Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Elena wie/Twoja - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Elena wie/Twoja - ebook

Głos Claudii Piñeiro brzmi jak jedwab, jednak jest to jedwab ostry jak brzytwa. Que Leer

Elena wie. Elena żyje w rytm pigułek. Musi zażywać je w określonych odstępach, inaczej jej mózg przestanie wydzielać dopaminę, a wtedy ciało nie będzie jej słuchać. Każdy krok to wyzwanie. Każdy ruch to niewiadoma. Każdy dzień może przynieść pogorszenie, bo poprawa po prostu jest niemożliwa.

Mimo tego wszystkiego Elena wyrusza w drogę, która dla zdrowego człowieka byłaby banalnie prosta, a dla niej stanowi prawdziwą mękę. Musi dojść na stację kolejową i pojechać do centrum miasta, znaleźć dom, w którym mieszka pewna kobieta, bo tylko ona może pomóc Elenie poznać prawdę o Ricie. Rita, córka Eleny, nie żyje od paru miesięcy. Wszyscy powtarzają, że to samobójstwo. Elena wie, że to niemożliwe.

Twoja. Inés Pereyra: zawsze zadbana i uśmiechnięta, troszczy się o dom, męża i córkę. Idealna pani domu, wyrozumiała i ułożona. Jednak pewnego dnia Inés znajduje w rzeczach męża kartkę z narysowanym szminką sercem i podpisem „Twoja”. I teraz już wie, że Ernesto ją zdradza. Pewnego wieczora śledzi męża i staje się mimowolnym świadkiem śmierci jego kochanki.

Co zrobi Inés? Wszystko, by uratować swoje małżeństwo, by jej wygodne życie rodzinne nie ucierpiało przez ten incydent. Inés, dyskretnie i z tylnego siedzenia, bierze sprawy w swoje ręce.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-889-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Chodzi o to, żeby prawą nogę podnieść, ledwie kilka centymetrów nad podłogę, przesunąć ją w powietrzu do przodu na tyle, by minęła lewą nogę, i wtedy nieważne, czy daleko czy blisko, znów ją postawić. Chodzi tylko o to, myśli Elena. Tyle że ona może sobie myśleć, a prawa stopa, choć mózg wysyła polecenie ruchu, nie chce się ruszyć. Nie podnosi się. Nie przesuwa w powietrzu. Nie opada znów na podłogę. Nie rusza się, nie podnosi, nie przesuwa w powietrzu, nie opada na podłogę. Mało brakuje. Ale nie. Wtedy Elena siada i czeka. W kuchni w swoim mieszkaniu. Musi zdążyć na pociąg jadący do stolicy o dziesiątej rano; następny, ten z jedenastej, już się nie nada, bo pigułkę wzięła o dziewiątej, dlatego myśli, wie, że musi zdążyć na ten o dziesiątej, zaraz po tym, jak lekarstwo sprawi, że jej ciało zacznie wykonywać polecenia mózgu. To niedługo. Ten z jedenastej odpada, bo wtedy efekt lekarstwa zacznie słabnąć i w końcu całkiem ustanie, a ona będzie się czuła dokładnie tak jak teraz, tyle że nie będzie mogła liczyć na to, że lewodopa zacznie działać. Lewodopa, tak się nazywa to coś, co ma krążyć w jej ciele, kiedy pigułka się rozpuści; od dłuższego czasu zna tę nazwę. Lewodopa. Tak jej powiedzieli, a ona to sobie zapisała na karteczce, bo wiedziała, że pisma lekarza i tak nie odczyta. Lewodopa musi krążyć w pani ciele, rozumie pani. Na to właśnie czeka, siedząc w kuchni swojego mieszkania. Czekanie to wszystko, co może teraz zrobić. Liczy sobie ulice. Recytuje ich nazwy z pamięci. Od początku do końca i od końca do początku. Lupo, Moreno, 25 de Mayo, Mitre, Roca. Roca, Mitre, 25 de Mayo, Moreno, Lupo. Lewodopa. Ma tylko pięć przecznic do stacji kolejowej, to nie tak dużo, myśli sobie i recytuje, i wciąż czeka. Pięć. Ulice, którymi jeszcze nie byłaby w stanie iść, nie dałaby rady stawiać kroków, ale może przynajmniej recytować ich nazwy z pamięci. Dziś nie chce nikogo spotkać. Nikogo, kto by pytał ją o zdrowie czy składał spóźnione kondolencje z powodu śmierci córki. Codziennie podchodzi do niej ktoś, kto nie mógł być na czuwaniu przy zwłokach bądź na pogrzebie. Albo się nie odważył. Albo nie chciał. Kiedy ktoś umiera, tak jak umarła Rita, wszyscy czują się zaproszeni na pogrzeb. Dlatego ta dziesiąta to nie jest dobra godzina, myśli, bo żeby dojść na stację, musi przejść przed bankiem, a dziś są wypłacane emerytury, toteż bardzo możliwe, że natknie się na jakiegoś sąsiada. I to na niejednego. Chociaż bank otwiera się dopiero o dziesiątej, czyli kiedy jej pociąg będzie już wjeżdżał na stację, a ona z biletem w ręku podejdzie na krawędź peronu, żeby wsiąść, lecz przed bankiem już wcześniej, Elena to wie, w kolejce będą stali emeryci, jakby w obawie, że pieniędzy może starczyć tylko dla tych, którzy zjawią się pierwsi. Jedynie robiąc spore kółko, można by uniknąć przejścia obok banku, ale parkinson tego by jej nie darował. Tak to się nazywa. Elena wie już od pewnego czasu, że nie ona włada teraz niektórymi częściami swojego ciała, na przykład nogami. Rządzi on. Albo ona. Pytanie, czy do Parkinsona należy zwracać się per on czy ona, bo choć ta nazwa brzmi jakoś tak po męsku, to jednak przecież jest chorobą, a choroba ma rodzaj żeński. Tak jak katastrofa. Albo tragedia. Postanawia, że będzie mówić o Parkinsonie jako o Niej, bo kiedy myśli o tej chorobie, używa określenia „ta cholerna dziwka”, a dziwka to przecież ona, nie on. Za przeproszeniem. Ona. Doktor Benegas parę razy już jej to tłumaczył, lecz Elena nadal nie do końca rozumie; to znaczy rozumie, co ma, bo przecież to siedzi w jej ciele, nie łapie natomiast wszystkich słów używanych przez lekarza. Za pierwszym razem Rita przy niej była. Rita, która dziś nie żyje. Lekarz powiedział im, że parkinson polega na degeneracji niektórych komórek systemu nerwowego. I obu im nie spodobało się to słowo. Degeneracja. Jej i jej córce. Doktor Benegas najwyraźniej zdał sobie z tego sprawę, bo szybko zaczął tłumaczyć. I powiedział, że to choroba centralnego układu nerwowego, która degeneruje, czyli tak zmienia, mutuje czy modyfikuje niektóre komórki nerwowe, że przestają produkować dopaminę. I wtedy Elena się dowiedziała, że kiedy jej mózg zamierza wprawić ciało w ruch, polecenie to może dotrzeć do stóp, jeśli przekaże je tam dopamina. Jak jakiś goniec, pomyślała sobie wtedy. Czyli parkinson to ona, a dopamina to goniec. A mózg nic, bo stopy już go nie słuchają. Jak obalony król, który nawet nie zdaje sobie sprawy, że już nie rządzi. Jak ten cesarz bez szat z bajki, którą opowiadała Ricie, kiedy jej córka była mała. Obalony król, cesarz bez ubrań. I jeszcze Ona, nie Elena, tylko jej choroba, goniec i obalony władca. Elena powtarza ich nazwy, jak wcześniej powtarzała ulice dzielące ją od stacji; te nazwy czekają razem z nią. Od początku do końca i od końca do początku. Cesarz bez szat jej się nie podoba, bo skoro nie ma ubrań, to znaczy, że jest nagi. Woli obalonego króla. Czeka, powtarza, układa ich dwójkami: Ona i goniec, goniec i król, król i Ona. Próbuje ponownie, ale stopy wciąż są obce, nawet nie to, że nieposłuszne – wprost głuche. Głuche stopy. Elena miałaby ochotę na nie krzyknąć: ej, nogi, ruszcie się wreszcie, nawet „cholera” by dodała, ruszcie się wreszcie, cholera, wie jednak, że to na nic, bo jej głosu też nie usłuchają. Dlatego nie krzyczy, tylko czeka. Powtarza słowa. Ulice, królów, znów ulice. Dołącza do swojej litanii nowe słowa: dopamina, lewodopa. Domyśla się, że „dopa” z dopaminy i z lewodopy to musi być to samo, ale tylko się domyśla, pewności nie ma, powtarza, bawi się słowami, pozwala, żeby język się jej plątał, czeka i nie obchodzi jej to, interesuje ją jedynie, żeby upływał czas, żeby pigułka się rozpuściła, zaczęła krążyć w ciele aż po stopy, które wreszcie się dowiedzą, że mają zacząć iść.

Denerwuje się, a to nie jest dobre, bo kiedy jest zdenerwowana, lekarstwo działa z opóźnieniem. Ale nie ma jak temu zaradzić. Dziś podejmie ostatnią próbę, by dowiedzieć się, kto zabił jej córkę, porozmawia z jedyną na świecie osobą, którą być może zdoła przekonać i namówić do pomocy. W zamian za dawny, niemal zapomniany z czasem dług. Spróbuje domagać się wyrównania tego długu, choć Rita, gdyby żyła, na pewno by się na to nie zgodziła, życie to nie jest handel wymienny, mamo, pewne rzeczy się robi, bo tak, bo tak Pan Bóg przykazał. Łatwo nie będzie, ale spróbuje. Isabel – tak się nazywa ta kobieta, którą musi znaleźć. Nie jest pewna, czy tamta będzie ją pamiętać. Podejrzewa, że pewnie nie. Ritę owszem, zawsze przysyła jej kartkę na Nowy Rok. Może nawet nie wie o jej śmierci. Jeśli nikt jej nie powiadomił, jeśli nie przeczytała tej jedynej klepsydry, jaka się pojawiła, i to dwa dni po pogrzebie, zamówiona przez szkołę parafialną, w której Rita pracowała, dyrekcja i grono nauczycielskie, uczniowie i rodzice łączą się z Eleną w takim dniu, jeśli nie uda się jej dziś znaleźć, ta kobieta pod koniec grudnia pewnie znów przyśle kartkę z życzeniami wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku dla nieboszczki. Ritę pamięta, ale jej, Eleny, nie, myśli Elena, na pewno nie. A nawet jeśli, to i tak by jej nie poznała, zgiętej wpół, z tym postarzałym ciałem niepasującym do jej rzeczywistego wieku. To już będzie należało do niej, trzeba będzie wyjaśnić, kim jest i czego tam szuka, twarzą w twarz, jak się już spotkają. Opowie jej o Ricie. O jej śmierci. Tak jak będzie umiała, opowie jej tyle, niewiele, ile zdołała zrozumieć z tego, co jej powiedzieli. Elena wie, gdzie może znaleźć Isabel, lecz nie wie, jak tam dotrzeć. Tam gdzie sama zawiozła ją te dwadzieścia lat wcześniej razem z Ritą. Jeśli szczęście jej dopisze, jeśli Isabel nigdzie się nie przeprowadziła, jeśli nie umarła tak jak jej córka, znajdzie ją tam, w tym starym domu na Belgrano, w domu z ciężką drewnianą bramą i brązowymi okuciami, tuż obok gabinetu lekarskiego. Nie pamięta nazwy ulicy, gdyby przynajmniej pamiętała pytanie, jakie zadała jej wtedy córka – słyszałaś kiedyś o ulicy, która nazywa się Soldado de la Independencia, mamo? – wtedy by sobie przypomniała. Rychło się jednak przekona, bo owszem, pamięta, że to jedna albo dwie przecznice od alei biegnącej przez Buenos Aires od Retiro po General Paz, nieopodal małego skwerku i torów kolejowych. Pociągu nie widziały, ale słyszały – Rita zapytała, co to za linia – lecz Isabel nie odpowiedziała, bo płakała. Żeby teraz, prawie dwadzieścia lat później, dowiedzieć się, jak tam dojechać, Elena poszła do biura taksówek za rogiem domu, otwartego kilka lat temu w lokalu, w którym wcześniej działała piekarnia, Elena kupowała tam dla całej rodziny ich chleb powszedni, od kiedy wprowadziła się do dzielnicy zaraz po ślubie, ale w końcu chleb zniknął i pojawiły się taksówki. Kierowca nie wiedział, ja tu nowy jestem, tłumaczył się, więc zapytał właściciela. Powtórzył słowa Eleny, powiedział: aleja biegnąca przez Buenos Aires od Retiro po General Paz, przy torach, na co właściciel odpowiedział: Libertador, a Elena, że tak, że ta aleja nazywała się Libertador, gdy to powiedział, przypomniała sobie, musi jechać do Belgrano na taki placyk. Olleros, rzucił inny kierowca, który właśnie wszedł, tego to już pewna nie jestem, stwierdziła Elena, Olleros, powtórzył tamten z przekonaniem, lecz nie pamiętała nazwy ulicy, natomiast owszem, pamiętała drewnianą bramę i brązowe okucia, Isabel i jej męża, choć jej męża to nie bardzo. Zawieźć panią? zapytali, na co Elena odpowiedziała, że nie, że to daleka droga i duży wydatek, że pojedzie pociągiem, a w razie czego, jeśli nie będzie dawała rady z samą sobą i jej ciało odmówi wejścia do metra, złapie jakąś taksówkę na Constitución, zaproponujemy pani jakąś sensowną cenę, odezwał się właściciel, nie, dziękuję, odpowiedziała, możemy pani udzielić kredytu, nalegał, pociągiem, powtórzyła Elena, nie lubię długów, ucięła dalszą dyskusję, żadne metro tam pani nie podwiezie, proszę pani, linia na calle Carranza najbliżej, ale zostaje pani z dziesięć przecznic jeszcze, powiedzieli jej, jeśli pani weźmie tam taksówkę, niech pani uważa, żeby pani nie wozili w kółko, proszę powiedzieć kierowcy, żeby wiózł panią prosto 9 de Julio aż do Libertador, a potem znów prosto do Olleros, chociaż nie, poprawił się ten drugi kierowca, bo Libertador zmienia się w Figueroa Alcorta, jeszcze przed planetarium, trzeba uważać, żeby skręcić w lewo w stronę Pomnika Hiszpańskiego, a potem wrócić na Libertador albo pod hipodromem w Palermo, wyjaśnił właściciel, ale niech pani pilnuje, żeby nie obwieźli pani naokoło, naprawdę pani nie chce z nami pojechać? Elena wyszła bez słowa, bo odpowiadała już na to pytanie kilka razy i dostatecznie dużo wysiłku kosztuje ją to wszystko, żeby jeszcze raz odpowiadać na to samo.

Constitución, 9 de Julio, Libertador, Figueroa Alcorta, planetarium, Pomnik Hiszpański, Libertador, Olleros, drewniana brama, okucia z brązu, brama, Olleros, Libertador, 9 de Julio, Constitución. Od początku do końca i od końca do początku. Nie pamięta, w którym miejscu tej litanii powinna umieścić hipodrom. Czeka, zastanawia się, znów liczy ulice. Pięć dzielących ją od stacji i tamte, których nie zna albo nie pamięta, tam gdzie jedzie, żeby spróbować odebrać dług, wierzy w niego, bo tego potrzebuje. Król bez korony. Ona. Wciąż w tej samej pozycji, na siedząco, próbuje podnieść prawą stopę w powietrze – tym razem rozkaz dociera i noga się porusza. Teraz Elena jest gotowa, wie o tym. Opiera się dłońmi o uda, zsuwa stopy, żeby nogi zgięły się w kolanach pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, potem łapie się prawą dłonią za lewe ramię, a lewą za prawe, zaczyna się kiwać na krześle i podrywa się z impetem. Tak każe jej wstawać doktor Benegas podczas badań, ona wie, że tak jest trudniej, lecz kiedy tylko może, próbuje, bo chce poćwiczyć przed kolejną wizytą. Chce zaimponować doktorowi Benegasowi mimo tego, co jej powiedział za ostatnim razem, kiedy ją badał, dwa tygodnie przed śmiercią Rity. Stojąc przy krześle, z którego właśnie się podniosła, porusza prawą nogą, podnosi ją w powietrzu, raptem na kilka centymetrów, przesuwa do przodu, aż minie lewą nogę na tyle daleko, by ruch ten można uznać za krok, wtedy opuszcza nogę i teraz przychodzi kolej na lewą, która ma zrobić dokładnie to samo. Unieść się. Przesunąć w powietrzu. Opaść. Unieść się, przesunąć, opaść.

O to właśnie chodzi. Tylko o tyle. Żeby mogła iść i wsiąść do pociągu o dziesiątej.2

Rita umarła popołudniem, tego dnia zanosiło się na deszcz. Na półeczce w swoim pokoju trzymała szklaną uchatkę, która nabierała różowofioletowych barw, kiedy wilgoć powietrza zbliżała się do stu procent i gwałtowne opady robiły się wysoce prawdopodobne. Taki kolor miał dzień jej śmierci. Kupiła sobie ten bibelot podczas wakacji w Mar del Plata. Elena i Rita wyjechały tam na wypoczynek jak co roku. Spędzały tak okres wakacyjny zawsze w lata parzyste, dopóki choroba Eleny nie uniemożliwiła jej godnego poruszania się. W lata nieparzyste zostawały w domu i zaoszczędzone pieniądze pożytkowały na malowanie czy inne konieczne prace, jak naprawa pękniętej rury, wykopanie nowego szamba, kiedy ściany starego zostały już całkowicie przeżarte przez robactwo, wymiana starego materaca na nowy. W ostatnim nieparzystym roku musiały wymienić prawie wszystkie płytki na tylnym patio, bo podważyły je korzenie drzewa, które nawet nie należało do nich, to był oliwnik rosnący po drugiej stronie ogrodzenia, ale uporczywie przebijał się pod ziemią na ich teren. Wynajmowały dwupokojowe mieszkanie na calle Colón, przecznicę przed początkiem wzniesienia, które potem opada w stronę morza. Rita spała w sypialni, a Elena w salonie pełniącym też funkcję jadalni, tak wcześnie wstajesz, mamo, że lepiej, byś była blisko kuchni, nie będziesz mnie budzić. Jak zawsze w lata parzyste Rita pozaznaczała w gazecie ogłoszenia, w których oferowano mieszkania mieszczące się w ich budżecie, następnie wybrała te, których właściciele mieszkali blisko, żeby nie trzeba było zbyt daleko chodzić z zapłatą i po klucze, w końcu wszystko jest mniej więcej takie samo, talerz więcej, talerz mniej albo inne obicie foteli, to nam wakacji nie zmieni. Razem poszły dobić targu. Mimo że i tak były zdecydowane, prosiły o pokazanie zdjęć i właściciele spełnili ich prośbę, acz zdjęcia niewiele miały wspólnego z rzeczywistością, brudu jakoś na nich nie było widać. Acz to też nie było specjalnym problemem, bo Elena lubiła sprzątać, kiedy jeszcze ciało pozwalało jej na to, sprzątanie ją uspokajało i wręcz magicznie przepędzało ból pleców. Mieszkanie było, jakie było, ale w jedno popołudnie stało się czyste. Na plażę nie chodziły. Za dużo ludzi, za gorąco. Rita nie lubiła tachać ze sobą parasola, a Elena nie wybierała się na piasek, jeśli nie miała gwarancji cienia. Zmieniały jednak otoczenie i to im służyło. Sypiały trochę dłużej, na śniadanie jadły świeżo upieczone croissanty, gotowały dania ze świeżych ryb i każdego wieczora, kiedy słońce chowało się za budynkami, wychodziły przespacerować się po deptaku. Szły z południa na północ, od strony morza, a wracały z północy na południe, od strony miasta. Kłóciły się. Zawsze, każdego wieczora. O cokolwiek. Ważny nie był temat, tylko to, że taki wybrały sposób komunikacji: poprzez kłótnię, która maskowała inny spór, tkwiący w ukryciu i kipiący w nich, znacznie rozleglejszy niż którykolwiek z podejmowanych tematów. Sprzeczały się tak, jakby każde rzucone słowo było trzaśnięciem z bicza, najpierw uderzała jedna, potem druga. Trzaśnięcie za trzaśnięcie. Raniły słowami ciało oponentki jakby w zapamiętaniu. Żadna się nie skarżyła, skupiały się na zadawaniu ciosów. Aż w końcu jedna z nich, najczęściej Rita, wycofywała się ze starcia, bardziej z obawy przed własnymi słowami niż z powodu bólu, jaki mogła poczuć czy wywołać, i potem szły dwa metry od siebie, mamrocząc coś pod nosem.

Szklaną uchatkę zobaczyła pierwszego dnia tych wakacji w sklepiku, w którym oferowano naszyjniki z muszli, popielniczki w kształcie słynnego tutejszego budynku Torreón del Monje, szkatułki wykładane muszelkami tworzącymi jakiś rysunek, korkociąg, w którym sprężyna pojawiała się między nogami chłopczyka albo księdza, albo pasterza, ale żadna nie odważyła się na to patrzeć, i inne tego typu pamiątki. Rita stanęła przed szybą i stukając w nią zadbanym paznokciem palca wskazującego, odezwała się do Eleny: Kupię to sobie przed wyjazdem. Foczka pogodynka: niebieski – słońce, różowy – deszcz, widniało na przyklejonej do witryny karteczce zapisane ręcznie niebieskim długopisem i drukowanymi literami. Elena nie popierała tego pomysłu, nie wydawaj pieniędzy na duperele, tyle się musisz napracować, żeby zarobić, wydam, żeby sobie zrobić przyjemność, mamo, masz wypaczony gust, może lepiej nie rozmawiajmy o wypaczeniach, racja, jeśli chodzi o wypaczenia, to już dość ich masz z tym swoim kolegą z banku, przynajmniej mam faceta, który mnie kocha, no jeśli to cię uszczęśliwia, córko, niełatwo być szczęśliwą u twojego boku, mamo, rzuciła Rita, sądząc, że to będzie ostatni cios, i ruszyła żwawo przodem, wyprzedzając ją o dwa metry, stawiała długie kroki. Elena szła w tyle trasą wyznaczaną przez córkę, zachowując odległość, ale kilka metrów dalej znów zadała cios, przez ten swój kwaśny charakter nigdy nie będziesz szczęśliwa, mam to w genach, mamo, może i tak, odparowała Elena i więcej już nie rozmawiały. Na wysokości hotelu Provincial zawróciły na południe. Codziennie powtarzały tę rutynę. Spacery, zadawanie ciosów, marsz w odległości od siebie, w końcu milczenie. Zmieniały się słowa, przyczyna kłótni, lecz melodia, ton, rutyna zawsze były takie same. O uchatce już nie rozmawiały, któregoś jednak popołudnia, kiedy mijały sklepik z pamiątkami, Elena się zaśmiała i powiedziała: a może kupisz ten korkociąg z księdzem dla ojca Juana?, córki to jednak nie rozbawiło, nie masz za grosz wyczucia, mamo.

Przed upływem dwóch tygodni zgodnie z zapowiedzią Rita kupiła sobie foczkę pogodynkę. Zapłaciła gotówką. Miała kartę debetową, którą jej dali w szkole, kiedy została oficjalnie zatrudniona i zaczęli jej odprowadzać ubezpieczenie, lecz nigdy jej ze sobą nie nosiła, bo się bała, że ją mogą okraść. Poprosiła o zapakowanie foczki w kilka warstw papieru, żeby się nie rozbiła. Zamiast papieru dali jej tę folię z dużą ilością bąbelków, którymi potem Rita strzelała, naciskając je po kolei. A podczas podróży autobusem uchatka jechała na uprzywilejowanym miejscu, na jej kolanach.

Elena wciąż ją trzyma, tak jak trzyma wszystkie rzeczy Rity. Wsadziła wszystko do kartonu, który podarował jej sąsiad – do pudła po dwudziestodziewięciocalowym telewizorze. Sąsiad zamierzał wystawić go do śmietnika, lecz poprosiła i dał jej. Żeby schować rzeczy Rity, powiedziała, a on po prostu podał jej karton bez słowa, choć trochę tak, jakby składał kondolencje. Pomógł jej nawet wnieść pudło do mieszkania. Elena wszystko tam wpakowała. Wszystko prócz ubrań; ubrań nie mogła, wciąż trzymały jej zapach, zapach córki. Ubranie zawsze zachowuje zapach tego, kto je nosił za życia, Elena to wie, nawet jeśli tysiąc razy wypierze się je w różnych proszkach, zapach, którego nie da się utożsamić z jakimiś konkretnymi perfumami czy dezodorantem, czy proszkiem używanym codziennie do prania tych rzeczy, kiedy jeszcze miał je kto ubrudzić. Zapach, który nie jest zapachem domu ani rodziny, bo ubranie Eleny nie pachnie tak samo. Zapach zmarłego, kiedy jeszcze żył. Zapach Rity. Nie mogła znieść, że go czuje, choć za zapachem nie idzie właściwa osoba. Miała tak samo z ubraniami męża, ale wtedy nie wiedziała, że znacznie więcej bólu się czuje, kiedy umiera dziecko. Tak że ubrań nie spakowała. Nie chciała też oddawać ich do kościoła, żeby pewnego dnia nie natknąć się na zielony pulower Rity na jakimś obcym ciele. Spaliła je w ognisku, które roznieciła na podwórku za domem. Zużyła cztery zapałki, zanim zapłonął ogień. Pierwsze zajęły się nylonowe rajstopy, roztopiły się w płomieniach w syntetyczną lawę, a potem powoli ogień objął resztę; w popiele zachowały się druty z biustonoszy, kilka zapinek i zamków. Wsadziła te resztki do worka na śmieci i wyniosła, żeby zabrała go śmieciarka. Tak że ubrania nie wylądowały w pudle od sąsiada. Natomiast buty owszem, oraz para wełnianych i nigdy nieużywanych rękawiczek, które niczym nie pachniały, stare zdjęcia, jej notesik z telefonami, dokumenty, wszystkie prócz dowodu osobistego, który trzeba było przekazać zakładowi pogrzebowemu, by zajął się pochówkiem, jej kalendarz, karty bankowe, na wpół ukończoną robótkę, zdjęcie z lokalnego dziennika, na którym stoi na tle szkoły parafialnej razem z resztą ciała pedagogicznego w dniu inauguracji sal dla szkoły średniej, Biblia z dedykacją, prezent od ojca Juana, żeby Słowo Boże zawsze było z Tobą, tak jak było z Twoim Ojcem, okulary do czytania, pigułki na tarczycę, obrazek ze świętym Ekspedytem, który dała jej sekretarka ze szkoły, kiedy spóźniała się emerytura Eleny, wycinek z gazety z dnia, w którym urodziła się córka Isabel. Isabel i Marcos Mansilla z radością zawiadamiają o przyjściu na świat ich córki, Maríi Julity, w mieście Buenos Aires, dwudziestego dnia marca 1982 roku. Ogłoszenie wycięte ręcznie, starannie wzdłuż krawędzi, na ile drżenie rąk pozwoliło. Segregator z wszystkimi pocztówkami od państwa Mansillów wysłanymi na Boże Narodzenie. Pudełko czekoladek w kształcie serca, prezent od tego przyjaciela z banku, teraz już bez słodyczy w środku, tylko z samymi bezsensownymi sreberkami i plikiem listów niestarannie złożonych i przewiązanych różową wstążką, których Elena nie odważa się czytać, nie przez respekt dla zmarłej córki, tylko ze względu na siebie: nie chce poznawać szczegółów historii, o której nigdy nie chciała słyszeć. Możliwe, że czasami czytanie listów miłosnych do własnej córki jest dla jakiejś matki – choć zakazane – całkiem przyjemne, myśli Elena, takie przekonanie się, że córka stała się kobietą, że ktoś jej pragnie, że podąża drogą do wypełnienia swojego biologicznego obowiązku, człowiek się rodzi, rośnie, rozmnaża i umiera, świat się kręci i ktoś przekazuje pałeczkę. Elena patrzy na listy i zastanawia się, skąd to słowo „sztafeta”. Sztafeta. Ale to nie ten przypadek, Rita nie była już młodą dziewczyną, która znajduje swojego adoratora, ani ten Roberto Almada nawet nie zbliżył się do tego, by stanąć na wysokości zadania. Oni byli dwojgiem rozbitków, dwojgiem przegranych w miłości, a i to nie, ci dwoje nigdy nawet nie spróbowali, zmarnowali swój czas, patrząc na wszystko z widowni. I zdaniem Eleny jej córka zachowałaby się godniej, gdyby na tym etapie już sobie te sprawy darowała. Ale nie, wdała się w to w wieku, w którym ona, Elena, była już wdową. Podejrzewa, że nie zaszli daleko, było pewnie trochę pocałunków i niezgrabne ruchy dłoni gdzieś na placu, kiedy słońce zachodziło za pomnik narodowy, albo w domu Roberta, zanim jego matka wróciła z zakładu fryzjerskiego. Jakkolwiek było, Elena woli więcej nie wiedzieć, a tym bardziej nie chce czytać tych listów, bardziej boi się słów, które mógł w nich wypisywać Roberto w odpowiedzi na słowa Rity, niż tego, co razem robili. Dlatego nigdy nie rozwiązała tej wstążki, nie pociągnęła za końcówkę, by rozsupłać kokardkę i uwolnić wypełnione słowami kartki, tylko dotknęła ich, odkładając je z powrotem do pudełka po czekoladkach, które z kolei schowała do kartonu od sąsiada razem z resztą rzeczy po córce, kiedy ogień strawił już to, co zachowywało jej zapach.

Spakowała wszystko prócz uchatki. Foczkę pogodynkę odstawiła na półkę w jadalni, między radiem i telewizorem, ale kilka centymetrów do przodu. Proporcjonalnie do odległości, jaką zachowywały po każdej kłótni Rita i Elena. Na honorowym miejscu. Żeby móc na nią patrzeć codziennie, żeby nigdy nie zapomnieć, że w dniu, w którym umarła Rita, zanosiło się na deszcz.3

Elena idzie na stację kolejową. To tylko pięć przecznic. Tyle ją czeka. Tyle musi przejść. Teraz, w najbliższym czasie. Przejść te pięć przecznic, żeby potem rozglądnąć się kątem oka za otwartym okienkiem kasy, powiedzieć powrotny na plaza Constitución, otworzyć portmonetkę, wyjąć monety, które wczoraj wieczorem odliczyła, żeby mieć dokładnie tyle, ile trzeba, wysunąć dłoń, pozwolić kasjerce zabrać monety i wręczyć jej bilet, mocno ścisnąć ten świstek papieru pozwalający korzystać z pociągu, żeby jej nie wyleciał z dłoni, następnie wsadzi go do kieszeni torebki, a kiedy już się upewni, że go nie zgubi, zejdzie schodami przy poręczy, najlepiej po prawej, bo ta ręka generalnie lepiej reaguje na polecenia mózgu, zejdzie do samego końca, skręci w lewo, przejdzie przez tunel, nie będzie się przejmowała smrodem moczu przenikającym ściany, sufit i podłogę, powłócząc po niej nogami, tym samym kwaśnym fetorem, jaki czuła, przechodząc tamtędy po raz pierwszy, kiedy jeszcze nie potrzebowała żadnych pigułek, żeby chodzić, kiedy nic nie wiedziała o obalonych królach ani gońcach, trzymała za rękę Ritę, wtedy małą dziewczynkę, albo później, kiedy Rita już wyrosła i maszerowała dwa metry przed nią, Elena wiecznie czuła ten fetor moczu, od którego na samą myśl kręci w nosie, usta ma zamknięte i zaciśnięte, by nie oddychać tym powietrzem, potem, nie otwierając ust, minie kobietę handlującą czosnkiem i papryką, chłopaka przy stoisku z pirackimi płytami, których i tak nie miałaby na czym puścić, dziewczynę sprzedającą breloczki z kolorowymi światełkami i budzikami wiecznie tam hałasującymi oraz tego pana bez nóg, który wyciąga rękę po monety, tak jak ona kilka minut wcześniej wyciągnęła swoją po bilet, ponownie skręci w lewo, wespnie się po tylu stopniach, po ilu wcześniej zeszła, i wtedy tak, wtedy wreszcie będzie na peronie. No ale to wszystko, jak wie Elena, dopiero po tym, jak już przejdzie te pięć przecznic, które wciąż na nią jeszcze czekają. Dopiero minęła pierwszą. Ktoś ją pozdrawia. Sztywna szyja sprawia, że musi iść, wpatrując się w ziemię, więc nie może sprawdzić, kto to był. Mostkowo-obojczykowy nazywa się ten mięsień. To on przechyla jej głowę w dół. Mięsień mostkowo-obojczykowy, tak powiedział doktor Benegas, a ona poprosiła, żeby jej to zapisał, drukowanymi literami, panie doktorze, bo inaczej się nie doczytam, żebym nie zapomniała, żebym znała imię swojego kata, nawet jeśli chowa głowę pod kapturem, i żebym mogła go włączyć do modlitw. Ten ktoś, kto ją pozdrowił, idzie dalej, a ona zerka na niego kątem oka, ale nie rozpoznaje pleców oddalających się w przeciwnym kierunku, acz i tak odpowiada dzień dobry, bo ten ktoś tak właśnie powiedział, dzień dobry, Eleno, no a skoro zna jej imię, to należy odpowiedzieć. Na pierwszym rogu czeka, aż przejedzie samochód, i dopiero wtedy przechodzi przez jezdnię. Przez tę opadającą głowę może tylko patrzeć na mocno zużyte opony, które podjeżdżają, mijają ją, a potem się oddalają. Wówczas ona schodzi z krawężnika, idzie szybko, stawiając drobne kroczki, szura podeszwami o gorący asfalt, wspina się na następny krawężnik, przystaje na chwilę, ale tylko na chwilę, i podejmuje marsz. Kawałek dalej chodnikowa kostka ułożona w czarno-biały deseń zdradza, że Elena znalazła się na wysokości kliniki położniczej. Rita nie postawiła tu nogi od dnia, kiedy się dowiedziała, że w tym szpitalu dokonywane są aborcje. To klinika aborcyjna, nie położnicza, mamo, a kto ci tak powiedział?, ojciec Juan, a skąd on wie?, no przecież pół dzielnicy się u niego spowiada, mamo, jak miałby nie wiedzieć, a nie powinien zachować tajemnicy spowiedzi?, nie powiedział mi przecież, kto sobie zrobił aborcję, mamo, tylko gdzie, a tego tajemnica spowiedzi nie obejmuje?, nie, a kto ci tak powiedział?, ojciec Juan. Żeby nie zadrażniać, Elena też tamtędy nie chadzała, przechodziła na drugą stronę ulicy, choć potem znów musiała wracać, jakby korzystanie z tego chodnika mogło je jakoś skazić albo uczynić wspólniczkami, jakby stawanie na czarno-białej kostce stanowiło grzech. Ale Rity już nie ma, ktoś ją zabił, choć wszyscy mówią co innego, Elena wie, i mimo szacunku dla jej pamięci nie może sobie pozwolić na takie kluczenie, żeby stało się zadość rytuałowi zmarłej córki. Na tym chodniku Rita poznała Isabel, myśli Elena, tę kobietę, której ona dzisiaj szuka, pierwszy raz kojarzy te dwie rzeczy, i wtedy stawia krok zdecydowanie, ze spokojem, jakby ta szachownica z kostki brukowej, tyle razy przeklinana przez jej córkę, nabrała teraz sensu. Zbliża się do drugiej przecznicy i waha się. Jeśli będzie szła prosto przed siebie, zostaną jej jeszcze tylko trzy przecznice do okienka, w którym będzie trzeba powiedzieć powrotny na plaza Constitución, ale ta droga poprowadzi ją koło drzwi banku, a tam dziś wypłacają emerytury, co oznacza prawdopodobieństwo spotkania kogoś, kto może będzie chciał złożyć kondolencje, to zaś zatrzyma ją dłużej, niż powinno i wtedy na pewno spóźni się na pociąg o dziesiątej. Gdyby chciała obejść ten odcinek, musiałaby doliczyć jeszcze trzy przecznice, a to jednak za dużo dla jej choroby. Elena nie chce mieć wobec Niej długu wdzięczności. Nie toleruje żadnych długów. A Ona by jej o tym nie dała zapomnieć, Elena wie, bo zna ją prawie tak dobrze jak swoją córkę. Dziwka, cholerne choróbsko. Z początku, kiedy miała tylko trudności z wkładaniem ręki w lewy rękaw, kiedy jeszcze nie słyszała nawet o czymś takim jak madopar czy lewodopa, a jej powłóczenie nogami nie miało żadnej nazwy, kiedy szyja nie zmuszała jej zawsze do gapienia się w ziemię, wtedy omijała chodnik przed bankiem. Choć nie ryzykowała przecież wysłuchiwania kondolencji, robiła tak tylko po to, żeby unikać tego Roberta Almady, kolegi Rity, syna fryzjerki, mojego chłopaka, mamo, w twoim wieku nie można mieć chłopaka, no to jak go mam nazywać?, Roberto, starczy aż nadto. Tym razem jednak się nie zdecyduje. Kiedy dociera do szarych płytek, większych i bardziej błyszczących niż gdzie indziej, Elena wie, że właśnie mija bank. Płytki przystosowane do wzmożonego ruchu, pani Eleno, krajowej produkcji, ale równie dobre jak włoskie, lubił opowiadać Roberto, ilekroć wychodził temat połyskliwości chodnika przed filią, w której pracował od osiemnastu lat. Kątem oka Elena dostrzega rządek butów tworzących kolejkę przed drzwiami, tych, którzy je noszą, może oglądać do wysokości kolan. Nie ma tam adidasów czy dżinsów. Tylko znoszone mokasyny, espadryle, klapek mieszczący obandażowaną aż po kostkę stopę. Stopy ciemne, z nabrzmiałymi żyłami, piegowate, z plamkami, napuchnięte. Same stare stopy, myśli, starych ludzi, którzy boją się, że zabraknie pieniędzy. Kiedy kolejka się kończy, kiedy nie ma już rządka butów po lewej, ktoś mówi jej: dzień dobry, pani Eleno, ale ona idzie dalej, jakby nie słyszała. Wtedy ten ktoś przyśpiesza na chodniku, podchodzi do niej i dotyka ją w ramię. Roberto Almada, ten, którego Rita z uporem nazywała swoim chłopakiem. Wypaczony, tak na niego mówiła Elena, żeby sprowokować Ritę. Albo garbusek, jak wołały na niego dzieci z dzielnicy. Ale Elena nie jest już w stanie popatrzeć na jego garb, z wielkim trudem sięga wzrokiem do jego piersi, a plecy Roberta wykrzywiają się dopiero na wysokości prawej łopatki. Dzień dobry, droga pani Eleno, powtarza i to „droga” mocno ją uderza; odpowiada mu: a, Roberto, nie poznałam cię, nowe buty, co? On patrzy na swoje obuwie i odpowiada, że tak, że faktycznie nowe. Oboje stoją bez słowa, znoszone buty Eleny naprzeciwko nowych Roberta. Roberto niespokojnie porusza stopami, matka przekazuje pani pozdrowienia i mówi, że kiedy tylko pani zechce, zaprasza do zakładu, jeśli była pani zadowolona ostatnio, to teraz też ostrzyże panią za darmo, a Elena dziękuje, lecz wie, że ostatnio, ten jeden raz, kiedy była w zakładzie matki Roberta, to był właśnie dzień, w którym umarła jej córka, więc jej myśli zaczynają biec w tamtą stronę, ale je powstrzymuje, nie może sobie teraz na to pozwolić. Jeśli wróci do tamtego dnia, przegapi pociąg, więc otrząsa się siłą woli i wraca do teraźniejszości, przez Roberta. Jedyne, czego by potrzebowała w takim zakładzie, to żeby jej ktoś usunął te włoski pod nosem, porastające jak cień, i obciął paznokcie u stóp. Bo u rąk sama sobie obcina albo piłuje pilniczkiem, lecz u stóp nie da rady. Od jakiegoś czasu nie sięga tak nisko, od śmierci Rity paznokieć palucha zaczyna się jej wbijać w czubek buta i Elena się boi, że w końcu pęknie, może nawet przebije starą skórę buta, a to by było jeszcze gorsze. Rita robiła jej pedicure co dwa tygodnie, przynosiła miednicę z ciepłą wodą, kawałek białego mydła, żeby się w tej wodzie rozpuściło i rozmiękczyło co twarde, i czysty ręcznik, zawsze ten sam, który potem prała i chowała razem z miednicą. Wykrzywiała usta w grymasie obrzydzenia podczas tego zabiegu, ale obcinała, starając się jak najmniej patrzeć na te stare łuskowate paznokcie, nabrzmiałe jak sucha gąbka i brudne. Kładła sobie stopę Eleny na kolanie i brała się do roboty. Skończywszy, myła ręce nierozcieńczonym detergentem, raz, dwa, trzy razy, czasami pod pozorem, że dezynfekuje ręcznik z ewentualnych grzybów, nawet czystym wybielaczem, jak sobie radzą te, które nie mają takiej córki jak ja, Rito, pewnie sobie zapuszczają pazury, mamo. Pani emeryturę zdeponowałem na książeczce oszczędnościowej, tak jak się umawialiśmy, mówi Roberto, a Elena ponownie mówi: dziękuję i zapomina o swoich paznokciach. Po śmierci Rity Roberto zaoferował się, że będzie pobierał emeryturę w imieniu Eleny, by oszczędzić jej czekania w kolejce, zważywszy na jej stan. Jaki stan, Roberto? zapytała Elena, no żeby nie musiała się pani kłopotać, a od kiedy to się martwisz moimi kłopotami?, ja zawsze się o panią martwiłem, pani Eleno, i o pani chorobę, niech pani nie będzie niesprawiedliwa, odwal się ode mnie, Roberto, odpowiedziała, zgodziła się jednak na ten układ. Wcześniej tymi sprawami zajmowała się Rita, tyle że jej już nie było i choć Elena nie przepadała za tym człowiekiem, posiadanie znajomego w banku swoje plusy ma. Gdyby pani wiedziała, jak mi brakuje Rity, słyszy jego słowa, lecz Elenę to irytuje, tak samo jak, domyśla się, irytowałyby ją słowa zapisane w listach, których nie przeczytała, tych, co to je trzyma w kartonie po telewizorze od sąsiada przewiązane różową wstążką wybraną przez córkę. Wie, że on nie mógł jej zabić, nie ze względu na to, co mówi, ani na to, co robił tamtego dnia, tylko dlatego, że ktoś tak wybrakowany jak on nie dałby przecież Ricie rady. Bardzo niewielu by dało, a mimo to Elena wciąż nie jest w stanie dociec prawdy, nie może pojąć, kto mógł się tego dopuścić, dlatego potrzebuje pomocy, nie ma przecież żadnych oskarżonych ani nawet podejrzanych, ani motywów, ani hipotez – tylko sama śmierć. Śpieszę się, żeby nie uciekł mi ten pociąg o dziesiątej, mówi Elena i zaczyna dźwigać stopę, żeby znów ruszyć, a on pyta, nie boi się pani sama podróżować?, mieszkam sama, Roberto, odpowiada, nie przerywając stawiania kroku. Dopiero po krótkiej chwili milczenia on odpowiada, no, no. Ale ona już idzie, kroczy w stronę stacji, rozgląda się kątem oka po płytkach dookoła i wie, że Roberto wciąż jeszcze za nią stoi, patrzy, bo jego buty tkwią w miejscu, bez ruchu, dwie plamy czarnej skóry błyszczące niemal tak jak te płytki pod nimi, wycelowane w tę stronę, w którą ona idzie, sama, bez żadnego towarzystwa, paznokieć palucha wbija się jej w czubek buta, ona jednak przemierza trasę, która zaprowadzi ją do kasy, gdzie kupi bilety, jeszcze tylko dwie przecznice i chwyci mocno bilet palcami, potem schowa go do kieszeni płaszcza, zejdzie schodami, minie śmierdzący uryną tunel i dotrze na peron, gdzie będzie czekała zmęczona, zgięta wpół, na przyjazd pociągu.4

Ritę znaleziono powieszoną na dzwonnicy kościoła. Martwą. W deszczowe popołudnie. I to, znaczy ten deszcz, Elena wie, ma spore znaczenie. Nawet jeśli wszyscy powtarzają, że to było samobójstwo. Przyjaciele i nieznajomi, wszyscy. Ale mogą się upierać, mogą milczeć, nikt jednak nie zaprzeczy, że Rita nigdy nie zbliżała się do kościoła, kiedy zanosiło się na deszcz. W życiu by do niego nie podeszła, powiedziałaby jej matka, gdyby ktoś wcześniej zapytał. Z tym że teraz nie może już powiedzieć „w życiu”, bo przecież znaleziono tam jej ciało bez życia właśnie, ciało, które nie było już jej córką, znaleziono je na dzwonnicy w deszczowy dzień, choć nie było sensownego wytłumaczenia, jak Rita się tam znalazła. Od dziecka bała się piorunów i wiedziała, że krzyż na kościele może je przyciągać. To piorunochron całego naszego miasteczka, powiedział jej kiedyś ojciec nieświadom, że przez to jedno zdanie nigdy nie będzie chciała podchodzić do tego budynku w burzowe dni. Kiedy zanosiło się na deszcz, nie zbliżała się ani do kościoła, ani do domu rodziny Inchauspe, jedynego w okolicy, który wtedy miał basen. Woda to najlepszy przewodnik prądu, a baseny działają jak magnesy, usłyszała w wiadomościach, kiedy spiker relacjonował wypadek, jaki zdarzył się w prowincjonalnym klubie, podczas gdy dzieci pływały w basenie, lekceważąc napis „zakaz kąpieli”. Jeśli z czasem w okolicy przybyło basenów czy piorunochronów, wolała o tym nie wiedzieć, bo świadomość tego tylko jeszcze bardziej paraliżowała ją strachem. Nie chodzić po chodniku w szachownicę przed kliniką, nie iść do kościoła w deszczowe dni i nie zbliżać się do domu rodziny Inchauspe – to już było dostatecznie skomplikowane, żeby nie utrudniać sobie jeszcze bardziej życia. Nie wspominając o tym, że Rita dotykała się w prawy pośladek, kiedy mijał ją rudowłosy, i jednocześnie tonem, jakby odmawiała Ojcze nasz, wypowiadała zdanie „Ryżawo wściekła, zmykaj do piekła”, tak samo jak łapała się za prawą pierś, jeśli tylko ktoś wspomniał w rozmowie nazwisko Libertiego, biednego staruszka, którego w dzielnicy uważano za kogoś, kto sprowadza nieszczęścia, bo zdarzało mu się bywać w niewłaściwych miejscach w niewłaściwym czasie, był przed domem Ferrariego, gdy runęła sosna i rozwaliła mu dach, stał w ogonku do banku akurat wtedy, kiedy okradziono z emerytury wdowę po Gandem, znalazł się na rogu ulicy, na której doktor Benegas wjechał autem prosto z salonu w śmieciarkę, i w innych tego typu sytuacjach. Lepiej nie wiedzieć, mawiała Rita. Kiedy podjęła pracę w kościelnej szkole, a miała wtedy siedemnaście lat, było to kilka miesięcy po śmierci ojca i dzięki interwencji księdza Juana, który przekonał Radę Szkoły, żeby mimo młodego wieku przekazać jej stanowisko zmarłego rodzica, Rita nauczyła się wymyślać najróżniejsze wytłumaczenia, jeśli w deszczowy dzień chciano ją posłać w jakiejś sprawie na parafię. Bardzo pilna robota, bóle brzucha i głowy, nawet symulowane omdlenia. Cokolwiek, byle nie musiała się zbliżać do tego krzyża w czasie burzy. Tak było zawsze. I Elena jest przekonana i wie, że to akurat nie mogło się zmienić tak po prostu w dniu jej śmierci. Nawet jeśli nikt jej nie chce słuchać, nawet jeśli nikogo to nie obchodzi. Skoro jej córka zjawiła się w kościele w deszczowy dzień, znaczy, że ktoś ją tam musiał zaciągnąć, żywą albo martwą. Ktoś albo coś, odpowiedział jej inspektor Avellaneda, policjant z miejscowego posterunku skierowany do tej sprawy, dlaczego mówi pan, że coś, inspektorze? niby co?, a nie wiem, tak tylko powiedziałem, tłumaczył się Avellaneda, skoro pan nie wie, to po co pan mówi, zbeształa go.

Znaleźli ją dwaj chłopcy, których ojciec Juan posyłał na dzwonnicę, żeby dzwonili na mszę o siódmej. Zbiegli z wrzaskiem i przez nawę główną popędzili do zakrystii. Ojciec Juan nie uwierzył im, wynocha stąd, diabły wcielone, ale chłopcy nie odpuszczali i zaciągnęli go prawie siłą. Ciało wisiało na linie, a linę przywiązano do osi, na której umocowany był sam dzwon z brązu. Lina była mocno zużyta, trudno zrozumieć, jakim cudem utrzymała się tak długo, by zadać śmierć, leżała zapomniana na dzwonnicy na jakichś starych deskach od ostatniego czyszczenia kopuły, jak się później dowiedziała Elena z protokołu dochodzenia. Boże święty, mruknął ksiądz i choć od razu ją rozpoznał, nie wypowiedział jej imienia, jakże miałby jej nie rozpoznać, podstawił leżące obok krzesło pod ciało i wspiął się, żeby zbadać puls. Nie żyje, powiedział, acz chłopcy już to wiedzieli, wiele razy przecież w zabawach udawali trupa, bawili się w policjantów i złodziei, strzelali, zabijali i umierali, toteż rozumieli, że kobieta wisząca na dzwonnicy na pewno nie robi tego dla zabawy. Ojciec Juan zaprowadził ich tą samą drogą do zakrystii, ale tym razem kazał im się przeżegnać i przyklęknąć, kiedy przechodzili przed tabernakulum, w którym trzymano hostie już poświęcone. Wy tu poczekajcie, powiedział i poszedł zadzwonić na policję. Poprosił komisarza, by przyjechał po mszy o siódmej, ludzie już wchodzą do kościoła i nie chciałbym odwoływać celebracji, zwłaszcza dziś, w święto Bożego Ciała, adoracja Najświętszego Sakramentu w czwartek po uroczystości Trójcy Świętej, tak czy inaczej dla tej kobiety nic już zrobić nie możemy, tylko się modlić, komisarzu. Komisarz obiecał nie zakłócać obrządku. Kto nie żyje, ten nie żyje, proszę księdza, a dla ludzi to by był duży cios, bardzo drastyczny, lepiej niech się rozejdą w pokoju i dowiedzą dopiero rano, a co z rodziną? zna ją ksiądz?, rodziny nie ma, komisarzu, tylko matkę, to schorowana kobieta, nie wiem, jak to przyjmie, proszę się nie przejmować, proszę księdza, tym to my się zajmiemy, cesarzowi co cesarskie, Bogu co boskie. Komisarz się rozłączył i zaczął wydawać polecenia, czas, o który poprosił ksiądz, i tak był mu potrzebny, żeby dostać się do telefonu komórkowego, jednego na cały posterunek, zebrać paru funkcjonariuszy i zadzwonić po prokuratora. Macie tu czekać na mój powrót, żeby wam do głowy nie przyszło gdzieś się oddalać, polecił ojciec Juan chłopcom, wkładając szaty stosowne do mszy, Bóg będzie miał na was oko, więc na razie ani słowa nikomu, dodał, ale nie było to konieczne, bo obaj chłopcy siedzieli w fotelach oniemiali.

Dzwony nie zadzwoniły na tę mszę, lecz została odprawiona. Gdyby ktoś uważał, a do tego miał dobrą pamięć, przypomniałby sobie, że podczas chwil ciszy w kościele słychać było tylko deszcz bębniący w dziedziniec za budynkiem. Nikt jednak nie zwracał tego wieczora uwagi na deszcz – oprócz Eleny. Pamięć do drobiazgów, Elena to wie, to coś tylko dla odważnych, a tego, czy się jest odważnym czy tchórzem, nikt nie wybiera.

Ksiądz powiedział: w imię Ojca i wszyscy powstali, żegnając się znakiem krzyża, plecami do wiszącego kilka metrów nad nimi ciała, o którym nic nie wiedzieli. Przyszło może z dwadzieścia osób z mokrymi parasolami, które porozkładali na wolnych miejscach, ich akurat nie brakowało. Ojciec Juan zza ołtarza mógł widzieć balkon, na którym mieściły się organy, a w niedziele śpiewał chór. Tuż przy organach znajdowały się pierwsze stopnie schodków prowadzących na dzwonnicę. Nigdy wcześniej nie zauważył, że widać je zza ołtarza. Kwiatem pszenicy ich pożywił, miodem z kamieni dobytym napoił, alleluja. Przed wyznaniem wiary do kościoła wszedł pierwszy policjant. Skrzypienie zawiasów podtrzymujących drewniane drzwi sprawiło, że wiele osób odwróciło się, by sprawdzić, kto przychodzi tak późno, że mszy i tak nie będzie miał zaliczonej. Dziwny to był widok, policjant na mszy o siódmej, i to jeszcze w mundurze, ale funkcjonariusz natychmiast zdjął mokrą czapkę, przeżegnał się i usiadł w ostatnim rzędzie, jakby przyszedł posłuchać słowa Bożego. On to, gdy dobrowolnie wydał się na mękę, wziął chleb i dzięki Tobie składając, łamał i rozdawał uczniom, mówiąc. Ale po ofiarowaniu zjawili się kolejni dwaj policjanci i mimo że też zdjęli czapki i przeżegnali się, podejrzenia zebranych zaczęły rosnąć i wcale nie pomogło, że funkcjonariusze zasłonili czapkami regulaminową broń przy paskach. W tle modlitw narastał gwar. Kilka kobiet wzięło torebki dotąd leżące na ławce i powiesiło je sobie na ramieniu jakby w obawie, że policja czai się w kościele na złodzieja, który podczas ucieczki może próbować jeszcze coś ze sobą zabrać; inne w przeczuciu jakiegoś jeszcze nieokreślonego niebezpieczeństwa, nieuchronnego, za sprawą którego być może trzeba będzie szybko opuścić wnętrze; a reszta po prostu dlatego, że tak zrobiły inne. Bierzcie i pijcie z niego wszyscy, to jest bowiem kielich Krwi mojej nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. Kiedy ci, którzy mogli przyjąć komunię albo nie mogli, lecz i tak to zrobili, wracali przejściem między ławkami z hostią przylepioną do podniebienia, rozległ się huk, odgłos najpierw trudny do określenia, do przypisania czemuś konkretnemu, a potem jeszcze jedno głuche uderzenie, jakby podwójne. Wszyscy głowy obrócili ku górze – prócz ojca Juana, jemu wystarczyło podnieść wzrok. Trzej policjanci nałożyli czapki i ruszyli tam. Wspominając śmierć i zmartwychwstanie Twojego Syna, ofiarujemy Tobie, Boże, chleb życia i kielich zbawienia, i dziękujemy, że nas wybrałeś. Chowając hostie, których nie rozdał, ojciec Juan zza ołtarza widział, jak trzej funkcjonariusze wbiegają szybko po pierwszych stopniach na dzwonnicę i jeden za drugim znikają. Ludzie też na to patrzyli, a potem przenieśli spojrzenie na księdza, jakby domagali się wyjaśnień. Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata, błogosławieni, którzy zostali wezwani na jego ucztę. Lina zwisająca z osi dzwonu w końcu ustąpiła, ciężar ciała poluzował węzeł i zwłoki Rity spoczęły na podłodze dzwonnicy. Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. W końcu ksiądz wstał i wyszedł przed ołtarz udzielić błogosławieństwa na zakończenie. Ty, który żyjesz i królujesz na wieki wieków. Idźcie w pokoju Chrystusa. Bardzo proszę wszystkich o wyjście i spokojny powrót do domu, tutaj nie ma nic do zrobienia ani dla was, ani dla nikogo. Odprowadził wiernych do drzwi, ale ponieważ niektórzy bardzo nalegali, musiał powiedzieć: ktoś się powiesił na dzwonnicy, nie wyjawił jednak kto, a kiedy ostatnia osoba już sobie poszła, ojciec Juan ponownie wspiął się na wieżę. Oprócz trzech policjantów był tam także mężczyzna w marynarce, musiał wejść tak, że ksiądz go nie zauważył, a pan to kto?, prokuratura, odpowiedział jeden z funkcjonariuszy. Prokurator robił notatki, jeden policjant obrysowywał kontur ciała kredą na betonowej podłodze, drugi robił zdjęcia, trzeci ostrożnie zwijał linę, która jeszcze chwilę temu zaciskała się na szyi Rity, i chował ją do plastikowego worka, przykleił na nim białą nalepkę i pod czujnymi spojrzeniami księdza i prokuratora napisał: dowód rzeczowy numer 1. Jeden z bardzo nielicznych dowodów dołączonych do akt tej sprawy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: