Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Emigracyjna dekada - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,40

Emigracyjna dekada - ebook

Emigracyjna dekada to zapis bardzo osobistych przeżyć z ostatnich dziesięciu lat. Autorka opisuje nie tylko Polaków na emigracji, ale przede wszystkim samą siebie.

Pisze o prywatnych, intymnych sytuacjach ze swojego życia. O tym, że miało być cukierkowo, a jak się okazało było gorzko. Książka nie jest tylko wyżaleniem się czytelnikowi, jak na emigracji jest źle. Płynie z niej nadzieja, że nieważne jak trudno, ciężko – zawsze jest światełko w tunelu. Można wyjść z każdej sytuacji i być szczęśliwym. Nie jest to łatwa droga, ale na każdy szczyt idzie się pod górę. Mimo iż to męczy, a czasem wykańcza, to będąc już na szczycie – widok zapiera dech w piersiach i nabiera się pewności, że warto było przejść tę drogę.

Agnieszka Walaszek (ur. 1982 w Tarnowie) mieszkała w pięknej wsi Lichwin, gdzie spędziła większą część swojego życia. Po ukończeniu VII LO w Tarnowie, nie udało jej się dostać na upragnioną polonistykę. Rok później zaczęła studiować teologię na wydziale PAT-u w Tarnowie. Pełna nadziei i planów na lepszą przyszłość, w 2009r. wyjechała do Anglii. Po kilku latach spędzonych w toksycznym związku, dziś wie, że żyje i jej życie ma sens. Pasję pisarską odkryła lata temu, pisząc wiersze i krótkie opowiadania do szuflady. Prócz książki pisze teksty dla zespołu rockowego i artykuły na temat życia z alkoholikiem. Pisanie sprawia jej przyjemność.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66149-38-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pamiętam jak dziś noc z dziewiątego na dziesiątego listopada 2009 r. Leżałam na łóżku nie mogąc spać i patrzyłam na spakowane walizki. Całe dotychczasowe życie zmieszczone w 20 kg bagażu. Niesamowite uczucie – z jednej strony ekscytacja, a z drugiej żal, smutek, niepokój. Zostawić wszystko, wszystkich i ruszyć w nieznane. Taka była decyzja. Lecimy do Anglii. Michał zaproponował nam, że skoro M. stracił pracę, to możemy przylecieć do niego. Zawsze chciałam zobaczyć Anglię. Co stało na przeszkodzie? W zasadzie nic. Byliśmy świeżo po ślubie. Nowa droga życia. Można spróbować nowego kraju. Zwolniłam się z pracy i byłam gotowa na to, co przyniesie wyspa. A przynajmniej tak mi się wydawało…

Za kilka godzin trzeba będzie wstać. A ja leżę i myślę, co będzie, jak będzie? Znałam angielski więc przynajmniej tym się nie przejmowałam. Czy wzięłam wszystko co trzeba? Chyba tak. Jeżeli nie – kupi się na miejscu – tak mówił Michał. M. już dawno spał, a ja wciąż nie mogłam.

Obudził mnie budzik – pora wstać i jechać na lotnisko. Pożegnanie – nie lubię pożegnań. Ukradkiem wycierane łzy, pociąganie nosem. Tak, jakby nigdy więcej się miało nie zobaczyć. Zdecydowanie bardziej wolę powitania.

Lot mieliśmy z Krakowa do Londynu-Luton. Poszło sprawnie, choć mały stres miałam. Nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. Na miejscu poszło równie sprawnie.

Anglia przywitała nas listopadowym chłodem. Zaraz po wyjściu ze samolotu pomyślałam: „Ależ tu zimno. Zimniej niż w Polsce”.

Poinstruowani przez Michała, udaliśmy się w kierunku parkingu. Dotarł z opóźnieniem (cały on, dużo się zmieniło w ciągu tej dekady, ale jego spóźnienia są niezmienne). Mój mały braciszek odebrał nas. Niesamowita radość ze spotkania. Co za frajda, gdy mogłam usiąść na przednim siedzeniu i nie mieć kierownicy przed sobą. Zachwycałam się tym dziwnym ruchem. Jak oni mogą jeździć po drugiej stronie?!

Po około godzinnej jeździe dotarliśmy na miejsce. Miasto było obskurne, brudne i jakieś takie dziwne. Michał zrobił obiad. Byłam pod wrażeniem, mój mały braciszek, wychowany na pączkach i mleku, zrobił obiad – wow! Był taki samodzielny. Byłam dumna z niego, że sobie tak świetnie radzi. Obiad może nie zwalał z nóg – ziemniaki z mizerią i gotowe kotlety z kurczaka oraz pieczarki upieczone w piekarniku. Mimo wszystko szacun dla niego – w domu nawet tego nie robił.

Michał, jak to Michał, nie dał nam odpocząć po podróży. Pojechaliśmy zarejestrować się w agencji pracy, w firmie, w której sam pracował. Na miejscu przywitała nas pani Marzena. Nie wzbudziła we mnie szczególnej sympatii. Wyniosła, zarozumiała, traktująca innych z góry. W końcu „szefowa”, pomyślałam i skupiłam się na wypełnianiu papierów. Szybkie zapoznanie z firmą – fabryką, jej zasadami, kilka podpisów i byliśmy pracownikami. Zwarci i gotowi do podjęcia pracy.

Następnie udaliśmy się do banku, aby otworzyć nam konta. Wcześniej napisałam, że nie martwiłam się znajomością języka – jednak w banku zaczęłam wątpić, czy znam angielski. To co sympatyczna pani mówiła, było dla mnie niezrozumiałym bełkotem. Nawet zapytałam w żartach Michała, „czy aby na pewno jesteśmy w Anglii?”. Jak się okazało – praktycznie nikt nie mówił pięknym angielskim, który wbija się nam od dziecka w szkołach. Akcent RP w zasadzie tylko w BBC chyba można usłyszeć i u królowej. To było pierwsze zderzenie z angielską rzeczywistością. Byłam wstrząśnięta i nie zmieszana, jak drink Jamesa Bonda.

Michał powtarzał, że damy radę. Nie było wyjścia – trzeba było dać radę.

Wieczorem poznaliśmy współlokatorów Michała: rodzeństwo Aśka i Wojtek oraz ich przyjaciółka Ewelina. Dziewczyny wydawały się zimne i surowe. Odnosiłam wrażenie, że nie są przyjaźnie nastwione do nas (po tych wszystkich latach mogę powiedzieć, że dziewczyny są bardzo w porządku, po prostu mają taki styl bycia). A Wojtek – chichy i spokojny gość, który nie wadził nikomu. Pracował na nocki, a w ciągu dnia spał.

Umowa była taka, że do końca miesiąca mieszkamy u Michała, a później wynajmiemy sobie pokój. Spaliśmy u młodego w pokoju, na materacu. Rzeczy w walizkach – nie było, gdzie się rozpakować. W pierwszą noc prawie zamarzłam. Jestem ciepłokrwista – nie lubię zimna. Pokój Michała był na poddaszu. Kaloryfery praktycznie zimne. Ciepło nie dochodziło tam. Nie miałam pojęcia, jak on mógł w takiej zimnicy wytrzymywać. Poprzedniej nocy nie spałam, gdyż myślałam o wyjeździe, teraz nie spałam, gdyż nie mogłam. Do tego Michał chrapał, tak jakby ktoś piłą wycinał las. Co miałam pod ręką to rzucałam w niego. Nie pomagało. Rano zdziwił się, skąd tyle rzeczy na jego łóżku.

Pierwsza noc w nowym kraju za mną.

Następnego dnia trochę pokazał mi miasto. Stare budynki, średnio czysto, ale Anglia, tak. Byłam tu. Marzenia się spełniają. Czasem po latach, ale się spełniają. Pojechaliśmy do piekarni, od tak, zapytać, czy jest dostępna praca. Okazało się, że potrzebują ludzi na nockę. Michał mówił, że nie odmawia się pracy. Poszłam.

Masakra. To słowo oddaje chyba najlepiej to co się tam działo. To miała być piekarnia? Dla mnie to był obóz. Co prawda nigdy nie byłam w obozie, ale gdybym miała sobie go wyobrazić, to właśnie tak. Tylko zamiast Gestapo, mnóstwo Polaków, którzy utopiliby drugiego w łyżce wody. Niestety mało kto był przyjaźnie nastawiony. Czułam się tam, jak intruz. Ubrana w białe szaty – tak zwany owerol – i czepek na głowę, taka siatka, żeby przypadkiem włosy nie wypadły. Postawili mnie gdzieś tam i kazali robić coś tam. Żadnego przeszkolenia. Po prostu rób – szybko i dokładnie. A jak nie wychodziło, to pretensje, dlaczego nie umiem. Nikogo nie interesowało to, że jestem pierwszy raz i nie mam pojęcia co robić i jak robić. Każdy miał zapier… To było ich motto. Przede mną było dwanaście długich godzin. Boże drogi, „za co?”, pytałam w myślach. Nigdy w życiu nie było mi tak ciężko, jak przez te godziny.

Pracowałam na dziale zwanym Icing. Lukrowało się tam różnego rodzaju bułki. W nocy (zmiana od 18:00 do 6:00) była produkcja belgian buns – okrągłe, słodkie bułki z rodzynkami, pokryte białym lukrem, z połówką lukrowanej wisienki na środku. Moje zadanie polegało na „łapaniu” z linii po dwie bułki i wkładaniu ich do plastikowych pojemniczków, które ktoś inny zamykał i przepuszczał przez wykrywacz metalu. Szczyt marzeń. Naprawdę zastanawiałam się, czy mi aż tak źle było w Polsce. Zrezygnowałam z całkiem niezłej pracy jako przedstawiciel handlowy, by pakować bułki. A one tak szybko z tej linii uciekały. Zdarzyło się, że kilka razy spadły, jednak niech zostanie tajemnicą, co się działo z podniesionymi później bułeczkami…

W zasadzie pracę mogłam jeszcze jakoś przeżyć, ale ludzie którzy tam pracowali i to Polacy, którzy zachowywali się okropnie sprawiali, że chciałam uciec i nigdy więcej tam nie wracać. Ktoś, kto pracował tu lata, dawał sobie prawo do traktowania nowych ludzi jak śmieci. To bolało najbardziej. To był dla mnie mega szok. Większy niż to, że zimniej tutaj niż w Polsce, większy niż to, że ich angielski jest inny niż ten, który umiałam. Wydawać by się mogło, że skoro jesteśmy Polakami, to będziemy się wspierać, albo chociaż przynajmniej będziemy mili dla siebie. Nic bardziej mylnego. Miałam wrażenie, że znalazłam się w miejscu, gdzie zebrano wszystkich niemiłych, złośliwych, zazdrosnych, poniżających innych ludzi i umieszczono w tej właśnie fabryce. Reżim. Byli mili tylko dla tych, z którymi pracowali. Ach, jakże ja wtedy żałowałam, że tu jestem. Jedyne co słychać było to to, że normę trzeba wyrobić i że trzeba zapier… Nie mam pojęcia, jak ci ludzie tu wytrzymali lata. Być może jedni się przyzwyczaili, inni stali się takimi oprawcami. Na samą myśl, nawet teraz, ciarki przechodzą mi po plecach. Polak Polakowi wilkiem. A to był dopiero przedsmak...

Już wtedy uświadomiłam sobie, że nie będzie łatwo, a bycie miłym nie jest tu w cenie. Jednak nie umiałam być niemiła. I za to miałam ponieść konsekwencje, o których jeszcze nie wiedziałam. Oczywiście nie wszyscy byli tacy źli. Po prostu dopasowali się do warunków tam panujących. Nie mam pojęcia co sprawiało, że ktoś nie szanował drugiego człowieka. Miałam wrażenie, że niebieski czepek, który nosili pracownicy kontraktowi, dawał im władzę nad tymi, którzy mieli zielony – agencja. Totalna dyskryminacja, brak szacunku. Kolokwialnie ujmując – słoma z butów niektórym wystawała, ale mieli niebieski czepek i pycha unosiła ich ponad innych.

Przeżyłam jakoś tę nockę. Nie wyobrażałam sobie jednak, jak miałabym tam dalej pracować. Ciężkość pracy, to pikuś w porównaniu z ciężką atmosferą i jeszcze cięższymi ludźmi. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nie myślałam jednak, że aż tak.

Chciało mi się ryczeć, byłam zmęczona zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Miałam ochotę zasunąć walizkę (przecież nawet nie byłam rozpakowana) i wracać do domu. Nie mogłam jednak się poddać tak łatwo, po jednej nocce. Michał powtarzał: „dasz radę”.

Do dziś zastanawiam się w jaki sposób dałam radę.

Tak mijał dzień po dniu. Jeden podobny do drugiego. W domu dalej czułam się jak intruz. W pracy nie było lepiej. Na szczęście było kilka osób, z którymi można było w miarę normalnie porozmawiać, nie unosili się pychą, lepszością ponad innych. Tych osób było dosłownie parę.

Zbliżał się też czas wyprowadzki od Michała. Jego znajoma, która mieszkała na drugim końcu miasta, miała mieć wolny pokój od grudnia. Szkoda, że nie mogliśmy zostać u niego, ale taka była umowa.

Do dziś mam w pamięci moment, w którym weszliśmy do jej domu: syf, kiła i mogiła – te słowa chyba najlepiej oddadzą to, co zobaczyłam. Jak można mieszkać w takim chlewie? W salonie nie było widać nic od unoszącego się w powietrzu dymu papierosowego. Myślałam, że trafiliśmy na imprezę – jak się okazało – nie, tak się tu po prostu spędza wolny czas. Piwko, wódeczka, whisky i inne wynalazki. Spojrzałam tylko na Michała, jego oczy mówiły jedno: „dasz radę”. Biedny, on sam nie wiedział, że tak to wygląda. Nie było innej opcji – zostaliśmy.

To dopiero był chrzest bojowy. Czucie się intruzem u dziewczyn to nic, w porównaniu z tym co tutaj nas czekało. Sześć osób na jedną kuchnię i łazienkę. Co prawda mieliśmy największy pokój, który był w miarę ok., jednak pozostała część domu była tragiczna. Salon w opłakanym stanie. Wszędzie smród dymu papierosowego. Kuchnia – tragedia, o łazience nie wspomnę. Brud aż się prosił, żeby go posprzątać. Strach było dotykać czegokolwiek, bo brudne, lepkie, klejące. Nikt nie sprzątał. Korona brudu na wannie ledwo dała się usunąć dwoma butelkami domestosa. Nie mogłam uwierzyć, że tak można mieszkać. U Michała było czyściutko – każdy dbał o porządek. Tu było wręcz przeciwnie. Jak zobaczyłam roślinę wyrastającą ze zlewu, to zwątpiłam. Oczywiście grzyb w łazience zadomowił się na stałe. Sześć osób i grzyb – taki mieliśmy skład na Mill Road.

Po raz kolejny pożałowałam, że opuściłam piękny dom, całkiem niezłą pracę, życie na dobrym poziomie, by wylądować w jakiejś zagrzybiałej norze, z ludźmi, którzy ze sobą praktycznie nie rozmawiali. Jedna tylko dziewczyna (nazwijmy ją Gosia) była pozytywnie nastawiona do życia i do nas. Powiedziała mi, że już dawno przestała sprzątać, bo tylko ona jedna to robiła. Reszta miała to gdzieś. Miała swój kubek do kawy, łyżeczkę, miskę na zupki chińskie i łyżkę. Reszty nie dotykała. Na początku nie rozumiałam, z czasem jednak pojęłam jej filozofię. Cała ekipa gotowała. Problem pojawiał się, gdy trzeba było umyć – nagle cała sterta naczyń w zlewie stawała się bezpańska. W momencie, gdy doszły nasze rzeczy, zaczęły one „same” znikać z szafki i lądowały brudne w zlewie. Nigdy nie było winowajcy – ot, taka magia: samobrudzące się garnki, patelnie, kubki i talerze, nie wspomnę o sztućcach.

Postanowiłam pokazać im, że można zadbać o czystość – wysprzątaliśmy salon, kuchnię, łazienkę. Wszystko błyszczało. Poszliśmy się przejść do miasta, a gdy wróciliśmy, nie mogłam uwierzyć, że dom wyglądał tak, jakby w ogóle nie był posprzątany. Ekipa wykorzystała czyste naczynia, by przyrządzić sobie jedzenie. Salon tonął w dymie, a wanna pokryła się ponownie koroną brudu. Miałam dość. Mało tego, dziewczyna, która wynajmowała nam pokój, w ciągu miesiąca dwa razy kazała nam dopłacać, bo niby jakieś rachunki przyszły, których nikt nie widział. Generalnie, to zwyczajnie nas oszukała. Każdego z nas. Tak, że ona i jej chłopak nie musieli płacić za pokój, bo nasze pieniądze to pokryły.

To jednak nie wszystko. Mieszkał z nami młody chłopak, nazwijmy go Szymon. Pracował na nockach, od 18:00 do 2:30. O 3:00 wracał do domu, nigdy sam, zawsze z kolegami i zaczynali się dobrze bawić. On był po pracy, a po pracy się relaksuje przy piwku. I tak praktycznie codziennie. Miał stałą ekipę, która czuła się, jak u siebie w domu. Nikomu nie wolno było zwrócić uwagi. Nie obchodziło ich to, że wstawaliśmy o 4:30, żeby iść na szóstą do pracy. Muzyka, picie, palenie, nocni goście. Miałam dość. Tak nie można było funkcjonować. Dwanaście godzin pracy, półtorej godziny na dojście do i z pracy. Opłakane warunki mieszkaniowe i na dodatek nocne balangi. To nie życie, tylko wegetacja. Niestety miał przyzwolenie od pozostałych mieszkańców. Imprezowicze też byli im znani więc czuli się swobodnie. Nie mogłam tak funkcjonować. Nie szło żyć.

Chciałam się wyprowadzić na swoje. „Znawcy” jednak mówili, że nie dam rady, bo jestem za krótko, nie mam kontraktu itp. Ewentualnie od prywatnego landlorda, ale to też nie jest pewne. Postanowiłam spróbować. Właścicielem domu, w którym mieszkaliśmy był Hindus i jak się okazało, miał dwa domy do wynajęcia. To co zobaczyłam, przeszło wszelkie moje oczekiwania. To, gdzie mieszkaliśmy, w porównaniu z tym, co nam pokazał, to niemalże pałac. Niejedna stajnia lepiej wygląda. Nie zostawiłabym tam nawet konia. Wybite szyby, fale Dunaju z wykładziny, szafki żółte od tłuszczu, a w toalecie niezatopione resztki, wiadomo czego i grzyb na ścianach. Jak usłyszałam, że „house is very nice” (dom jest przyjemny), to aż bałam się zapytać, jak wygląda „not nice”. Zrezygnowałam. Nie miałam odwagi oglądać drugiego domu, o którym się dowiedzieliśmy, że jest w lekko gorszym stanie od tego. Naprawdę nie wiem, jakiego oni używali stopniowania do określania. Ten dom nie nadawał się do zamieszkania, bez wcześniejszego generalnego remontu. Byłam zawiedziona, rozczarowana, a przede wszystkim zszokowana, że takie coś oferują ludziom do mieszkania. Gdy go zapytałam o tę rozbitą szybę w toalecie, odpowiedział, że może wstawić nową, jak trzeba. „Nie – pomyślałam – nie wierzę, w to co słyszę. Jak trzeba, to wstawi. Czy on myśli, że ktoś będzie chciał mieć taką wentylację?”. Byłam zaledwie miesiąc w tym kraju i już miałam dość. Takich absurdów w Polsce przez lata nie widziałam. Tu było to normą. Załamałam się, trzeba będzie dalej mieszkać na pokoju i męczyć się.

Pytałam ludzi w pracy, każdy mówił to samo – „nie dostaniesz domu w agencji, bo nie masz kontraktu”. A gdy pytałam, skąd wiedzą, to jak to u „znawców” bywa – ktoś im powiedział, ale kto, to już było nie do zweryfikowania. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce i pójść do agencji mieszkaniowej, by zapytać osobiście. Tak się złożyło, że było jedno mieszkanie, które nam się spodobało: blisko centrum, blisko pracy, a co najważniejsze, było umeblowane, czyli nie trzeba będzie inwestować na początku pieniędzy, których i tak nie było za wiele po miesiącu pracy, by umeblować dom. Przedstawiłam sprawę w agencji jasno: jesteśmy od miesiąca w Anglii, nie mamy stałego kontraktu. Czy jest szansa? Miły pan powiedział, że nie ma problemu, o ile mamy pieniądze na depozyt i pierwszy miesiąc z góry. Sprawa jest jasna – ich nie obchodzi jak pracuję, ważne, żeby płacić co miesiąc. Moje szczęście nie miało granic. Oglądnęliśmy mieszkanie – piękne. Idealne na start. Sypialnia, oddzielona przesuwanymi drzwiami, salon z kuchnią i łazienka. Czego chcieć więcej na początek. Niestety zła wiadomość była taka, że ze względu na zbliżające się święta i Nowy Rok, agencja nie zdąży wszystkiego przygotować. Mieszkanie będzie dostępne do przeprowadzki zaraz po Nowym Roku. To już nie miało dla mnie większego znaczenia. Mogłam poczekać jeszcze trochę. Będziemy mieć swoje małe, ciasne, ale własne, śliczne mieszkanko. Nikt nie chciał mi uwierzyć, że tak bez problemu załatwiłam wszystko. To nie było jednak dla mnie istotne. Ważne było to, że już niedługo nie będę musiała mieszkać „na kupę”. Nikt nie będzie imprezował, nie będzie używał moich rzeczy, będę mogła się wyspać i będzie czysto. Dwa tygodnie i będziemy na swoim. Nasze gniazdko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: