Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Feralna umowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,00

Feralna umowa - ebook

W pobliżu południowokoreańskiej wyspy Czedżu w niewyjaśnionych okolicznościach tonie rosyjski statek, na którego pokładzie znajduje się skomplikowany reaktor chemiczny. Nel Durand, właściciel firmy, która wyprodukowała reaktor, pojawia się na wyspie w charakterze świadka. Współpraca Nela z charyzmatyczną inspektor Nam Yewon to ciąg nieustających zatargów, którym obecność pięknej meteorolog, kanadyjskiej Inuitki Oshy Shiwak,  nie może pomóc. Ślady przestępstw prowadzą Nela do pobliskiej Japonii. W Nagano poznaje wdowę, właścicielkę petrochemicznej spółki, z którą zostaje zasypany przez śnieżną lawinę. Pomaga w jej ocaleniu i z nowymi dowodami wraca na Czedżu. Tutaj oczekuje go jednak już nie tylko inspektor Nam Yewon, czeka na niego ten… któremu wszelkie tajemnice popełnionych zbrodni nie są obce.

Nel Durand ma pieniądze i…  znacznie więcej. Ma również własne poczucie sprawiedliwości, które często odbiega od ustalonych norm, a które tak bardzo jest potrzebne nam współczesnym.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8159-982-5
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nadciągający zmierzch gasnącymi promieniami zachodzącego słońca skrzył niezliczone kryształy lodowej powłoki, pokrywającej niekończącą się przestrzeń śnieżnego bezkresu. Długi cień psiego zaprzęgu majestatycznie przesuwał się po zmarzniętej powierzchni, zostawiając za sobą wąski ślad płóz ciągniętych sanek. Niebieska poświata krótkiego dnia polarnej północy z wolna pogrążała się w zapadającej wokół szarości.

Osha mocniej ściągnęła końce uprzęży i głośnymi cmoknięciami popędziła psy do szybszego biegu. Sunący znad pobliskiej Zatoki Hudsona lodowaty wiatr napierał na jej plecy, tworząc nie lada wyzwanie dla zdającej uciekać przed nim piątki psów. Niczym nieokiełznana przyroda kanadyjskiego terytorium Nunavat w swej zimowej odsłonie nie miała litości dla braku odporności oraz ludzkich słabości, akceptowała jedynie niczym nieprzezwyciężoną chęć przeżycia.

Psy mknęły w równym tempie, jakby kolejny raz odkryły, co jest ich ulubionym zajęciem. Osha ponownie naciągnęła na twarz szalik w kapturze parki. Ostre uderzenia wiatru wydawały się jej dziwnie mocniejsze od tego, co czuła kiedyś, wilczy ogon kaptura już tak nie chronił przed przejmującym ją zimnem. Musiałam już trochę odwyknąć, pomyślała i uśmiechając się w zaciśniętym kokonie polarnego odzienia mocno nacisnęła na reling sań.

Piętnaście lat temu, gdy żyła i mieszkała w osadzie Arviat, niewiele ponaddwutysięcznym zbiorowisku Inuitów, mieszczącej się na zachodnim wybrzeżu Zatoki Hudsona i administracyjnie należącej do regionu Kivalliq, polarna zima nie była dla niej niczym specjalnym, była z nią na co dzień i nie wiedziała, że może być inaczej. Wówczas, gdy była nastolatką, inny świat był jej znany jedynie z ekranu telewizora i wszystko, co na nim widziała, zdawało się kompletnie nierealne. W ostatniej klasie szkoły średniej, gdy rodzice tragicznie zginęli w niefortunnym zderzeniu kutra z górą lodową, Osha uprzytomniła sobie, jak ogromną przewagę ma otaczająca przyroda nad borykającymi się z uciążliwą codziennością mieszkańcami osady, i postanowiła wyrwać się z polarnego kręgu do świata, który znała jedynie z telewizyjnego ekranu. Wtedy, jako piętnastolatka, przekonała swą babcię – ostatnią osobę z rodziny oraz jedyną opiekunkę – aby ta wyraziła zgodę na jej dalszą edukację w odległym Quebecu. Stara kobieta zdruzgotana utratą syna i jego żony w propozycji wnuczki dojrzała szansę na jej lepsze życie i chociaż oznaczało to dla niej rozłąkę z jedynym i ostatnim członkiem rodziny, nie tylko wyraziła zgodę, ale zobowiązała się swym skromnym budżetem zapewnić jej godziwe warunki przebywania w obcym mieście. Wyraziła wszak swój warunek, iż Osha nigdy nie zapomni o swych korzeniach i nie narazi dobrego imienia Inuitów na upokorzenie swym niewłaściwym zachowaniem. Osha solennie przyrzekła spełnienie woli babci i opuściła zimową krainę osady Arviat.

Od tamtego czasu Osha nigdy nie zapominała o babci Ilannaq. Odwiedzała ją w każde wakacje, okazjonalnie w święta i zawsze w jej urodziny przypadające w połowie lutego.

Już ponadsiedemdziesięcioletnia kobieta niezmiennie z utęsknieniem oczekiwała tych wizyt. Szczególnie były one jej miłe w ostatnich latach, gdy spotykała się z dojrzałą już kobietą, od której mogła się wiele nowego dowiedzieć, ale także której mogła się zwierzyć ze wszystkich rodzinnych zdarzeń, jakie miały miejsce w jej życiu.

Osha również lubiła te spotkania, nie były bowiem one jedynie uspokojeniem jej sumienia z racji wypełnianych obowiązków należnej babci opieki, za każdym razem uzmysławiały jej, jak ogromnie mogą się różnić ludzie w swych przyzwyczajeniach i co stanowi prawdziwą wartość w ich relacjach.

Nie mogła wyprzeć się całkowicie lub raczej zapomnieć o tym, że należała do Inuitów. Nie był to żaden powód do wstydu, mimo że obraźliwe miano Eskimoska nadal ją irytowało. Teraz, żyjąc na co dzień w dalekim Montrealu, jej dziecięce i ze wczesnej młodości wspomnienia zacierały się, a nowe otoczenie wymuszało odmienny styl zachowania się. Sama do tego dążyła i była zadowolona z osiągniętego statusu i nowego sposobu życia.

Jednak w rodzinnych stronach nadal wstępował w nią duch zakorzenionych przyzwyczajeń i zawsze, gdy wracała, zachowywała się jak prawdziwa kobieta dalekiej Północy. Gdy była zima, jej dawni koledzy ze szkoły średniej już na lotnisku w Arviat przygotowywali dla niej właściwy strój oraz psi zaprzęg. Znali jej zamiłowanie do jazdy saniami i dbali o to, aby zrobić jej przyjemność. Sprawiało jej to nie tylko radość z posiadanej akceptacji w lokalnej społeczności, ale także pozwalało utrzymywać kiedyś nabyte sprawności.

Osha poczuła nagłą zmianę rytmu biegu ciągnących sanie psów. Przywódca zaprzęgu wyraźnie zwolnił i zaczął co raz oglądać się do tyłu. Niezaprzeczenie coś go niepokoiło, reszta zaprzęgu też jakby nagle utraciła zapał do dalszej gonitwy. Wokół było już zupełnie ciemno, jedynie wyłaniające się w oddali światła pierwszych domów osady oraz wschodzący za chmurami księżyc nieznacznie rozjaśniały otaczającą ją przestrzeń.

Osha spojrzała za siebie, wiatr zelżał, ale była to jedyna zmiana, jaką zauważyła. Coś jednak było nie tak, psy nie mogły się mylić. Ich trucht był nerwowy i dziwnie cichy, jakby obawiały się, że ktoś może je usłyszeć. Owinęła końce uprzęży o reling i stanowczym Whoa!! kazała zatrzymać się psom.

Księżyc wychylił się zza chmur, jednak jego światło było nikłe i nadal wkoło niewiele było widać. Osha sięgnęła po zawieszoną na relingu latarkę. Sporych rozmiarów maglite z ledowym światłem błysnął jasnym strumieniem i nagle to, co było niewiadomą, okazało się najczarniejszym z możliwych scenariuszy. Niecałe pięćdziesiąt metrów od zaprzęgu, dokładnie na obranym przez nią szlaku, ogromny nanuq – biały niedźwiedź, niekwestionowany władca polarnego kręgu – unosił pokaźny łeb znad rozszarpanej zdobyczy. Z wyszczerzonych zębów spływała krew ofiary, a świecące oczy bestii utkwione były w strumieniu omiatającego go światła.

Osha słyszała wiele opowieści, których niesławnym bohaterem był nanuq, wszystkie one przeważnie kończyły się nieuniknioną z nim konfrontacją. Rezultat tych spotkań był na ogół korzystny dla zamieszkujących osadę tubylców. Jednak nie bez znaczenia był fakt, że działo się tak przede wszystkim wtedy, gdy to miejscowi organizowali polowanie, w przeciwnych przypadkach element zaskoczenia często był korzystniejszy dla władcy lodowej krainy. Nanuq cieszył się należnym mu szacunkiem sięgającym zabobonnej wiary, że jest zwierzęcym wcieleniem szamana, aż do złej sławy drapieżnika bezwzględnego w pościgu za swą ofiarą.

Każde spotkanie z nanuqiem było ekstremalnym wyzwaniem, zalecane stosowanie gazu pieprzowego ponoć ratowało życie w dziewięćdziesięciu procentach, jednak jego użycie przy silnych powiewach wiatru i ograniczonej widoczności mogło prowadzić do znalezienia się w przedziale pozostałych dziesięciu. W saniach był pojemnik z gazem, był również winchester kaliber 45-70.

Osha sięgnęła po przytroczoną do sań strzelbę.

Nanug wyprężył długą szyję. Potrząsnął łbem w obie strony i ruszył w kierunku psiego zaprzęgu. Z każdym stąpnięciem poruszał się szybciej, nie spuszczając oczu z kolejnej ofiary.

Osha szybkim ruchem lewej ręki załadowała nabój i wymierzyła w zbliżającego się napastnika. Czasu nie miała dużo: jeden, może dwa strzały. Polarny niedźwiedź to duże zwierzę i zdawać by się mogło, że trudno w niego nie trafić z odległości niecałych dwudziestu metrów. Tyle tylko, że trafić to nie znaczy przeżyć.

Trzeba unieruchomić system nerwowy, dokładnie… trafić w oko lub tę część głowy, której grubość kości nie spowoduje ześlizgnięcia się pocisku.

Osha mocno przytuliła do policzka kolbę strzelby i wymierzyła w zbliżające się ślepia.

Głośny huk wystrzału przedarł się przez otaczającą ciszę głębokim echem, psy zaczęły szczekać. Nanuq zatrzymał się, jakby nieświadom, co się wokół niego dzieje, lewą łapą gwałtownie zaczął uderzać po swej paszczy. Osha zeskoczyła z sań i z prawej strony podeszła bliżej napastnika, zarepetowała ponownie, wymierzyła w jego prawą skroń i z wolna przycisnęła spust. Głowa zwierzęcia odskoczyła w bok i czerwona struga krwi zalała białe futro, jego nogi bezładnie ugięły się, pogrążając resztę cielska w puszystym śniegu. Podeszła jeszcze bliżej i oddała kolejny strzał w rozpostartą paszczę.

Niedźwiedź konwulsyjnie wyprężył tylne łapy i zastygł w bezruchu. Z bronią gotową do kolejnego strzału zbliżyła się do swej ofiary i przykucnęła, aby się jej przyjrzeć z bliska. Rozszarpany łeb zwierzęcia w niczym nie pomniejszał jego grozy. Zakrwawione i połamane kły nadal napawały strachem. Uchwyciła za nienaturalnie odstający kieł dolnej szczęki i mocno go przekrzywiła, tak mocno, aż pozostał w jej dłoni. Starła z niego krew śniegiem i schowała do kieszeni parki.

Wskoczyła do sań, uchwyciła końce uprzęży i głośnym Hike! zerwała psy do biegu.

Otaczający ją mrok łagodniał i żółte światła ulicznych lamp osady znaczyły powrót do bezpiecznej cywilizacji. Psy zwolniły, dając się wyprzedzić pojawiającym się od czasu do czasu śnieżnym skuterom. Na drugim skrzyżowaniu skręciły w prawo i po kilkudziesięciu metrach zatrzymały się na niedużym placu, nad którym widniał przejrzyście podświetlony napis: „Posterunek policji w Arviat”.

Osha zarzuciła na ramię nieduży plecak, pogładziła prowadzącego zaprzęg dorodnego przedstawiciela rasy husky i weszła do środka. W małym korytarzu okienko recepcyjne było zasłonięte, oboje drzwi mieszczących się na przeciwległych ścianach korytarza były również zamknięte, tylko jasna szczelina światła spod drzwi naprzeciwko głównego wejścia świadczyła, że ktoś jednak pełni służbę. Bez zbędnej enuncjacji swego przybycia zwyczajowym pukaniem, nacisnęła klamkę i weszła do środka.

– Czyli można by was tutaj co najmniej ograbić, i nikogo by to nie interesowało, tak? – odezwała się, nie szczędząc sobie pobłażliwego spojrzenia na siedzącego za biurkiem starszego funkcjonariusza.

Kapitan Sivoy, dowódca miejscowego posterunku, podniósł się z krzesła i wyszedł zza swej fortecy. Na jego zahartowanej, ciemnej twarzy pojawił się dobrotliwy uśmiech niczym nieskrywanej przyjemności spotkania kogoś szczególnie lubianego.

– Kiedyś tylko twoja babka mogła sobie pozwolić na takie zachowanie. Teraz już jest na to za stara, ty zaś jesteś zbyt ładna i zbyt młoda, abym nie mógł ci tego wybaczyć.

– Za to ty jesteś, jak zawsze ten sam: pogromca Północy… i damskich serc. Miło cię widzieć, Sivoy. – Osha podeszła i lekko zbliżyła swe usta i nos do jego policzka.

– To miłe, że nie zapominasz o starym glinie, szkoda tylko, że nie pamiętasz o tych młodszych, którzy poszliby za tobą nawet w środek piekła.

Stary Sivoy myślał o swym synu Siluku, którego umizgi tak stanowczo odrzuciła stojąca przed nim kobieta.

– Mam dla ciebie prezent. – Położyła na biurku butelkę Canadian Club Classic. – A ci młodsi powinni zostać tutaj, wystarczy jedna zdrajczyni, czyż nie tak?

– Dzięki, Osha, ale już i tak nie poprawisz swych notowań. – Spojrzał na butelkę i roześmiał się. – Prosto z lotniska? Zaprzęgiem, jak zawsze?

– Aha, tylko tym razem miałam przygodę.

– To jakiś wariat. Nie miał pojęcia, z kim zaczyna… – Kapitan mrugnął znacząco, nie tracąc dobrego humoru.

– Może i racja, bo nie wyszło mu to na zdrowie – odpowiedziała w sposób, który nie mógł nie zwrócić uwagi kapitana.

– To znaczy?

– Natknęłam się na nanuqa.

– I co?

– Zginął od kul, gdy próbował się do mnie zbliżyć. – Otworzyła dłoń z nadal zakrwawionym kłem.

Kapitan Sivoy przyglądał się z uwagą zakrwawionej i zakrzywionej w swym kształcie zdobyczy.

– Gdzie to się stało?

– Jakieś półtora mili od osady, na wilczym szlaku. Chyba nie zamierzał się dzielić swoją zdobyczą.

– Ostatnio często pojawiają się w naszej okolicy. Nie dalej jak wczoraj musieliśmy jednego przegonić racami. Zakradł się do magazynu na zapleczu sklepu z żywnością. Może to ten sam? Rzucił się na ciebie?

– Oczywiście, z otwartą paszczą, abym mu wyrwała zęba. – Osha schowała swą zdobycz, szelmowsko się uśmiechając.

– Nie żartuj sobie. Miałaś dużo szczęścia. – W głosie kapitana wyraźnie zabrzmiała nuta szacunku i chociaż pogromczyni stała przed nim, respekt niewątpliwie przeznaczony był dla jej ofiary.

– Miałam również winchestera. Ruszył na mnie, oddałam trzy strzały, inaczej byłoby już po mnie.

– Potrafisz zachować zimną krew.

– Powiedział Inuita do swej rodaczki.

– Niełatwo cię okiełznać.

– Dlatego jeszcze nie mam męża?

– No, łatwo mu nie będzie.

– No widzisz, czyli nie ma czego żałować, że mnie już tu nie ma.

– Dla mnie szkoda i zapewne nie tylko dla mnie. – Popatrzył wymownie w jej oczy.

– Okay, Sivoy. Chyba nie chcesz, aby wilki rozprawiły się z nanuqiem?

Kapitan pokiwał głową i wydał kilka krótkich poleceń przez krótkofalówkę.

– Jedziemy tam. Ty zostajesz tutaj. To znaczy zajmij się Ilannaq, zapewne czeka na ciebie.

***

Dwie stare kobiety klęczały przy niskim stole i uporczywie wpatrywały się w kawałek foczej skóry. Jej krawędzie były obszyte kolorowymi rzemykami, a środek wypełniała rozrzucona w nieładzie garść różnokształtnych kawałków kości. Palce sczerniałych i mocno pomarszczonych dłoni delikatnie dotykały guzowatych kształtów, aby po chwili zebrać wszystkie kości razem i ponownie rozsypać na foczej skórze. Kobieta szybko cofnęła dłonie i zastygła w oczekiwaniu aż wszystkie kości znieruchomieją. Jej ciało dziwnie zadygotało, jakby nagle przeszył ją niespodziewany skurcz. Brwi uniosły się, zagęszczając zmarszczki czoła oraz rozszerzając wąskie szczeliny oczu, aby te mogły wyraźnie dostrzec to, co nią tak wstrząsnęło. Po krótkiej chwili odwróciła głowę i spojrzała na swą towarzyszkę, jej oczy ponownie zniknęły za ściśniętymi szczelinami bezrzęsnych powiek.

– Co tak zamilkłaś? – spytała Ilannaq swą zdawać by się mogło otumaniałą towarzyszkę.

– Bo złe rzeczy widziałam, Ilannaq, bardzo złe. Już drugi raz kości pokazały, że duchy przodków opuściły Oshę. Została sama. Nikt jej nie chroni. Zatrzymaj ją tutaj. Tam daleko, gdzie jest, czyhają na nią tylko złe demony. Za wielką wodą ktoś na nią czeka, możesz ją stracić na zawsze. – Kobieta zebrała kości i umieściła je w niewielkim skórzanym woreczku, który z nabożną czcią schowała w fałdach obszernej bluzy.

– To akurat może i dobrze, najwyższy czas, aby wyszła za mąż. – Roześmiała się stara Ilannaq.

– Stracisz ją… już prawie byś ją straciła… – Kobieta nagle postanowiła nic więcej nie mówić i odwróciła głowę.

– Mówiłam ci już wiele razy, żebyś nie dawała się omamiać tym szamańskim zabobonom.

– Jesteś taka jak ja i nie zmienisz tego, co przewidzieli dla nas przodkowie.

– Stara jesteś i głupia – odrzekła Ilannaq. – Nie widzisz, że czasy się zmieniły?

– To już nie nasze czasy, już nie nasze… – Stara kobieta wstała i zaczęła się zbierać do wyjścia.

Dobrze, że już się wynosi ta stara szamanka. Nikt jej tutaj nie prosił. Tylko mi psuje przyjemność spotkania się z wnuczką. Ilannaq pragnęła jak najszybciej pozbyć się niechcianego przybysza.

– Idź do domu i uważaj na siebie – pożegnała ją przy drzwiach.

– To nie ja mam uważać, nie ja… – usłyszała Ilannaq, zamykając drzwi.

Wróciła do kuchni. Chciała skończyć przerwane zmywanie naczyń i przynajmniej pozamiatać pokój. Jej wnuczka miała zdecydowanie wyższe standardy domowego ładu od jej przyzwyczajeń. Nie zawsze to do niej przemawiało, ale zbyt kochała Oshę, aby wywoływać jej niezadowolenie z tak błahego powodu.

Usłyszała dochodzące od drzwi stuki. Czyżby stara szamanka zapomniała o wypowiedzeniu kolejnej przestrogi?, pomyślała zniesmaczona i przekręciła klucz w wysłużonym zamku oraz odciągnęła nie mniej wiekową zasuwę, której rola w zapewnieniu bezpieczeństwa przed niechcianym gościem była jednak bezsprzecznie najważniejsza.

– Chyba nie myślałaś, że może mnie dzisiaj tutaj zabraknąć? Nie pomyślałaś tak, babciu, prawda? – Osha z szeroko rozpostartymi ramionami stała w ochraniającym przed wiatrem korytarzu.

– W moich myślach zawsze jesteś ze mną. Szybko, wejdź do środka. – Stara kobieta zamknęła drzwi i przez chwilę przyglądała się wnuczce. – Lubię cię tak ubraną, powinnaś tak się nosić na co dzień, wówczas nawet mężczyźni z Montrealu nie daliby ci spokoju.

– Wiesz, ci z Montrealu podobno nie dają spokoju tym mniej ubranym. – Osha uśmiechnęła się szelmowsko i mocno objęła Ilannaq, wtulając swój nos i usta w jej policzek. – Tak się cieszę, że zastaję cię w dobrym zdrowiu i w takim samym nastroju. Wszystkiego najlepszego na dalsze lata, babciu. Wiem, że niczego więcej nie pragniesz, ale znowu będziesz musiała przyjąć ode mnie prezent. – Ponownie się roześmiała i powtórnie przylgnęła do Ilannaq.

– To ty jesteś dla mnie jedynym prezentem. A teraz ściągaj parkę, tutaj jest strasznie gorąco.

Osha zamaszystym ruchem prawej ręki uniosła tył parki i zwinnie się z niej wyswobodziła. Sztywne odzienie osunęło się na podłogę, zdobyczny kieł nanuqa wypadł z kieszeni i potoczył się wprost pod stopy Ilannaq.

Stara kobieta podniosła zdobycz i pytającym wzrokiem spojrzała na wnuczkę.

– Skąd to masz?

– O czym mówisz, babciu? – Osha starała się zbagatelizować postawione pytanie, kończąc niby bezwiednym: – Ach to...

W jej głosie jednak nie dało się nie zauważyć nuty zakłopotania. Dobrze znała przesądy miejscowych. Zabicie nanuqa mogło okryć sławą, mogło również być zabobonną przyczyną początku nieprzewidywalnego ciągu niebezpiecznych zdarzeń. Nie zamierzała martwić Ilannaq swą przygodą, ale teraz było już za późno. Stara kobieta zbyt dużo widziała w swym życiu, aby można ją było oszukać.

– Musisz mi przyrzec, że nie będziesz o tym myśleć w kategoriach nadal panujących przesądów.

– No, skoro tak zaczynasz, to niczego ci nie mogę przyrzec. Odpowiedz, skąd masz kieł nanuqa. – Spojrzała wyczekująco. – Tak świeży kieł – dodała.

– Zaskoczył mnie na wilczym szlaku, musiałam go zastrzelić. Kieł wzięłam na pamiątkę.

Ilannaq poczuła, jak zimny strumień potu spływa po jej kręgosłupie, a obraz starej szamanki nad rozsypanymi kośćmi przesłonił trzymanego w dłoni nadal zakrwawionego kła.2

Duża sala hotelu Ritz-Carlton w Nicei tętniła co raz powtarzającymi się gromkimi oklaskami ponad dwustu gości, zgromadzonych przy kilkudziesięciu okrągłych stołach, których białe nakrycia tworzyły elegancki kontrast z czarnymi smokingami mężczyzn oraz wszelkiej maści kolorami wieczorowych sukien.

Stojąca za ustawioną z boku sali mównicą kobieta, pomimo częściowo przesłoniętej sylwetki, skupiała uwagę wszystkich par oczu znajdujących się w sali osób. Jej niezbyt wysoka, niemniej niesamowicie kształtna postać w czerwonym obcisłym jedwabnym qipao – sukni z wysoką stójką oraz mocno uwidocznionym bocznym rozcięciem wzdłuż lewego uda, emanowała wdziękiem oraz niecodzienną urodą. Fioletowoczarne włosy spięte w wysoki kok przebity dwoma ozdobnymi szpilami z jasną cerą jej subtelnej twarzy uzupełniał image kobiety Dalekiego Wschodu.

Ling Mang mimo zbliżającej się pięćdziesiątki była nadal piękna i fascynująca.

– …Tak, moi kochani, te siedemdziesiąt pięć lat istnienia firmy Durand to już przeszłość. Przeszłość, w której wielu z nas, siedzących w tej sali, odegrało jakże ważną rolę. Wiem o tym, bo sama w niej uczestniczyłam. No, może w niepełnym jej wymiarze… – Szelmowsko uniosła podbródek w odpowiedzi na kolejny aplauz zgromadzonych.

– I powiem wam, że to jeden z tych niewielu przypadków, kiedy to upływający czas napawa nas dumą i utwierdza w potrzebie dalszej konsekwencji w wykonywanych zadaniach i obowiązkach. Jak wspomniał obecny prezes firmy, Nel Durand, odniesienie sukcesu zawsze sprowadza się do podstawowych zachowań: chcieć i umieć. Ja tylko dodam, że „chcieć” oznacza determinację w dążeniu do celu, natomiast „umieć” to wiedza i doświadczenie, które pozwalają ten cel zrealizować. I właśnie tego nigdy nie brakowało w firmie Durand, a to dzięki i wyłącznie wam, moi drodzy. Za co jeszcze raz serdecznie dziękuję. – Ling Mang skłoniła głowę kończąc swe wystąpienie i przy stojącej owacji sali podeszła do naszego stołu.

Ling Mang jest siostrą mojej tragicznie zmarłej matki i to jej od dwunastego roku życia zawdzięczałem wszystko, co dotychczas osiągnąłem i kim jestem. Rok temu, gdy kazała mi wracać ze Stanów krótkim mailem: „Gratuluję obrony pracy doktorskiej. Nie podejmuj pracy w Stanach. Wracaj do Monte Carlo”, nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Wszystko stało się jasne, gdy kilka dni potem uczestniczyłem w scenie, która w późniejszym czasie niejednokrotnie spędzała mi sen z oczu.

W scenie tej ciotka Ling siedziała w swym ulubionym fotelu i paląc papierosa oznajmiła, co następuje:

– No więc, Nel, masz to szczęście, ale również niemały obowiązek złożonej odpowiedzialności w stosunku do kilkuset pracowników i poważnej rzeszy klientów, że jesteś właścicielem ważnej i uznanej na światowym rynku urządzeń chemicznych firmy: firmy Durand Ltd. Zapewne nieraz zastanawiałeś się, jakie są losy firmy twego ojca oraz jaki jest jej obecny status i miejsce na światowym rynku. Przez ostatnie szesnaście lat byłam jej jedyną właścicielką i chociaż moja wiedza techniczna nie mogła być żadnym wytłumaczeniem takiego właśnie stanu rzeczy, to posiadane rodzinne koligacje na pewno tak. Praktycznie firma i jej oddział w Hongkongu zarządzane są przez oddanych mi ludzi, do których mam całkowite zaufanie. Fabian Martin, naczelny dyrektor firmy, jest tutaj najlepszym przykładem. Na początku, gdy przejęłam w spadku po twoich rodzicach firmę, nic ci o niej nie mówiłam, bo byłeś małym chłopcem. Później, gdy skończyłeś szkołę średnią i wyjechałeś do Stanów, miałeś jasno określony cel i również nie chciałam cię angażować w bieżące sprawy firmy. – Ling zaciągnęła się papierosem i zmoczyła usta w szklaneczce whisky.

– Nadszedł jednak czas – mówiła dalej – że moja rola jako właściciela oraz głównego decydenta firmy dobiegła końca. I nie ukrywam, że jest to dla mnie duża ulga. Masz wszelkie upoważnienia oraz odpowiednią wiedzę, abyś teraz to ty decydował o dalszych losach Durand Ltd. Zdaję sobie również sprawę z tego, że być może twoje naukowe zainteresowania ciągle utrzymują cię w rozterce wyboru właściwej drogi kariery, jednak, jeżeli mogę ci doradzić, to uważam, że firma, którą stworzył twój dziadek i tak mocno rozwinął twój ojciec, ma prawo liczyć na właściwe zainteresowanie trzeciego pokolenia rodziny Durand. – Jej wzrok nie opuszczał moich oczu, ponownie upiła łyk whisky.

– Dziwne, ale nie mogę powiedzieć, że jest mi równie lekko. – Odstawiłem pustą szklankę.

– To się nazywa przejęcie odpowiedzialności – dodała z uśmiechem, ale i z należną chwili uwagą.

Od tamtego czasu moje życie zaczęło nabierać nowego charakteru, który z biegiem kolejnych miesięcy zaczynał mi być coraz bliższy.

– Czy słyszałaś ten jęk zawodu, jak opuszczałaś mównicę? – szepnąłem do ucha Ling, podsuwając jej krzesło.

– Mówiłam ci już wielokrotnie, że komplementowanie kobiet dla nich samych często jest oznaką obraźliwej nachalności – odpowiedziała mi równie skrycie, jednak z niedającym się ukryć zadowoleniem w oczach.

– To było wspaniałe wystąpienie, szanowna pani Mang. – Lam Guan, dyrektor chińskiego oddziału firmy, z szacunkiem skłonił głowę.

– Ling, powiem tylko, że Paul Durand, ojciec naszego obecnego szefa, przebywając w niebiosach, miał dzisiaj wyjątkową frajdę. Jak zawsze byłaś wspaniała. – Fabian Martin, dyrektor zarządzający firmy, uśmiechnął się, nie kończąc okazjonalnych oklasków.

– Dziękuję panowie. To prawda, wszyscy jak tutaj siedzimy powinniśmy być dumni z naszych osiągnięć, jednak szczególne uznanie należy się właśnie wam. I to wasze zdrowie niech będzie adresem tego toastu. – Ciocia Ling uniosła kieliszek z szampanem.

Przy stole było nas ośmioro. Po mej lewej stronie miejsca zajmowali: Fabian Martin wraz z żoną, a dalej Lam Guan z małżonką. Obie pary prezentowały się dystyngowanie, dojrzały wiek obu mężczyzn widocznie tonowały siedzące przy nich żony. Czyniły to elegancją i na przekór upływającemu czasowi ciągle zachowaną urodą swych twarzy. Po mej prawie stronie znajdowała się ciocia Ling, obok niej siedziała Lea Delon, moja sekretarka z głównego oddziału firmy w Tulonie. Przy niej było miejsce dla Lo Shan, mojej prawej ręki i szefowej biura sekretariatu oddziału firmy w Hongkongu. Obie były młode i obie mogłyby śmiało opuścić eliminacje do wszelkich wyborów miss kobiecej urody.

Ich miejsca przy stole nie były przypadkowe. Lea Delon była bałwochwalczą fanką Ling Mang. Jej pojawienie się w mym sekretariacie zostało skwitowane zdawkowym komentarzem Ling, która stwierdziła: „Lepiej sama bym nie wybrała”, co z kolei mając na uwadze przypadek Lo Shan, wybranej właśnie przez nią, gdy była szefową firmy, należało uznać za komplement najwyższej klasy. Lo Shan swą obowiązkowością oraz chińską urodą mogła stanąć na każdym szczycie.

Obie dziewczyny wzajemnie się lubiły i dzielący ich dystans Tulon–Hongkong nie był tego główną przyczyną. Lea, mimo że była rodowitą paryżanką, świetnie posługiwała się językiem zarówno mandaryńskim, jak i kantońskim, co było nie tylko ogromnym ułatwieniem w ich wzajemnych kontaktach, ale także otwierało przed nią dowolne zainteresowania związane z Państwem Środka. Nieskrywana przychylność Ling powodowała, iż należące do niej obowiązki wykonywała w perfekcyjny sposób. Siedząc przy stole obok swej mistrzyni wprost nie spuszczała z niej oczu.

Lo Shan, której zdolności lingwistyczne obejmowały również język angielski oraz francuski, by nie wspomnieć perfekcji w japońskim, zajmując miejsce pomiędzy Leą oraz żoną Lam Guana pełniła funkcję tłumaczki zawiłości lingwistycznych dla swych chińskich rodaków.

Każdą z nich ceniłem wyjątkowo i z obiema łączyło mnie coś więcej niż zwykła zależność służbowa, przy czym nie było to potajemne dzielenie łóżka. Nigdy nie łamałem nadrzędnej zasady braku seksualnych kontaktów z pracownikami mojej firmy. Nie mógłbym co prawda zaprzeczyć, że taka myśl zupełnie mi nie przyszła do głowy, jeśli musiałbym zdecydować się na jedną z nich, to bez wątpienia byłaby to Lo Shan, co i tak przypuszczalnie spotkałoby się ze zdecydowaną odmową z jej strony.

– Mam nadzieję – panna Delon ujęła kieliszek – że mimo mojego najkrótszego stażu w firmie Durand mogę zaproponować toast na cześć pani Mang, której rola w historii firmy nie mogłaby być przeceniona i której przychylność jest mi szczególna bliska, za co chciałabym podziękować.

– Lea, to miłe z twej strony, dziękuję. Wierzę, że już za dwadzieścia lat ktoś będzie mógł również powiedzieć to o tobie. – Ling uśmiechnęła się życzliwie i spojrzała na mnie. – Co prawda obok mnie znajduje się mężczyzna, któremu komplementowanie kobiet nie sprawia szczególnej trudności, jednak wzniesienie toastu za zasługi własnej ciotki umknęło jego uwadze. Może jednak masz coś do powiedzenia, Nel?

W rogu sali muzycy ostatecznie doszli do przekonania, że smakowanie roznoszonych drinków nie jest ich głównym zajęciem, i ciepłe rytmy swingu wdarły się w przytłumiony gwar sali. Uchwyciłem dłoń Ling i podniosłem się z krzesła.

– To prawda, droga ciociu, że twoja rola w historii firmy Durand jest nie do przecenienia. W zdecydowanej większości ludzie, którym los znienacka otworzył drzwi do władzy i niejednokrotnie dał szansę zrobienia czegoś niezwykłego, nie potrafią z tego skorzystać. Wręcz niszczą tę szansę, robiąc przy tym wiele zła własnemu otoczeniu oraz zależnym od nich ludziom. Ty, przeciwnie, jako młoda kobieta pokazałaś, że można inaczej i potrafiłaś to utrzymać ponad szesnaście lat, doprowadzając firmę do stanu, w jakim nigdy przedtem nie była. Wytarte słowa podziękowań, niezależnie od tego, jak bardzo byłyby miłe, nie są w stanie oddać należnej ci wdzięczności. Co prawda twoja wiara w dokonanie właściwego wyboru swego następcy była mocno przesadzona, ale mam nadzieję, że nigdy nie pozbawisz go swych rad oraz spostrzeżeń. Dziękuję Ling i pamiętaj o nas. – Schyliłem się i uniosłem ją z krzesła, całując w oba policzki.

Lo Shan wstała i zaczęła bić brawo, po chwili dołączyła do niej reszta towarzystwa skupionego wokół stołu.

– Może jednak nie powinnam cię namawiać do wypowiedzi w szerszym gronie. – Ling starała się ukryć drżenie głosu. – Ale skoro już tak się stało, to powinieneś zrobić następny krok i zaprosić mnie do tańca. – Roześmiała się i ujęła mnie pod ramię.

Nieduży parkiet przy orkiestrze, pomimo rozlegających się obok niego dźwięków kilkunastoosobowego zespołu muzyków, był nadal pusty. Pojawienie się naszej pary wyraźnie ośmieliło resztę towarzystwa i już przy następnym kawałku zaczynało się robić tłoczno.

Siedemdziesiąta piąta rocznica działalności firmy nie jest okazją do hiphopowych czy nawet rockandrollowych wyczynów zarówno na parkiecie, jak i w repertuarze grających muzyków. Towarzystwo jest raczej nobliwe i niezbyt skore do prezentacji tego, czego w dużej mierze powagą wieku nie jest w stanie zaakceptować. Nigdy jednak nie jest tak, że to, co tak oczywiste, nie ma swoich wyjątków lub nie może posłużyć do osiągnięcia zgoła odmiennych celów.

Denise Lefebvre nie dawała żadnych szans swemu ojcu w utemperowaniu jej tanecznych wyczynów. Bywalczyni najdroższych dyskotek Lazurowego Wybrzeża, pewna swej towarzyskiej pozycji, pieniędzy oraz posiadanej urody, nie zwykła była robić cokolwiek innego od tego, na co miała w danym momencie ochotę. Jej pojawienie się w dowolnym towarzystwie przeważnie prowadziło do zachowań nietypowych lub wręcz skandalicznych. Denise Lefebvre była femme fatale południa Francji i przyległych do niego okolic. Po śmierci matki była jeszcze bardziej hołubiona przez swego ojca Ronalda Lefebvre’a, magnata w handlu nieruchomościami. Jako jedyna spadkobierczyni ogromnej fortuny mogła robić wszystko, co chciała… i to robiła.

– Wiem, tato, że taniec to nie jest twój ulubiony sposób na dobrą zabawę, ale z kim innym miałabym tutaj zatańczyć, skoro dzieli mnie od całej reszty jedno lub dwa pokolenia. – Zwolniła i pozwoliła się poprowadzić w staroświeckim stylu. – Chociaż, jak spojrzeć delikatnie w lewo, to może i mogłabym zmienić zadanie, a i ty mógłbyś być bliżej pięknej Ling Mang.

– Proszę, Denise, pamiętaj, że jesteś z ojcem i zaprzestań takich insynuacji.

– No, chyba nie powiesz mi, że Ling Mang ci się nie podoba. Wszyscy wkoło skoczyliby za nią w ogień, gdyby tylko ich podstarzałe jędze mogły na to przymknąć oko, a ona sama im na to pozwoliła. Co innego ty. Postawny, raczej zamożny i do tego samotny. Tak, to inna sytuacja. Zgodzisz się, prawda?

– Denise, upominam cię kolejny raz. – Ronald Lefebvre, nie chcąc upodabniać się do innych, mniej lub bardziej skrycie zerkających w stronę Ling Mang, starał się nie patrzeć we wskazanym przez córkę kierunku.

Na nic to jednak się zdało, gdyż Denise nie zwykła łatwo rezygnować z podjętych decyzji, a już szczególnie, gdy te decyzje dotyczyły Nela Duranda. Jego ciotka, fakt, była ozdobą imprezy, na co w pełni zasługiwała, zresztą tak samo jak na ukradkowo kierowane na nią spojrzenia wszystkich mężczyzn, jej ojca nie wykluczając, o czym dobrze wiedziała, wymuszając na nim wspólny taniec. Dla niej Ling Mang była tylko okazją do zbliżenia się do jej siostrzeńca, jedynego rówieśnika z lat szkolnych, którego ceniła i darzyła szacunkiem. Znali się długo i czasami byli sobie dość bliscy, zwłaszcza gdy kłócili się co do sposobów przeprowadzania dowodów znanych twierdzeń matematycznych ze szczególnym upodobaniem tych określonych przez Leibniza – twórcę rachunku różniczkowo-całkowego. Denise w szkolnych latach lubiła matematykę i wiedziała o niej znacznie więcej niż nakazywał szkolny program. Wiedziała również, że to szczególnie w niej ceni Nel. Nie mogła jedynie zrozumieć, dlaczego taki mądrala nie chce iść z nią do łóżka.

Z nią! Dziewczyną marzeń wszystkich chłopaków.

Denise sprytnie okręciła się wokół ojca, tak aby znaleźć się bliżej swego celu.

– Dziękujemy za to miłe zaproszenie, pani Mang. To wspaniała okazja oraz udana impreza – odezwała się, zbliżając się do Nela i patrząc na Ling. – Wszyscy ci zazdroszczą takiej cioci, Nel. Proszę, przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje. Właśnie mówiłam tacie, że takich kobiet już teraz nie ma. Może nie powinieneś więc aż tak wyraźnie okazywać praw swej wyłączności i użyczyć towarzystwa pani Mang również innym. – Tym razem spojrzała na ojca.

– Rozumiem, Denise, że proponujesz zmianę partnerów. – Ling zatrzymała się, opuszczając rękę z mego ramienia.

– Pani Mang, Denise swym zwyczajem może wprowadzać w zakłopotanie, proszę więc… – Ronald Lefebvre starał się stonować zachowanie córki.

– Panie Lefebvre – Ling weszła mu w zdanie – może rzeczywiście czas na lampkę szampana. Nel, Denise… – Ling podała mu rękę, aby odprowadził ją z parkietu.

– Zawsze ją będę podziwiać, jest wprost boska. Powiem ci, Durand, że również coś z tego zostało w tobie. I to chyba dlatego nie mogę przestać myśleć o tobie. – Jej obie ręce zawisły na mej szyi.

– Co i z czego, Denise?

– Ta pieprzona niedostępność zawoalowana w odrębności dalekiej Azji. Właśnie to i ten upór, że i tak mnie nie zaciągnie do łóżka. Wiem, że tak jest.

– To może również wiesz, dlaczego tak jest?

– Nie do końca, przecież się widzę w lustrze. Starej toyoty i niespłaconego kredytu w banku również nie mam.

– A co z tą boskością?

– Właśnie! Ale skąd się biorą te wszystkie ślicznoty wokół ciebie? Ty mi to powiedz.

– Głównie z Dalekiego Wschodu.

– I co, w majtkach mają coś innego?

– W majtkach wszystkie macie to samo. To już bardziej chodzi o głowę. No i to, co jest na niej, też nie jest bez znaczenia.

– Blondies się więc nie liczą, tak?

– No… mniej.

– Na litość boską, mów przynajmniej ciszej. – Uszczypnęła mnie w szyję.

– Tańczymy, czy nadal tylko ględzimy?

– Tańczymy.

Przylgnęła do mnie w stopniu tyle doskonałym, co nieprzyzwoitym, szepcząc do ucha:

– I nawet stary Leibniz nic nie wskóra?

– Stary Leibniz co miał zrobić, to zrobił, i całkiem dobrze mu to wyszło. O czym, muszę przyznać, większość twych znajomych nie tylko nie ma pojęcia, ale nawet nie wie, kim on był.

– Teraz już też niewiele pamiętam. Pochodna z całki, kryteria zbieżności szeregów, warunki konieczne i te wszystkie brednie, powiem ci, że nic nie dały. – Roześmiała się, nie kryjąc w swych oczach podtekstu.

– To co to jest funkcja pierwotna? I jaka jest wartość całki z funkcji e do x, w przedziale: jeden, trzy?

– Funkcja pierwotna danej funkcji to taka funkcja, której pochodną jest dana funkcja. A ta wartość to: e do trzeciej minus e – wyrecytowała po krótkim namyśle. – Chyba nie bierzesz dosłownie wszystkiego, co ci mówią dziewczyny?

– Może rzeczywiście nie powinienem.

– To jeszcze tylko te czarne włosy. – Musnęła wargami mój policzek, aby zaraz zwolnić swój uścisk, pytając: – A ta, co tak wpatrzona w ciebie?

Odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem Lo Shan. Stała na brzegu parkietu widocznie zniecierpliwiona, na jej twarzy była konsternacja.

– To moja sekretarka z Hongkongu, musi mi mieć coś ważnego do powiedzenia, skoro się tutaj znalazła.

– Może nie tylko do powiedzenia, bo włosów na pewno zmieniać nie musi.

Nasze spojrzenia się spotkały i Lo Shan podeszła bliżej, aby możliwie konspiracyjnym głosem powiedzieć:

– Nie chciałam przeszkadzać, jednak sprawa jest na tyle ważna, że muszę to zrobić. – Spojrzała na Denise, dając znać, że sprawa wymaga również dyskrecji.

– Przepraszam, Denise, ale muszę cię opuścić. Nie możesz mi mieć tego za złe – zwróciłem się do mej partnerki.

– A co mogę, Nel? No, co mogę? – zadziornie spytała, nie spuszczając oczu z Lo Shan.

– Dzięki, Denise, do następnego razu.

– Żebyś wiedział, nie wiem tylko, czy wówczas mnie rozpoznasz. – Roześmiała się i odchodząc dotknęła włosów Lo Shan.

Ująłem Lo Shan pod rękę i odeszliśmy na bok.

– O co chodzi? – spytałem.

– Statek, który płynął z naszym reaktorem na Sachalin, zatonął. Stało się to nieopodal koreańskiej wyspy Czedżu. Trwa akcja ratownicza, ale szanse na to, że uda się wszystkich ocalić, są nikłe.

– Skąd o tym wiesz?

– Konsulat Republiki Korei Południowej w Hongkongu zawiadomił sekretariat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: