bo teraz zaczynam coś czytać i to jest fascynujące.

– Ja w pewnym momencie miałem fazę, żeby zostać chemikiem. Zresztą bardzo byłem przez rodzinę popychany w takich kierunkach.

Rutynowe zdjęcie klasowe. Kto się rozpoznaje?

– A no widzisz. Ja się tego nie uczyłem. Tym bardziej że jak spodziewałem się, że będę wzywany do odpowiedzi, to na przerwie przeczytałem rozdział i na tę trójkę z plusem jakoś zawsze dałem radę. W ogóle nie odrabiałem w domu lekcji. Nigdy prawie. Oprócz pierwszej klasy, bo tam „Ala ma kota” trzeba było pisać. Ale już tak czwarta, piąta, szósta, siódma, ósma klasa – w ogóle nie. Albo zrzynałem, albo odrabiałem na przerwach. Więc nie nauczyłem się pracować w trybie szkolnym i z wielu przedmiotów byłem bardzo słaby. A na dodatek jeszcze przyszedł koniec lat 60., zaczęły do nas docierać różne informacje ze świata, który się bardzo szybko zmieniał. Pojawili się hipisi, pojawiły się różne inne dziwne zjawiska. Oczywiście, ta żelazna kurtyna była trochę przepuszczalna, choć bardzo słabo, więc to powolutku przenikało. Zapragnąłem nosić nieco dłuższe włosy. I natychmiast znalazła się jakaś debilka nauczycielka, notabene chemiczka, która – ponieważ miałem takie włosy do połowy ucha, zaledwie do połowy ucha! – uznała, że będzie do mnie mówić „Lipińska”. „No, masz takie długie włosy, to ja nie wiem, czy jesteś chłopiec, czy dziewczynka. Lipińska, do tablicy”. Wyobraź to sobie. Pedagog, nie? No więc takie były akcje. Ktoś ze znajomych mamy przywiózł mi z zagranicy dżinsy, ale nie takie denimy, tylko jasnoniebieskie. I ja w tych dżinsach przyszedłem do szkoły – była afera. „Jak ty jesteś ubrany?!”. Wiesz, siódma klasa. „Jak ty się ubierasz? Jak ty wyglądasz?”. No więc nie było lekko. A potem przyszedł ’68 rok. Mój najbliższy przyjaciel z klasy Bronek Pytowski z mamą i siostrą po prostu zostali wydaleni z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. To było dla mnie jakieś, kurwa, mega trzęsienie ziemi. Cały ten ’68.3

– Chodziłeś na religię?

– Tak, chodziłem na religię. Wszyscy chodzili na religię, nawet dzieci tych oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Cały ten system był przecież schizofreniczny, polegał na tym, co Orwell nazwał doublethink, dwumyśleniem. To byli ludzie ze wsi i dla nich to było całkowicie normalne, że tutaj z jednej strony – Lenin, partia, Ludowe Wojsko Polskie, „bronimy socjalizmu jak niepodległości” i tak dalej. A z drugiej – ksiądz, zakonnica, religia, komunia. I to wszystko jakoś się im zgadzało. Nie było w zasadzie opcji, żeby nie chodzić na religię.

– Mnie nie posłali, choć rodzina nie była jakoś szczególnie antykościelna.

– Ponieważ wszyscy chodzili na religię, mama widocznie zdecydowała, że mam już wystarczająco dużo problemów z rówieśnikami, żeby dodawać kolejny. No to poszedłem. I pojawiły się nowe problemy. Bo zadawałem za dużo dziwnych pytań i te siostry mnie znienawidziły. Zresztą trafiłem na czas rewolucji w Kościele.

– Drugi Sobór Watykański?

– Tak, tak. Najlepiej z tego pamiętam siostry, przerażone, że im się świat wali. Bo sobór wycofał te wielkie kornety, które one nosiły, w autobusach wykłuwały nimi pasażerom oczy . To chyba moje najsilniejsze wspomnienie związane z tym tematem. Widziałem, że te siostry strasznie to przeżywają. Lekcje religii, jak pamiętasz, nie odbywały się wtedy w szkołach, tylko w kościołach. Sala katechetyczna w kościele Zbawiciela: malutkie pomieszczenie w takiej jakby wieżyczce. A lekcje tak głupie, jak tylko głupie być mogły. Slajdy i jakaś niezbyt lotna siostrzyczka: „No, dzieci, tu Jezus właśnie wskrzesza, a teraz otwórzcie zeszyty, narysujcie szlaczek z krzyżyków, a później napiszcie, jakie zrobiliście dobre uczynki”. Wiesz. „Przepiszcie trzy zdania z katechizmu”. A ja zadawałem dziwne pytania, w związku z czym od razu robiłem u nich za niefajnego . Ale nic. Przystąpiłem do komunii nawet w tym ósmym roku życia chyba, czy dziewiątym, w białym garniturku z krótkimi spodenkami , który mama na Żoliborzu u jakiejś krawcowej obstalowała i tam jeździłem mierzyć. Mama się przyjaźniła z malarzem Ignacym Witzem. On mieszkał na Krasińskiego, na WSM, miał dwie córki. W każdym razie często jeździliśmy na Żoliborz, więc tam gdzieś mama obstalowała ten biały garnitur. No i pamiętam siebie z tą gromnicą , książeczkę białą do nabożeństwa, modlitewnik dostałem. No i uznałem, że to jednak poważna sprawa: Bóg, zbawienie, stworzenie świata, grzechy, sumienie, modlitwa. Wiesz, to są takie ważne rzeczy w życiu nawet dla ośmioletniego człowieka, zwłaszcza oczytanego. No więc zacząłem chodzić do kościoła. Regularnie, co niedziela.

– Już po komunii?

– Już po komunii, uznałem, że właśnie po komunii wypada… Próbowałem być poważnym młodym człowiekiem. W ogóle mi to nie jechało, ale myślałem, że ludzie chodzą, to tak widocznie ma być. Może jest w tym coś, czego nie widzę, ale za chwilę zobaczę? Jednak im dłużej chodziłem, tym mniej mi to jechało. Więc przestałem. I tak minęło kilka miesięcy: nie byłem u komunii, nie byłem w kościele, nie byłem na mszy, nie byłem u spowiedzi. Po kilku miesiącach – musiałem mieć dziewięć lat – przyszły wyrzuty sumienia, że chyba jednak powinienem . No więc poszedłem do spowiedzi, wszystkie te formułki klepię „Ostatni raz u spowiedzi świętej byłem – tutaj tak zawiesiłem głos – nie pamiętam dokładnie, ale kilka miesięcy temu”. I ten ksiądz, rozumiesz, ten klecha zaczął mnie opierdalać w tym konfesjonale: „Jak to! Co to! Jak mogłeś?! Dwanaście Zdrowaś Mario i żeby mi się to więcej nie powtórzyło!”. Wyszedłem z kościoła na plac Zbawiciela i myślę: „No chyba go porąbało”. I tak się skończył mój katolicyzm.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: