Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fabryka muchołapek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 czerwca 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Fabryka muchołapek - ebook

Ile można poświęcić za cenę uratowania wspólnoty? Czy wybór ,,mniejszego zła" jest godny polecenia, gdy w grę wchodzi ludzkie życie? W domu współczesnego polskiego pisarza zjawia się tajemniczy osobnik, który proponuje mu znaczną sumę pieniędzy w zamian za wyjazd do rodzinnej Łodzi i udział w dziwnym procesie sądowym. Oskarżony to Mordechaj Chaim Rumkowski przewodniczący Judenratu, który stworzył w łódzkim getcie przedsiębiorstwo niewolnicze, zaspokajające potrzeby Trzeciej Rzeszy. To miał być sposób na ocalenie przed śmiercią 70 tysięcy Żydów. Ale motywy postępowania Chaima wcale nie są takie oczywiste... To przejmujący opis ludzkich dramatów, po mistrzowsku opracowana gra konwencji, stylów i motywów literackich. Jeśli lubisz książki balansujące na granicy jawy i koszmarów w stylu Franza Kafki, zachwycisz się literackim kunsztem tej autoironicznej powieści.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-2663-3
Rozmiar pliku: 471 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pociąg przemierzał noc, a w każdym razie wszystko na to wskazywało. Wagon pochodził z fabryki Société Industrielle Suisse w Neuhausen, co poświadczała mosiężna tabliczka przytwierdzona pod dźwignią ręcznego hamulca. Ściany salonki wyłożono drewnem czereśniowym, do tego kilka starannie dobranych mebli, wśród których największe wrażenie robiła długa kanapa, obita zielonym pluszem. Należałoby też wspomnieć o obrazie nad kanapą, przedstawiającym piękne góry, Alpy zapewne, bo zwrócony ku nim mężczyzna ubrany był w skórzane spodnie i jodłował ponad wszelką wątpliwość. Światło lampy sprawia, że salonka przypomina raczej dom ciepły i bezpieczny, a monotonny stukot kół zdaje się trzaskiem ognia na kominku. Na wypolerowanym blacie biurka leży otwarty zeszyt w ceratowej okładce i on jeden wprowadza pewien dysonans, bo ze swoimi pozaginanymi rogami może być co najwyżej dziennikiem pokładowym maszynisty. Co w takim razie robi w salonce, która być może woziła królów, i kto wie, czy to nie tu podpisano traktat pokojowy w Compiègne?

Człowiek, który siedział przy biurku i wpatrywał się w zeszyt, od dobrej godziny nie odwrócił kartki. Za to kiedy wstał wreszcie, zrobił to tak gwałtownie, że omal nie przewrócił krzesła. Do okna ma kilka kroków, a więc jest okazja dobrze mu się przyjrzeć i stwierdzić, że w pięknym miejscu pięknym był starcem. Wysoki, o siwych włosach i niebieskich oczach – które jeśli z wiekiem zszarzały nawet, to przecież nabrały niezmierzonej głębi – byłby ozdobą Izby Lordów i kto wie, czy to nie jego, zamiast Disraelego, powinna królowa Wiktoria uczynić premierem. W salonce musiało być gorąco, bo dostojny starzec jednym szarpnięciem otworzył okno. Wiatr natychmiast rozwiał mu białe włosy, które nabrały życia i uczyniły go podobnym do pianisty Paderewskiego, skądinąd także premiera. Mężczyzna patrzył w ciemność, próbując dojrzeć cokolwiek. O tym, że była to noc, a nie najdłuższy w świecie tunel, świadczyło rozgwieżdżone niebo i księżyc jak zwykle w tych dniach sierpnia przypominający rogalik. Niezwykła mogła się wydać tylko ilość gwiazd, które akurat w tym momencie zdecydowały się spadać. Trudno jednak przypuszczać, aby czyniły to pod wrażeniem spoglądającego na nie człowieka. Pociąg pędził może nawet zbyt szybko jak na łuk, który musiał pokonać, bo przecież dało się widzieć lokomotywę, z której komina wydobywał się dym jaśniejszy od nocnego nieba, a co jakiś czas także snop iskier, które potem długą chwilę fruwały w powietrzu.

W przylegającej do gabinetu sypialni ciemno, a więc trudno wyrokować, czy leżąca tam młoda kobieta była piękna, czy tylko ładna. Na pewno nie spała, bo rzadko się sypia z otwartymi oczami. Zamknęła je, kiedy cicho otwarły się drzwi, wtedy też wydobyła z ust głośny, regularny oddech, z odrobiną świstu przy wznoszącej się frazie. Siwy pan przyjrzał się jej z wyraźnym zadowoleniem, a potem przeniósł wzrok na drugie łóżko. Dopiero teraz widać chłopczyka, który śpi smacznie, i to bez udawania. Jakby tego było mało, światło księżyca sprawia, że dziecko wygląda jak mały aniołek z niemieckich bajek, różowe policzki, loczek na czole. Obrzydliwie _gemütlich,_ można by powiedzieć, gdyby nie było tak piękne. Mężczyźnie musiał spodobać się widok śpiących, być może chciał się nawet uśmiechnąć, jednak nie wiadomo, czy tak było naprawdę, bo księżyc schował się właśnie za chmurę i już nic nie można było dojrzeć. Pewne jest jednak, że najciszej, jak mógł, zamknął za sobą drzwi.

_Po raz pierwszyw dniu urodzin nie ma przy mnie nikogo. Ta samotność mocno mnie osłabiła, bo chyba nigdy wcześniej nie odbierałem tak chętnie telefonów. Julia do zwyczajowej butelki obana dołączyła w prezencie niepamiętane przeze mnie zdjęcie, na którym mam jakieś piętnaście lat. Jakbym zupełnie nie znał tego chłopaka, o którym niby wiem wszystko. Nie jestem pewien, czy i dzisiaj potrafiłbym zadbać, aby nie rozbił sobie głowy, ba, nie wiem nawet, czy umiałbym z nim rozmawiać bez ryzyka, że trafi mnie szlag. Patrząc na niego, trudno uwierzyć, że ktoś taki mógł zmarnować tyle z danego człowiekowi czasu. To wszystko bardzo mnie rozstraja i mimo dobrych intencji Julii postanawiam wykreślić ją z rodziny na najbliższe trzy miesiące._

Celowo sięgam po zapis w dzienniku z 3 września, aby udowodnić przede wszystkim sobie samemu, że nawet w miarę obiektywny zapis potrafi ominąć sedno. Nie wiem, co mnie powstrzymało przed wspomnieniem pewnej rozmowy telefonicznej. Chyba to, że nie tyczyła urodzin i w żaden sposób nie mogłem przewidzieć jej konsekwencji. Przedtem jednak przyśnił mi się pociąg. Sen błahy, głupi nawet. Kiedy przywykłem do miarowego stukotu kół, zaraz krzyk: człowiek na torze. Potem wizg, spadające z góry walizki, tak ciężkie, że trzeba się było obudzić. Od dziecka miałem z tym problem i często śniłem jeszcze, chociaż widziano mnie już w szkole lub częściej poza nią, minęła więc chwila, zanim usłyszałem dzwonek telefonu. Pierwsza próba sięgnięcia po słuchawkę nie mogła się powieść, w drugiej przynajmniej otworzyłem oczy.

– Nie obudziłem? Mamy wspólnych znajomych. Och, mógłbym długo wyliczać. Proszę mi wierzyć, nie zajmę dużo czasu. Nie, proszę się nie obawiać, nic nie sprzedaję. Przeciwnie, przynoszę pieniądze. Przepraszam, że tak pospieszam... Za trzy godziny? Będę akuratnie. – Takie mniej więcej gadanie, do tego cienki głosik. Dlaczego więc chory, z potwornym bólem głowy i świadomością, że od trzech dni nie napisałem choćby trzech zdań, zdecydowałem się go przyjąć? Czy spodobało mi się napomknienie o pieniądzach, brzmiące jak niebiańska muzyka? Jeśli się czegoś obawiałem, to nie tyle straty czasu, co banału, po którym kuracja trudna i rujnująca wątrobę. Gdybym jednak wiedział, co mnie czeka... Nie, prawdę mówiąc, nie wiem, co bym wtedy zrobił.

Było już widno, kiedy pociąg przybył tam, gdzie miał przybyć. Za dnia wyglądał gorzej, bo odarty z księżycowej poświaty okazał się składem towarowym, i to nie pierwszej czystości. Skąd więc salonka wśród nędznie wyglądających wagonów? Można, a nawet trzeba wykluczyć pomyłkę, bo kolejarze aż tak bardzo się nie mylą. Pozostawała wyższa konieczność, czyli potrzeba szybkiego przewiezienia dostojnika. Jeśli starszy pan mógł być premierem, to tym bardziej ministrem kolei, a tak wysokie stanowisko tłumaczyło wiele. Dlaczego jednak pociąg nie stanął na dworcu i nie witali go wyprężeni urzędnicy kolejowi? Nie tylko nie był to dworzec, ale nawet podrzędna stacyjka, a wiele wskazywało na fabryczną bocznicę, bo wszędzie magazyny z czerwonej cegły i sterty zrolowanej bawełny, a przede wszystkim las kominów, które zdawały się sięgać nieba. Jeśli więc wagony przywiozły bawełnę z egzotycznego kraju, to w salonce nie siedział minister, lecz przemysłowiec osobiście dopatrujący w świecie interesu, a teraz powracający do domu z najbliższymi, z którymi nie chciał się rozstawać. Dobrze, że maszynista znał się na rzeczy i w nocy nie żałował pary, bo z daleka nadchodziły duże kłębiaste chmury, zapewne deszczowe, a prawie każdy wie, że bawełna deszczu nie lubi. Gdzie jednak robotnicy mający wyładować cenny surowiec? Wszak wiecznie głodne brzuchy fabryk czekały na pokarm, który potem oddadzą w postaci materiałów tak pięknych, że trudno o kobietę niechcącą się nimi przyozdobić.

Jednak nie skład pociągu, nie martwa cisza, która go przywitała, miały zadziwić najbardziej. Po kilku minutach z wagonów towarowych zamiast bel bawełny zaczęli wytaczać się ludzie w liczbie zaprzeczającej prawom fizyki, a jak się wkrótce okazało, jeden wyłom w naukowym porządku był w stanie spowodować następne, i to poważniejsze. Na razie jednak kobiety i mężczyźni, biednie poubierani, ustawiali się w szeregu, a potem wzajemnie się podtrzymując, szli w stronę fabrycznych murów. Czyżby to robotnicy, których właściciel wypatrzył gdzieś za górami i przekonał sowitą zapłatą, aby pracowali u niego? Jeśli tak, nie będzie miał z nich pożytku, bo nie wyglądali na silnych. Co jednak z nim samym, czyżby zmęczony położył się dopiero nad ranem i teraz śpi mocno, nie wiedząc, że pociąg osiągnął swój cel?

Drzwi salonki otworzyły się wreszcie i stanął w nich dostojny starzec. Nie wyglądał na zaspanego, a więc nie kładł się wcale, do końca pewnie medytując o interesach, o których zwyczajni ludzie blade mają pojęcie. Tweedowa marynarka, jaśniejsze od niej spodnie, zwane bryczesami, a do nich długie do kolan buty, zdradzające wojskową młodość lub myśliwskie chęci. Na głowie kapelusz, w prawej ręce laska. Mała walizeczka trzymana w lewej dłoni wygląda z daleka na kupioną u Hermesa w Paryżu, lecz nie jest to pewne ani tym bardziej ważne. Jeśli nie zgrabnie, to na pewno dziarsko zszedł po schodkach i od razu ruszył przed siebie. Za nim wysiadła żona, którą przedtem ledwie było widać, a więc dopiero teraz można docenić jej urodę. Na pewno przepiękne włosy koloru późno spadłego kasztana, bladoróżowa karnacja i mały nosek, świadczący o nadwrażliwości na zapachy. Do tego pięknie żarzące się węgliki oczu. Ubrana w skromną jedwabną suknię, na którą nałożyła cieplejszy żakiet, w niczym nie ustępowała w dostojeństwie mężowi, bijąc go jednak na głowę młodością i wdziękiem. Dziwne tylko, że dźwigać musi dużą walizę, którą na całym świecie wyrywaliby sobie bagażowi. Za rodzicami szedł chłopiec. W świetle dnia mniej już był _gemütlich,_ ale ciągle sprawiał miłe wrażenie. Chcąc powiedzieć coś więcej, należałoby dostrzec w nim pewien rys przedwczesnej dorosłości, jakże często występujący u dzieci otoczonych najlepszymi nauczycielami. Malec nie niósł walizki, choćby małej, miał za to duży plecak, podobny do tych, które skauci zabierają w najdalsze wycieczki.

Starszy pan szedł przed siebie krokiem znamionującym wrodzoną pewność siebie, zwolnił jednak, a nawet przystanął, kiedy tylko znalazł się wśród murów. Traci wtedy na zdecydowaniu, co pozwala przypuszczać, że nie jest właścicielem tego fabrycznego ogromu, który chciałoby się porównać do piramid czy czegoś równie dużego. Jego żona skorzystała z okazji i postawiła walizkę na ziemi, synek rozglądał się z podziwem, na co wskazywały otwarte usta. Zazdrościć należało miastu, które wzniosło tak potężne mury, gdyż potężna musiała być siła zarabianego tam pieniądza. O tym, że nie jest to tylko olbrzymia panorama wymalowana na płótnie, zaświadczał wiatr wzbijający w powietrze resztki bawełny i kartki z porzuconych kwitariuszy magazynowych. Choć nie było to malarstwo, i tak zwyciężyła sztuka, bo z daleka dała się słyszeć muzyka tak piękna, że nie sposób było wybrać innego kierunku niż ten, z którego dobiegała. Mężczyzna mocniej ścisnął laskę i ruchem podbródka wskazał drogę.

Nie musieli iść daleko. W murze, spoza którego wychylały się piękne drzewa, zobaczyli otwartą furtkę, oszczędni Holendrzy wzięliby ją za wejście do parlamentu. Przeszli przez nią i znaleźli się w ogrodzie przylegającym do wewnętrznego dziedzińca pałacu, bardzo bogatego w style – nie było chyba epoki, z której projektujący go artysta nie czerpałby ze śmiałością człowieka dobrze opłacanego. Jeśli do właściciela tej imponującej budowli należały fabryki za murem, a trudno sądzić, aby było inaczej, to trzeba zauważyć, że nie miał daleko do pracy. Na tarasie strzeżonym przez dwa kamienne lwy, z których jednemu ze starości odpadła głowa, grał kwartet smyczkowy. Dla znających się na muzyce był to Scarlatti, wszystko wskazuje na jego _II kwartet,_ dla niewprawnego ucha brzmiało to tylko melodyjnie. Sądząc po wychudzeniu trzech mężczyzn i jednej kobiety, muzycy nie zarabiali dużo, jednak właściciel nie musiał być kutwą, bo odpadające gdzieniegdzie tynki zdradzały, że przestał być człowiekiem nadmiernie bogatym. Jeśli tak było naprawdę, to przecież dobrze o nim świadczy, że do końca potrafił zadbać o muzykę. Artyści zajęci swoją pracą ani spojrzeli na przybyszów wchodzących przez taras od strony ogrodu, ci także przeszli obojętnie, myśląc pewnie o jak najszybszym postawieniu bagaży. Tylko chłopiec zatrzymał się na chwilę przy kobiecie grającej pierwsze skrzypce, jednak przywołany skinieniem matki, pobiegł w stronę szklanych drzwi.

Duża sala, w której się znaleźli, musiała być kiedyś wspaniałym salonem z widokiem na taras, za nim ogród, a jeszcze dalej miłe oku fabryki. Teraz pełniła rolę hallu hotelowego, z drewnianym bufetem, skórzanymi fotelami, palmą i starą maszyną do czyszczenia butów. Z prawej strony pięknych drewnianych schodów, za przeszklonymi drzwiami, musiała być jadalnia, bo dobiegał stamtąd brzęk ustawianych na stołach naczyń. Jeśli właściciel imperium zbankrutował, to i hotel w jego domu nie rokował dobrze. Jedynym gościem był wszechobecny kurz, a żółta palma od lat nie widziała wody. O obsłudze nie warto wspominać, na widok gości nawet mucha nie podniosła się do lotu. Pozostawała nadzieja, że twórca tego wszystkiego dawno już nie żył, gdyż widząc podobny upadek, z pewnością umarłby ze zgryzoty.

Podobnie ocenił sytuację dostojny starzec, który rozejrzał się niezadowolony, a kiedy długo nikt się nie pojawiał, zaczął stukać laską o kamienną posadzkę. Laska potężna, bez gumowego zakończenia, a więc hałas niemały. Żona próbuje go uspokoić, przestraszony synek zatyka sobie uszy, jednak to on ma rację, bo zaraz tupot nóg i po schodach zbiega dwóch osobników. Choć to figury podrzędne, z różnych względów należy im się uwaga. Nie tylko nie wyglądali jak boye hotelowi, ale jeszcze, trzeba to powiedzieć wprost, nie wzbudzali zaufania. Jeden był większy, drugi mniejszy, mniejszy starszy był od większego, a łączył ich rodzaj bezczelnej poufałości, ledwie maskowanej udawaną atencją. Wytłuszczone garniturki, ulizane włosy, oczy patrzące wszędzie i nigdzie. Mówiąc krótko, czuć ich było lizolem, by nie powiedzieć, siarką. Wyższy skłonił się nisko, niczym piórko porwał walizkę kobiety i już był na schodach. Niższy i starszy, który czerń garnituru rozweselił różowym krawatem, uśmiechnął się ponuro do chłopca i razem z plecakiem posadził go sobie na ramionach. Zrobił z nim kilka kroków, zawrócił jednak i z uszanowaniem odebrał kapelusz od starszego pana. Potem palcem wskazał mu drogę na schody.

Przyszedł akuratnie, jeżeli akuratnie w jego ustach znaczyło punktualnie co do minuty. Był maleńki i wątły, podobny do znajomego łabędzia z zakola Odry, z którym codziennie wymieniam spojrzenie. Capia bródka wygięta w stronę szyi, do tego uścisk dłoni dający duże pojęcie o spoistości strucli makowej. Nieszczęścia dopełniał ciemnofioletowy garnitur z plastiku udającego wełnę i żółty krawat w figury geometryczne z gatunku niemożliwych. Widocznie czymś sobie na to zasłużyłem. Śmiało jednak ocenił sytuację.

– Nie wygląda pan na kogoś, kto się cieszy z każdego gościa. – Głos jeszcze wyższy niż przez telefon, lecz na szczęście popiskujący cicho.

– Poprzestanę na oczekiwaniu, co też pan powie – odparłem. A potem spytałem o gatunek herbaty i postawiłem przed nim filiżankę bez uronienia kropli. W nagrodę oszczędził mi kilku zdań o niczym.

– Powiem krótko: jestem pańskim dobroczyńcą.

Poprosiłem, aby mówił długo, jeśli ma taką potrzebę, a nawet podsunąłem cukier. Natychmiast założył nogę na nogę.

– W tych ciężkich czasach przynoszę pieniądze, i to do domu, niczym kurier jakiś. Jednak nazwałem się dobroczyńcą przede wszystkim dlatego, że ofiarowuję panu możliwość przeżycia czegoś, o czym nie zapomni pan do śmierci... Wiem, niezbyt zręcznie jest mówić o umieraniu w domu chorego, lecz proszę wybaczyć, u prostego człowieka co w głowie, to na języku... – Jeśli udał tylko, że się speszył, to z przygryzieniem wargi nawet. – Wcale nie myślę, że pan zaraz umrze, skądże, jeszcze pan zatańczy na niejednym weselu... Gorzko! Gorzko! Zna pan te krzyki? – Przyjrzał mi się badawczo. – Mam się skracać, tak? W takim razie powiem od razu, że za pokaźną sumę, którą mam przy sobie, wróci pan do ukochanego miasta, z którego pan uciekł. Proszę tak nie patrzeć, tylko na kilka dni...

Dyskretnie przyjrzałem się jego marynarce i nogawkom spodni. Nie zobaczyłem szpitalnej piżamy.

– Nie pomylił mnie pan z kimś innym? – spytałem, dając mu możliwość odwrotu.

– Że powiedziałem „ukochanego”? Myśli pan, że nie dostrzegamy, z jaką czułością wybierał pan momenty, dzięki którym Łódź dobrze wypadała w pańskich książkach? Ale co do tych robotników z _Rien ne va plus,_ którzy wybiegli z fabryk i dyżurowali na ulicach, aby chronić Żydów przed czarną sotnią, to proszę przyznać, wymyślił ich pan sobie?

Przytaknąłem, lecz zapytałem zaraz, co to ma do rzeczy.

– Nic, poza tym, że z daleka pachnie kłamstwem z miłości. Albo to słynne „płakałem”, kiedy niedołęgi z _Pociągu do podróży_ opuszczają Łódź. Tu już nawet jakby pan przegiął.

Z piżamą czy bez, musiał być pacjentem. Po prostu przyciągałem wariatów jak magnes i nie było pozoru, pod jakim nie próbowaliby przysiąść mi na kanapie. On jednak mówił dalej, wyraźnie zadowolony z siebie.

– A ze mnie, musi pan wiedzieć, żaden _lodzermensch._ Nie jestem nawet potomkiem przedwojennych robotników, którzy, jak pan lubi podkreślać, więcej mieli godności i pańskości od dzisiejszych profesorów. Mamusia moja przybyła do Łodzi po wojnie, bo potrzebowano tysięcy młodych kobiet, aby przędły i tkały dla Związku Radzieckiego. Ściągnęła zaraz ojca, który szybko awansował, bo umiał mówić kwieciście. Jednak nie przelewało nam się w domu, choć tatuś zapewniał, że wszystkie kamienice nasze... Teraz stary już w grobie, a ja z renty mamusi się żywię... Wiem, powie pan zaraz, że lubię wypić, ale gdyby nawet, to co? Wielki mi grzech. Zresztą zostawmy ten temat...

Dałbym głowę, że wspominając dzieciństwo, zachlipał żałośnie, i tego już było za dużo. Przyjrzałem mu się uważnie. Buty miał stare, ale od Johna Lobba z St. James Street, do tego starannie wyczyszczone. Dobre zęby i zadbane dłonie. Oszukiwał więc, a garnitur magistrackiego urzędnika, ohydny krawat, a przede wszystkim słowa były przebraniem. Jednak po co zadawał sobie tyle trudu? Uśmiechnął się do moich myśli.

– Pomyślał pan o Suworinie czytanym przed zaśnięciem? Te słowa o kimś, kto lubił przebierać się za innych? Mam rację? A teraz, jeśli pan pozwoli, trochę się popiszę... – Nabrał w płuca powietrza, przytrzymał, a tym samym poczerwieniał na twarzy. Potem rozluźnił kołnierz koszuli, odsłaniając złoty łańcuch na piersi. Jakby tego było mało, machnął w moją stronę przegubem. – Widzę, że od razu pan poznał. Tylko trzysta egzemplarzy na świecie. Pierwszy kupiła królowa Danii Ingrid i przed śmiercią sprzedała w ichniejszym lombardzie. Przez podstawionego człowieka, ma się rozumieć... Chyba nie muszę mówić, który numer mam na ręce?

Nie zdziwił mnie łańcuch ani zegarek, nie zdziwiła mnie nawet jego twarz, która nie dość, że zrobiła się czerwona, to jeszcze przybrała na wadze. Jednak numeru z Suworinem za nic nie mogłem pojąć. Czytam go od czasu do czasu ostatnio, licząc, że wspomni coś o ojcu Nauma Potockiego, o którym dużo myślę i może coś wkrótce napiszę. Ale przecież nie rozpowiadam o tym. Były więc dwie możliwości: śniłem jeszcze lub zwariowałem. Pierwsza raczej nie wchodziła w grę, bo kiedy tylko wspomniał Suworina, zacząłem dyskretnie szczypać się w przegub. Ból prawdziwy, a po chwili zaczerwienienie. Pozostało więc szaleństwo.

– Proszę się nie obawiać, nie zwariował pan. To tylko uchylone drzwi do sypialni i promienie słoneczne. Dużo tam książek na nocnym stoliku, a na podłodze jedna. Założyłem, że była ostatnio czytana. Mam nie najgorszy wzrok. Przyzna pan, żadnych czarów...

– Dlaczego pan udaje kogoś innego? – spytałem, aby coś powiedzieć.

– A co to ma do rzeczy? Pan też nie ma żadnej grypy, tylko zwykłego kaca. I wiem też dobrze, z kim pan pił pod nieobecność żony, która szuka po świecie pieniędzy na film o getcie łódzkim. Ba, wiem nawet, co pan pił. I co, czy to coś zmienia?

Nic nie zmieniało, bo przecież wciąż go widziałem. Twarz jakby skłaniała się do płaczu, lecz w kącikach ust czaiła się chytrość. Dopiero teraz między kciukiem a palcem wskazującym dostrzegłem ślad po wytartym tatuażu.

– Nie bez powodu przedstawiam się ze złej strony. Po prostu korzystam z okazji, aby pana sponiewierać. Na początek gorzka pigułeczka, że od tak lichego człowieka przyjmie pan pieniądze, potem zdziwienie, że tacy jak ja mogą wiedzieć o czymś, o czym mądrale nie mają pojęcia, na koniec upokorzenie, że właśnie dzięki mnie przeżyje pan coś, co nie jest dane przeżyć nikomu. Niegodziwiec ze mnie?

Głosem najtwardszym, na jaki było mnie stać, poprosiłem, aby przeszedł do rzeczy.

– Jak pan sobie życzy. Zrelacjonuje pan dla mnie pewien proces, na piśmie, jeśli łaska. Skąd taka mina? Wolałby pan wyścigi psów? – Z bocznej kieszeni marynarki wyciągnął wypchaną kopertę i zaczął się nią wachlować, jednak widząc moją minę, dodał szybko: – Wiem, chce mnie pan kopnąć w dupala, ale zaręczam, wygra rozsądek. A teraz niech pan słucha. Przyjechałem z Bremy. Siedzę przed panem w kapelusiku na głowie, skórzanych portkach na szelkach i mówię do pana, jodłując.

– W Bremie nie jodłują – zauważyłem przytomnie.

– Mnie pan to mówi? Ja chcieć tylko pańską wyobraźnię ukłuć. Ich bin wnuk Hansa Biebowa. Wie pan, o kim mówię? – Minę miał triumfującą, jakby wiedział, że mnie zaskoczył. Odpowiadam grzecznie, że Biebow nie miał dzieci, i wtedy dopiero się zaczęło: – Czy pan nie nazbyt śmiały być? Ja sam mieć kiedyś Katzenjammer, bo razu pewnego nadużyć sznaps. Dobra niemiecka głowa boleć mnie wtedy całe zwei Stunden. Jednak powiem panu, Herr Andreas, że nawet wtedy ja nie mieć dość odwaga, aby wiedzieć _alles_ o dzieciach z Bremy i okolic.

Chciałem, aby sobie poszedł, dlatego mówię pojednawczo: – Dobrze więc. Jest pan jego wnukiem, ale co z tego?

– Zna pan pewnie piosenkę _Theo, wir fahren nach Lodz_, i nie zaciekawiło pana, dlaczego po latach Johann, bo Johann moje imię, przyjechał nach Polen? Wyznałem, kim jestem, aby uświadomić panu powagę sytuacji. Domyśla się pan już, kogo będą sądzić? No, niechże się pan wytęży...

Ból rozsadzał mi głowę, do tego suchość gardła w najlepszym gatunku. Z rozwagą, aby nie zadygotać dłonią, sięgnąłem po butelkę z wodą i oczywiście trochę jej wylałem. O dziwo, odebrał to jako mój sukces.

– Proszę się nie przejmować, Wasser wyschnie, bo taka jest kolei rzecz, a najważniejsze, że pan już wie. To typische reakcja. Kiedy ja się dowiedziałem, co się święcić, miałem długa czkawka. Dopiero żona mnie przestraszyć i było fertig. Grosse podziw, że pan tak szybko zrozumieć. Czy pana rodzina nie pochodzi ze Schleswig-Holstein? Tam niegłupie ludzie się rodzą... – Nie czekałem, aż Wasser wyschnie, i z serwetką pochyliłem się nad podłogą. Krew uderzyła do głowy z podwójną mocą, najważniejsze jednak, że Johann nie widział mojej miny. Nie potrzebował jej widzieć, bo dalej ciągnął swoje. – Już pan wie, jaka to delikatna rzecz. Kto mógł myśleć, że się dobiorą do niego? Dziwi pana, że chcemy się przyjrzeć tej żydowskiej hucpie? Ostatecznie to my, Niemcy, stworzyliśmy to miasto. Przybyliśmy pierwsi, często za jedyny bagaż mając pracowite ręce i głowy mądrzejsze od waszych... Nie za dużo mądrzejsze, oczywiście. Ja dobrze wiedzieć, co to poprawność, nie tylko polityczna...

Podniosłem głowę znad podłogi i spojrzałem mu w oczy.

– Czy wygadując podobne bzdury, próbuje pan przerzucić na mnie majaki swojego chorego umysłu?

Zafrasował się. – Daje pan do zrozumienia, że to niemożliwe? Że tyle lat po wojnie, tak pan uważa? Przyznaję, nie mam sposobu, aby pana przekonać. Ale gdybym powiedział, że z tym Biebowem to tylko kamuflaż?

– Nie uwierzyłbym.

Roześmiał się. – A da pan wiarę, kiedy się przyznam do żydowskiej krwi? W tych stronach podejrzewacie o nią wszystkich poza Jezusem i jego mamą, a więc nie przyjdzie to panu z trudnością. Jeśli Żydzi wszystko mogą, to czy mieliby jakiś problem z tą sprawą? Słyszał pan o cadyku z Bobowej? Jego brat Ezechiel miał syna. Tak, to ja właśnie, choć nie jestem bardzo religijny. Zawiedziony? Niechże mi pan wierzy, i tak cieszę się poważaniem. Zresztą, gdyby było inaczej, czy dowiedziałbym się o tym wszystkim?

Chciałem spytać, czy mam dojrzeć pejsy i czarny kapelusz, którego nie zdjął, mimo ciepła w pokoju, jednak i bez pytania był na to przygotowany.

– Jeśli to panu do czegoś potrzebne, może pan nawet zobaczyć jak zarzucam tałes. Liczy się sprawa. I co, nadal uważa mnie pan za szalonego?

Nie było takiej odpowiedzi, aby jednego z nas nie ośmieszyć.

– Jeśli dobrze pamiętam, zostało jeszcze trochę obana. Wykończmy go, a potem rozstańmy się na zawsze. Ze swojej strony obiecuję nie tknąć alkoholu do końca roku.

Uśmiechnął się po raz pierwszy. – Niewierny Tomaszu, branie wszystkiego na rozum jest pańskim największym nieszczęściem. Obiecałem, że przeżyje pan coś wyjątkowego, a teraz dodam, że i niejednego się pan dowie. Co, dalej niezadowolony? W takim razie ostatni argument. Wyjdę za chwilę, a pan przeliczy pieniądze, które zostawiam na stole. Jeżeli nawet jestem wariatem, to pieniądze najnormalniejsze. Znak wodny i nitka metalowa, istne okazy zdrowia. Co panu szkodzi zrobić przyjemność szalonemu dziadydze, jeśli tak się wykosztował?

Był niezły, bo najprostszymi środkami postarzył się o pięćdziesiąt lat. Zmętnienie oczu, opadająca dolna warga, plamy na czole. Nie wiem, czy Lee Strasberg, który wiedział wszystko o Stanisławskim, umiałby tego nauczyć. Gdyby nawet pieniądze były bardziej fałszywe od postaci, które wyczarował przede mną, i tak warto go było poznać. Wstał i wygładził nieistniejące kanty spodni. Znowu był śmiesznym, trochę szemranym facecikiem. Wypchana pewnie kawałkami zwykłego papieru koperta leżała na stoliku.

– Będę już szedł. Szczegóły są zapisane na kopercie. Hasło proszę mówić wyraźnie, bo strażnik może być przygłuchy. Aha, i proszę włożyć marynarkę. Nie zaszkodzi odrobina szacunku dla ludzi, wśród których przyjdzie panu przebywać.

Odprowadziłem go do drzwi. Tym razem uścisk ręki nadspodziewanie mocny, a w oczach niczym niezmącony spokój. Choć mógł to być także smutek, jak się to ładnie mówi: bezbrzeżny.

Regina nie spała już drugą noc, jeśli nie liczyć tych kilku momentów, kiedy nie była pewna, co jest jawą, a co snem. Gdzie się podziali Niemcy? Dlaczego poprowadzono ich troje tam, gdzie zabrakło czerwonego chodnika, a schody stały się wąskie i strome? Myślała wtedy, że jeszcze chwila, i Chaima trafi apopleksja, bo tak czerwonej twarzy nie miał nawet w gniewie. A jaką musiał mieć minę, kiedy któryś z tych podejrzanych typów otworzył przed nim jedne z wielu drzwi i prawie wepchnął go do środka? Na szczęście ją i małego potraktowali grzeczniej. Życzyli nawet dobrej nocy, choć nie zapadł jeszcze wieczór. Chciała zapytać, kiedy będzie kolacja, ale zanim się spostrzegła, już ich nie było.

Pokój był niewielki, bez okna, oświetlony tylko żarówką zwisającą z sufitu, lecz na szczęście czysty i z łazienką przypominającą jej przedwojenne mieszkanie rodziców na Południowej. Dopiero kiedy, ciężko oddychając, przysiadła na jednym z dwóch krzeseł, uświadomiła sobie, że jej rzeczy są w lżejszej walizce, którą niósł Chaim. A więc jeszcze trzeba mu było zanieść tę, w której miał wszystko, nawet zimową pelisę. Kiedy podciągnęła walizę do jego drzwi, okazało się, że są zamknięte na klucz. Marek wyglądał na przestraszonego i długo szarpał klamką, jednak bez skutku. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, i to jej zepsuło humor do reszty. Na wszelki wypadek kazała mu długo szorować zęby. Pół nocy zabrało jej zastanawianie się, gdzie ich przywieziono, ale cieszyła się, że straszne opowieści o tym, dokąd wywożeni są ludzie, okazały się fałszywe. Wtedy też ogarnęła ją niezrozumiała niechęć na myśl, że Chaim znowu miał rację i że wcale nie jest tak źle. Potem długo walczyła z dusznością, bo nie znosiła zamkniętych okien, a co dopiero ich braku, aż wreszcie na korytarzu dał się słyszeć ruch świadczący o nadejściu ranka.

Marek obudził się natychmiast i po ciemku zakradł się do drzwi. Sprawdza, czy jesteśmy zamknięci – pomyślała. Słyszała, jak delikatnie naciska klamkę, a potem drzwi uchyliły się i światło z korytarza na chwilę wypełniło pokój. Odwrócił głowę, aby sprawdzić, czy ona to widzi. Nie pozostawało jej nic innego, jak uśmiechem pokazać, że wszystko jest dobrze.

Nadzieja na zapłacenie rachunków wygrywała powoli z niechęcią do wzięcia pieniędzy za spełnienie czyjejś zachcianki, ale też uświadamiała słabość charakteru, bo przecież obiecywałem sobie, że długo nie ruszę się z Wrocławia. W swoim dojrzałym życiu byłem tu wszystkiego dwie godziny, bo tyle uzbierałoby się z postojów na dworcu, jeśli więc po latach marzeń zamieszkałem w mieście, w którym się urodziłem, to nie po to, aby udawać podróżnika. Przy śniadaniu patrzę sobie z okna na rzekę i chodząc po ulicach, wypatruję cieni rodziców, którzy zakończyli tu kiedyś, piękni i młodzi, swoją wojenną tułaczkę. Niedawno dowiedziałem się, że w moim mieszkaniu na dawnej Borsigstrasse mieszkał w dzieciństwie wrocławianin Alfred Kerr, słynny krytyk literacki, który konkurował z Tomaszem Mannem do ręki panny Pringsheim i może tylko dlatego nazywał utwory Manna wysiedzianymi. Po nim, co już było łatwo ustalić, mieszkał tu radca Lothar Raber, którego syn zamarzł gdzieś na froncie wschodnim. Podobno był pacyfistą, co nas zbliżało w pewnym sensie, bo jeden z moich przodków także zamarzł nie z własnej woli, tyle że na Syberii. I teraz, kiedy zaczynałem się zaznajamiać z duchami tego miasta, bieda i szantaż finansowy miałyby mnie z niego usunąć, choćby na chwilę?

Broniąc się przed sięgnięciem do koperty, postanawiam iść do redakcji słynnego miesięcznika „Rita Baum” i zaproponować opowiadanie o miłości, które napisałbym na kanwie wiersza z dzieciństwa. Jednak musiałoby to potrwać, bo wiersz miłosny uda się niekiedy i dziecku, a dobre opowiadanie o miłości to najrzadszy ptak. Na tych rozważaniach zeszło mi do południa, potem jak zwykle patrzyłem na rzekę, która mocno granatowa była, czemu trudno się dziwić, gdyż słońce nawet się nie pokazało. Przechodząc obok stołu, odwracałem wzrok od koperty, a wtedy myśl nowa, czy nie zacząć wyprzedawać książek i w ten sposób uniknąć wyjazdu. Właściciele antykwariatów, do których zachodziłem wcześniej, wyglądali na znawców, a u jednego zobaczyłem nawet kartkę z napisem: „Nie przychodź do nas po wycenę swoich książek – my przyjdziemy do ciebie”. Odrzuciłem jednak ten pomysł, i to ze wstrętem, a dla dodania wagi wstrętowi mocno uderzyłem się w policzek. Byłbym jak ojciec, który zamiast swojej, sprzedaje nerkę dziecka. Zasłużony policzek piekł, ale też czułem inne gorąco, wyobrażając sobie elektryków, być może niezbyt oczytanych, ale potrafiących za to pięknie odłączać prąd. Zrozumiałem, że nie ma wyjścia i trzeba będzie zarobić w sposób uwłaczający pojęciu wolności nie tylko pisarskiej.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: