Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Florenckie lato - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Florenckie lato - ebook

Porywający romans pełen sekretów, zdrady i pasji...

Siostry Tessa i Frederica Nicolson spędzają ostatnie beztroskie lato 1933 roku w pięknej Villi Millefiore w pobliżu Florencji. Cztery lata później włoskie wakacje są jedynie dalekim wspomnieniem, a Tessa, jako wzięta modelka, korzysta z uroków londyńskiego życia. Nieprzewidywalna i impulsywna, uważa, że miłość jest jedynie pasjonującą grą, dopóki namiętny romans z żonatym mężczyzną nie doprowadzi do tragicznych konsekwencji. Gdy jej dotychczasowe życie legnie w gruzach, Tessa powróci do Florencji, by leczyć udręczone serce. Stęskniona za siostrą Frederica decyduje się na wyjazd do Włoch. Przeżywa tam niebezpieczne chwile, a pewne przypadkowe spotkanie na zawsze zmienia jej życie. Losy sióstr komplikuje wybuch II wojny światowej. Walka o przetrwanie staje się ważniejsza od pogoni za szczęściem…

Judith Lennox – urodzona w Salisbury autorka wielu bestsellerowych romansów historycznych, które zawsze cieszyły się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. Debiutowała w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a jej powieści zyskały wierne grono fanów również w Polsce, gdzie ukazały się między innymi „Duchy przeszłości”, „Ślady na piasku”, „Wszystkie moje siostry” czy „Serce nocy”.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-262-9
Rozmiar pliku: 815 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W willi oczekiwano, że będą wypoczywać. Mama i pani Hamilton twierdziły, że po lunchu dobrze jest się położyć dla zdrowia. Tessa uważała wylegiwanie się za stratę czasu, sięgnęła więc po kapelusz przeciwsłoneczny i wyszła na zewnątrz.

Villa Millefiore została zbudowana na początku dziewiętnastego wieku. Tynkowane ściany wyblakły i przybrały barwę delikatnej ochry, z tyłu domu pięła się wistaria i winna latorośl. Wykładany marmurem hol był ciemny i chłodny nawet w najcieplejsze dni. Drzwi prowadzące na zewnątrz, latem zawsze otwarte, umożliwiały dopływ powietrza.

Tessa miała siedemnaście lat. Ona, jej matka, Christina, i dwunastoletnia siostra, Frederica, mieszkały w Villa Millefiore od śmierci ojca, Geralda Nicolsona. Te cztery lata stanowiły najdłuższy okres, gdy Tessa i Freddie mieszkały w jednym domu. Gerald Nicolson był artystą i często zmieniał miejsca pobytu w pogoni za sukcesem i uznaniem. Po jego śmierci pani Hamilton, serdeczna przyjaciółka Christiny, zaprosiła ją i córki do willi, a potem wszystko jakoś tak się ułożyło, że tam zostały. Z początku Tessę i Freddie onieśmielały zwaliste ciemne szafy i małe zakratowane okienka, bały się sów pohukujących w pobliskim lesie. Poprosiły, by mogły zamieszkać razem w pokoju.

Pani Hamilton była Angielką po sześćdziesiątce. Stugębna plotka głosiła, że jej mąż został zmuszony do opuszczenia Anglii po tym, gdy wyszła na jaw jego zbytnia zażyłość z przystojnym lokajem. Hamiltonowie żyli w związku określanym jako białe małżeństwo, zawartym, by żyć w zgodzie z konwenansami. Nie mieli dzieci. Po śmierci pana Hamiltona wdowa została sama w przestronnej, rozległej willi na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na Fiesole. Urządzała obiady dla Anglików mieszkających we Florencji. Najczęściej podawano cienką zupkę, a po niej bliżej nieokreślony gulasz.

Świętej pamięci pan Hamilton był kolekcjonerem, lecz, nad czym bolała zubożała wdowa, okazał się niezbyt roztropny. W willi roiło się od dziwacznych i nienadających się do sprzedaży skarbów, takich jak marmurowe popiersie mężczyzny nadnaturalnej wielkości, za to bez nosa, albo portret chłopca, grającego na przystrojonej kolorowymi wstążkami mandolinie, czy też fotografia w ramce, przedstawiająca papugę. Na zdjęciu ktoś napisał spiczastym pismem: „Kochany Bobo, przyjaciel w nieszczęściu”. W gościnnych pokojach willi można było podziwiać ich minioną świetność. Jedwabne obicia sof spłowiały, w oknach wisiały zasłony w wielu miejscach nadgryzione przez mole, na ścianach łuszczyły się alegoryczne freski. Z wysokich, spękanych sufitów czasami spadał na podłogę kawałek gipsu w obłoczku pyłu. W najdalej położonych zakamarkach domu rozpad całkowicie zapanował nad dawną wspaniałością. Nieużywane od wielu lat pokoje, ignorowane przez służącą, wyglądały na pogodzone z zalegającą je grubą warstwą kurzu.

Z tarasu za domem Tessa widziała terakotowe dachy i kopuły Florencji, mieniące się w mgiełce upału. Później, wieczorem, dźwięki kościelnych dzwonów będą się niosły na wzgórze aż do willi. Zbiegła z kamiennych schodków z tarasu i weszła na ścieżkę wśród szpalerów bukszpanu i cyprysów. W jednej części ogrodu były grządki warzywne i sad; w drugiej rozpościerały się ostrokrzewy otoczone drzewkami laurowymi. Za ogrodem rozciągały się winnice i gaje oliwne, należące niegdyś do majątku, lecz dawno temu sprzedane na opłacenie rachunków.

Tessa uwielbiała ogród Villa Millefiore. Wystarczyło skręcić za róg i przemknąć pod łukowato sklepionym przejściem, by zobaczyć coś naprawdę niezwykłego – aleję wysadzaną piwoniami i rabaty z ogromnymi białymi liliami, nad którymi grube brązowe ćmy unosiły się jak kolibry, albo staw, gdzie złociście mieniły się karpie, a fontanna w kształcie muszli wyrzucała strumienie wody wysoko w niebo. Wszędzie słychać było szum wody, opadającej kaskadą przed grotą syreny i spływającej wąskimi kanalikami do głębokiego, okrągłego zbiornika. Tam woda tryskała z otwartej paszczy kamiennego morskiego potwora ze zwiniętym łuskowatym ogonem.

Tessa zdjęła sandałki i boso przeszła po murku okalającym staw. Stały tu liczne posągi. Nie pamiętała, czy przedstawiały muzy czy nimfy. Marmurowe szaty spływały z białych piersi i zaokrąglonych pośladków. Palce posągów zdawały się bezskutecznie przytrzymywać opadające fałdy ubrań. Tessa pomyślała, że twarze muz są nijakie i gapowate.

Pod letnią sukienką miała kostium kąpielowy. Zdjęła ją teraz przez głowę i rzuciła na murek, po czym wskoczyła do wody.

Staw miał około sześciu metrów głębokości. Pani Hamilton mówiła, że w czasie suszy woda ze zbiornika służyła do picia. Tessa miała nadzieję, że najpierw ją przegotowywano, jako że staw był aż gęsty od zielska. Nurkując, jak zawsze pod wpływem impulsu, uświadomiła sobie, że za chwilę długie, miękkie i oślizłe łodygi oplotą palce jej rąk i nóg jak pajęczyny. Pod powierzchnią woda była ciemna, mętnozielona. Pośrodku znajdowała się kamienna kolumna, podtrzymująca statuę trytona. Kiedy ostatnio przyjechali tu Zanetti, urządzili sobie zawody, chcąc się przekonać, kto więcej razy opłynie kolumnę, zanim będzie musiał wynurzyć się z wody, by zaczerpnąć tchu. Wygrał Guido; Tessa pamiętała jego zwinne, smagłe ciało śmigające w głębinie.

Zanetti – dwudziestodwuletni Guido, jego osiemnastoletni brat Alessandro, w skrócie Sandro, i ich siostra, czternastoletnia Faustina – przyjaźnili się z siostrami Nicolson. Ojciec Guida, Domenico, był kochankiem matki Tessy. Guido powiedział o tym Tessie w owym ostatnim roku, a z kolei Tessa przekazała tę wiadomość Freddie. Ani Tessa, ani Freddie nie miały nic przeciwko związkowi mamy z Domenikiem. Domenico uszczęśliwiał Christinę w inny sposób niż ich ojciec, porywczy i obdarzony ciętym językiem artysta. Tessa żywiła w stosunku do mamy uczucia opiekuńcze i bardzo ją kochała.

Domenico Zanetti był właścicielem tkalni jedwabiu w jednej z dzielnic Florencji, San Frediano. Jego żona, Olivia, miała długą twarz i płaski biust. Brązowe i kremowe suknie, choć pierwszorzędnej jakości, nie leżały dobrze na jej wysokiej, szczupłej sylwetce – kołnierz zawsze sterczał i unosił się na kanciastych ramionach, pomięte rękawy opadały na kościste palce. Gdyby Tessa została poproszona o radę, zaproponowałaby Olivii strój w delikatnym odcieniu koralowego różu albo morskiej zieleni, kolorach bardziej odpowiednich przy ziemistej cerze. Tessa podejrzewała, że Guido, opowiadając o jej matce i swoim ojcu, chciał ją zaszokować. Jeśli istotnie miał taki zamiar, to mu się nie udało. Niewiele mogło zaskoczyć dziewczynę wychowaną w beztroskim środowisku malarzy i poetów, którzy przybywali do Włoch z ponurych rodzinnych krajów Północy w poszukiwaniu swobody.

Mając wrażenie, że lada chwila pękną jej płuca, wypłynęła ku widocznemu nad nią szmaragdowemu światłu. Wychyliła głowę nad powierzchnię wody, gwałtownie zaczerpnęła tchu. Położyła się na plecach i unosiła na wodzie z zamkniętymi oczami. Tego wieczoru mieli zjeść kolację z Zanettimi. Tessa postanowiła włożyć nową jedwabną fioletową sukienkę. Freddie miała wystąpić w migdałoworóżowej. Domenico Zanetti ofiarował Christinie jedwabie ze swych warsztatów, a Tessa z mamą uszyły sukienki. Tessa uwielbiała ładne stroje, przeglądała wszystkie możliwe żurnale i była utalentowaną krawcową. Postanowiła zapytać mamę, czy tego wieczoru będzie mogła włożyć granaty Wakehamów. Granaty należały do babki ze strony mamy i jedne z nielicznych klejnotów przetrwały małżeństwo Christiny z Geraldem Nicolsonem. Doskonale pasowałyby do nowej sukienki.

– Masz glony we włosach! – Usłyszała czyjś głos.

Otworzyła oczy. Na brzegu stawu stał Guido Zanetti, wspierając stopę na murku.

– Wasza gospodyni powiedziała mi, że wszyscy śpią – wyjaśnił – więc pomyślałem, że przespaceruję się po ogrodzie. Chodź, Tesso.

– Dlaczego?

– Żebym mógł wyjąć ci wodorosty z włosów.

W jego oczach migotały wesołe iskierki. Sprawia wrażenie bardzo zadowolonego z siebie, pomyślała Tessa. Guido miał rzymski profil, czarne, kręcone włosy i ciemne brązowe oczy o uwodzicielskim wyrazie. Tego dnia włożył kremową płócienną marynarkę i jasnoniebieską koszulę. Był próżny i doskonale zdawał sobie sprawę ze swej urody – Tessa bez trudu wyobrażała sobie, jak poprawia klapy ubrania przed wyjściem z pałacu Zanettich i przeczesuje włosy palcami. Guido lubił trzymać się na uboczu, dając do zrozumienia, że inne dzieci to zaledwie dziewczynki i chłopcy, podczas gdy on jest już mężczyzną.

Podpłynęła do brzegu. Guido usiadł na murku. Gdy dotknął palcami jej włosów, by wyplątać z nich wodorosty, przeniknął ją dreszcz. Zauważyła, że się zorientował, iż zrobił na niej wrażenie. Dostrzegła to po sposobie, w jaki na nią patrzył. Znał swoje atuty wynikające z urody, wzrostu i wieku. Miała ochotę utrzeć mu nosa, strącić go z piedestału.

– Chodź, popływamy – zaproponowała.

– Niestety, nie mogę. Nie mam kostiumu.

– Wykąp się w tym, co masz.

– Moje ubranie…

– No dalej! Spróbuj!

Odpłynęła od niego, przewróciła się na plecy i zaczęła rozpryskiwać wodę nogami.

– Spróbuj, Guido! – zawołała.

Uśmiechnął się, zdjął buty i marynarkę, a potem wskoczył do wody. Płynął szybkim, mocnym kraulem. Tessa roześmiała się, gdy ją dogonił.

– Widzisz? – wykrztusił, parskając wodą. – Wygrałem. – Mokra, ciemnoniebieska teraz koszula przywarła mu do ciała. – A więc należy mi się nagroda.

– Zaproszę cię na lody do Vivoli.

– Nie to miałem na myśli.

– A co byś wolał, Guido? – spytała. Podniecał ją blask jego oczu; dobrze wiedziała, co usłyszy.

– Chodzi mi o pocałunek – odparł.

– A jeśli się okaże, że nie chcę ci go dać? – Śmiała się, leżąc na wodzie.

– Wezmę go tak czy owak.

Odpłynęła od niego najprędzej, jak potrafiła, lecz Guido był szybszy. Krzyknęła, gdy chwycił ją w pasie.

– Pocałunek – poprosił. – Pozwól, że cię pocałuję, moja piękna Tesso.

Delikatnie dotknął wargami jej policzka. Patrzyli sobie w oczy, starając się utrzymać nad powierzchnią stawu. Po chwili objął ją, a ich usta złączyły się w pocałunku. Gdy Tessa zamknęła oczy, przykryła ich woda.

Otaczało ich przyćmione światło, czuli delikatne muśnięcia wodorostów. Ciemne kształty w wodzie przypominały ruiny zatopionego miasta. Jej rozbawienie ustąpiło miejsca rozkoszy, gdy stopniowo pogłębiał pocałunek.

Zabrakło jej tchu. Guido powoli uniósł ją ku powierzchni. Łapczywie zaczerpnęli powietrza i usłyszeli odgłos trzaskających drzwi Villa Millefiore. Mieszkańcy willi najwyraźniej zakończyli już drzemkę.

– Chodź – powiedział. – Szybko.

Wspiął się na murek i podał Tessie rękę, pomagając jej wyjść ze stawu. Błyskawicznie włożyli buty; Guido podniósł marynarkę i sukienkę. Gdy biegli, trzymając się za ręce, Tessa przykładała drugą dłoń do ust, by stłumić śmiech. Minęli żwirowaną ścieżkę i skierowali się ku gajowi drzewek laurowych z boku ogrodu. Pod gęstym zielonym baldachimem ich pocałunki stały się gorętsze, mokre ciała przywarły do siebie. Promienie słońca lśniły pośród liści jak maleńkie diamenciki.

Tamto lato miało smak pożądania i rozkoszy. Pamiętała ich splecione palce, gdy szli ścieżką, jego stopę, gładzącą pod stołem jej łydkę, nocne przemykanie się po willi na paluszkach, pomiędzy krzesłami i stołami, majaczącymi w ciemności jak rzeczne skały. Pod ścianą stała potężna, kwadratowa szafa, stanowiąca jakby czarną bramę strzegącą wejścia do innego świata. Wystarczył najmniejszy szelest, by Tessa zastygała w bezruchu, nasłuchując, lecz najczęściej okazywało się, że to tylko mała myszka zmierzała do kryjówki w boazerii. Kiedy, bardzo cicho, Tessa otwierała drzwi na taras, owiewał ją ciepły zapach nocy. Lekko jak we śnie przemykała przez taras i zbiegała ze schodów na ścieżkę.

Czekał już tam na nią Guido: gdy się ku niej odwracał, jego buty skrzypiały na żwirze. Od domu oddzielała ich ściana cyprysów, stojących jak wartownicy po obu stronach ścieżki. Nic nie mówił, brał Tessę w ramiona i ją całował. Gładził jej włosy; czuła wtedy bijące od niego ciepło. Szli w gąszcz wawrzynów, gdzie kładli się na miękkich liściach, a on przesuwał palcami po jej łydce i udzie. Gładził jej brzuch, wzbudzając w niej ogień. Przyciągała wtedy Guida do siebie w niemym zaproszeniu.

Potem leżeli w ciemności, unosiła się nad nimi chłodna bryza, a plusk fontanny był niczym odległa muzyka. Tessa miała siedemnaście lat i myślała, że już zawsze będą się kochali, a ich miłość nigdy się nie skończy.Rozdział 1

Za szkołą Freddie znajdował się staw. Czasami w mroźne zimowe dni pozwalano tam uczennicom jeździć na łyżwach. Tego popołudnia, siedząc w herbaciarni w Oksfordzie, Freddie powiedziała o tym Tessie.

– Dziewczęta z piątej i szóstej klasy mogą jeździć na łyżwach pół godziny przed odrabianiem pracy domowej. I godzinę w weekendy.

– Pamiętasz – spytała Tessa – jak mieszkałyśmy w Genewie i chodziłyśmy się ślizgać na jeziorze?

– Mama nam się przyglądała – odpowiedziała Freddie. – Siedziała w kawiarni i piła gorącą czekoladę.

Często rozmawiały o matce. Bez słów, jednomyślnie postanowiły, że powinny o niej mówić. Trzy lata temu, wiosną, po wyjeździe z Włoch, zostały powiadomione o śmierci Christiny. Nie przeżyła ostrego ataku astmy. Wspominanie mamy sprawiało, że mogły poczuć jej obecność.

– Mieszkałyśmy w tym śmiesznym małym pensjonacie – dodała Freddie. – Jak się nazywała właścicielka pensjonatu? Madame… madame…

– Madame Depaul – powiedziała z uśmiechem Tessa. – Co wieczór miałyśmy serowe zapiekanki na kolację. Madame Depaul myślała, że to właśnie lubią jeść Anglicy. A rano, po śniadaniu, mama wkładała futro i szłyśmy nad jezioro.

Tessa odziedziczyła płaszcz futrzany po matce. Kiedy przysłano go z Włoch, czuło się jeszcze woń perfum Christiny. Tessa włożyła go wtedy, zamknęła oczy, głęboko wciągnęła w nozdrza zapach Mitsouko i zapłakała. Łzy opuszczenia i smutku spływały w miękkie futro kołnierza. Zapach już dawno wywietrzał, lecz ilekroć Tessa zamykała oczy i zmuszała się do koncentracji, doskonale go sobie przypominała.

– Gorąca czekolada nigdzie nie smakowała tak wspaniale jak w Szwajcarii – powiedziała.

– Dają nam ją w szkole, ale jest wodnista. – Freddie, słynąca z doskonałego apetytu, spałaszowała jajka na grzance i sięgnęła po herbatniki.

Tessa uśmiechnęła się znowu.

– Nie musisz tak się spieszyć, kochanie, mamy mnóstwo czasu.

– Przepraszam. Ale jeśli nie jesz dostatecznie szybko, nie dostajesz repety. Nie pamiętasz?

Tessa pamiętała. W Westdown School, dokąd matka posłała ją wraz z Freddie jesienią 1933 roku, spędziła zaledwie sześć tygodni. Już pierwszego dnia wiedziała, że nie jest to miejsce dla niej, została tam jednak na tyle długo, by się przekonać, że Freddie da sobie radę sama. Teraz, niewiele ponad trzy lata później, pamiętała przede wszystkim to, że w szkole ciągle musiała się śpieszyć, wykonywać tysiące bezsensownych czynności w szybkim tempie.

Po opuszczeniu Westdown Tessa przeprowadziła się do Londynu i rozpoczęła karierę modelki. Na początek zamieszkała w pokoju w pensjonacie, lecz gdy jej kariera nabrała rozpędu, zaczęła wynajmować kolejne mieszkania, każde ładniejsze od poprzedniego. Jej obecne lokum przy Highbury było naprawdę wspaniałe. Miało ogromny salon i luksusową łazienkę. Tessa uwielbiała Londyn, ale od czasu do czasu jakieś wspomnienie sprawiało, że zaczynała tęsknić za dawnym życiem. Teraz oddała się rozmyślaniom o jeździe na łyżwach po zamarzniętym jeziorze w Genewie i popisowym numerze, arabesce – spirali znaczącej cieniutki ślad na lodzie.

Popatrzyła na talerz. Pozostały tam jedynie suche herbatniki, kawałek tarty z porzeczkami i biszkopt. Złożyła następne zamówienie. Gdy przyniesiono im kolejne ciastka i imbryczek świeżej herbaty, zapaliła papierosa.

Freddie patrzyła łakomie na czekoladową eklerkę.

– Śmiało, zjedz ją – zachęciła Tessa.

– Jest twoja.

Tessa pokręciła głową.

– Nie mogę jeść tak dużo. Muszę dbać o figurę. Nie mogę utyć.

– Mogę zapalić papierosa?

– Nie, kochanie. Dopiero kiedy skończysz siedemnaście lat.

– Będę mogła wtedy przejechać się twoim samochodem?

– Na wiejskich drogach… jeśli nie będą oblodzone.

Później, kiedy wracały z Oksfordu, Tessa pozwoliła Freddie poprowadzić swoje czerwone sportowe mg wąską, krętą drogą i podjazdem do Westdown School. Chociaż doskonale rozumiała pragnienie Freddie, by wszystkiego spróbować – jazdy autem, palenia papierosów, picia szampana, wyprawy do nocnego klubu – była bardzo opiekuńcza wobec siostry. W końcu miały na tym świecie tylko siebie. Kiedy Tessa wyjeżdżała do Anglii, ostatnie słowa matki brzmiały: „Bardzo cię proszę, zrób to dla mnie, opiekuj się Freddie”. Czasami Tessa myślała z goryczą, że ta prośba doskonale pasowałaby do ckliwej wiktoriańskiej powieści, traktowała jednak poważnie złożoną wtedy obietnicę i zamierzała jej dotrzymać.

W szkolnej szatni Freddie powiesiła na haczyku swój płaszcz i kapelusz.

– Jeśli czegoś potrzebujesz… – powiedziała Tessa.

– Dziękuję, nie, nie.

– Przyślę ci szampon i talk. Zostało mi całe mnóstwo z kampanii promocyjnej Coty.

– To wspaniale.

– I coś od Fortnuma.

– Proszę, bo inaczej umrę z głodu.

Rozległ się dźwięk dzwonka. Freddie w jednej chwili przeistoczyła się z powrotem w uczennicę Westdown School i wygładziła plisowaną spódniczkę mundurka.

– Muszę już lecieć. – Uścisnęła Tessę. – Dziękuję, że przyjechałaś. I za herbaciarnię.

Łyżwy Freddie znajdowały się w drucianym pojemniku pod wieszakiem.

– Mogę pożyczyć twoje łyżwy? – zapytała Tessa.

– Oczywiście, że możesz. Ale potem odnieś je na miejsce, bo będę miała krechę.

Ponownie się uścisnęły. Tessa odprowadziła wzrokiem młodszą siostrę wychodzącą z szatni na korytarz, ciemnowłosą i chudą w granatowo­-niebieskim mundurku i masywnych sandałach, które dziewczęta nosiły w szkole. Podziwiała jej spokój i zorganizowanie.

Wyjęła łyżwy z pojemnika i obeszła budynek. Niebo przybrało mglistą, fioletoworóżową barwę. Była pełnia. Blada poświata tworzyła aureolę wokół księżyca. Z tyłu, za boiskami i kortami tenisowymi, w porośniętej trawą dolince terenu znajdował się staw. Rosnące wokół drzewa sprawiały, że nie było stąd widać szkolnych budynków. Po drugiej stronie zbiornika kredowe wzgórza wznosiły się jak zamarznięta szaro­zielona fala.

Tessa usiadła na ławeczce i przymocowała łyżwy, po czym, stąpając jak na szczudłach, podeszła do stawu i ostrożnie wjechała na lód. Po chwili przypomniała sobie wszystkie ruchy i zasady utrzymania równowagi, przenoszenia ciężaru ciała z jednej nogi na drugą oraz płynnego poddawania się ślizgowi łyżew. Wykonawszy kilka okrążeń, zyskała pewność siebie.

Czuła się cudownie wolna, taka samotna w tej niezwykłej scenerii o zmierzchu. Miała na sobie dopasowany wełniany żakiet obszyty króliczym futerkiem i rozkloszowaną spódnicę, doskonałą do jazdy na łyżwach. Na głowę włożyła czarny aksamitny beret. Jej długie włosy powiewały w powietrzu przy wykonywaniu piruetów. Podczas jazdy na łyżwach zapominała o wszystkim – o pracy, wieczornej kolacji z Paddym Collisonem, bez reszty skupiona na samotnym tańcu na lodzie.

Milo Rycroft wolał trzymać się z dala od domu, gdy jego żona, Rebecca, szykowała przyjęcie. Dawała mu wtedy do zrozumienia, że jej przeszkadza, i mówiła doń opryskliwym tonem. Poza tym nie cierpiał towarzyszącego przygotowaniom przestawiania mebli i unoszącego się kurzu.

Postanowił wybrać się z psem na wędrówkę przez pola. Dzień był pogodny, lecz zimny. Milo lubił spacerować, cieszył go ruch na świeżym powietrzu i zmieniające się krajobrazy. Często, gdy zdarzał mu się smutny, trudny poranek, przechadzka działała inspirująco, dostarczając nowych pomysłów. Niektórzy pisarze lubili pracę w ogródku; on wolał spacery. Wspomniał kiedyś o tym w wywiadzie, a pozbawiony polotu dziennikarz, którego Milo wcześniej spotkał kilka razy w klubie, zaproponował zrobienie zdjęć podczas przechadzki. Fotograf stękał i narzekał, dźwigając trójnóg i aparat wznoszącą się błotnistą ścieżką. Ilustracja zdobiąca wywiad w „Times Literary Supplement” okazała się jednak bardzo udana i od tamtej pory, biorąc psa na spacer po okolicznych wzgórzach, Milo czasami wyobrażał sobie, że wygląda tak jak podczas sesji zdjęciowej – w długim czarnym płaszczu, z jasnymi włosami potarganymi przez wiatr (mimo nalegań Rebekki, rzadko nosił kapelusz), szedł przez zagajnik, mając z przodu biegnącego spaniela.

Była połowa stycznia i panował przenikliwy ziąb. Milo szedł skrajem zaoranych pól, rozciągających się na łagodnym zboczu pagórka. Szron okrył grube fałdy ciemnobrązowej ziemi. W bruzdach utworzył się żółtoszary lód, a pojedyncze chude łodygi trzcin i traw mieniły się lodowymi kryształkami. Spanielka, Julia, miała długą, jedwabistą, kasztanowo­-białą sierść. Jej oddech tworzył w powietrzu małe kłęby pary.

Czując, że w jego wyobraźni dojrzewa mocny, soczysty wiersz o Oxfordshire w środku zimy, Milo usiłował sformułować pierwszy wers. Wspinając się ścieżką, miał po jednej stronie pole, a po drugiej srebrzysty brzozowy gaj. Tomik poezji, nad którym obecnie pracował, stanowił nowe wyzwanie; do tej pory Milo wydawał jedynie powieści. Po pewnym czasie drzewa zostały w tyle i doszedł na wysokie kredowe wzgórze. Tam przystanął, zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. Ten widok zawsze przyprawiał go o szybsze bicie serca i poprawiał mu humor. Wzgórza wznosiły się nad niebieską mgiełką dolin, gdzie srebrzyście mieniły się wieże kościołów. Postanowił, że tego dnia przejdzie około dziesięciu kilometrów. Wyobraził sobie, jak tego wieczoru na przyjęciu rzuca jakby od niechcenia:

– Rano napisałem wiersz, a po południu udałem się na dziesięciokilometrowy spacer.

Lubił myśleć o tym, jak bardzo jest wszechstronny; prawdziwy człowiek renesansu. Niektórzy pisarze byli przygarbieni i pomarszczeni. Obiecał sobie, że nigdy nie doprowadzi się do takiego stanu.

Jedna z jego ulubionych tras prowadziła przez tereny szkoły Meriel. Milo zawsze bardzo uważał, by trzymać się ścieżki i starannie unikać miejsc, w których mógłby spotkać szwagierkę. Ta stara wiedźma nazbyt często pozwalała sobie na zgryźliwe uwagi. Czasami trudno było uwierzyć, że ona i Rebecca są siostrami. Milo zawsze starał się być miły dla Meriel, wiedząc, że nie została życzliwie potraktowana przez los – była tą pospolitą, pozbawioną uroku siostrą. Narzeczony Meriel poległ na wojnie i biedaczka straciła swą jedyną szansę na zamążpójście. Milo był zadowolony, że zajęcia w szkole uniemożliwiały szwagierce obecność na jego przyjęciu urodzinowym dziś wieczorem.

Najwyższym punktem w okolicy było Herne Hill. Niekiedy dmuchał tu gwałtowny wiatr, tworząc wiry. Milo miał wrażenie, że w tym miejscu zawsze jest chłodniej. Choć uwielbiał szperać w najprzeróżniejszych źródłach wiedzy o mitologii i nie znalazł niczego, co łączyłoby ten teren z jakimś celtyckim bóstwem, czuł, że całe to wzgórze otacza aura tajemnicy. Początek wiersza był już jakby na wyciągnięcie ręki – „Schronienie Herna: tu chowa się duch lasu, rogate bóstwo…”. Nie, za dużo aliteracji, to brzmiało jak w gorszej wersji Gerarda Manleya Hopkinsa. Milo miał już tytuł dla swego tomiku: „Odgłosy zimy”. Uśmiechnął się, lecz zaraz potem spochmurniał. Może powinien zaznaczyć w tytule, że chodzi o środek zimy? Poprzedniego dnia dał kilkanaście pierwszych wierszy do przepisania swej sekretarce, pannie Tyndall. Pięćdziesięciokilkuletnia panna Tyndall, o krzaczastych brwiach i porośniętym włosami znamieniu na twarzy, była niezwykle sumienna i zawsze spisywała się doskonale. To Rebecca wybrała ją spośród kilku kandydatek.

Kilka lat temu Milo zaproponował, by przenieśli się ze wsi do Oksfordu, Rebecca jednak nawet nie zamierzała się zastanawiać nad tą propozycją. Uwielbiała ich dom, przerobiony ze starego młyna. Podkreślała, że mieszkają w doskonałym punkcie, bardzo blisko Meriel i niezbyt daleko (wręcz za blisko) matki. Poza tym znajomi chętnie odwiedzali Mill House. Gdyby Milo i Rebecca przeprowadzili się do Oksfordu, nic już nie byłoby takie samo, a przede wszystkim oni, Rycroftowie, nie pozostaliby tymi samymi ludźmi. Dom stanowił ich nieodłączną część: przyjaciele z rozrzewnieniem wspominali obiady i przyjęcia u Rycroftów. Milo usłyszał kiedyś przypadkiem, jak któryś student z dumą obwieszczał koledze: „Zostałem zaproszony do Mill House”. W końcu przyznał Rebecce rację. Przenosząc się do Oksfordu, straciliby swój znak rozpoznawczy. I tak oto wszystko zostało po staremu.

Cieszyła go praca w Oksfordzie raz lub dwa razy w tygodniu. Przyjaciel, który spędzał większą część roku za granicą, pozwalał mu korzystać ze swego gabinetu. W pewien sposób, myślał Milo z lekkim poczuciem winy, wygodniej było mieszkać z dala od miasta. Wyjeżdżając z Mill House, czuł się wolny. Obecna sytuacja dawała mu swobodę działania. Powędrował myślami ku niedokończonej powieści czekającej w domu, pozostawionej własnemu losowi. W ciągu ostatnich trzech tygodni nie napisał ani słowa, a przecież obiecał wydawcy, że odda ją za cztery miesiące. Być może, gdyby mieszkał w Oksfordzie, zdołałby wziąć się do pracy nad tą książką. Zmieniająca się sceneria miasta mogłaby podziałać na niego inspirująco.

Milo przeszedł długą drogę, zanim trafił do Mill House. Był jedynym dzieckiem starszych rodziców, a jego urok i rozmaite talenty, które ujawniły się w bardzo młodym wieku, zdumiewały i wprawiały w zachwyt matkę i ojca. Cały dom kręcił się wokół Mila oraz zaspokajania jego potrzeb i zachcianek. Rodzice odżywiali się bardzo skromnie i odmawiali sobie atrakcji towarzyskich, by łożyć na prywatną edukację syna. Jako dziecko mieszkał w niewielkim ceglanym domku w jednej z martwych dzielnic na przedmieściach Reading. Ulubionym zajęciem chłopca było buszowanie w publicznej bibliotece położonej o kilka ulic od rodzinnego domu. Ilekroć dziennikarze pytali go o dzieciństwo, Milo przedstawiał jego mocno ubarwioną wersję, wiedząc, że prawda jest za mało atrakcyjna, żeby pojawić się na łamach gazet i czasopism.

Po zakończeniu wojny otrzymał stypendium i znalazł się w Oksfordzie, gdzie zasłynął jako dusza towarzystwa, a także, niemal w tym samym stopniu, jako zdolny student. Zostawszy doktorantem, zajął się tematyką mrocznych aspektów egzystencji w twórczości poetów metafizycznych. To właśnie wtedy, kradnąc czas poświęcony na badania naukowe, napisał „Krosna Penelopy”. Opublikowana książka odniosła ogromny sukces. Recenzent „Timesa” wyraził opinię: „Powieść zręcznie przeplata mit z rzeczywistością – jest triumfem pisarza”. Niedługo potem ukazało się następne, równie udane dzieło. Milo mógł już wówczas porzucić zaniedbaną pracę naukową, by zająć się wykładami na temat poezji współczesnej w Towarzystwie Edukacyjnym w Oksfordzie. Wykłady cieszyły się wielką popularnością i dużą frekwencją. Wiedział, że jest dobrym nauczycielem – nigdy nie korzystał z notatek, za to w sprzyjających okolicznościach często się zdarzało, że godzinna prelekcja spontanicznie rozwijała się w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.

Milo nadal dwa razy do roku prowadził cykle wykładów, na które przychodziło wielu zainteresowanych. Już na początku swej kariery wykładowcy zauważył, że większość jego słuchaczy stanowią kobiety. Z pewnością nie można było ich zaliczyć do grona biednych pomocnic sklepowych czy urzędniczek spragnionych wyższej kultury. Na jego gawędy literackie przychodzili ludzie reprezentujący wszystkie środowiska. Byli wśród nich żonaci mężczyźni i zamężne kobiety, a także kawalerowie oraz wdowy. On sam, rozpoczynając pierwszy cykl wykładów, miał już żonę. Zdarzali się studenci z Somerville lub College’u Świętej Hildy; inni mieszkali w domach z rodzicami, czekając na pojawienie się tej jedynej właściwej osoby. Pod koniec każdego wykładu otaczał go tłum zadających pytania, a wybrana grupka szła z nim na drinka do pubu Orzeł i Dziecko na ulicę St Giles. Rebecca nazwała jego słuchaczki Menadami Mila, przyrównując je do szalonych bachantek, tworzących orszak greckiego boga Dionizosa. Kiedy po raz pierwszy tak je określiła, patrząc przy tym wymownie na Mila, roześmiał się i przyznał, że bardzo trafnie to ujęła, ponieważ są hałaśliwe, źle ubrane i z pewnością nie mogą uchodzić za wcielenie kobiecych cnót. Potem pocałował żonę, zanim zdążyła cokolwiek dodać.

Ścieżka prowadziła wierzchem wzgórz, po czym lekko opadała ku lasowi rosnącemu po jednej stronie szkoły Meriel. Przed powrotem do Mill House Milo lubił przejść się pomiędzy drzewami.

Obok lasu znajdował się niewielki, okrągły staw, często wysychający w lecie. Zauważywszy tam jakiś ruch, Milo podszedł na skraj lasu i wyjrzał spomiędzy nagich gałęzi.

Jakaś dziewczyna jeździła na łyżwach. Była ubrana na czarno. Jej jasne włosy wysuwały się spod małego beretu i powiewały jak chorągiew. Milo stał urzeczony. Przemknęło mu przez myśl, że jest świadkiem sceny, której z pewnością nie można określić mianem angielskiej. Nie była to nawet scena współczesna. Dziewczyna wydawała się bez reszty pochłonięta swym samotnym tańcem na lodzie. Płynna jazda i arabeski wprawiały ją w zachwyt.

Myślał, że go nie widzi, lecz w pewnej chwili zawołała:

– To pański pies?

– Tak. – Milo podszedł do brzegu. – Wabi się Julia.

– Bardzo ładne imię.

Złączyła stopy i podjechała ku niemu. Dopiero wtedy zobaczył, że jest zdumiewająco piękna. Miała mleczną cerę, zaróżowioną od mrozu, oczy o długich, ciemnych rzęsach i proste brwi.

– Ma pani psa? – spytał.

– Niestety, nie. – Uśmiechnęła się. – Za dużo podróżuję, ale w przyszłości chciałabym mieć. – Zatrzymawszy się na krawędzi ślizgawki, poklepała Julię. – Ma pan szczęście. Jest wspaniała.

– Bardzo żywa. Potrzebuje dużo ruchu. Dobrze, że lubię spacerować. Często tędy przechodzę. Ta ścieżka prowadzi przez las. – Wyciągnął rękę w kierunku Mill House. – Mieszkam w Little Morton, jakieś pięć kilometrów stąd.

– W takim razie chyba powinien pan już iść do domu. Później trudno będzie odnaleźć drogę w ciemności.

– Ależ nic podobnego! Znam tę okolicę jak własną kieszeń.

Nie potrafił określić barwy jej oczu w zapadającym zmierzchu. Były szare, a może orzechowe?

– Kiedy panią zobaczyłem, wydawało mi się, że zostałem przeniesiony w czasie do Rosji albo Wiednia z przełomu wieków. Przez chwilę myślałem, że jest pani duchem.

Roześmiała się.

– Nie jestem duchem. Istnieję naprawdę i jestem aż do bólu współczesna.

Z upodobaniem przyglądał się dziewczynie, oszołomiony jej urodą.

– Podczas jazdy na lodzie – powiedział – sprawiała pani wrażenie, że przebywa w innym świecie.

– Uwielbiam jeździć na łyżwach.

Mając wrażenie, że dziewczyna zamierza wrócić na lód, dodał szybko:

– Obawiam się, że spędzam zbyt wiele czasu przy maszynie do pisania. Jestem pisarzem. Nazywam się Milo Rycroft.

Wyciągnął rękę, dotknęła jej przelotnym gestem.

– O. Słyszałam o panu – oznajmiła, po czym oddaliła się drobnymi, płynnymi kroczkami.

Jej wycofanie się było jak cios wymierzony prosto w jego serce. Czuł się tak, jakby ją tracił.

– Jak się pani nazywa? – zawołał.

– Tessa Nicolson. – Uśmiechnęła się. – Do widzenia, panie Rycroft. Muszę się zbierać. Za chwilę wracam do Londynu.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: