Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ekipa do naprawy świata. Jak dziesięć milionów gatunków staje na głowie, by uratować ci tyłek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Ekipa do naprawy świata. Jak dziesięć milionów gatunków staje na głowie, by uratować ci tyłek - ebook

Natura wie najlepiej, jak naprawić wszystko, co zepsuliśmy!

Jesteśmy jednym z dziesięciu milionów gatunków. Wcale nie najbardziej potrzebnym naszej planecie, choć zdecydowanie najbardziej pewnym siebie.

Tymczasem to one – zwinne, cwane i często anonimowe stworzenia – ratują nam tyłek każdego dnia. Niektóre żyją głęboko w ziemi, w pniu drzewa, na dnie oceanu, i nigdy, przenigdy ich nie spotkamy. Ale to dzięki nim możemy czytać tę książkę.

Czy wiesz, że:

· jeden malutki małż potrafi w ciągu dobry oczyścić 50 litrów wody;

· za co drugi oddech możesz podziękować planktonowi produkującemu tlen;

· prawie połowę leków ratujących życie zawdzięczamy roślinom, grzybom i zwierzętom!

Anne Sverdrup-Thygeson jest profesorem na Norweskim Uniwersytecie Nauk Przyrodniczych. Kocha swoją pracę, ponieważ świat przyrody nieustannie ją ciekawi i zadziwia. Na prostych i wymownych przykładach pokazuje, że natura nas wspiera, leczy i ratuje każdego dnia.

„Pewnego ciepłego sierpniowego dnia 1962 roku jeden z botaników znalazł się pod pokręconym, mierzącym 8 metrów cisem pacyficznym. Jako że drzewo było 1645. rośliną, z której pobrał próbkę, nadał mu prostą i elegancką nazwę B-1645. Próbki wysłano do analizy. W korze B-1645 znaleziono paklitaksel, substancję, która powoduje, że komórki rakowe przestają się dzielić. Do dziś środek ten należy do najbardziej ekonomicznych leków przeciwrakowych, jakie kiedykolwiek produkowano. A wszystko zaczęło się od kawałka kory.” (fragment książki)

„Pewnie nawet o tym nie wiesz, ale jeśli kiedykolwiek dostałeś zastrzyk, możesz podziękować morskiemu stworzeniu o błękitnej krwi i wyglądzie średniej wielkości patelni za to, że zawartośćstrzykawki była czysta i pozbawiona niebezpiecznych toksyn bakteryjnych. Ukłoń się skrzypłoczom, odległym morskim krewniakom pająków. W ciągu ostatnich 25 lat uratowały wiele ludzkich istnień, ponieważ ich krew pozwala wykryć bakterie znajdujące się tam, gdzie ich nie chcemy.” (fragment książki)

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7711-3
Rozmiar pliku: 723 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁOWO WSTĘPNE

Byłam takim dzieciakiem, który pyta o wszystko. Bez przerwy. Dziewczynką gadatliwą, wiecznie ciekawską i niewątpliwie czasami nieznośną starą malutką. W podstawówce miałam pamiętnik. Był we wściekle zielonym kolorze, z miękką okładką w wielkie kwiaty – całe lata 70. Pomiędzy zwyczajnymi wpisami „Na górze róże, na dole fiołki” i „Idź śmiało przez życie, miej wesołą minę, łap szczęście za ogon i duś jak cytrynę” oraz esami-floresami wykaligrafowanymi przez przyjaciółki z klasy podwójną stronę przeznaczyłam dla mojego najstarszego brata. Napisał dla mnie cały wers. Zaczynał się tak: „Pytałaś mnie wiele razy, pewnie googolplex (…)”, a dalej następowało wszystko to, o co miałam zwyczaj pytać. Googolplex to nie tylko ogromna liczba – 10 podniesione do potęgi, w której jest jedynka i 100 zer (znacznie większa od liczby wszystkich atomów we wszechświecie). Coś magicznego jest w samym słowie, które brzmi trochę jak zaklęcie. A ja jako dziecko zbierałam piękne słowa, takie, które fantastycznie bulgotały i obracały się w ustach przy wypowiadaniu, takie jak „onomatopeiczny”, albo wyrażenia, które skakały od krtani przez język, by ostatecznie wylądować na koniuszku języka, takie jak „punkt trygonometryczny”.Mój dziadek ze strony matki nauczył mnie, że podbiał nazywa się po łacinie _Tussilago farfara_. Latem w Golsfjellet pokazywał mi, jak wyglądają kryształy kwarcu, gdzie rośnie skalnica naprzeciwlistna i jak śpiewa siewka. Dożył 102 lat, a ja wciąż o nim myślę za każdym razem, kiedy słyszę rzewne pieśni siewki w letni dzień na skraju lasu. W domu w Oslo siedział w swoim szarym fotelu uszaku w kącie i czytał na głos _Kormorany z wyspy Utrøst_ z dwutomowej książki z bajkami. Kiedy podrosłam, również rozmowy stały się bardziej dojrzałe, opowiadał o olbrzymie Lokim i jemiole, o Jazonie i złotym runie, o amerykańskiej wyprawie łodzią przez Atlantyk w latach 30., o wojnach światowych.

Moja rodzina miała domek letniskowy na małej wysepce na śródleśnym jeziorze, gdzie spędzałam wakacje i wiele weekendów. Była to dwuizbowa chata z bali, bez prądu i wody, na łonie przyrody. To były lata pachnące smołą z rozgrzanych ścian, z plakatem o grzybach w drewnianym kibelku na dworze, ze złapanym w więcierz okoniem pełnym drobnych ości i z poziomkami z dachu chatki, z rąbaniem drewna i nudnymi obowiązkowymi wycieczkami na borówki, które się nigdy nie kończyły. Gdy udawało mi się od nich wymigać, zaczytywałam się w książkach dla chłopców, z okładkami nieco omszałymi od przechowywania w wilgotnym hangarze na łódź.

Jako że domek znajdował się daleko od najbliższej miejscowości, a prawdę mówiąc, daleko od najbliższego sąsiada, zimą można tam było oglądać fantastycznie gwiaździste niebo. Gdy byłyśmy nastolatkami, razem z przyjaciółką Niną zrobiłyśmy sobie na lodzie łoże z iglastych gałęzi, znalazłyśmy w komórce jakieś stare śpiwory z czasów wojny i ułożyłyśmy się do snu na dworze, by patrzeć w gwiazdy. Czterdzieści lat później tym, co najlepiej pamiętam z tamtej nocy, nie jest Droga Mleczna, ale to, jak poczułam między palcami stóp w śpiworze coś suchego, chrupiącego i dziwnego – coś, co po bliższych oględzinach w świetle latarni okazało się starym gniazdem myszy z martwymi, zmumifikowanymi myszątkami…

Ludzie czasem pytają mnie, dlaczego tak zależy mi na pisaniu o owadach i innych niezliczonych gatunkach, które mają spore problemy z PR-em, i czy od małego zbierałam wszystkie drobne żyjątka. Tak nie było. Miałam jednak wielkie szczęście dorastać w rodzinie, która za oczywistość uważała przebywanie na dworze i zwracała baczną uwagę na opowieści i język opisujący stosunek między nami a naturą – w przeszłości i dzisiaj. Rodzinie, która pozwoliła mi na głód wiedzy i próbowała odpowiadać na moje wieczne pytania o to, jak ten świat naprawdę funkcjonuje.

Ciekawość i zdolność do zadziwienia się są ważne również dla mnie jako badaczki. Ponieważ jestem profesorem biologii konserwatorskiej, nauki, która bada zagrożenia dla różnorodności biologicznej i sposoby radzenia sobie z nimi, wiele czasu poświęciłam na myślenie o tym, jak możemy skłonić ludzi do tego, by doceniali otaczającą nas przyrodę. Tak, by również zapragnęli ją chronić.

Ta książka jest właśnie próbą odpowiedzi na to pytanie: pokażę ci, czym zajmuje się ta fantastyczna przyroda, abyś zobaczył, co leży na szali. Wskażę paradoks kryjący się w naszym kreatywnym współżyciu z naturą: wzięliśmy ją w posiadanie, ale w naszej zdolności do wykorzystywania jej dóbr mieści się również ryzyko podkopania fundamentów naszego własnego życia.WPROWADZENIE

BEZROGI NOSOROŻEC

Kilka lat temu brałam udział w konferencji naukowej w Dublinie. Między wykładami o zapylaniu i roznoszących malarię komarach udało mi się wymknąć, by odwiedzić miejscowe muzeum historii naturalnej – National Museum of Ireland. Kocham muzea, a w tym znajdowało się coś szczególnie interesującego: gablotki z owadami zebranymi przez samego Darwina. A także szkielet olbrzymiego jelenia, którego poroże miało więcej centymetrów szerokości, niż ja mam wzrostu – smutna pamiątka po wymarłym gatunku. I wystawa z kilkoma setkami niebywale delikatnych szklanych modeli żyjących w morzu bezkręgowców, stworzonych w XIX wieku przez niemieckich artystów szklarzy, ojca i syna o nazwisku Blaschka.Te szklane figurki zostały wykonane jako pomoce naukowe, ponieważ takie morskie zwierzęta niezwykle trudno pokazywać – ukwiały i miękkie korale zazwyczaj kończą jako bezkształtna, bezbarwna masa na dnie słoja z formaliną. Kilka tysięcy tych kruchych dzieł sztuki wykonano i sprzedano muzeom, uniwersytetom i szkołom na całym świecie, a te, które wciąż istnieją, to prawdziwa gratka.

Tym jednak, co sprawiło, że po plecach przeszedł mi dreszcz, był wypchany nosorożec. Nosorożec bez rogów. W miejscu, w którym miały się znajdować, w ciemnej skórze ziały dwie dziury, przez które widać było grube, żółtawe bawełniane płótno. Obok tego sponiewieranego zwierzęcia ustawiono tabliczkę. Muzeum przepraszało za taki wygląd nosorożca i wyjaśniało, że rogi usunięto z powodu ryzyka kradzieży.

Istnieje bowiem szeroko rozpowszechnione, ale całkowicie błędne mniemanie, że proszek z rogu nosorożca ma właściwości lecznicze – mimo że składa się z keratyny, tej samej substancji, która znajduje się w twoich paznokciach. Na całym świecie odbywa się nielegalny handel takimi rogami, a ludzie, którzy się tym zajmują, nie mają żadnych skrupułów – kłusownictwo, napady na wystawy muzealne i spektakularny przemyt to ich codzienność. Wygląda na to, że ani sprzedający, ani kupujący zupełnie nie przejmują się tym, że ten produkt pochodzi od gatunku, który właśnie znika z powierzchni Ziemi – na zawsze.

Przykład ten ilustruje być może ekstremalną postawę wobec natury i różnorodności gatunkowej, którą przyjmuje, często nieświadomie, wiele osób. Jeśli ktoś w ogóle myśli o przyrodzie, uważa ją za pewnego rodzaju odległy bank zasobów, na który nie mamy wpływu. Jakieś miejsce oddzielone od nas, ludzi, i od naszego wygodnego życia i codzienności – centrum serwisowe, z którego możemy bez ograniczeń pobierać materiały i bez żadnych zastrzeżeń oczekiwać świadczenia usług, kiedy tylko przyjdzie nam na nie ochota – ale poza tym miejsce, które nie ma z nami szczególnie wiele wspólnego.

Tak nie jest. Ty i ja jesteśmy wpleceni w tkaninę przyrody znacznie mocniej, niż ci się wydaje. Natura, ze swoim ogromem drobnych i mało widocznych organizmów, jest tym, co trzyma cię przy życiu, co sprawia, że twoje życie w ogóle jest możliwe – nawet w naszym nowoczesnym, miejskim żywocie. A Ziemia wciąż roi się od gatunków. Nazwaliśmy w przybliżeniu półtora miliona z nich, ale wiemy, że jest ich znacznie więcej – szacujemy, że łącznie prawie 10 milionów (i znacznie więcej, jeśli uwzględnimy mikroorganizmy).

Większość ziemskich gatunków mocno odbiega rozmiarami od nosorożca i nigdy ich nie spotykamy, ponieważ są maleńkie i żyją w ukryciu: głęboko w wilgotnej ciemności gleby. Schowane między włóknami martwych drzew. Pływające w morskiej, słonej wodzie. Ale to właśnie tej wielości anonimowych organizmów możesz dziękować za to, że żyjesz. Stawiły się do pracy na długo przed tym, jak pierwszy człowiek stanął na dwóch nogach, a my uważamy ich wysiłek za coś oczywistego.

NA BARKACH NATURY: DARY NATURY

W ostatnich latach naukowcy zaczęli używać wielu pojęć, których zadaniem jest uwidocznienie tego, w jaki sposób przyroda ze swoją olbrzymią różnorodnością organizmów przyczynia się do naszego dobrostanu. A ukochane dziecko ma wiele imion: usługi ekosystemu, dary natury lub wkład przyrody w ludzkość. Niezależnie od tego, jakim pojęciem się posługujesz, chodzi o to samo: o bezpośredni i pośredni wkład natury w egzystencję i dobrostan ludzi. O wszystkie dobra, jakie ma do zaoferowania przyroda ożywiona.

Podobnie jak w przypadku nazw, istnieje też wiele sposobów grupowania tych dóbr natury. Często spotykany podział sortuje je na usługi produkcyjne, usługi regulacyjne i usługi kulturowe (warto zwrócić uwagę, że jeżeli postanowimy w taki sposób mówić o przyrodzie, z perspektywy naszych korzyści, istnieć będą również usługi negatywne, _disservices_, które nie dają ludziom żadnych korzyści – na przykład pyłki stanowiące problem dla alergików).

Gdybyśmy mieli dać tym grupom nieco bardziej zrozumiałe opisy, możemy to ująć tak: w usługach produkcyjnych chodzi o to, że natura to staroświecki sklep z mydłem i powidłem, a przy tym apteka: miejsce, z którego bierzemy wszelkiego rodzaju towary, których potrzebujemy. Napoje, takie jak czysta woda, pożywienie i włókna, energię i substancje czynne dla przemysłu oraz surowce dla nowoczesnej medycyny.

Usługi regulacyjne wiążą się z funkcjonowaniem przyrody jako zaufanego dozorcy – dbającego o sprzątanie i recykling. O to, by woda, ziemia i śnieg były tam, gdzie powinny, i by temperatura nie zaczęła szaleć. Niektóre z tych funkcji mają na tyle podstawowe znaczenie dla życia na Ziemi, że możemy uważać je za wątki w tkaninie życia – na przykład globalne obiegi wody i substancji odżywczych.

Mówiąc o usługach kulturowych, widzimy w naturze źródło wiedzy, kultury, estetyki i przeżyć. Możemy uczyć się o przeszłości, studiując archiwa przyrody ukryte w torfowiskach czy słojach drzew. Możemy czerpać inspirację i pomysły na nowe sposoby rozwiązywania problemów. Dla wielu przyroda jest również katedrą, punktem wyjścia do przeżyć, inspiracji i refleksji, niezależnie od tego, czy zechcesz dodać do tego element religijny, czy też nie.

ŻYCIE W SKÓRCE JABŁKA

Życie i różnorodność gatunków na Ziemi to z jednej strony coś bardzo solidnego. Życie istnieje tu przecież od miliardów lat. Jednak biosfera, ta cieniutka warstwa otaczająca nasz glob, w której istnieje życie, nie jest szczególnie rozległa. Wyobraź sobie jabłko i grubość jego skórki w stosunku do wielkości całego owocu. Ta skórka jest tak naprawdę grubsza niż warstwa, w której na naszej planecie występuje życie, jeśli spojrzymy na to relatywnie. Różnica wysokości między mrocznym Rowem Mariańskim, najgłębszym miejscem świata, a ośnieżonym szczytem Mount Everestu to nie więcej niż 20 kilometrów. Cała nasza cywilizacja – od piramid i pisma węzełkowego po gofrownicę i Zgromadzenie Ogólne ONZ – jest w 100 procentach zależna od tej cieniutkiej warstwy mieszczącej życie.

Dziś znajdujemy plastikowe torebki w Rowie Mariańskim i całe tony śmieci rozsypanych wzdłuż zboczy Mount Everestu. Jest nas mnóstwo, dużo zużywamy, bez żenady wszędzie się panoszymy: trzy czwarte lądowej powierzchni Ziemi zostało zmienione. Tę zmienioną powierzchnię wypełniliśmy sobą i naszymi udomowionymi zwierzętami. Bo jeśli zważymy wszystkie żyjące w tej chwili na Ziemi ssaki, nasze zwierzęta – krowy, świnie i inne – stanowią ponad dwie trzecie tej biomasy. Sami ludzie to prawie trzecia część. Oznacza to, że dzikie ssaki wszelkich rozmiarów – od słoni po ryjówki – stanowią zaledwie 4 procent całkowitej masy ziemskich ssaków.

Długo stałam i przyglądałam się zmasakrowanemu nosorożcowi w dublińskim muzeum – temu pozbawionemu rogów. Mieszanka gniewu i smutku sprawiła, że zacisnął mi się żołądek.

U dołu tabliczki znajdowała się jeszcze jedna informacja – o tym, że prawdziwe rogi zostaną wkrótce zastąpione plastikowymi replikami. Ale może lepiej by się stało, gdyby zwierzę pozostawiono w takim stanie, w jakim było. Jako zmuszający do refleksji symbol naszej niezdolności do stawiania czoła faktom i wykorzystywania inteligencji, w którą jesteśmy wyposażeni, do dbania o inne gatunki, nawet jeśli chodzi o te, które znajdują się na skraju wyginięcia. Jako przypomnienie, że jeśli chcemy zabezpieczyć fundamenty naszego życia, musimy zmienić sposób, w jaki żyjemy.

Jesteśmy tylko jednym gatunkiem wśród 10 milionów. Ale gatunkiem jedynym w swoim rodzaju, tym, który potrafi wpływać na cały nasz glob i pozostałe gatunki. Jesteśmy wyjątkowi również dlatego, że ewolucja dała nam umiejętność oceny naszych działań, logicznej i moralnej, w szerszej perspektywie. Pociąga to za sobą ogromną odpowiedzialność, a nadeszła pora, by wziąć ją na swoje barki – bo natura jest wszystkim, co mamy, i wszystkim, czym jesteśmy.ROZDZIAŁ 1
WODA ŻYCIA

Woda jest podstawą wszelkiego znanego nam życia. Nie udało nam się jak dotąd znaleźć ani jednego organizmu, który nie byłby od niej zależny. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest uniwersalność tej substancji. W wodzie łatwo rozpuszczają się inne związki chemiczne, a ona rozprowadza je po organizmie, woda jest niezbędna do tego, by proteiny grzecznie się w nim zachowywały, występuje też w przyrodzie we wszystkich trzech stanach skupienia (stały lód, płynna woda i gazowa para wodna). Na dodatek rozszerza się po zamarznięciu, dzięki czemu pływa po powierzchni jezior i mórz, zamiast układać się na ich dnie jak lodowata wykładzina.Nawet ty składasz się w dwóch trzecich z wody i musisz wlewać w siebie codziennie kilka jej litrów, aby ciało działało jak należy. Dodatkowo wykorzystujesz ją do mycia i innych celów. W Norwegii do osobistego użytku wykorzystuje się codziennie mniej więcej wannę wody na osobę.

Woda pokrywa 71 procent powierzchni Ziemi. Mimo to woda pitna jest dobrem ograniczonym, ponieważ zaledwie 3 procent całych ziemskich zasobów stanowi woda słodka, niemal w całości związana pod stopami antarktycznych pingwinów. Jako woda pitna dostępny jest zaledwie 1 procent całych wodnych zasobów planety.

A do tego woda powinna być czysta. Nie jest to jednak takie oczywiste. Na całym świecie jedna osoba na trzy nie ma dostępu do czystej i bezpiecznej wody pitnej. Woda jest oczyszczana i filtrowana nieustannie, w każdej sekundzie, tam gdzie płynie, cieknie, ciurka, kapie i przesiąka przez naturę w swoim odwiecznym tańcu globalnego obiegu. Cała armia gatunków – bakterii, grzybów, roślin, drobnych zwierząt, takich jak komary i małże – ciężko pracuje w tej naturalnej oczyszczalni i stara się skompensować zanieczyszczenie, erozję, zmiany klimatu i inne czynniki, tak abyśmy znaleźli czystą wodę w kranie czy w studni. To właśnie o tym oczyszczaniu jest ten rozdział. Oraz o wszystkich gatunkach, które cicho i w ukryciu pracują nad tym, byśmy zawsze mieli do picia czystą wodę.

WODA DLA ZWYCIĘZCÓW W NOWYM JORKU

W Nowym Jorku byłam dwa razy. Za każdym razem ciągnie mnie do Central Parku, tej zielonej oazy w krajobrazie, w którym tak mocno dominują ludzie. Kiedy przyjedzie się tam z Europy, miłe jest to, że człowiek budzi się o świcie i może zdążyć pobiegać po parku, zanim jeszcze dzień się rozpocznie.

Park trudno nazwać dziczą. Nawet trawniki mają godziny otwarcia. Zamyka się je po zmroku i otwiera dopiero o dziewiątej – według informacji na tabliczce. Jednak mimo zamkniętych trawników i bardzo wczesnej pory na zewnętrznej, wyasfaltowanej ścieżce do joggingu nie brakuje biegaczy. Chcę znaleźć trasę o bardziej miękkim podłożu i mniej zatłoczoną, zbiegam więc na wąskie przejście prowadzące do obszaru o nazwie The Ramble – słabiej ufryzowanej części parku. Na skrzyżowaniu ścieżek stoi młoda dziewczyna z końskim ogonem, pochylając się nad poidełkiem. Zatrzymuję się i czekam, aż skończy pić, bo tej wody muszę spróbować. Dlatego, że Nowy Jork znany jest z fantastycznej wody, jednej z najlepszych w całych Stanach Zjednoczonych. I dlatego, że Nowy Jork, jako jedno z zaledwie pięciu wielkich miast w USA, serwuje w kranach wodę naturalną – nieprzepuszczaną przez instalacje filtrujące.

Tutejsze miejskie wodociągi to największy na świecie system zaopatrzenia w niefiltrowaną wodę – niemal 9 milionom mieszkańców dostarcza się codziennie niemal 4 miliardy litrów. Bo miasta to spragnione bestie. Trzeba prać, kąpać się i pić. Miasto ze swymi drapaczami chmur i asfaltowymi alejami, podziemnymi instalacjami rurociągów i urządzeniami technicznymi to skoncentrowane, stworzone przez człowieka centrum ogromnego terenu zbierającego wodę. Ta zlewnia rozciąga się w formie wachlarza lasów, gór i pól uprawnych – zajmując powierzchnię niemal tysiąc razy większą od Manhattanu. Deszczówka i woda z roztopionego śniegu przesiąkają przez roślinność i glebę, zanim trafią do strumieni, a potem rzek, by skończyć w jeziorach i sztucznych zbiornikach wodnych. Stąd dostają się do systemu tuneli i akweduktów, z których część pochodzi z XIX wieku, aby dotrzeć do miasta i mojego poidełka w Central Parku.

W latach 90. XX wieku w Stanach Zjednoczonych uchwalono nowe przepisy stawiające większe wymagania co do oczyszczania wody pitnej, a jednocześnie zabudowa i bardziej intensywne metody uprawy stosowane na obszarze zlewni zaczęły stanowić coraz poważniejszy problem dla jakości wody. Instalacja filtrowania wody pitnej dla Nowego Jorku kosztowałaby mniej więcej 4 miliardy dolarów, a roczny budżet na jej utrzymanie wynosiłby jakieś 200 milionów. Wydatki te spowodowałyby podwojenie miejskich opłat za wodę. Istniała jednak inna możliwość.

Nawiązana została jedyna w swoim rodzaju współpraca między miastem a gminami i właścicielami gruntów znajdujących się na obszarze zlewni, a motorem tej inicjatywy był nowy szef ds. ochrony środowiska i wody pitnej. Duże obszary lasów i mokradeł miały pozostać niezabudowane. Tereny uprawne, które już były użytkowane, miały być eksploatowane przy użyciu metod ekologicznych. Dzięki serii negocjacji i umów wszystko zorganizowano tak, że Nowy Jork zdołał skompensować związane z tym dodatkowe wydatki. Miasto wykupiło też duże tereny zlewni. Zabezpieczono jakość wody, pozwalając, by lasy i pozostała roślinność oraz ziemia filtrowały i oczyszczały wodę na jej drodze z chmury do kuchennego kranu. Dzięki tym wszystkim działaniom instalacja filtrująca stała się zbędna, bo naturalne procesy i miriady ochotników w postaci przedstawicieli drobnych gatunków występujących w ekosystemach wykonują tę robotę gratis. Jednocześnie zabezpieczono obszary o dużej różnorodności biologicznej oraz miejsca do rekreacji i uprawiania turystyki. A mimo to łączny koszt tej operacji to jedynie ułamek kwoty, jaką trzeba by było zapłacić za instalację oczyszczającą.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że taka droga nie jest ani łatwa, ani usłana różami. Po pierwsze, umowy tego typu niełatwo się negocjuje i trzeba je nieustannie monitorować. Po drugie, zwiększone populacje bobrów i jeleni to przyczyna sporego bólu głowy, ponieważ zwierzęta te mogą być wylęgarnią organizmów, od których ludzie dostają rozwolnienia. Nie jest jasne, czy takim zakażeniom zapobiegać będą chlorowanie i napromieniowywanie ultrafioletem, przez które woda musi przejść mimo zwolnienia z filtrowania. Władze odpowiedzialne w mieście za wodę pitną dyskutują więc nad tym, czy populacje tych zwierząt należy utrzymywać na niskim poziomie. W ten sposób również to naturalne rozwiązanie może doprowadzić do tego, że ludzie będą zmuszeni do ingerencji – aby wymóc na naturze dostosowanie się do naszych potrzeb.

W 2017 roku system ten został wystawiony na próbę. Nowy Jork musiał odnowić zwolnienie z ostrych stanowych przepisów wymagających filtrowania wody pitnej. Stawka była wysoka. Koszty budowy instalacji filtrującej oszacowano teraz na ponad 10 miliardów dolarów, nie mówiąc już o kosztach eksploatacji.

Jednak również tym razem rozwiązanie, które zaoferowała przyroda, wygrało. W zamian za obietnicę zainwestowania kolejnego miliarda dolarów w lepsze systemy szamb, wykup kolejnych terenów i wspieranie ekologicznych metod eksploatacji na obszarze zlewni miasto otrzymało zielone światło do tego, by dalej pozwalać naturze na robienie tego, co robi od zawsze – na oczyszczanie wody w takim stopniu, żeby ludzie mogli ją bezpiecznie pić.

Czekając na swoją kolej przy poidełku w Central Parku, biegnę w miejscu i myślę o funkcjach, jakie niepostrzeżenie dla wielu pełni przyroda, również w środku takiego wielomilionowego miasta jak Nowy Jork. Zastanawiam się, czy dziewczyna z końskim ogonem podziękuje zlewni w górach Catskill, kiedy wreszcie skończy pić. Nie wiadomo. Pozdrawia mnie tylko wesoło po amerykańsku i biegnie dalej. Przyszła wreszcie moja kolej, by spróbować „odpowiedzi kranówki na szampana”, jak nowojorczycy lubią nazywać swoją słynną wodę.

DOZORCY WÓD

Niewielu Norwegom władze przydzieliły nowe nazwisko i tożsamość, aby chronić ich przed ludźmi zagrażającymi ich życiu. A jeszcze mniej jest gatunków, które mogą cieszyć się taką ochroną. Skójka to chyba jedyny gatunek, który z tego właśnie powodu otrzymał nową nazwę. Wcześniej nosił nazwę skójki perłorodnej i był bardzo poszukiwany, ponieważ czasami w małżu można było znaleźć perłę. Oczywiście, aby znaleźć jedną sztukę, należało otworzyć (i zabić) tysiąc osobników, a tylko jedna perła na tysiąc była dobrej jakości – nie zapobiegło to jednak stuleciom intensywnych połowów zarówno w Europie, jak i w Ameryce Północnej.

Skójka to mięczak żyjący w wodach słodkich. Przypomina do połowy zakopanego, ustawionego na sztorc brązowego omułka. Tak jak rośliny, drzewa i organizmy glebowe stanowią lądową część naturalnej instalacji oczyszczania wody, tak skójka jest elementem takiego systemu w środowisku wodnym. Jeden egzemplarz potrafi w ciągu doby oczyścić 40–50 litrów wody. Jeśli dno rzeki pokryte jest tysiącami małży, które wychwytują wszelkiego rodzaju cząstki i drobinki płynące z prądem, oczyszczanie odbywa się naprawdę szybko. Gatunek ten jest jednak niestety zagrożony, zarówno w Norwegii, jak i na całym świecie. Uważa się, że w Norwegii żyje trzecia część wszystkich skójek, które pozostały na świecie. Część z nich żyła jeszcze w czasach, gdy nie mieliśmy własnej konstytucji.

W średniowieczu perłowymi haftami i ozdobami szczyciły się przede wszystkim Kościół, europejskie rody królewskie i carska rodzina w Rosji. Podobno w europejskich klasztorach istnieją szaty liturgiczne, na które naszyto ponad 10 tysięcy pereł. A każdy, kto widział portret Elżbiety I z Wielką Armadą – na którym w tle widać miażdżące zwycięstwo angielskiej floty nad Hiszpanią w 1588 roku – może spróbować policzyć perły na sukni królowej, w ozdobach na włosach i biżuterii. Widać wyraźnie, że dynastia Tudorów uwielbiała perły. Pochodziły prawdopodobnie z rzek północnej Anglii i Szkocji – chociaż królowa zapewne musiała korzystać również ze sztucznych pereł, robionych ze szklanych paciorków zanurzonych w kleju i rybich łuskach.

Mniej więcej 50 lat później komendant obszaru, który dziś obejmuje norweski okręg Agder, przesłał duńsko-norweskiemu królowi Krystianowi IV garść pereł, pytając o radę w kwestii skupowania tego towaru. Król odpowiedział na to listem z 27 czerwca 1637 roku, utrzymanym w modnym w tych czasach wyszukanym stylu. Jeśli masz problemy ze zrozumieniem dzisiejszych pism wysyłanych przez urzędy, spróbuj swoich sił, czytając to: „Względem pereł, które przysłałeś naszej wysokości, a które podlegli ci chłopi sprzedają obcym, gdy w posiadaniu takowych się znajdą, wola nasza jest taka oto: życzymy sobie, byś, gdy chłopi takowe znajdą, pieniądze za nie dał i baczenie miał, by nikt obcy w posiadanie pereł tych nie wszedł, a później nam przysłał”. Mówiąc prościej: „Kupuj wszystkie perły i wysyłaj do mnie”.

Skuteczność królewskiego nakazu była średnia, bo chłopi uzyskiwali lepsze ceny gdzie indziej. Tak czy inaczej, perły okazały się niezbyt perspektywicznym źródłem przychodu: już w XVIII wieku rzeki zostały przełowione, poławianie na długi czas przestało się opłacać. Ciekawe jest jednak to, że norweska korona następcy tronu, wykonana w 1846 roku, którą można podziwiać w arcybiskupstwie w Trondheim, ma na każdym szpicu norweską perłę z małża słodkowodnego. Koronę tę miał nosić książę podczas koronacji szwedzko-norweskiego króla Oskara i królowej Józefiny w katedrze Nidaros w 1847 roku. Jednak ponieważ Józefina była katoliczką, biskup odmówił jej koronowania, a ceremonię odwołano – i osiem pereł nie mogło postawić kropki nad i w koronacyjnej kreacji dziedzica.

Dzisiaj tym skójkom, które przetrwały, nie zagrażają łowy na perły. Zagraża im natomiast starzenie. Małże te mogą dożywać bardzo sędziwego wieku – nawet 300 lat. Nasze najstarsze skójki urodziły się więc w XVIII wieku, niedługo po czasach, w których rządził król Krystian IV – ten od kwiecistego listu. Kiedy zwierzęta te dochowają się już solidnej skorupy, potrafią wiele znieść. Gorzej sprawa ma się w ich młodości. Dzieciństwo skójek wiąże się bowiem z pewnymi trudnościami, a pierwszą przeszkodą jest zdobycie „miejsca w przedszkolu”. Przedszkole to znajduje się w pysku przepływającego obok łososia. Larwa skójki musi spędzić mniej więcej rok przytwierdzona do skrzeli łososia lub pstrąga, zanim uwolni się i zakopie w rzecznym piasku, gdzie pozostanie przez wiele lat.

To właśnie ta wczesna faza skójkowego żywota jest dziś najtrudniejsza. Zanieczyszczenie sprawia, że w rzece jest zbyt dużo szlamu lub substancji odżywczych, a przez to za mało tlenu, wskutek czego małe skójki duszą się w miejscu, w którym leżą zakopane. Mniejsza liczba ryb gospodarzy sprawia, że „przedszkoli” jest coraz mniej. Wycinki drzew wzdłuż rzek skutkują podwyższeniem temperatury i zwiększeniem ilości szlamu w rzekach. Regulacja cieków wodnych i zmiany klimatu powodują zmiany ilości przepływającej wody i jej temperatury. Ogólnie rzecz biorąc, te mięczaki muszą się w naszych czasach mierzyć z całą masą wyzwań – sytuacja wygląda tak, że w trzeciej części tych norweskich rzek, w których żyją skójki, maluchów prawie nie ma, a w wielu pozostałych ich sytuacja nie wygląda najlepiej.

Na szczęście wciąż jest nadzieja. W okręgu Hordaland stworzono „rodzinę zastępczą” dla malutkich skójek; mogą one mieszkać w „umeblowanym domu” z czystą i odpowiednio chłodną wodą, aż dorosną na tyle, by mogły sobie radzić same. Wtedy wracają do tej samej rzeki, z której je zabrano. Jak dotąd projekt ten ma się bardzo dobrze. Może więc jednak będziemy sobie w stanie wyobrazić przyszłość dla skójek, naszych żywych oczyszczalni wód.

EKOLOGICZNY MECH, KTÓRY USUWA ARSZENIK

Arszenik cieszy się sławą ulubionej substancji trucicieli z wszelkich okresów historycznych. Mniej mówi się o tym, że może on zatruwać wodę pitną, i o tym, że pewien gatunek mchu potrafi taką wodę oczyszczać na tyle, by nadawała się do picia – i robi to w ciągu godziny.

Zatruta arszenikiem woda stanowi poważny problem występujący w wielu miejscach na świecie, zwłaszcza w częściach Azji Południowo-Wschodniej. Tutaj sprawy potoczyły się bardzo źle, mimo najlepszych intencji. UNICEF w latach 60. i 70. ubiegłego wieku sporo zainwestował w kopanie na tych terenach wiejskich studni, które miały zapewnić mieszkańcom czystą wodę. Nikt niestety nie wiedział – bo arszenik nie ma zapachu, smaku ani koloru – że z leżących głębiej skał do wody przenikał arsen, zatruwając ją. Dopiero kiedy u milionów ludzi pojawiły się widoczne objawy zatrucia arszenikiem, a także zaobserwowano częstsze niż wcześniej występowanie raka i innych chorób, ludzie zrozumieli, o co chodzi. Dziś ponad 100 milionów ludzi, a może nawet 200 milionów, ma kontakt z wodą zanieczyszczoną arszenikiem w stopniu przekraczającym graniczne wartości określone przez Światową Organizację Zdrowia (WHO).

W miejscowości Skellefteå w północnej Szwecji bogate w arsen skały zostały odsłonięte w wyniku działalności wydobywczej, przez co arszenik przedostaje się do wód powierzchniowych oraz do wody pitnej. Jest to jeden z najbogatszych w minerały obszarów świata, łatwo dostępnych dla górnictwa, a Szwedzi od prawie 100 lat wydobywają tam złoto, miedź, srebro i cynk. To właśnie tu pewien prowadzący prace w terenie botanik zwrócił uwagę na delikatny zielony mech, który wydawał się znakomicie czuć w zatrutej wodzie. Była to warnstorfia pływająca, która ze swoimi długimi wstążkami przypomina zielone jelita zanurzone w zanieczyszczonych mokradłach. Mech zabrano do laboratorium, gdzie okazało się, że warnstorfia z Laponii błyskawicznie pochłania arszenik (nawiasem mówiąc, warnstorfia rośnie w całej Norwegii, jednak nie ma pewności, czy ta z innych miejsc również ma takie właściwości).

Arszenik występuje w kilku formach, które mech ten wchłania i akumuluje. Dzięki temu zawartość trucizny w wodzie spada, przez co można ją bezpiecznie pić. Przy niewielkich stężeniach arszeniku wystarczyła godzina, by z wody zniknęło ponad 80 procent trucizny, dzięki czemu nadawała się do picia. Gdy stężenie arszeniku było wyższe, potrzeba było nieco więcej czasu, ale skuteczność mchu i tak robiła wrażenie.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_ROZDZIAŁ 8
ARCHIWA NATURY

_Cóż mielibyśmy bez bibliotek?
Ani przeszłości, ani przyszłości._

Ray Bradbury

Jeśli wysiądziesz z metra w Oslo na końcowej stacji Sognsvann i spojrzysz na wschód, zauważysz widoczny między sosnami biały budynek. Jest to norweskie Archiwum Państwowe. W tym wysokim na cztery kondygnacje, zabezpieczonym przed atakiem jądrowym wielkim sejfie znajduje się dokumentacja norweskiej historii. Od testamentu Edvarda Muncha po ręcznie kolorowane mapy głównych dróg ciągnących się wzdłuż rzeki Vormy pochodzące z 1769 roku, ze starannie wykaligrafowanymi uwagami, naniesionymi atramentem galasowym. Znajdziesz tu książki, dokumenty i mikrofilmy, a także ponad 6 milionów fotografii i około 100 tysięcy map i rysunków. Cały ten materiał pokazuje nam obraz zmian, które nastąpiły, a także ich przyczyn.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: