Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Five Nights At Freddy's . Lalkarz. Tom 9 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Five Nights At Freddy's . Lalkarz. Tom 9 - ebook

Dziewiąta część przerażającej serii opowiadań Fazbear Frights z uniwersum Five Nights at Freddy’s. Owładnięty obsesją Jack zrobi wszystko, by uchronić swoją pizzerię przed bankructwem. Colton, sfrustrowany niesprawiedliwą grą arkadową, nie spocznie, dopóki jej nie naprawi. Payton i Marley odłączają się od grupy, by obejrzeć maszyny pracujące przy produkcji dodatków do pizzy; nie spodziewają się, że jedna z nich nie wróci dziś do domu…

Mrożące krew w żyłach opowiadania, które spędzą sen z powiek nawet fanom o mocnych nerwach.

 

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-01-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ruchy sto­ją­cej na sce­nie i gra­ją­cej na banjo ani­ma­tro­nicz­nej świnki zwol­niły tempa; robo­cik wydał z sie­bie dziwne par­sk­nię­cie, po czym zamarł.

– Serio!? Kolejny!? – wrza­snął Jack. Ta durna świ­nia była trze­cim z kolei ani­ma­tro­ni­kiem, który posta­no­wił wyzio­nąć ducha, i to na prze­strzeni mniej niż mie­siąca. Naprawy kosz­to­wały. A Jack nie spał na pie­nią­dzach.

To miej­sce dre­no­wało mu kie­szeń. Kiedy kupił je trzy lata temu, zro­bił to z prze­ko­na­niem, że Pizza Play­gro­und, piz­ze­ria urzą­dzona spe­cjal­nie z myślą o dzie­ciach, z grami i ani­ma­tro­ni­kami, będzie świetną inwe­sty­cją. Pizza, auto­maty, gada­jące i śpie­wa­jące kukły zwie­rza­ków – malu­chy to uwiel­biają, nie? A rodzice zawsze szu­kają nowych źró­deł roz­rywki dla swo­ich roz­wy­drzo­nych pociech, szcze­gól­nie, kiedy w grę wcho­dzą uro­dziny. Jack naprawdę liczył na spory dochód z orga­ni­za­cji imprez uro­dzi­no­wych.

Jed­nak dzie­ciaki jakoś tutaj nie zaglą­dały, a on nie rozu­miał dla­czego. Czyżby rodzice tak zapy­chali im ter­mi­na­rze zaję­ciami spor­to­wymi i kore­pe­ty­cjami, że nie miały kiedy oddać się choćby przez chwilę bez­myśl­nej roz­rywce? A może w dzi­siej­szych cza­sach wolały inny jej rodzaj, taką, jaką zapew­niały im kom­pu­tery i kon­sole? Cokol­wiek było powo­dem, Jack tra­cił pie­nią­dze, jakby były wodą prze­le­waną przez sito. Tylko tego ranka musiał kazać kucha­rzom wyrzu­ce­nie prze­ter­mi­no­wa­nych skład­ni­ków na pizze, któ­rych nikt nie zjadł. A teraz jesz­cze trzeba było się zasta­no­wić, jak zapła­cić za naprawę ani­ma­tro­ni­ków, któ­rych i tak nikt nie oglą­dał.

– Por­ter! Sage! Chodź­cie no tu! – krzyk­nął. Był wście­kły i zestre­so­wany, czuł, że twarz mu dosłow­nie pło­nie. Przy­po­mniał sobie słowa leka­rza, który pole­cił mu uwa­żać na ciśnie­nie, ale jak miał na nie uwa­żać, skoro wszystko wokół się waliło?

Por­ter wyło­nił się zza sceny, a Sage – z kan­ciapy dozorcy. Mieli po dwa­dzie­ścia parę lat, mogliby być synami Jacka. Ale nie byli. „Co za para łamag”, pomy­ślał Jack, patrząc, jak czła­pią w jego kie­runku z minami psów darem­nie sta­ra­ją­cych się przy­po­do­bać swo­jemu panu. Jack nie był zado­wo­lony z żad­nego z nich. Por­ter, niski oku­lar­nik, był złotą rączką i do jego zadań nale­żało zaj­mo­wa­nie się ani­ma­tro­ni­kami. Twier­dził, że jest niby jakimś wyna­lazcą i kiedy nie pró­bo­wał z mar­nymi efek­tami speł­niać pole­ceń szefa, stale bawił się w maga­zynku z narzę­dziami. Sage, wysoki bru­net o dłu­gich wło­sach, które nosił zaple­cione w war­ko­cze, miał utrzy­my­wać lokal w czy­sto­ści. Uwa­żał się za aspi­ru­ją­cego pisa­rza. Pod­czas przerw sia­dy­wał przy sto­liku, pochy­lony nisko nad note­sem, i z zapa­łem skro­bał kolejne strony swo­jej tak zwa­nej „powie­ści”.

„To jasne, że żad­nego z nich nie czeka świe­tlana przy­szłość”, pomy­ślał Jack. Mieli szczę­ście, że uznał ich za war­tych mini­mal­nej sta­no­wej i pozwa­lał zabie­rać do domu nie­sprze­daną pizzę.

– Świ­nia padła – poin­for­mo­wał. – Zabierz­cie ją do maga­zynu.

– Rany, padają jak muchy – sko­men­to­wał Sage, obrzu­ca­jąc spoj­rze­niem pra­wie już pustą scenę.

– Dzię­kuję za stwier­dze­nie faktu, Kapi­ta­nie Oczy­wi­stość, nikt cię o nie nie pro­sił – odparł Jack. – Zamiast języ­kiem rusz­cie rękami i zabierz­cie pro­siaka do maga­zynu.

– Robi się, sze­fie – powie­dział Sage, choć wyglą­dał, jakby z tru­dem powstrzy­my­wał się przed prze­wra­ca­niem oczami.

Jack nie zno­sił nie­sub­or­dy­na­cji.

– Nie­długo skoń­czą się nasze pro­blemy – ode­zwał się Por­ter, wcho­dząc na scenę, żeby pomóc kole­dze wynieść zepsu­tego robota. – Pra­wie skoń­czy­łem kon­stru­ować pro­to­typ mojej maszyny. Będzie w sta­nie two­rzyć nisko­kosz­towe, ale za to wysoko efek­tywne ani­ma­tro­niki wyłącz­nie z tanich kawał­ków drewna. Serio, będzie pan pod wra­że­niem, sze­fie!

– Uwie­rzę, jak zoba­czę – mruk­nął pod nosem szef. Coś w tym kole­siu i jego nie­zmą­co­nym opty­mi­zmie wybit­nie go iry­to­wało.

Por­ter wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, jakby przy­szło mu zmie­rzyć się z wyjąt­kowo satys­fak­cjo­nu­ją­cym wyzwa­niem.

– O, zoba­czy pan. I uwie­rzy. – Zwró­cił się do Sage’a: – Gotowy? Dźwi­gamy na trzy. Raz… dwa…

Z pomocą kolegi prze­niósł mar­twą ani­ma­tro­niczną świ­nię do maga­zynu, gdzie uło­żyli ją w kącie.

– Nie mogę już znieść, jak ten ogr się do nas odzywa – powie­dział. – Kiedy tylko opa­ten­tuję moją maszynę i znajdę kupca, zry­wam się stąd, będę wiał, aż się będzie za mną kurzyło.

– A ja tu zostanę, z całym tym kurzem w zębach – wes­tchnął Sage. – Może kie­dyś się zli­tu­jesz i zapro­sisz mnie do swo­jej willi na zupę. Wiesz, nie zapo­mi­naj o daw­nych kole­gach z pracy, któ­rzy cią­gle żyją na odgrze­wa­nej zeschłej pizzy i takie tam.

Por­ter pokle­pał go po ramie­niu.

– Stary, nie będziesz potrze­bo­wał mojej łaski. Wydasz tę książkę. Trafi na listy best­sel­le­rów. Będziesz jeź­dził po całym kraju i roz­da­wał auto­grafy. Ni­gdy wię­cej zeschłej pizzy.

Sage uśmiech­nął się nie­śmiało.

– Serio myślisz, że jest na tyle dobra?

– Pew­nie! – przy­tak­nął Por­ter. Jasne, było mu miło pocie­szyć kolegę, ale jed­no­cze­śnie robił to zupeł­nie szcze­rze. Sage naprawdę miał talent. – Jest dużo lep­sza niż wiele ksią­żek, które już są na rynku i które zda­rzyło mi się czy­tać. I nie tylko ja tak myślę. Twoja pro­fe­sorka od kre­atyw­nego pisa­nia też tak mówi, prawda?

Uczęsz­czali razem na miej­scową uczel­nię, choć stu­dio­wali różne rze­czy – Por­ter inży­nie­rię mecha­niczną, a Sage – angli­stykę.

Sage ski­nął głową.

– Zga­dza się, bar­dzo pozy­tyw­nie się o niej wyra­żała.

– No widzisz! Muszę powie­dzieć, że jak dla mnie to, co piszesz, jest nie tylko przy­jemną lek­turą, ale też źró­dłem inspi­ra­cji. Pomysł na wyna­la­zek przy­szedł mi, kiedy czy­ta­łem twoją powieść.

– Jak to? – Sage uniósł brew.

– „Lal­karz” jest o drew­nia­nej kukle, która chce stać się czło­wie­kiem, nie?

Sage znów kiw­nął głową.

– Mój Lal­karz zamie­nia zwy­kły kawa­łek drewna w coś, co wydaje się żywe – wyja­śnił Por­ter. Nie sły­szał na razie wrza­sków Jacka, uznał więc, że zgryź­liwy szef chwi­lowo zajął się czymś innym. Odsu­nął więc poły­sku­jącą, fio­le­tową zasłonę, za którą ukry­wał swoje dzieło w towa­rzy­stwie kilku popsu­tych ani­ma­tro­ni­ków. – Chodź i sam zobacz. Jeśli Jack tu zaj­rzy, będę uda­wał, że dłu­bię przy kukłach, a ty możesz uda­wać, że coś tu czy­ścisz.

Sage uśmiech­nął się.

– Por­ter, masz na mnie zde­cy­do­wa­nie zły wpływ.

Poszedł za niż­szym chło­pa­kiem za starą zasłonę, która kie­dyś praw­do­po­dob­nie sta­no­wiła kur­tynę opa­da­jącą na scenę.

– Oto on! – Por­ter wska­zał zama­szy­stym gestem na przy­sa­dzi­stą machinę. – Lal­karz!

– Wygląda jak duży roz­drab­niacz do drewna – zauwa­żył Sage.

– Od tego wysze­dłem – przy­tak­nął Por­ter tonem doświad­czo­nego han­dlowca pre­zen­tu­ją­cego towar. – Ale ta maszyna potrafi o wiele wię­cej!

Podob­nie jak roz­drab­nia­cze do drewna, Lal­karz miał otwór, do któ­rego wrzu­cało się pniak. Kiedy jed­nak zna­lazł się on w maszy­nie, zacho­dził znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wany pro­ces. Por­ter pla­no­wał ubie­gać się o patent, kiedy tylko uda mu się dopra­co­wać kilka ostat­nich detali. Miał nadzieję, że Lal­karz sta­nie się pierw­szym z wielu wyna­laz­ków, które opa­ten­tuje.

– Pomóż mi zała­do­wać do niego ten kawał drewna i zade­mon­struję ci, co i jak.

– Jasne – odparł Sage, lecz zabrzmiało to nieco nie­pew­nie. – To bez­pieczne, prawda?

– Abso­lut­nie bez­pieczne! – zapew­nił Por­ter. – Wszyst­kie ostre czę­ści są scho­wane w środku.

Maszyna była wyso­kim pio­no­wym meta­lo­wym wal­cem z roz­su­wa­nymi drzwicz­kami, które otwie­rały się za naci­śnię­ciem przy­ci­sku. Kiedy Por­ter go naci­snął, otwo­rzyły się, uka­zu­jąc wnękę roz­mia­rów czło­wieka, ze wszyst­kich stron oto­czoną meta­lo­wymi ostrzami. Sage i Por­ter wspól­nymi siłami dźwi­gnęli pół­to­ra­me­tro­wej wyso­ko­ści cedrowy pie­niek i posta­wili go pio­nowo we wnęce. Por­ter znów naci­snął guzik.

– Teraz musimy tylko pocze­kać.

Maszyna zamru­czała, budząc się do życia. Dźwięk przy­bie­rał na sile. Urzą­dze­nie war­czało, char­czało, wresz­cie zary­czało.

– Czy to ma tak hała­so­wać!? – zawo­łał Sage, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć rumor.

Dla Por­tera mecha­niczna kako­fo­nia wyda­wała się brzmieć jak muzyka. Uśmiech­nął się.

– Wszystko działa ide­al­nie.

Po nie­ca­łej minu­cie hałasu i drże­nia maszyna znie­ru­cho­miała.

– Patrz i podzi­wiaj! – Por­ter wska­zał na drzwiczki. – Teraz naj­lep­sze.

– Patrzę i podzi­wiam – zgo­dził się Sage, choć brzmiało to, jakby nie wie­dział do końca, co myśleć.

Por­ter naci­snął guzik i drzwiczki się roz­su­nęły, uka­zu­jąc przy­po­mi­na­jącą czło­wieka figurkę z drewna, wypo­sa­żoną w zgi­na­jące się w sta­wach koń­czyny.

– Teraz tylko odro­binka wysiłku… – Por­ter zła­pał kukiełkę za barki i pocią­gnął, a potem jesz­cze raz, moc­niej.

Sage się roze­śmiał.

– Wygląda, jak­byś odbie­rał poród.

– Dokład­nie to robię – odparł Por­ter.

Pocią­gnął jesz­cze raz z całych sił i figurka wysko­czyła wresz­cie z wnę­trza machiny. Por­ter wycią­gnął ją w cało­ści i posta­wił na nogi.

Wie­dział, że ktoś mógłby nazwać dzieło jego urzą­dze­nia pry­mi­tyw­nym, ale dla niego było piękne. Wyglą­dało jak mały czło­wie­czek. W swo­jej drew­nia­nej pro­sto­cie przy­wo­dziło Por­te­rowi na myśl małe mane­kiny, któ­rych uży­wali jako modeli na lek­cjach rysunku w szkole. Choć było ono naprawdę pro­ste i nie­skom­pli­ko­wane, ktoś taki jak ich szef, Pan Maruda, mógłby z pew­no­ścią uznać je za uży­teczne. Wystar­czy ubrać figurkę w plu­szowy strój kró­lika, lisa czy miśka i już mamy nie­dro­giego ani­ma­tro­nika, ide­al­nego do ich piz­ze­rii.

– Dobra, muszę przy­znać, że to naprawdę cza­dowe – uśmiech­nął się Sage.

– Nie widzia­łeś jesz­cze naj­bar­dziej cza­do­wej czę­ści – odparł Por­ter. – Pocze­kaj.

Wci­snął przy­cisk umiesz­czony w oko­li­cach krzyża figurki i zaczęła się ona powoli poru­szać. Obró­ciła głowę w lewo, potem w prawo. Pod­nio­sła ręce, jakby chciała, żeby ją przy­tu­lić.

– Rany! – Sage był pod wra­że­niem. – Sam to wszystko wymy­śli­łeś?

Por­ter się zaśmiał.

– Zga­dza się, sam, w końcu duży ze mnie chło­pak i samo­dzielny. To super­ta­nie roz­wią­za­nie. Stać cię na kawał drewna, to masz ani­ma­tro­nika.

– Wiesz co? Myślę, że Jac­kowi naprawdę może się to spodo­bać – sko­men­to­wał Sage, obcho­dząc dookoła nowo powsta­łego ani­ma­tro­nika i przy­glą­da­jąc się jego ruchom.

– Mam nadzieję – odparł Por­ter, wie­dząc, że sze­fowi nie­ła­two zaim­po­no­wać. – Faj­nie byłoby docze­kać się nieco sza­cunku z jego strony. I może jakiejś dodat­ko­wej kasy.

– Jasna sprawa – przy­znał Sage. – Ale jeśli tak dalej pój­dzie z wyna­laz­kami, nie będziesz musiał długo sie­dzieć w tym graj­dole. Czeka cię droga na szczyt, stary.

– Cie­bie też – powie­dział Por­ter. Sage dał mu do prze­czy­ta­nia kilka pierw­szych roz­dzia­łów powie­ści i Por­tera naprawdę zachwy­ciły żywy, barwny język i bogata wyobraź­nia kolegi.

– Mam nadzieję – powtó­rzył nie­dawne słowa kolegi Sage. – Na pewno nie chciał­bym zmar­no­wać naj­lep­szych lat w tym miej­scu.

– Oj! – Por­ter nagle obej­rzał się na Lal­ka­rza. – Pra­wie zapo­mnia­łem o bar­dzo waż­nym ele­men­cie pre­zen­ta­cji.

Kuc­nął przy maszy­nie.

– Kiedy lalka jest gotowa, trzeba pamię­tać o wycią­gnię­ciu tej tu szu­flady na dole. Pełno w niej tro­cin i odcię­tych kawał­ków drewna. Jeśli się to zanie­dba, maszyna następ­nym razem nie zadziała pra­wi­dłowo.

Wyrzu­cił zawar­tość szu­flady do kubła na śmieci.

– Coś jak filtr w suszarce, który zbiera nitki, tak? – zapy­tał Sage.

– Wła­śnie.

– Halo, czy ktoś tu w ogóle pra­cuje? – dobiegł ich z jadalni tubalny głos Jacka. – Trzeba powy­cie­rać stoły i przy­go­to­wać scenę!

Sage klep­nął Por­tera w ramię.

– Chyba to jesz­cze nie nasz czas, co?

Por­ter się roze­śmiał.

– Nie. Prze­cież trzeba powy­cie­rać stoły i pousta­wiać ani­ma­tro­niki.

Ruszyli do jadalni, men­tal­nie szy­ku­jąc się na grad obelg ze strony szefa.

Oka­zało się, że słusz­nie.

– Czy ktoś tu w ogóle pra­cuje poza mną? – wrza­snął na ich widok Jack, aż pur­pu­rowy na twa­rzy z wście­kło­ści. Gdyby Por­ter czuł do niego więk­szą sym­pa­tię, pew­nie stan szefa by go zanie­po­koił. Facet musi mieć ciśnie­nie pod sam sufit, pomy­ślał.

– Prze­pra­szamy pana, byli­śmy zajęci na zaple­czu.

– Klienci nie widzą zaple­cza! Widzą front lokalu! A tutaj panuje nie­zły baj­zel. Sto­liki są brudne. Trzeba pousta­wiać wszystko na sce­nie tak, żeby nie było widać, że bra­kuje kukieł.

– Nad tym wła­śnie pra­co­wa­li­śmy, pro­szę pana. Nad ani­ma­tro­ni­kami – odparł Por­ter. – Nie­długo skoń­czą się wszyst­kie pana pro­blemy i to za uła­mek ceny.

Skrzy­wił się w duchu, bo brzmiał jak pre­zen­ter z TV shopu. Doświad­cze­nie nauczyło go jed­nak, że Jack lubi taką mar­ke­tin­gową gadkę szmatkę – uwa­żał, że „brzmi mądrze”.

– Jakoś nie spo­dzie­wam się cudów – burk­nął Jack.

– Sam pan zoba­czy. Może w pią­tek rano, zanim otwo­rzymy? – zapro­po­no­wał Por­ter. – Powi­nie­nem do tego czasu wszystko dopra­co­wać.

– Lepiej, żeby tak było – powie­dział Jack, co Por­ter uznał za jego wer­sję zgody. – Co tak sto­icie jak cho­choły w polu? Do roboty!

– Już się robi, sze­fie. – Sage zła­pał przy­go­to­wane wia­derko wody z odka­ża­czem oraz ścierkę i zaczął wycie­rać sto­liki. Por­ter zaś wdra­pał się na scenę i zaczął maj­stro­wać przy ani­ma­tro­ni­kach.

Jack wstał zza stołu.

– Muszę popra­co­wać w biu­rze, ale wrócę, żeby spraw­dzić, jak wam idzie.

– Tak jest – odparł Por­ter, cią­gnąc mecha­niczną kukłę na śro­dek sceny.

Kiedy Jack zna­lazł się na tyle daleko, że nie mógł już ich usły­szeć, Por­ter mruk­nął:

– Ktoś mu nachar­kał dzi­siaj do owsianki.

– Nie tylko dzi­siaj, codzien­nie – uzu­peł­nił Sage. – Widzia­łeś kie­dyś, żeby miał dobry humor?

Por­ter prze­wró­cił oczami.

– Ani razu. Cie­kawe, czy kie­dy­kol­wiek go ma. Może poza pracą? Myślisz, że ma jakieś hobby?

– Jasne – odparł Sage, pod­no­sząc wzrok znad wycie­ra­nego wła­śnie blatu. – Dla roz­rywki kopie szcze­niaczki, wyrywa sta­rusz­kom torebki i dopro­wa­dza do pła­czu sie­rotki.

Por­ter się roze­śmiał.

– Lepiej bądźmy cicho, bo się doigramy.

– A to jesz­cze możemy mieć bar­dziej prze­chla­pane? – Sage wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

Przez jakiś czas pra­co­wali w mil­cze­niu. Kiedy Por­ter już usta­wił wszystko na sce­nie i udało mu się z powo­dze­niem uru­cho­mić ani­ma­tro­niki, poczuł, że jest tu z nimi ktoś jesz­cze. Wło­ski na karku sta­nęły mu dęba. Miał wra­że­nie, że ktoś go obser­wuje.

Odwró­cił się i zoba­czył, że miał rację. Tuż przy skraju sceny stała mała dziew­czynka, może czte­ro­let­nia. Zadzie­rała główkę, wpa­tru­jąc się w Por­tera wiel­kimi, brą­zo­wymi oczami.

– Cześć – powie­działa.

– Cześć – odparł. Kilka metrów za dziew­czynką zoba­czył parę doro­słych, zapewne jej rodzi­ców. – Witam pań­stwa – dodał skrę­po­wany. Klienci sta­no­wili tu taką rzad­kość, że czło­wiek był w szoku, kiedy się zja­wiali.

Dziew­czynka wska­zała na ani­ma­tro­nicz­nego miśka.

– To Baron von Bear?

– Zga­dza się, to Baron – odparł Por­ter. Naprawdę powi­nien był zasu­nąć kur­tynę, gdy pra­co­wał, wła­śnie po to, żeby żadne dzieci, które mogłyby wejść do lokalu, nie zoba­czyły wyłą­czo­nych ani­ma­tro­ni­ków.

– Będzie śpie­wał? – zadała kolejne pyta­nie mała.

– Tak – potwier­dził. – Pierw­sze przed­sta­wie­nie za pięt­na­ście minut.

– A będzie pizza?

– Pew­nie. – Por­ter zła­pał kilka kart dań ze sto­lika obsługi i podał je rodzi­nie. – Może zaj­mie­cie pań­stwo miej­sca przy któ­rymś sto­liku, a ja zaraz pójdę po kel­nerkę?

Angie, jedyna kel­nerka pozo­stała w piz­ze­rii, sie­działa w kuchni nad pracą domową. Opo­wia­dała Por­te­rowi, że stu­diuje pie­lę­gniar­stwo, bo z restau­ra­cją, jak widać, na pewno nie wypali. Kucharz, Edwin, grał w coś na tele­fo­nie.

– Hej, Ang – zagad­nął Por­ter. – Masz klien­tów.

Angie pod­nio­sła wzrok znad pod­ręcz­nika.

– Serio? Mówisz, że mam dziś szansę dostać jakiś napi­wek?

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Na to wygląda. Tylko nie wydaj wszyst­kiego od razu.

– A ja może fak­tycz­nie dziś coś ugo­tuję. – Edwin scho­wał tele­fon do kie­szeni. – Trzeba zużyć te skład­niki. Połowa już jest na gra­nicy przy­dat­no­ści.

Angie zerwała się na równe nogi.

– Tego nie zamie­rzam prze­ka­zy­wać moim jedy­nym klien­tom.

– Dobry pomysł. – Kucharz się roze­śmiał.

Tego wie­czoru zja­wiło się jesz­cze kilka rodzin, ale ruch i tak był mały, a Por­ter więk­szość zmiany spę­dził, sta­ra­jąc się wyglą­dać na zaro­bio­nego, żeby Jack za bar­dzo na niego nie krzy­czał. Z tym loka­lem coś było nie tak. Rodzinna piz­ze­ria powinna być gło­śna, pełna śmie­chu, tęt­nić życiem. W tym miej­scu jed­nak można było usły­szeć co naj­wy­żej wybu­chy zło­ści szefa.

Było super wyjść na świeże, nocne powie­trze, kiedy knajpa już się zamknęła. Por­ter, Sage, Angie i Edwin z ulgą zosta­wili szefa, żeby kisił się w swo­ich humo­rach, a ich nastroje momen­tal­nie się popra­wiły.

– Ej, chce­cie coś prze­ką­sić? – zagad­nął grupę Por­ter. Wie­dział, że zapewne powi­nien oszczę­dzać swoje mizerne gro­sze, ale czuł, że nie prze­łknie kolej­nej zupki chiń­skiej z torebki w pustym miesz­ka­niu.

Roz­le­gły się pomruki apro­baty.

– Na co macie ochotę? – zapy­tał zatem.

– Wszystko, byle nie pizza! – zakrzyk­nęli chó­rem.

Był to ich stały żart. Jedli tyle nie­świe­żych plac­ków, że już im się ule­wało, ale nie prze­sta­wali, bo w końcu zeschła pizza była za darmo. Nie mogli już sobie nawet wyobra­zić, jak by to było zapła­cić za pizzę – nawet dobrą!

Zna­leźli się w końcu w sie­cio­wej bur­ge­rowni Gol­den Heifer, choć żadne z nich nie miało dość pie­nię­dzy na bur­gery i musieli zado­wo­lić się tostami z serem i kanap­kami z beko­nem i pomi­do­rem. Zamó­wili też por­cję fry­tek do podziału, którą wyraź­nie zmę­czona kel­nerka usta­wiła na środku stołu.

– Nie szu­ka­cie cza­sem kucha­rza? – zagad­nął Edwin, gdy sta­wiała na bla­cie keczup.

– W tej chwili nie, zło­ciutki – odparła. – Ale możesz wypeł­nić for­mu­larz i prze­ka­żemy go do kadr.

– Dzięki, zro­bię to. – Edwin rzu­cił jej olśnie­wa­jący uśmiech, który zbladł, gdy tylko kobieta ode­szła. – Powiem wam coś, szu­kam na serio innej roboty. Wam też to radzę, jeśli chce­cie mieć co do garnka wło­żyć.

– Myślisz, że Jack nas pozwal­nia? – zapy­tała Angie, wyle­wa­jąc na talerz z fryt­kami kałużę keczupu.

– Tak też może być – przy­znał Edwin, pocią­ga­jąc z kubka z kawą. – Ale myślę, że raczej lokal pad­nie, zanim będzie miał szansę to zro­bić. Pra­cuję w gastro znacz­nie dłu­żej od was, dzie­ciaki. Wiem, kiedy knajpa cią­gnie ostat­kiem sił. Zaczyna w niej cuch­nąć śmier­cią, ot co.

– Jesteś pewien, że to nie prze­ter­mi­no­wane salami? – zażar­to­wał Sage.

– Żadna róż­nica – skwi­to­wał Edwin, łapiąc frytkę i macza­jąc ją we wspól­nej kałuży keczupu. – Gdy­by­śmy sprze­da­wali to salami na pizzy, to by się nie prze­ter­mi­no­wało i nie byłoby ryzyka, że wylą­du­jemy na bruku.

– Ej, teraz to mnie dobi­łeś – powie­działa Angie, mie­sza­jąc słomką w szklance z oran­żadą.

– Nie ma co się łamać – odparł kucharz. – Stu­diu­jesz. Masz przed sobą przy­szłość, dobrą pracę. Por­ter i Sage też są na uni­werku. Przy tym sto­liku tylko ja jestem w czar­nej… dziu­rze.

– Może nie – ode­zwał się Por­ter. – Mój wyna­la­zek jest pra­wie gotowy. Obniży koszty zwią­zane z mecha­nicz­nymi posta­ciami. Pokażę go Jac­kowi w pią­tek. Jeśli nie będzie musiał cią­gle wyda­wać forsy na naprawy i zakupy nowych ani­ma­tro­ni­ków, będzie mógł zain­we­sto­wać w reklamę, lep­sze jedze­nie, może nawet parę nowych auto­ma­tów do gier. Klienci zaczną się u nas poja­wiać.

– Podzi­wiam twój opty­mizm. – Angie wsu­nęła do ust frytkę. – Obyś miał rację.

– Myślę, że mamy szansę – poparł kolegę Sage. – Poka­zał mi dziś tę maszynę. Nazwał ją „Lal­karz”, od tytułu mojej książki. Naprawdę robi wra­że­nie.

Uśmiech­nął się sze­roko.

– Mam na myśli maszynę, nie książkę. Cho­ciaż książka też jest niczego sobie.

– Twoja wiara jest budu­jąca – powie­dział Edwin. Pod­niósł szklankę z oran­żadą w geście toa­stu. – Za lep­szą przy­szłość!

– Za lep­szą przy­szłość! – powtó­rzyli wszy­scy, stu­ka­jąc się szklan­kami.

Por­ter i Sage dzie­lili dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie w sute­re­nie. Z okna mieli nie­sa­mo­wity widok na stopy prze­chod­niów. Miesz­ka­nie było ciemne i wil­gotne, z tanią boaze­rią na ścia­nach i wie­kową wykła­dziną w kolo­rze mchu na skrzy­pią­cej pod­ło­dze. Jedyną jego zaletą był cał­kiem przy­stępny czynsz, szcze­gól­nie że opła­cali go na spółkę.

Ten wie­czór nie róż­nił się od innych. Wró­cili do domu. Sage poszedł do sie­bie, żeby popra­co­wać nad książką. Por­ter poszedł do sie­bie, żeby popra­co­wać nad pro­jek­tami wyna­laz­ków. Ryso­wał, mie­rzył i noto­wał, aż tak się zmę­czył, że oczy same mu się zamy­kały. Jak zawsze. Potem padł na łóżko, do cna sko­nany, nasta­wiw­szy wcze­śniej budzik, żeby wstać jak najwcze­śniej i zdą­żyć na poranne zaję­cia przed kolejną popo­łu­dniową zmianą w „Kra­inie Pizzy i Poni­że­nia”, jak cza­sami myślał o swoim miej­scu pracy. Jego plan tygo­dnia był napięty do kresu wytrzy­ma­ło­ści; ta harówka go wykań­czała, ale nie ustę­po­wał, pewien, że oto pnie się na szczyt. Sage tym­cza­sem wró­cił do ręko­pisu i stu­kał do późna w kla­wia­turę w przy­ćmio­nym świe­tle biur­ko­wej lampy.

„LAL­KARZ” (FRAGM.)
AUTOR: SAGE BRAN­TLEY
_Syl­we­ster Sosnow­ski wyło­nił się z komory ide­alny w każ­dym calu. Naj­pierw zoba­czył wła­sne dło­nie, wypo­sa­żone we wszyst­kie stawy, dzięki któ­rym zgi­nały się jak należy. Z podzi­wem patrzył, jak speł­niają jego wolę i zaci­skają się w pię­ści, a potem pro­stują i roz­po­ście­rają palce._

– Robi wra­że­nie, prawda? – ode­zwał się Stwórca.

Syl­we­ster poki­wał głową.

– Chciał­byś zoba­czyć resztę sie­bie? – padło kolejne pyta­nie, a Syl­we­ster znowu przy­tak­nął.

Stwórca się uśmiech­nął.

– Zapro­gra­mo­wa­łem ci zdol­ność mowy i rozu­mie­nia. Kiedy o coś pytam, pro­szę, odpo­wia­daj jed­nym sło­wem – „tak” albo „nie”. A zatem, chciał­byś zoba­czyć resztę sie­bie?

– Tak – powie­dział Syl­we­ster. Jego wargi bez wysiłku ufor­mo­wały to słowo.

– Dobrze – odparł Stwórca. – Chodź za mną.

Syl­we­ster pozwo­lił popro­wa­dzić się ku wiel­kiej tafli szkła, która – jak skądś wie­dział – nazy­wała się lustrem. Przyj­rzał się sobie. Był osobą, cał­ko­wi­cie ufor­mo­waną i kom­pletną, miał twarz o syme­trycz­nych rysach i oczy, które otwie­rały się i zamy­kały. Jeśli zaży­czył sobie poru­szyć ręką czy nogą, koń­czyny speł­niały jego nie­wy­po­wie­dziane pole­ce­nia. Nie był jesz­cze ubrany, ale wie­dział, że kiedy założy coś na sie­bie, zyska wygląd bar­dzo zbli­żony do czło­wieka – z jed­nym wyjąt­kiem. W prze­ci­wień­stwie do tego, co widział u Stwórcy, jego ciało i twarz nie były mięk­kie i ela­styczne; nie skła­dały się bowiem z żywej tkanki i skóry, ale z gład­kiego, litego drewna.

– Przy­stojny z cie­bie chło­pak – pochwa­lił go Stwórca. – I uta­len­to­wany. Myślisz. Poru­szasz się. Mówisz. Masz trzy z pię­ciu zmy­słów, któ­rymi dys­po­nują ludzie: wzrok, słuch i węch.

– Czego mi bra­kuje?

Stwórca wzru­szył ramio­nami.

– To nic wiel­kiego. Nie masz smaku, bo nie potrze­bu­jesz jeść. I nie dosta­łeś zmy­słu dotyku, bo nie udało nam się jesz­cze dopra­co­wać tej tech­no­lo­gii. Ale to nie takie złe. Nie będziesz czuł chłodu ani gorąca, ani bólu. W pewien spo­sób zatem ten brak czyni cię lep­szym od osób, które mają wszyst­kie zmy­sły.

Syl­we­ster dotknął lewej ręki prawą. Potem wycią­gnął dłoń i dotknął barku Stwórcy. Miał rację. Syl­we­ster niczego nie poczuł.

Zanim Jack wszedł do domu, zdjął buty. Becky tego wyma­gała, bała się bowiem, że mógłby zary­so­wać piękny nowy par­kiet. Jack to rozu­miał – wie­dział, ile kosz­to­wała pod­łoga; w końcu za nią zapła­cił. A jed­nak kiedy zdej­mo­wał buty i prze­cho­dził przez próg, trzy­ma­jąc je w dłoni, na­dal czuł się dziw­nie, jakby się skra­dał, jakby był wła­my­wa­czem, intru­zem we wła­snym domu.

Wszedł do świeżo wyre­mon­to­wa­nych pomiesz­czeń. Par­kiety lśniły. Meble w salo­nie były smu­kłe i nowo­cze­sne (i mniej wygodne, niż by sobie życzył). Becky uwiel­biała pro­gramy o wystroju wnętrz i naprawdę dała z sie­bie wszystko, żeby ich przy­tulny stary dom zaczął wyglą­dać ele­gancko i na pozio­mie. Kiedy jed­nak Jack patrzył na to wszystko, widział tylko pie­nią­dze ucie­ka­jące mu ciur­kiem z port­fela.

Zastał Becky w kuchni; czy­tała maga­zyn wnę­trzar­ski i popi­jała napój die­te­tyczny. Choć było już późno, na­dal miała na sobie dizaj­ner­ską bluzkę i ele­ganc­kie chi­nosy, a jej fry­zura i maki­jaż były nie­na­ganne. Od kiedy udało jej się dopro­wa­dzić dom do zado­wa­la­ją­cego wedle niej stanu, uznała w pew­nym sen­sie, że teraz sama też musi speł­niać kon­kretne stan­dardy. Koniec z łaże­niem w dre­sie. Musiała paso­wać do oto­cze­nia.

Pod­nio­sła wzrok znad lek­tury.

– Wiesz co? Pomy­śla­łam, że mogli­by­śmy wybu­rzyć ścianę mię­dzy salo­nem a jadal­nią – powie­działa. – Zro­bić tam otwartą prze­strzeń.

– Naj­bar­dziej otwarty w tym domu jest port­fel – odparł Jack. – Mój port­fel.

Cięż­kim kro­kiem pod­szedł do lodówki – nowiut­kiej, z nie­rdzew­nej stali, bar­dzo dro­giej – i zaj­rzał do środka. Jaki sens mieć w domu super­no­wo­cze­sną lodówkę, jeśli nie ma w niej nic war­tego zje­dze­nia?

– Ni­gdy nie mamy w tym domu nic smacz­nego – sko­men­to­wał.

Becky prze­wró­ciła oczami.

– Wypi­łam na kola­cję kok­tajl owo­cowy. Mogę tobie też zro­bić.

– To nie jest jedze­nie – wark­nął Jack. – Jedze­nie się gry­zie.

Becky wstała zza stołu i zaczęła wybie­rać z misy owoce.

– Skar­bie, wiem, że chciał­byś co wie­czór zjeść wielki, soczy­sty stek, ale lekarz powie­dział prze­cież, że to ci szko­dzi na cho­le­ste­rol i ciśnie­nie. Kok­tajl z odżywką biał­kową to zdrow­sza opcja. Poza tym nie zaszko­dziłoby ci schud­nąć o roz­miar.

Jac­kowi pękała głowa z głodu i zło­ści.

– Nic ci ni­gdy nie pasuje, nie? Zawsze trzeba jesz­cze coś popra­wić. Dom, ciu­chy, mój brzuch – wszystko trzeba stale zmie­niać i ulep­szać. Zawsze o oczko wyżej.

Becky wrzu­cała spo­koj­nie borówki do blen­dera.

– Z twoim brzu­chem aku­rat przy­da­łoby się zejść o oczko niżej – uśmiech­nęła się.

Kie­dyś uwa­żał, że jej uśmiech błysz­czy jak słońce, ale w kon­tek­ście tego wie­czoru i kry­tyki, jaką mu zaser­wo­wała, był po pro­stu iry­tu­jący.

– Bar­dzo śmieszne! – żach­nął się. – Zostaw ten kok­tajl. Nie chcę żad­nego kok­tajlu! Idę na bur­gera!

– Ale twój cho­le­ste­rol…!

– Jeśli umrę od cho­le­ste­rolu, to przy­naj­mniej naje­dzony i szczę­śliwy! – odparł i wypadł z domu. Zorien­to­wał się, że zapo­mniał butów i musiał wró­cić na palusz­kach, żeby je zało­żyć. Nie do końca takie dra­ma­tyczne wyj­ście sobie zapla­no­wał.

Jack pod­je­chał do okienka drive-thru w Gol­den Heifer.

– Dzię­ku­jemy, że wybie­rasz Gol­den Heifer. Sprawdź nasze menu i złóż zamó­wie­nie – ode­zwał się ktoś z gło­śniczka.

– Che­ese­bur­ger Mu-Chrum, z podwój­nym beko­nem, duże frytki i szejk z masłem orze­cho­wym – odparł bez namy­słu.

– Dzie­więć dwa­dzie­ścia pięć. Zapra­szam do okienka – usły­szał w odpo­wie­dzi.

Podał mło­dej kasjerce dychę i zła­pał torbę z jedze­niem. Potem zapar­ko­wał przy restau­ra­cji, żeby zjeść. Roz­wi­nął bur­gera i zoba­czył, że bra­kuje w nim bekonu. Roz­wście­czony, wysko­czył z auta i poczła­pał do okienka drive-thru, dzier­żąc kanapkę w dłoni jako dowód rze­czowy.

Drobna, młoda kasjerka o sza­ro­brą­zo­wych wło­sach powie­działa:

– Prze­pra­szam pana, ale drive-thru obsłu­guje tylko samo­chody. Jeśli chce pan poroz­ma­wiać z obsługą, pro­szę wejść do środka.

– Zamó­wi­łem che­ese­bur­gera Mu-Chrum, ale „chrum” w nim nie widzę! – wrza­snął Jack. – Ni­gdzie nie będę wcho­dził. Będę tu stał, aż dacie mi to, co zamó­wi­łem. Żądam bekonu!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: