Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Familia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Familia - ebook

Rzeczpospolita w XVIII wieku to kraj, w którym panuje bezwzględność i bezprawie. Wartości moralne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Każdy kieruje się własnym interesem. Jeśli chcesz przetrwać, musisz być silny i gardzić litością. A jeśli chcesz stworzyć na gruzach upadłego imperium nową siłę, musisz posunąć się znacznie dalej. Skrytobójstwo, przekupstwo, porwania, zajazdy i korupcja stanowią o sile twojej partii. Tak właśnie, niczym serialowa rodzina Soprano, dochodzi do władzy i rządzi Familia, ród Czartoryskich.

Familia to powieść historyczna pełna dynamicznych zwrotów akcji, szalonych pościgów i dworskich intryg. Wzrost potęgi stronnictwa śledzimy z perspektywy dwójki młodych bohaterów: Krystyny i Piotra, którzy nierozerwalnie łączą swój los z Czartoryskimi. Rzuceni w wir wydarzeń, które na zawsze odmienią ich życie, muszą podjąć brutalną walkę o przetrwanie w świecie, w którym nie ma miejsca na skrupuły.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7968-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy człowiek spogląda wstecz i z perspektywy czasu ocenia rzeczy, których mu wstyd, i upiera się, że musiał je zrobić ktoś inny (chociaż nie ma pojęcia kto), to w rzeczywistości mówi – chociaż najczęściej nie zdaje sobie z tego sprawy – że doskonale zna tamtego człowieka, nie wie natomiast, kim jest obecnie. Wierzy (lub przynajmniej udaje, że wierzy), że wiek i doświadczenie uczyniły zeń osobę lepszą, mądrzejszą, wspanialszą, a przez to mniej poznawalną niż jego poprzednie „ja”, niezdolne do podobnych szubrawstw.

Lucius Shepard_, Modlitewnik amerykański_Wprowadzenie

To nie jest powieść historyczna.

Nie jest, choć czytelnik znajdzie na jej kartach prawdziwe postacie i wydarzenia. Wszystko, co tu opisano, wydarzyło się lub mogło się wydarzyć. Nie zachowały się niemal zupełnie przekazy na temat wielu zdarzeń podobnych do tych, które tu opisano. A jeśli nawet jakieś mamy, to szczątkowe. Jednak żadne wielkie dzieło nie mogło się w tamtych czasach upadku i rozpasania obejść bez ciemnych sprawek. Nie znajdujemy może zbyt często ich opisów, ale obserwujemy ich efekty.

Ja na ich trop trafiłem, przeszukując zasoby jednej z krakowskich bibliotek, gdy kompletowałem materiały do zupełnie innej powieści, także przedstawiającej prawdziwe wydarzenia, w które trudno by uwierzyć. Znalazłem pamiętnik pewnego szlachcica zmierzającego w pielgrzymce do Kalwarii, a zatrzymującego się po drodze w karczmie Rzym, gdzie, jak to podczas pielgrzymki, rozmawiał z towarzyszami o diabelskich sprawkach i krakowskich legendach. Szlachcic ów okazał się zwolennikiem stronnictwa republikańskiego, skłonnym przy tym do plotkowania. Oprócz wspomnień z pielgrzymki zamieścił więc w swoim diariuszu wiele nieżyczliwych plotek i opowieści dotyczących rodu, o którym każdy z nas słyszał przynajmniej raz na lekcjach historii. I to słyszał zazwyczaj w pozytywnym kontekście, jako o ludziach starających się ratować reformami podupadającą Rzeczpospolitą, będących mecenasami artystów, strażnikami kultury, a później strażnikami patriotyzmu.

W pamiętniku czytałem o ich oszustwach, ustawionych grach hazardowych i mordach sądowych.

To oczywiste, że zapragnąłem dowiedzieć się więcej. Szukałem kolejnych książek i innych źródeł. Nie ma ich wiele, tego i owego można się jednak dowiedzieć.

Działo się to w pierwszej połowie XVIII wieku, gdy Rzeczpospolita przypominała starego pięściarskiego mistrza, który powrócił na ring, by otrzymać stanowczo zbyt wiele ciosów, a mimo to stoi jeszcze na uginających się nogach, zmasakrowana niekończącymi się wojnami, rozerwana niezgodą wewnętrzną i podgryzana przez urosłych w siłę sąsiadów. Wtedy przedstawiciele prastarego, lecz nieprzesadnie bogatego i niezbyt jeszcze znaczącego politycznie rodu zawiązali sojusz ze szlachcicem ubogim w porównaniu z nimi i pieczętującym się herbem, który nie zapisał się dotąd w historii. I nawet nazwę miał ów herb niezbyt imponującą: Ciołek. Połączywszy siły, potrzebowali niespełna dwóch pokoleń, by wyrosnąć ponad wszystkie inne rody w Rzeczpospolitej.

Coś takiego nie odbywa się bez zaangażowania potężnych sił, bez wielkiej, nieznoszącej sprzeciwu i gotowej na wszystko ambicji.

_Ojca chrzestnego_ Maria Puzo otwiera cytat z Balzaca: „Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia”. Wydaje mi się, że do mało kogo pasuje on jak do związku Czartoryskich i Poniatowskich.

Do Familii.

Powtórzę: to nie jest powieść historyczna. Gdyby miała nią być, trzeba by napisać o niekończących się wojnach, zrywanych ciągle sejmach i setkach sejmików. Byłaby to z pewnością interesująca lektura. Ale ja chciałem napisać o ludziach, którzy stali za wszystkimi pięknymi sukcesami Familii. O tym, jak to wszystko się zaczęło, gdy tworzące ją rody nie miały prawie nic. O narzędziach, których musiały użyć, by wznieść się ponad innych.

W niewielu źródłach można przeczytać o takich sprawach.

Familia. Czy nie brzmi to trochę jak – na przykład – camorra?Rozdział 1

1719

1

Sen bywa jak życie, życie bywa jak sen. Sens zdarzeń niełatwo zrozumieć, a życie nie toczy się wedle ludzkich zachcianek. Tak wodzowie, jak i żebracy, wielcy panowie czy niewiasty rządzące w ich cieniu zawsze zostają zaskoczeni przez tę jedną chwilę, która zmienia ich losy. Choćby nawet jej oczekiwali.

Pani Jadwiga Mieczkowska obudziła się nagle, wyrwana z samego środka głębokiego snu – wędrowała w nim wraz z mężem Jakubem wzdłuż leśnego strumienia ku pagórkowi, za którym, jak czuła, czaiło się jakieś nieszczęście. Starała się więc iść coraz wolniej, ale małżonek ciągnął ją za sobą, mówiąc coś, żeby ją uspokoić. Zaczęła stawiać opór, z początku nieznaczny, z czasem mocniejszy, aż wreszcie spróbowała się wyrwać i uciec, ale Jakub trzymał ją mocno w tym swoim niedźwiedzim uścisku, w którym potrafił ludziom i żebra łamać, jeśli naszła go taka ochota. „Puść!” – krzyknęła wreszcie. „Puszczaj! Nie pójdę! Tam śmierć!”

„Śmierć” – powtórzył Jakub niespodziewanie łagodnym, nieprzystającym do niego tonem i obrócił twarz ku żonie. Zamiast jednak grubych, jakby heblem ciosanych rysów i złamanego w młodzieńczej bójce nosa ujrzała pani Jadwiga nagą czaszkę wyszczerzoną w okrutnym uśmiechu.

To wtedy wrzasnęła i wtedy właśnie się obudziła.

Zza drzwi dobiegały odgłosy biesiady. Przywykła do nich, bo od dwóch lat pan Ksawery Mieczkowski, starosta hrubieszowski, najwięcej uwagi poświęcał urządzaniu wesołych spotkań z sąsiadami i więcej w miesiącu zdarzało się dni biesiadnych niż spokojnych. Cierpiałoby na tym gospodarstwo, gdyby nie zabiegi dwóch kobiet: żony starosty Anny i jej jątrwi Jadwigi, które wzięły to brzemię na swoje barki. Cierpiał za to urząd, bo w tym pomóc nie mogły. Czternastoletni starościc Adam zbyt był jeszcze młody, choć ojciec zamówił już dla niego szablę. Starszy syn zginął w starciu z maruderami, jakich bandy ciągnęły się po całym kraju. Mało kto jednak przywiązywał wagę do zaniedbań pana Ksawerego, bo też mało kto dostrzegał coś więcej niż czubek własnego nosa. Kochano starostę za jego ochotę do zabawy i skłonność do figli, za to, jak władał szablą i strzelał z pistoletu. I to wystarczało. Kto miałby robić mu wyrzuty, skoro postępował na wzór samego króla, który, jak i pan Ksawery, bawił się do upadłego, a kraj i urząd zaniedbywał, póki mu Szwedzi, Niemcy bądź Rosjanie nie przystawiali lufy do głowy.

Pani Jadwiga nauczyła się więc zasypiać przy wesołych pijackich śpiewach i spać twardo, nawet gdy rozbawieni ichmościowie strzelali do improwizowanych celów albo brali się za łby z głośnym wrzaskiem. Nie budziły jej toasty, brzęk sztućców i szczęk wyszarpywanych z pochew szabel, nie budziły jej pijackie pieśni i wykrzykiwane wezwania do urządzenia podjazdów dla zdobycia chwały. Jedno, co ją budziło, to pianie kura. Ale nie sny.

Czemu więc ten tak nią poruszył?

Przyzwyczaiła wzrok do półmroku. Jedyne światło brało się z czerwieniejącego w kominku grubego polana, pożeranego leniwie przez pełzające po nim płomienie. Odetchnęła głęboko, przeciągnęła się i niechętnie wstała. Panowie bracia wpadli widać w liryczny nastrój, śpiewali bowiem na wiele niezgranych ze sobą głosów o kupidynie, któremu nie starczy sił, by nadąć żagle okrętu, jakim jest kochanek daremnie pragnący przybyć do kochanki. Melodię poddawała im lutnia, na której brzękał Jaśko Pieniążek, wieczny chłopiec, choć liczył już lat prawie czterdzieści. Przytulił się do pana starosty podczas ostatniej wojennej zawieruchy i już przy nim pozostał, jako stały gość. Zdaniem pani Jadwigi nie przydawał się do niczego, bo lutnią posługiwał się ledwie ciut lepiej niż szablą, a szablą tak, że szkoda gadać. Nie przeszkadzało mu to chodzić nadętemu między ćwiczącymi się w palcatach młodzikami i udzielać rad. Szczęście, że prędko nauczyli się, iż słuchanie go to prędka droga do klęski.

Pani Jadwiga użyczyła świecom kandelabru nieco ognia z kominka. Gdy w izbie trochę pojaśniało, odnalazła płaszcz podbijany bobrzym futerkiem. Narzuciła go na siebie i ruszyła ku drzwiom, bo wydało jej się, że przez pijackie śpiewy przebijają się czyjeś gniewne okrzyki z podwórza.

Na zewnątrz wciąż padało. Deszcz nie ustawał od trzech dni i to za jego sprawą nadal trwała w dworze zabawa, urządzona pierwotnie na cześć nowego proboszcza. W taką pogodę nikomu nie chciało się wyruszać na gościniec, a że starosta nie żałował gościom ani miodów, ani jadła, to po trwającym pięć dni świętowaniu wszyscy uznali za stosowne bawić się dalej. Jeden pan Paweł Pawsza odjechał po ledwie trzech dniach. Nie omieszkał przedtem odwiedzić pani Jadwigi, z którą żegnał się dłużej niż z gospodarzem. „Jestem już stara” – odpowiedziała jak zwykle na jego zaloty. „Stara i zamężna”. Pawsza nie tylko posmutniał, ale i się rozzłościł. Pierwszy raz, odkąd go znała. Zawołał, że dochowuje wierności nie dość, iż nieboszczykowi, to jeszcze zdrajcy. Kazała mu więc iść precz, nim usłyszy to gospodarz albo jej syn. Nie wiedziała, czyj gniew byłby straszniejszy, choć Piotrek prawie osiągnął już czternaście lat. Ale wdał się w ojca. Za bardzo. Nie wierzył ani w śmierć, ani w winę ojca, choć listy nie przychodziły od niego już od trzech lat. Coraz częściej goście dworu Mieczkowskich mówili o tym, że brat gospodarza musiał zginąć w Turcji albo może jeszcze jakimś dalszym kraju.

Na podwórzu Krzysztof Lichota, zwany powszechnie Krzywym, dowodzący tej nocy strażą, darł się właśnie na pachołków, że ośmielili się wpuszczać po nocy jakichś przybłędów. Wyzywał ich od ostatnich, krzyczał, że gdyby on był na miejscu, nikogo by nie wpuścił.

– A gdzie byłeś? – zawołała Jadwiga, podchodząc. – Bo widać nie na straży.

Dopiero teraz dostrzegła przybyszów, spowitych nocnych mrokiem, ledwie tylko rozpraszanym przez toczące trudną walkę z wodą pochodnię oraz przez ścianę deszczu. Zadrżała na ich widok i zrozumiała wyrzuty Krzywego.

Pięciu jeźdźców, wciąż siedzących na koniach wielkich jak smoki. Ukryci pod długimi, chyba przemoczonymi płaszczami, z czapami opuszczonymi głęboko na twarze zasłaniane dodatkowo przez uniesione kołnierze i kaptury. Mroczni, milczący, przypominali raczej upiory niż ludzi. Pani Jadwiga przypomniała sobie sen o śmierci i aż się zatrzęsła. Cofnęła się nawet o krok, robiąc znak krzyża na piersi.

– Obchód robiłem! – zawołał Krzywy, obracając się ku niej, a gdy poznał, z kim ma do czynienia, dodał: – Pani.

Zachwiał się przy tym na nogach. Zrozumiała, że jest pijany. Znudzony widać pilnowaniem bramy, uciekł między bawiących się panów braci i skorzystał z ich gościnności. Poniekąd mu się nie dziwiła. Starosta właściwie nie miał wrogów, w każdym razie żadnych groźnych, bo posiadał umiejętność dogadania się i z samym diabłem. A niegroźnym raczej nie chciałoby się przedzierać przez rzeki błota, w jakie niechybnie zmieniły się słynne polskie drogi.

– Jesteś pijany! – ofuknęła go, bo tak należało.

– Nigdy! – odparł szczerze oburzony, bo jak większość mężczyzn wierzył, że ma mocną głowę. – Ledwie rozgrzany! I wściekły, że te barany wpuściły obcych! Po nocy! O, ale ja to naprawię! – Odtrącił stojących przed nim z pochylonymi głowami pachołków i nie oglądając się na panią Jadwigę, ruszył ku przybyszom, wciąż milczącym niczym posągi. – Fora ze dwora, przybłędy! – krzyczał. – Albo psami poszczuję! Durnie was wpuścili, ale teraz już nie z durniem macie do czynienia!

Nie godziło się tak traktować gości, nawet tych nieproszonych, a zwłaszcza nieznanych. Ale pijany, urażony Krzywy za nic miał prawa gościnności czy choćby rozsądek. Pani Jadwiga ruszyła za nim, by go powstrzymać. Daremnie jednak. A przede wszystkim za późno.

Jeden z posągów poruszył się wreszcie, wysunął przed pozostałych. Ustawił się tak, by odgrodzić koniem Krzywego od sług. Nie tyle zsiadł, ile zsunął się niezgrabnie z siodła. Wydawało się, że stęknął, gdy nogi zapadły mu się w błocku. W strugach deszczu wydał się olbrzymem, bardziej przypominającym niedźwiedzia niż człowieka. I kiedy ruszył ku wciąż krzyczącemu nań Krzywemu, człapał ciężko, niedźwiedziowato. Ten jego krok, to kołysanie się barków zmroziło i ciało, i myśli pani Jadwigi. Zamarła. Chciała krzyknąć, ostrzec głupiego Krzywego, ale zabrakło jej sił na wydanie głosu.

A przybysz, wciąż się nie odzywając, uderzył Krzywego w gębę zamaszystym ciosem, tak potężnie, że dowódca straży poleciał na plecy i runął w kałużę. Błotniste strugi chlusnęły naokoło, na gębę Krzywego i buty przybysza. Ten zaś przycisnął podeszwą do ziemi próbującego wstać przeciwnika.

– Gość dom, Bóg w dom – powiedział ochryple, głosem potężnym, w którym czaiło się jednak dziwne drżenie. – Nie wiesz, kto przybył, głupcze, i kogo obrażasz, rozdziawiając gębę. Hej, wy! – zawołał do struchlałych pachołków. – Wołajcie gospodarza! Powiedzcie mu, że ma znacznego gościa, którego winien witać w progu jak wielkiego pana. A że przemarzliśmy, przynieście gorzałki.

Hartu starczyło im na tyle, by nie pobiec od razu, lecz obejrzeć się na panią Jadwigę. Skinęła im głową. Odbiegli wszyscy, tchórze. Wydawało jej się, że z ulgą.

– Puszczaj! – wrzasnął wciąż przyciśnięty butem do ziemi Krzywy. Prychnął, wypluwając błoto. – Zabiję jak psa! Puszczaj!

– Poleżysz. Poczekasz na pana.

Pani Jadwiga przełknęła nareszcie gulę, która narastała jej w gardle. Postąpiła krok ku człowiekowi niedźwiedziowi. Ciężar na piersi niemal przygniatał ją do ziemi. Bała się następnych chwil. Tego, co musiało się stać teraz, i tego, co nastąpi później. Starała się odegnać myśli dotyczące przyszłości, bo wszystkie były mroczne i groźne. Ile dobrego mogła przynieść ta wizyta? Ile złego? Mimo woli obejrzała się ku komórce, w której spał Piotrek. Jej syn.

Ich syn.

Boże, nie była na to gotowa!

– Jakubie – powiedziała. Zdziwiła się, że głos jej nie drżał, choć brzmiał, jakby należał do kogoś innego. – Jakubie, puść go. Błoto mu leci do gęby. Zadławisz go, zabijesz. Puść go, Jakub.

Podniósł głowę, by na nią spojrzeć. Nie rozpoznał jej? Stali ledwie dwa, trzy kroki od siebie, ale i ciemność, i deszcz, i strach przed tym spotkaniem sprawiały, że bali się rozpoznawać. Wreszcie stęknął dziwnie, boleśnie. Przygarbił się. I nie zdejmując nogi z plującego wodą i błotem, klnącego na czym świat stoi Krzywego, zapytał nieśmiało, wręcz lękliwie:

– Jadwiga? Moja Jadwiś?

– Puść go, Jakubie – poprosiła.

Może by i puścił, ale w tej właśnie chwili rozwarły się drzwi dworu i na podwórzec wypadli panowie bracia biesiadnicy.

Jakby inny świat przybył wraz z nimi. Buchnęło parą z nagrzanego wnętrza, światło wylało się wraz z ciepłem. W gorącej chmurze rozjaśnionej pomarańczowożółtym blaskiem stanęli panowie szlachta, oświetleni niczym zastępy niebieskie. Stanęli, z czym kto miał pod ręką: z szablami, pałkami, fuzjami i pistoletami, a niejeden po prostu ściskał w łapie taboret albo i stalowy dzban. Stanęli uzbrojeni tak w stal, jak i kielichy, kości z resztkami mięs, noże biesiadne i łyżki. Stanęli masą, rozkołysaną, zdumioną deszczem i ciemnością, mrużąc bądź trąc oczy, jak kto chciał. Ci, którzy trzymali muszkiety bądź pistolety, celowali nimi na wszystkie strony. Dwóch nawet palnęło niebacznie, na szczęście ku chmurom. Ktoś darł się, że potnie na plasterki, ktoś inny wzywał, by bić, kto w Boga wierzy. Ostrza błyszczały od poblasku z izby, wąsiska opadały ciężko od wilgoci. „Zajazd! Zajazd!” – darł się Jaśko Pieniążek, machając lutnią nad głową.

– Kto tu?! – huknął pan Konstanty Mieczkowski, stojący na czele tej hałastry. – Przedstaw się, kimkolwiek jesteś! Miałeś odwagę, by mój dom najechać, miej odwagę i się przedstawić!

Człowiek niedźwiedź patrzył jeszcze przez chwilę w oczy Jadwidze. Wydawało jej się, że się uśmiechnął, choć nie mogła przecież tego zobaczyć.

– Jeszcze cię wezmę w ramiona – mruknął, po czym odwrócił się ku gospodarzowi. Zrzucił z głowy czapkę cudzoziemskiego kształtu, trójkątną, pozbawioną ozdób. Strącił z ramion płaszcz, ten opadł na wciąż przeklinającego Krzywego.

Gdy w strugach deszczu przybysz ruszył ku zbrojnej gromadzie, dowódca strażników spróbował się podnieść, ale powstrzymał go następny z jezdnych.

– Leż, jak leżysz! – rzucił, zeskakując z konia.

Pani Jadwiga aż drgnęła od jego głosu. Nie znała go, ale rozpoznała jego brzmienie. Tak mówili ludzie, dla których zabijanie stało się codziennością. Starzy żołnierze, w których żyłach zamiast krwi płynęła wojna. Bardziej martwi niż żywi.

Krzywy najpewniej także to zrozumiał, bo zamilkł i znieruchomiał.

Człowiek niedźwiedź brnął powoli, niezgrabnie przez deszcz i błoto. A gdy stanął przed gospodarzem, ten cofnął się o krok, jak ledwie przed paroma chwilami pani Jadwiga.

– Tak, to ja – powiedział przybysz ze śmiechem. – Widzę, że poznajesz mnie, bracie. Ale przedstawię się, dla innych. Jestem pułkownik Jakub Mieczkowski, syn świętej pamięci Bogusława, który był tu starostą przez dwadzieścia lat i którego pewnie pamiętacie. Wróciłem do domu.

2

Bracia padli sobie w ramiona, co hałastra przyjęła wiwatami i wznoszeniem toastów. Oto kolejna okazja do świętowania! Pani Jadwiga westchnęła ciężko. Skądś na te wszystkie radości trzeba brać pieniądze. A nie wyglądało jej na to, że mąż wrócił z wojen i wygnania bogaty.

Obróciła się ku jego kompanom. Wszyscy czterej – potężni mężczyźni, z szablami przy bokach, trzej ubrani z cudzoziemska, ostatni w polskim stroju i z szumiastym wąsem pod nosem.

– Zapraszamy waszmościów do środka – zawołała. – Zajmiemy się końmi. Krzywy! – powstrzymała zbierającego się do odejścia dowódcę straży. – Przyślij sługi po konie naszych gości!

Krzywy zmełł przekleństwo pod nosem, ale ukłonił się, zawołał: „Tak jest”, i zniknął, nim zdążyła polecić mu co więcej. Zdaje się, że wytrzeźwiał.

– Progi nasze skromne, ale ugościmy czym chata bogata – zwróciła się Jadwiga na powrót do przybyszów, prowadząc ich ku dworowi. – Proszę o wybaczenie dla starosty, nie widział brata od dziesięciu lat z górą.

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo już obaj panowie Mieczkowscy, objęci, przy czym starszy zdawał się nieco wspierać na młodszym, prawie biegli ku gościom. Stanąwszy przed nimi, Ksawery puścił brata. Jadwidze nie umknęło, że mąż zachwiał się wtedy lekko, i znów przypomniała sobie sen, w którym zamiast twarzy ujrzała jego czaszkę. Zaraz jednak co innego zaprzątnęło jej myśli. Oto stolnik witał się z jednym z przybyłych wyjątkowo uniżenie, ujął go pod rękę i cały czas się kłaniając, wręcz nadskakując przybyszowi, wiódł go, wciąż zakutanego w ociekający deszczem płaszcz, ku dworowi.

Pani Jadwiga dopadła męża i wzięła go pod ramię.

– Kogo przywiodłeś? – zapytała szeptem.

– Przekonasz się! – odpowiedział, uśmiechając się szelmowsko.

Przypomniała sobie, jak zawsze skory był do figli, i posmutniała na wspomnienie młodzieńca, który przybył przed laty do jej domu, by prosić ojca o rękę młodej i jakże wtedy naiwnej dziewczyny. – Gdzie dzieci? Chciałbym je zobaczyć!

– Anulę i Jakuba zabrała cholera – tłumaczyła mężowi niemal w biegu. – Jak dwoje dzieci twego brata. Jemu ostał się tylko Adam, bo najstarszy zginął w bitwie. A nam jedynie Piotruś…

– Ile ma już lat?

– Nie pamiętasz?

– Nawet swoje lata ledwie pamiętam. Nie męcz. Ile?

– Będzie prawie czternaście – szepnęła. Znów powróciły do niej złe przeczucia.

– Nada się. Musi się nadać.

– Do czego? – zapytała, ale nie otrzymała odpowiedzi, bo już byli w sieni i zaczęli z siebie zrzucać nasiąknięte wodą ubranie.

Parowało z nich od gorąca, tym bardziej że starosta kazał dorzucić jeszcze drew do pieca i w dworze zrobiło się parno. Naprzeciw gościom wyszła już i obudzona przez sługi pani Anna Mieczkowska. W przeciwieństwie do Jadwigi zdążyła się ubrać w odświętną suknię, toteż wyglądała jak prawdziwa gospodyni i na nią zwróciły się oczy gości, za których plecami kłębił się tłum zaciekawionej szlachty. Kobiety wymieniły spojrzenia i Jadwiga dostrzegła w oczach jątrwy podobny do swego własnego smutek i chyba współczucie.

W świetle mogła też lepiej przyjrzeć się mężowi. Postarzał się bardziej niż ona. Może dlatego, że był starszy, może doświadczyły go wojna i wygnanie? Wyłysiał prawie zupełnie, jego niemal gładką czaszkę z tyłu ledwo otaczał pas siwych włosów. Nie nosił jednak peruki jak jego najznaczniejszy towarzysz, choć jego wzorem ubrał się z cudzoziemska. Miast żupana, jak szlachcicowi przystało, miał pod skórzaną kurtą czarny frak, poprzecierany, z zaszytymi dziurami i łatą na łokciu. Oj, nie wiodło się Jakubowi, oceniła Jadwiga. Niewiele lepiej od niego wyglądali jego towarzysze, wyjąwszy owego ważnego, w siwej peruce, z fałszywymi lokami opadającymi na ramiona. Widząc cudzoziemskie ubrania, panowie szlachta zaczęli szeptać między sobą. Tak może nosiło się w wielkich miastach, przede wszystkim w Warszawie, dokąd za królem ściągały z Drezna tłumy obcokrajowców, przynosząc ze sobą obce mody i obyczaje, ale nie na prowincji, gdzie niektórzy dochowywali jeszcze wierności modzie z czasów jagiellońskich.

Jeśli jednak panowie bracia poważali się nawet na ledwie tłumione prychnięcia na widok stroju przybyłych, prawdziwy gwar podniósł się, gdy usłyszeli, kim jest ów mężczyzna w peruce.

Stanisław Poniatowski! Jeden z największych przeciwników króla! Człowiek, który życie spędził, prawie nie wypuszczając szabli z dłoni, i niemal zawsze walcząc przy tym przeciw saskim interesom! Sławny, lecz sławą, jakiej żadna polska matka nie życzyłaby obecnie swoim dzieciom czy mężowi.

Gdy podniósł się tumult, Ksawery Mieczkowski zmarszczył brwi. Ukłonił się znacznemu, choć opromienionemu niekoniecznie wyłącznie dobrą sławą gościowi, po czym odwrócił się ku pozostałym i huknął: „Cisza!”.

Głos miał iście generalski. Stłumił narastające poruszenie, choć niektórzy szlachcice chwytali już na powrót za dopiero co schowane szable.

– Mój brat powrócił! – ciągnął dalej starosta głosem niby spokojniejszym, ale wciąż przypominającym pomruk nadciągającej burzy. – Po latach wojaczki. To powód do radości!

– Wiwat! – krzyknął pierwszy Jaśko Pieniążek.

Część gości podchwyciła i po chwili nawet ci, którzy albo się do wiwatowania nie spieszyli, albo byli zbyt pijani, by zrozumieć, co właściwie się dzieje, również wznosili okrzyki.

– Powrócił, wiodąc ze sobą najznakomitszego rycerza chrześcijaństwa. Przyjaciela królów. Generała Poniatowskiego! – odezwał się ponownie Ksawery, gdy już wrzawa ucichła. – A że my nie poganie, nie będziemy trzymać gości w progu! Do stołów, przyjaciele! Świętujemy!

– Świętujemy! – powtórzyli. – Zdrowie gospodarza!

– Idź. – Jadwiga pchnęła męża ku bratu. – Ja się muszę odpowiednio odziać. Stoję tu w samej…

– Tak lubię – mrugnął do niej, a potem się uśmiechnął, bo zobaczył, że zaczerwieniła się jak pannica przed laty.

Ten uśmiech dodał nieco życia jego pożółkłej twarzy, pokrytej bruzdami i bliznami, których nie znała, o oczach podkrążonych i tak zapadłych, że przypominały oczodoły gołej czaszki. Nim sama odeszła, przypatrywała się z niepokojem, jak szedł ku przyjaciołom. Znów ciężko stawiał kroki, ale tym razem nie można było uznać, że to z powodu błota. Może był zmęczony? Kto wie, jak długo byli w drodze, w tej ulewie?

Ubierając się, Jadwiga myślała o mężczyźnie, którego jej mąż sprowadził ze sobą. Poniatowski! Człowiek, o którym mówiono, że urodził się z mieczem w dłoni. Stanął po stronie uzurpatora w walce o Rzeczpospolitą, do końca bił się pod szwedzką chorągwią, powiadano, że uratował życie królowi Karolowi. I że spędził długie lata w Stambule, gdzie zabijał czas, obalając wezyrów i z ukrycia kierując polityką samego sułtana. Znano go na wszystkich dworach cywilizowanego świata i cieszył się na nich szacunkiem. Na wszystkich poza warszawskim, bo tu wciąż był uważany za nieprzyjaciela króla.

O niektórych sprawach wiedziała z listów Jakuba. Prawda, że słanych rzadko, może zresztą przechwytywanych przez szpiegów. Wiedza ta przejmowała ją lękiem. Czy król nie chciałby widzieć tego mężczyzny martwym? A jeśli nie król, to z pewnością car, któremu Stanisław osobiście często mieszał szyki, a który, jak mówiono, nie znał litości, miał za to doskonałą pamięć. A między gośćmi starosty znalazłoby się dość zwolenników Petersburga. I kto wie, czy któremu nie powstanie w głowie, by zasłużyć na łaskę cara, odbierając życie sławnemu na cały świat zabijace.

Ponieważ znała Jakuba, wiedziała, że skończyłoby się to rzezią.

Musi się pospieszyć. Tylko rozum niewiasty może powstrzymać gorączkę mężczyzn. Bogu niech będą dzięki za Annę! Już ona na pewno czuwa nad wszystkim. Ale z pewnością potrzeba jej pomocy!

W sali biesiadnej jakby nic się nie zmieniło, tyle że u szczytu stołu siedział teraz gość honorowy – generał Poniatowski. Goście powrócili już na swoje miejsca, do swych ulubionych talerzy i kielichów. Pieniążek śpiewał tym razem krotochwilną piosnkę o pewnej Julce i pewnym plebanie. Proboszcz ostentacyjnie udawał, że jej nie słyszy, choć panowie bracia, rumiani tak z przepicia, jak i ze śmiechu, wyrykiwali ją radośnie. Jadwiga pierwszy chyba raz w życiu wdzięczna była Pieniążkowi, strach ją ogarniał na myśl, co by się mogło stać, gdyby zapragnął podnosić ducha bojowego szlachty jakimiś żołnierskimi przyśpiewkami.

Nim dotarła do męża, siedzącego po prawicy brata, zgarnęła ją komenderująca służbą Anna.

– Ty podsunęłaś Pieniążkowi, co ma śpiewać? – odgadła Jadwiga, widząc minę jątrewki.

– Ktoś musiał. Musimy baczyć, by się oni wszyscy za łby nie wzięli. Widzisz, kto się przysiadł do generała? Leć tam, bo ja tu wszystkiego muszę dopatrzeć i nie mogę ich przypilnować. Twoja w tym głowa, żeby do bijatyki nie doszło!

Dopiero teraz Jadwiga dostrzegła rotmistrza Kuleszę, starego żołnierza i zagorzałego stronnika Sasów. Co gorsza, ledwie trzy lata wcześniej przegrał proces, który przez lat dwadzieścia toczył z Mieczkowskimi o rząd gruszy, i gniew o to jeszcze go trawił. Kulesza na starość niby zrozsądniał, a na pewno tchórzem był podszyty i choć wierny tronowi, nigdy nie cieszył się w okolicy popularnością. Toteż zwykle nie obawiano się jego zawiści. Dziś jednak mógł narobić kłopotu. A widać było po nim, że ma na to ochotę.

– Gdzie mój syn? – zawołał Jakub na widok małżonki.

Adam, przebudzony i podobnie jak matka odświętnie przybrany, siedział już przy ojcu.

– A w komorze! – zawołał ze śmiechem Kulesza. – Jak łobuzowi przystoi!

Jadwiga usiadła na czekającym już na nią krześle, przesunęła je jednak tak, by dodatkowo rozdzielić męża i rotmistrza.

– Musiałem go zamknąć, bo wdał się w ciebie. – Ksawery nachylił się ku bratu. – Pobił trzech Kiełczewskich. – Wskazał głową wesołych teraz wyrostków, choć z podbitymi oczami.

– I za to od razu do lochu? – Jakub uśmiechnął się krzywo.

– Krzyczał, że ich zabije! – zawołał Adam Mieczkowski, wyraźnie dumny z miejsca, jakie mu przypadło, i podniecony przybyciem gości. Zerkał cały czas na generała, o którym sporo wiedział, bo Jadwiga nieliczne listy od męża kazała odczytywać na głos, i to wielokrotnie. Chłopcy lubili słuchać zwłaszcza o bitwach i podjazdach, o których zresztą Jakub też zdawał się pisać chętniej niż o czymkolwiek innym.

– Milcz, szczeniaku, gdy dorośli rozmawiają! – ofuknął go ojciec.

– Jestem dorosły! Za tydzień mamy jechać po moją szablę!

– Na razie nie pojechaliśmy. Milcz, mówię. Ale prawdę powiedział. Groził im Piotrek śmiercią. U każdego innego machnąłbym ręką. Ale on…

– Wiem. – Jakub się uśmiechnął. – Wdał się we mnie. Chętnie bym go zobaczył.

– Idź po niego, Adamie.

– Ale ja…

– Idź, powiedziałem! Ech, patrz, bracie, jak nam się rozpuściła młodzież. Inni byliśmy w ich wieku.

– Jakbym was nie pamiętała. – Jadwiga się roześmiała.

Zawtórowali jej razem.

– Wybaczcie, waszmość, że nie dotrzymuję obowiązku gospodarza – zwrócił się starosta do Poniatowskiego. – Ale nie widziałem brata, sam nie wiem, jak długo, i trudno mi gęby do niego nie otworzyć. Jeśliście znużeni, kazałem już przygotować dla was pokoje. Pewnieście do innych przywykli, bo żadni z nas bogacze. Ale ugościmy was najlepszym, co mamy.

– Karol Dwunasty najchętniej sypiał po stodołach – odparł Poniatowski, uśmiechając się. – Jestem żołnierzem, mości starosto. Bywało, że siodło było mi poduszką, a siano pierzyną. Żaden też ze mnie wielki pan. A prawdziwa gościnność cenniejsza jest niż królewskie łoża.

Przypili do siebie, co prędko wykorzystał Kulesza.

– A właśnie! – zawołał. – Słyszałem, że świętej pamięci król Karol, który stanął za uzurpatorem Leszczyńskim…

– Królem – przerwał mu Poniatowski, który wyraźnie zbladł.

– Królem jest łaskawie nam panujący August Drugi, pan nad pany! A ów szlachetka ze Lwowa, co to mu się zamarzyło, że wyjdzie ponad równych sobie…

– Mości rotmistrzu – przerwał mu tym razem starosta – wtrąciłeś się w miłą rozmowę między mną a mymi gośćmi. Racz iść zawracać głowę polityką komuś, kto będzie chciał cię słuchać. My tu wspominamy młodość.

– Ha! Widzę, że prawdę mówili! – Kulesza się nadął i wstał. Czerwony na twarzy z hukiem odstawił kielich. – Waszmościowie! – wrzasnął. – Tu się zdrada rodzi!

Jadwiga zdała sobie sprawę, że choć Pieniążek wciąż jeszcze gra wesoło, prawie nikt już nie śpiewa i spora część gości się im przygląda.

– Zdrada! – przytaknęła, unosząc własny kielich. – Rotmistrzowi nalali wody zamiast gorzałki! Niechże się waszmość nie martwi! Zaraz wszystko naprawię! – Sięgnęła po dzban.

Szlachta gruchnęła śmiechem. Czerwony na twarzy Kulesza teraz spurpurowiał.

– Uszom własnym nie chciałem wierzyć, ale widzę, że wszystko to prawda! – ryknął. – Mówiono mi, że Mieczkowscy za nic mają Rzeczpospolitą i króla. Żeście nadto polityczni i nie dobra króla, ale swego własnego jeno patrzycie! Prawda to, że kiedy wybuchła wojna, monetą rzucaliście, by zdecydować, który po czyjej stronie stanie?

Znów wszyscy go słuchali. Jadwiga usiłowała odnaleźć wzrokiem Annę, ale jątrew przepadła, pewnie w kuchni. Ujrzała za to stojących w progu Adama z Piotrem. Obaj wpatrywali się w rotmistrza ze zdumieniem. Piotra dodatkowo trawił gniew. Na ojca ani nie spojrzał, bo też nie miał go jak poznać. Ostatni raz widział go, jeszcze nim nauczył się chodzić, gdy Jakub wpadł na parę dni do domu między jedną a drugą wojną.

– Łgarstwo! – huknął Jakub, wstając. Górował nad Kuleszą wzrostem, a gdy oparł dłoń na rękojeści szabli, stary rotmistrz cofnął się odruchowo. – Nie rzucaliśmy z bratem monetą, by zdecydować, który stanie po czyjej stronie! Ciągnęliśmy gałązki.

Znów śmiech przetoczył się po sali, choć mniej wesoły niż poprzednio. Tu jeszcze wszystko mogło się stać. Jadwiga nie potrafiła jednak znaleźć w sobie sił, by zapobiec nieszczęściu, bo nie była w stanie oderwać wzroku od syna. A ten poznał to natychmiast i zorientował się, kim jest wielki, przemawiający właśnie mężczyzna. Pobladł. Cofnął się o krok. Drugi. Zachwiał się na nogach i musiał podeprzeć o framugę drzwi. Adam, widząc to, zawołał coś, czego Jadwiga nie usłyszała, ale po minie poznała, że drwiąco. Piotr spąsowiał, ujął się pod boki…

– Panie starosto, czy pozwolisz? – zapytał grzecznie Poniatowski. A gdy Mieczkowski skinął głową, wstał. – Mości panowie! – zawołał. – Bracia! Prawda, walczyłem pod wielkim wojownikiem, którego imię powtarzają z szacunkiem na wszystkich dworach świata, królem szwedzkim Karolem Dwunastym. Może nawet stawaliśmy przeciwko sobie z niektórymi, którzy tu siedzą. Żołnierska rzecz. Macie prawo sądzić, iż król August może mieć coś przeciw tej mojej służbie, choć Bóg mi świadkiem, nie zhańbiłem się w jej trakcie. Nim jednak zaczniecie, wzorem mości rotmistrza, sarkać na naszego gospodarza, który nas tu tak godnie podejmuje i jak mało kto na świecie… Na świecie, powtórzę, dochowuje wierności obyczajom gościnności, musicie wiedzieć, że nie grzeszy tym przeciw swemu władcy. Bo jestem właśnie w drodze na dwór królewski, wiozę listy od Jej Wysokości Królowej Ulryki Eleonory! Mam tu – poklepał się po pole fraka – listy i od Jej Wysokości Królowej, i od hetmana wielkiego! Żadnej więc zbrodni nie popełnia starosta. Popełniłby ją za to ten – tu spojrzał na wciąż czerwonego na twarzy Kuleszę – kto by podniósł rękę na posła. Waszmościowie, zdrowie zacnego gospodarza!

– Zdrowie gospodarza! – zawołali wszyscy prócz Kuleszy, a nawet i on, chcąc nie chcąc, wypił toast. Zaraz jednak na powrót trzasnął kielichem o stół.

– Poseł! – warknął, odwrócił się i odszedł, by zasiąść obok Kiełczewskich. Coś im zaraz zaczął perorować, łypiąc przy tym złowrogo ku Poniatowskiemu.

Ten zdawał się nim nie przejmować. Ukłonił się niczym sztukmistrz, usiadł i obrócił się do Jakuba.

– Nie opowiadałeś mi nigdy o tym ciągnięciu gałązek.

– A! Bo to było o czym? Zwyczajna sprawa. Szła wojna domowa, trzeba było zdecydować, po czyjej stronie jesteśmy. Ugadaliśmy się z bratem, że dla dobra rodziny powinniśmy stanąć każdy po jednej. I ciągnęliśmy losy.

– I obojętne było wam, po czyjej staniecie stronie?

Ponieważ Jakub wyraźnie się stropił, odpowiedział za niego Ksawery:

– Generale, proszę spojrzeć na tych moich drogich gości. Co jeden to polityk. Sądy, sejmiki to ich życie. My z bratem jesteśmy… Byliśmy inni. Ojciec nas wychował na gospodarzy. Powiadał, że tyle wojen spadło na ten biedny kraj, że nie mieczy mu trzeba, a lemieszy. Nie polityków, a gospodarzy. Że na ziemi zasianej trupami rośnie tylko zemsta. To i nie spieszyło nam się do polityki, bo jedno, co wiedzieliśmy, to że kto by na tronie nie usiadł, i tak będzie nam ciężko. Bo to już nie te czasy, gdy świat drżał przed szablami husarzy. Teraz wielkie są Austria, Rosja. Ganiają po tym naszym nieszczęsnym kraju, jak chcą. Jedno, co może zrobić człowiek poćciwy, dobry gospodarz, to gospodarzyć na swoim, najlepiej, jak umie, nieważne, pod jakim królem. Tośmy ciągnęli gałązki. I wyszło na to, że ja wygrałem. Chociaż – dodał po chwili – wyciągnąłem krótszą.

– Może jest w tym jakaś mądrość – odparł Poniatowski. – Ale chyba na lepsze czasy. Bo na nic wasze dobre gospodarzenie, gdy cały kraj płonie. Pożar przyjdzie nawet do najlepszego domu. A pan, pułkowniku, nadal tak myśli?

– Ja już tylko o jednym myślę, generale – powiedział Jakub miękko i cicho.

Patrzył na zbliżającego się syna.

3

Nie mógł go nie rozpoznać, uznała Jadwiga, spoglądając na nich, gdy stanęli przed sobą. Jeden wielki, choć przygarbiony chyba czymś więcej niż tylko zmęczeniem i latami, i drugi już wyrywający się ku podobnej wielkości. Znać było po Piotrku, że wyrośnie na podobieństwo ojca, rosły, szeroki w barach. Już był w nich szerszy od stojącego obok Adama, choć nieco odeń niższy.

Takie same mieli grube rysy i takie same oczy, prawie zawsze, jeśli nie zadziorne, to zagniewane. A do tego identyczne nosy: długie, mocne i podobnie skrzywione po złamaniu. Brwi szerokie, jasne pod jasnymi włosami u syna i łysiną u ojca. Patrzyli na siebie, jakby toczyli między sobą walkę o to, który się pierwszy odezwie, który ustąpi, który przejmie inicjatywę.

– Nie znasz mnie, smyku – rzekł Jakub, który dla rozmowy z synem odszedł od stołu. Może chciał przywitać chłopaka sam, nim pokaże go generałowi i reszcie towarzyszy. Może bał się, jak dzieciak zareaguje na ojca, którego nie mógł pamiętać. – Nie miałeś jak poznać.

– Znam z listów. Czytałem je matce.

– Umiesz czytać?

– Przecież mówię. Jezuici mnie uczyli. Cały alfabet wygarbowali mi na skórze.

– Przez rózgi wiedza lepiej wchodzi. Tak mówią. – Potarł tył głowy. Milczał dłuższą chwilę, wreszcie odsapnął i powiedział szybko, jakby chciał to z siebie wyrzucić: – Jestem twoim ojcem.

– Widzę. Podobny jesteś do mnie.

Po tych oświadczeniach zabrakło im sił. Stali naprzeciw siebie: stary i młody niedźwiedź, obaj z krzywymi nosami po złamaniach, równie szybcy do bitki i równie nieskorzy do mówienia.

– Padnijcież sobie w ramiona! – Jadwiga się zniecierpliwiła i aż pchnęła syna ku ojcu, widząc, że ci dwaj prędzej spędzą noc na słownej szermierce, niż zdradzą się z uczuciami.

Sama otarła łzy, gdy sprawiający wrażenie zagubionego Jakub przytulił chłopca, a jeszcze bardziej zagubiony Piotr pozwolił się objąć. A gdy zobaczyła, że gotowi są odskoczyć od siebie, sama dopadła ich obu i zamknęła w uścisku. Stali tak we troje, jakby świata nie było, a Jadwiga myślała nawet, że mógłby się ten świat właśnie teraz skończyć, bo nic lepszego jej na nim pewnie nie spotka. Jeśli się czegoś nauczyła, to tego, że niespodziewane radości poprzedzają zwykle spodziewane smutki, a po chwilach wytchnienia zawsze przychodzą godziny znoju.

– Mam coś dla ciebie – przerwał tę szczególną chwilę Jakub. Uwolnił się, ostrożnie, prawie delikatnie, z objęć, sięgnął do pasa, odpiął go i wyciągnął ku synowi. – Moja szabla. Nosił ją ojciec mój, twój dziadek. I jego ojciec, twój pradziad. Też miał na imię Piotr.

– Jakub! – zawołała Jadwiga, unosząc dłonie ku ustom.

– Cicho, ukochana. Daj nam chwilę. To sprawa między mężczyznami. Weź, synu.

Piotrek spojrzał na matkę, więc skinęła głową, choć zdawała sobie sprawę, że nic to nie znaczy. Popatrzył na nią przelękniony, ale i szczęśliwy. Wziąłby szablę, choćby mu zabroniła. Cofnęła się nieco. Sprawa między mężczyznami. Po to przyjechał! Zabrać jej syna!

Szkoda, że nie… – nie dokończyła myśli. Odwróciła się przerażona swymi przeczuciami. Poza tym w ten sposób próbowała ukryć szloch.

– To stara broń – tłumaczył Jakub łagodnie, jakby rozmawiali o poezji albo kobietach, albo o Bogu. – Nasz ojciec walczył nią pod Wiedniem, a i wcześniej sprawowała się dobrze. Dziś niektórzy mogą mówić, że jest już przestarzała, ale nie zamieniaj jej na żadną inną ani nie sprzedawaj jej, ni nie zastawiaj. Nie wiem, czy ktoś jeszcze potrafi takie robić. Spójrz – wyjął szablę z pochwy i przymierzył się do cięcia z ramienia – tak możesz nią uderzać z konia, a tak – zmienił pozycję – walcząc pieszo. Mówił mi brat, że wiele już umiesz, ale szabla to nie palcaty, będziesz musiał do niej przywyknąć.

– Nauczysz mnie wszystkiego!

– Ja… Znajdą się nauczyciele. Spójrz. – Wskazał synowi Poniatowskiego. – Przy tym mężczyźnie jest fortuna. Większy on niż my wszyscy, choć urodził się taki sam jak my. Ale to jeden z tych, którzy chadzają z królami.

– W Rzeczpospolitej każdy szlachcic równy! – zawołał chłopiec, przyjmując od ojca szablę. Powtórzył jego postawy. – Adam! Widziałeś?

– Widziałem – odpowiedział bez entuzjazmu brat stryjeczny. – Ja będę miał swoją własną. – Odwrócił się i odszedł.

– Ta też jest moja własna! – zawołał za nim gniewnie Piotrek.

– Twoja własna – powtórzył Jakub. – Słuchaj mnie, chłopcze. Każdy szlachcic równy w szabli i prawie, ale niektórzy chadzają z królami, a niektórzy ze sługami. Tego generała na każdym dworze witają dworze jak krewniaka. Będziesz się go trzymał, bo przy nim wyrośnie twoja fortuna. Rozumiesz?

– Tak jest!

– Dobrze. Teraz popatrz na tych dwóch. Ten mniejszy, ubrany po polsku. Wąsacz.

– Widzę – powiedział Piotrek, choć oczu nie odrywał od szabli.

– Patrz na nich, mówię! – warknął Jakub bez choćby śladu ciepła w głosie.

Piotrek drgnął, coś błysło w jego oczach, spojrzał na ojca jak na obcego.

– Prędkiś do gniewu, co? Jak ja. Patrz na nich, bo z szablą spędzisz resztę życia, a ze mną znacznie krócej. Patrz na nich, bo to moi druhowie. Masz druhów, synu? Adama?

– Adama nie. On jest zarozumiały i złośliwy. Nienawidzi mnie, bo się mnie boi. Tylko ja z nim nie przegrywam. Jacek jest moim przyjacielem. Jacek Muśnicki.

– Lepiej mieć jednego pewnego niż armię słabych. Ale Adam to taka sama krew jak twoja, pamiętaj o tym. A teraz popatrz na tych dwu. Wąsacz to Tadeusz Łoyko, herbu Wąż. Nigdy nie mówi wszystkiego, co wie, śmieje się głośno i zabija cicho. Przez chwilę będziesz nim może gardził, ale potem długo będziesz się go bał. Nie ma drugiego tak niebezpiecznego człowieka na świecie, a choć nazywam go przyjacielem, to sam do końca nie wiem, jaki ma cel. Mimo wszystko możesz mu ufać, póki nie staniesz przeciw niemu. Jeśli kiedyś to zrobisz, zginiesz. Czy mnie rozumiesz, synu?

– Jakub! – Jadwiga wróciła ku nim, by usłyszeć ostatnie słowa. – Nie mów takich rzeczy!

– Niektóre rzeczy muszą zostać powiedziane, serce mojej młodości, serce mego życia. Daj nam jeszcze chwilę. Powiedz, synu, czy zrozumiałeś.

– Zrozumiałem, ojcze. Ale co, jeśli on stanie przeciw mnie?

– Sam nigdy tego nie zrobi. Uratowałem mu życie. Nie obróci się przeciw memu synowi, jeśli on nie obróci się przeciw niemu. Teraz ten drugi, chudy, cały na czarno. Gładko ogolony. To Jan Paprocki, herbu Cholewa. Człek bardziej prawy od archaniołów. Zawsze możesz mu wierzyć, ale nie zawsze powinieneś go słuchać. Modli się pięć razy dziennie, lecz walczy jak szatan. On cię nauczy, jak władać szablą.

– Nie ty?

– Jest w tym lepszy ode mnie. Ci dwaj zajmą się tobą, dali mi już słowo. Nauczą cię wszystkiego, co ważne. Ale są sługami generała. On jest najważniejszy. Niewykluczone, że usłyszysz o nim podłe rzeczy. I może jeszcze kiedyś powinie mu się noga. Ale wierz w niego jak w Boga, synu.

– Będę.

– Kiedy się zawahasz, przypomnij sobie o mnie, o tej chwili. Masz jednego przyjaciela, zaraz będziesz miał trzech. Choć powinieneś ufać moim słowom, nie zapominaj, że przyjaciółmi nazywa się tylko tych, którzy sprawdzili się w godzinie próby. Nie szafuj tym słowem, mimo że czasem przyjdzie ci udawać przyjaźń przed wrogami. Ich możesz oszukiwać, bo życie to wojna, a na wojnie każdy fortel jest dozwolony. Lecz wobec tych, których kochasz, musisz być uczciwy. Tak samo wobec siebie, bo jeśli zaczniesz sam siebie okłamywać, zginiesz. Wszyscy okłamują wszystkich, synu, ale siebie samych oszukują tylko słabi i tchórze. A teraz chodź, przedstawię cię im. Żono?

Jadwiga westchnęła. Przyjęła jego dłoń i dała się poprowadzić ku imć generałowi Poniatowskiemu i jego kompanom. Nie podobały jej się rady, których Jakub udzielał synowi. Tak mówiło się do ludzi szykowanych do walki. A ona nie chciała wyprawiać Piotrka w świat. Miał niespełna czternaście lat. Mógł… Powinien jeszcze pozostać przy niej. Zachować nieco niewinności, tak długo, jak to możliwe.

Patrzyła, jak syn kłania się przed generałem, uprzejmie, lecz nie uniżenie. Poniatowski się uśmiechnął, uścisnął dłoń Piotrka, a potem pochwalił syna przed ojcem i ojca przed synem. Wąsacz Łoyko, rzeczywiście mający w sobie coś z węża, porwał Piotrka w ramiona i zakręcił w nim w powietrzu. Powiedział coś, czego nie usłyszała, a od czego chłopiec wybuchnął śmiechem. Ten w czerni, Paprocki, zachował kamienny wyraz twarzy.

– Najdroższa. – Jakub powrócił do małżonki po tym, jak posadził Piotrka na swoim miejscu, pomiędzy bratem a generałem. – Dobrze wychowałaś naszego syna. Dziękuję.

– A ty całe to wychowanie w kilka chwil obróciłeś wniwecz!

– Ja je tylko dopełniłem. Chodźmy stąd. Chcę się położyć przy tobie.

– Tylko o tym myślisz? Nie było cię dziesięć lat…

– Właśnie dlatego. Nie było nocy, której bym cię nie wspominał.

– Na pewno w ogrodach sułtanek myślałeś tylko o mnie! Już ja słyszałam o tych bezeceństwach istambulskich!

– Żeby wejść do haremu, trzeba było się przecisnąć przez ciężkie żelazne drzwi i drugie spiżowe, strzeżone przez najlepszych żołnierzy sułtana. A kluczy strzegli eunuchowie.

– I to by cię powstrzymało?

– Powstrzymywała mnie miłość do ciebie.

Parsknęła. Mimo to chyba go prowadziła, bo przecież on nie mógł doprowadzić jej pod drzwi właściwej sypialni. Skąd mógłby wiedzieć, gdzie się znajdowała?

– Przyjechałeś tu mnie bałamucić! – zawołała, przekraczając próg.

– Nie, miła. Przyjechałem tu, by umrzeć – odpowiedział tak poważnie, że mu uwierzyła.

Zamknął drzwi i przysiadł obok niej na łóżku. Odruchowo sięgnął po drzewo, dorzucił polano do ognia w kominku. Potem, gestem, który prawie zapomniała, przyciągnął ją do siebie. Trwali w milczeniu, przyglądając się tańcowi ognia, aż wreszcie Jadwiga znalazła w sobie odwagę, by zapytać:

– Czy to znaczy, że zostaniesz ze mną na zawsze?

– Tak. Choć to „zawsze” trwać będzie może tydzień. Stara rosyjska kula znów wędruje przez moje ciało. Chirurdzy bali się ją wyjąć, uprzedzali, że kiedyś ożyje. I ożyła. Ostrzegł mnie taki magik w Szwecji, oni, wiesz, mają swoich czarnoksiężników z północy, że wyruszyła w drogę. I lepiej, żebym zawczasu oddał szablę synowi. Sama widzisz, jak wyglądam. Cień człowieka.

– Widziałam, jak ten cień rozłożył Krzywego jednym ciosem.

– Widok domu i ciebie… Przede wszystkim ciebie… To dodało mi sił. Ale prawie zemdlałem z bólu po tym ciosie. Choć dobrze było móc tak walnąć. Poczuć, że się żyje.

– Jedna kula nie zabije mojego męża!

– Gdybyż to jedna! Ostrzegał mnie mag, że ta kula otworzy wszystkie stare rany. Nie łudź się, kochana. Przyjechałem do domu umrzeć. Oby w twoich ramionach. Możesz być na mnie zła, ale nie odmawiaj mi tego.

Umarł sześć dni później. Gdy odszedł, włosy Jadwigi pokryły się siwizną. Płakała wtulona w syna, z żalu za nimi oboma, bo ostatnie słowa Jakuba były prośbą, by nie broniła Piotrowi wyjechać z generałem. Więc choć został z nią jeszcze przez kolejne dni czuwania przy zmarłym i żałoby oraz biesiadowania na pamiątkę po zmarłym, jakby go już nie było.

W ostatnim dniu Piotr dłużej niż z nią żegnał się z Jackiem Muśnickim, chudym pacholęciem, o którym każdy mówił, że ma starą głowę i ani chybi zostanie księdzem. Do Jadwigi tylko przypadł i raczej pozwolił się objąć, niż sam obejmował.

– Poznam króla i wrócę do ciebie! – zawołał, odjeżdżając.

Nigdy więcej już się nie zobaczyli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: