Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gaumardżos. Opowieści z Gruzji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gaumardżos. Opowieści z Gruzji - ebook

Ta książka powstała oczywiście z miłości do Gruzji. Ale mamy nadzieję, że nie jest nią zaślepiona. Dowodem może być fakt, że nasi gruzińscy i gruzinofilscy przyjaciele zżymali się niekiedy, czytając jej fragmenty. Z drugiej jednak strony nie udajemy obiektywnych obserwatorów: przyznajemy uczciwie – jesteśmy Gruzją
zaczadzeni.
Mamy nadzieję, że wśród tych, którzy w Gruzji byli, nasza książka wzbudzi uśmiech, może i wzruszenie, a czasem nawet protest. Tych, którzy myślą o podróży, zachęci do decyzji. A tym, którzy lubią po prostu poczytać zajmujące prawdziwe historie, zapewni kilka ożywczych wieczorów.
Autorzy


Gaumardżos!
jest książką o radości życia i sztuce świętowania, której Gruzini są mistrzami. Jak w dobrym gruzińskim toaście nie brak w niej jednak głębszej refleksji, szczypty nostalgii, dramatycznych suspensów.
Za odgłosami biesiady skrywa się kraj o przebogatej kulturze, trudnej  teraźniejszości i wciąż niepewnej przyszłości.
Wojciech Górecki – autor m.in. Planety Kaukaz i Toastu za przodków


Kiedy byłam młoda (czyli dawno, dawno temu), byłam w Gruzji i zakochałam się na zabój. To był kraj-raj, gdzie wszyscy mężczyźni chcieli się ze mną żenić i gdzie pierwszy raz spróbowałam wina. Od wina i mężczyzn zakręciło mi się w głowie. Dzięki Ance i Marcinowi chcę tam pojechać znowu.
Dorota Wellman – dziennikarka


Pierwszy raz w życiu naprawdę żałuję, że nie dotarłem do Gruzji, która potraf tak upić, tak się zaprzyjaźnić, tak pokochać. Po lekturze w pierwszym odruchu pomyślałem: kraj tak piękny, dziki i szalony nie ma prawa istnieć. Ale w drugim sprawdziłem, po ile są bilety.
Witold Szabłowski, autor m.in. Zabójcy z miasta moreli i Sprawiedliwych zdrajców


Anna Dziewit-Meller ur. 1981 – dziennikarka i pisarka. Autorka (razem z Agnieszką Drotkiewicz) książek Głośniej. Rozmowy z pisarkami oraz Teoria trutnia i inne. Rozmowy z mężczyznami. Wydała dwie powieści dla dorosłych: Disko (2012) i bestsellerową Górę Tajget (2016) oraz dwie książki dla dzieci: Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy (2017) i Damy, dziewuchy,dziewczyny. Podróże w spódnicy (2018)
Felietonistka „Tygodnika Powszechnego”.


Marcin Meller ur. 1968 – historyk z wykształcenia, reporter, dziennikarz telewizyjny. Od 2003
do 2012 redaktor naczelny „Playboya”. Gospodarz
Drugiego śniadania mistrzów w TVN24 i współprowadzący Dzień dobry TVN. Felietonista „Newsweeka”. W 2013 opublikował bestsellerowy zbiór reportaży Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe, a w 2016 wybór felietonów Sprzedawca arbuzów

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5701-2
Rozmiar pliku: 28 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kilka słów wstępu do nowego wydania

Kiedy Gaumardżos! trafiało na księgarskie półki wiosną 2011 roku, cieszyliśmy się jak dzieci, jednak nie liczyliśmy na sprzedażowe cuda. Jeszcze przed oficjalną premierą, ale już z sygnalnymi egzemplarzami w rękach, polecieliśmy do Gruzji i odwiedzaliśmy przyjaciół, by ofiarować im nasze dziełko. Kiedy dotarliśmy do Kedy w południowej Adżarii, gdzie rok wcześniej uczyliśmy się pięknych pieśni, a wśród mieszkańców rozeszła się wieść, że Polacy wrócili z książką, w której pojawia się wielu ich sąsiadów, nastąpiło wielkie poruszenie w dolinach. W pół godziny od naszego przyjazdu na placyku zebrał się spory tłum i każdy po kolei z nabożną czcią przeglądał jedyny egzemplarz Gaumardżos!, który nam się ostał (i który podobno – jak ktoś nas niedawno zapewniał – do dzisiaj stoi na honorowym miejscu w lokalnym domu kultury). A kiedy już wszyscy obejrzeli każde zdjęcie, oczywiście przenieśliśmy się na zaimprowizowaną suprę. Mężczyźni zwracali się do Marcina, by z nimi zaśpiewał, Marcin swoim zwyczajem i przez wrodzoną skromność odpowiadał, że on to może nie, ale żona ma piękny głos, a wtedy Ania stawała do kolejnej bitwy na dźwięki i dzień zamieniał się w wieczór, tonął w nocy, a my siedzieliśmy, gadaliśmy, tańczyliśmy i wszystko było tak, jak powinno być na tym gruzińskim, najpiękniejszym ze światów.

Kiedy zaś w czasie tej samej wizyty rozmawialiśmy w Tbilisi z naszymi przyjaciółmi muzykami, Acziko Guledanim i Wacho Babunaszwilim, o których to i owo tutaj przeczytacie, i Acziko zapytał, jak sądzimy, ile sprzeda się naszej książki, odpowiedzieliśmy zupełnie szczerze, że mamy nadzieję na pięć tysięcy egzemplarzy, siedem to już będzie pięknie, a dziesięć – marzenie. I gdy całkiem szybko padła owa granica marzeń, a potem kolejne jej wielokrotności, a Gaumardżos! hulało na listach bestsellerów i pisały o tym gruzińskie media, Acziko i Wacho dzwonili i nabijali się z naszego asekuranctwa i defetyzmu. Po raz kolejny zdziwiliśmy się, kiedy dostaliśmy nagrodę Magellana dla najlepszej książki podróżniczej roku, mimo że jako żywo, o czym się zaraz przekonacie, Gaumardżos! książką podróżniczą nie jest. Ale nagrodę przyjęliśmy z radością, tylko ktoś nam zwinął statuetkę.

A nas nadal zadziwia i wprawia w zachwyt, że kolejne wydania naszej książki znikają z półek. A że w trakcie licznych spotkań autorskich dodajemy historie, które przytrafiły się nam już po napisaniu Gaumardżos!, pomyśleliśmy, że warto by się nimi podzielić z wszystkimi czytelnikami książki. Najpierw z okazji trzeciej rocznicy dopisaliśmy więc zupełnie nowy, i to całkiem spory rozdział na zakończenie, a teraz, siedem lat później, dodajemy kolejny. Zmieniamy też szatę graficzną. Natomiast w tekście z 2011 roku, poza kosmetycznymi poprawkami, nie dłubaliśmy. To była zamknięta całość i taka ma pozostać.

I nadal cieszymy się jak dzieci, kiedy ktoś do nas podchodzi na ulicy w Tbilisi, Zugdidi, Sighnaghi, Batumi czy Kutaisi i mówi, że przyjechał do Gruzji za sprawą Gaumardżos. O ile, rzecz jasna, nie chce dać nam po głowie, bo uważa, że trafił w beznadziejne miejsce.

No i cóż: dobrego czytania i do zobaczenia w Gruzji!O czym jest ta książka?

O Gruzji, wiadomo. To będzie przewodnik, książka podróżnicza czy zbiór reportaży? – pytali znajomi. Na pewno nie to pierwsze. I w sumie ani to drugie, ani trzecie, choć i opis wędrówki się znajdzie, i przynajmniej trzy rozdziały, które można zakwalifikować jako reportaże. A więc co trzymasz przed sobą, drogi czytelniku?

Kiedy zastanawialiśmy się nad tytułem, zupełnie poważnie myśleliśmy o Szaszłyku (choć później, z lęku przed tym, że będą nas umieszczać w dziale „kulinaria”, zmieniliśmy plany). Czym jest bowiem ten kaukaski specjał? To rozmaite kawałki mięsa i warzyw nadziane na szpikulec. A taka wszak jest nasza książka. Znajdziecie w niej najróżniejsze opowieści – od absurdalnych i, mamy nadzieję, budzących uśmiech, po historie poważne, a nawet zupełnie tragiczne. Znajdziecie reportaże i opowieści. Do śmiechu i do płaczu, bo w gruzińskiej mentalności emocjonalne podejście do świata jest niezmiernie ważne. Bohaterami książki są przeróżni ludzie – od naszych najbliższych przyjaciół po wielką królową sprzed setek lat. Wśród tego wszystkiego jesteśmy w dodatku my dwoje i nasze osobiste przygody i przeżycia.

Ta książka powstała oczywiście z miłości do Gruzji. Ale mamy nadzieję, że nie jest nią zaślepiona. Dowodem może być fakt, że nasi gruzińscy i gruzinofilscy przyjaciele zżymali się niekiedy, czytając jej fragmenty. Z drugiej jednak strony nie udajemy obiektywnych obserwatorów: przyznajemy uczciwie – jesteśmy Gruzją zaczadzeni.

Mamy nadzieję, że wśród tych, którzy w Gruzji byli, nasza książka wzbudzi uśmiech, może i wzruszenie, a czasem nawet protest. Tych, którzy myślą o podróży, zachęci do decyzji. A tym, którzy lubią po prostu poczytać zajmujące prawdziwe historie, zapewni kilka ożywczych wieczorów.

Gruzja, którą opisujemy, powoli odchodzi w przeszłość. Kraj coraz bardziej się zmienia i modernizuje, każda wizyta przynosi nam nowe zaskoczenia – jak to ostatnie, że w Swanetii w Wielkim Kaukazie otwarto elegancki hotel i knajpę dla niepalących. Zaś w całej Gruzji wprowadzono obowiązek zapinania pasów w samochodach. I co najdziwniejsze, nawet tbiliscy taksówkarze przestrzegają nowego prawa. To jest prawdziwa rewolucja! Bardzo cieszymy się z tego, że Gruzja się rozwija, ale jednocześnie mamy poczucie, że „to se ne vrati”. Być może są to ostatnie lata Gruzji takiej, jaką znamy. Choć głęboko wierzymy, że nawet w nowych szatach, szalony duch, który nas zauroczył, się nie zmieni.

A „Gaumardżos!” znaczy po gruzińsku „Na zdrowie!”, ale też „Życzę ci zwycięstwa!”.Początek

Na rynek miasteczka gdzieś we wschodniej Turcji wjechał minibus. Wysypała się z niego gromadka ludzi w różnym wieku, mężczyźni, kobiety i dzieci, poza tymi ostatnimi wszyscy ubrani na ciemno. Nie minęło pięć minut, gdy z zebranych skrzynek i przywiezionej ceraty stworzyli pod drzewem stół. Parę chwil później był już zastawiony jedzeniem i winem. Jeden z mężczyzn przemówił w ostrym, gardłowym języku, gestykulując ręką, w której trzymał szklankę. Gdy skończył, wszyscy krzyknęli słowo, które brzmiało jak wezwanie do bitwy, i jednocześnie wychylili szklanki. Kilka minut później zaczęły się śpiewy, dziwne, tęskne, podniosłe. I znowu toast. I śpiewy. I przekrzykiwania. I toast. Cały rynek obserwował coraz bardziej hałaśliwą biesiadę. Było tam dwóch włoskich turystów przemierzających na piechotę wschodnią Turcję: Pier Paolo, profesor geografii na Uniwersytecie w Padwie, i jego przyjaciel Renzo, biznesmen.

– Zobaczyli, że im się przyglądamy, i na migi zaprosili nas do stołu – wspominał Pier Paolo. – Ledwie podeszliśmy, wręczyli nam wielkie kubki pełne wina i śmiejąc się, ustępowali miejsca. Osłupiały zapytałem: Skąd wy ludzie jesteście? Odpowiedział mi śmiech: Z Gruzji! W tym momencie zrozumiałem, że musimy tam pojechać.

Rok później siedzieliśmy we trójkę w małej gruzińskiej wiosce na granicy z Czeczenią. Marszrutka¹ do Tbilisi miała się pojawić najwcześniej za dwa dni. Nie było nic do roboty, czytaliśmy, popijaliśmy czaczę², Pier Paolo szkicował w notatniku okoliczne krajobrazy i domy wyglądające jak z opowieści o hobbitach, rozmawialiśmy. Dla sześćdziesięcioletnich Włochów ta piesza wędrówka (tylko tak się poruszali każdego lata) przez Gruzję była okazją do odkrycia zadziwiających podobieństw z własną ojczyzną, gdy patrzyli na za miłowanie do jedzenia i wina, do biesiadowania i spędzania czasu w gronie rodziny i przyjaciół, gdy widzieli, jak ludzie czerpią czystą radość z najprostszych wydarzeń dnia. A jednocześnie ta podróż była trochę nierealnym powrotem do ich Włoch lat dziecinnych, do kraju utraconego, biednego, anarchicznego, nieroztropnego i szalo nego, ale jakoś w zaginiony sposób szczęśliwego.

– Za Gruzję, raj odnaleziony! – rzekł Pier Paolo.

– Gaumardżos! Na zdrowie! – odparłem i wypiliśmy czaczę do dna.GMT – Georgia Maybe Time

Marcin:

Przez lata Gruzja była dla mnie wyrzutem sumienia. Nigdy nie zapomniałem ostatniej nocy w Suchumi w 1992 roku, kiedy wznosiłem toast za powrót w czas pokoju. Nigdy nie zapomniałem tego kraju, tej magii, którą czułem, przetaczając się od domu do domu tbiliskimi nocami, wędrując przez pracownie artystów, przez inteligenckie mieszkania, poznając zadziwiających ludzi, którzy przekazywali mnie sobie z rąk do rąk, goszcząc mnie, opiekując się mną, tych rozmów rozpiętych między dramatem i groteską.

Kiedy oglądałem wiadomości w telewizji i pojawiała się aleja Rustawelego, rozedrgani opozycjoniści, liryczna winnica, siwa grzywa Szewardnadzego, coś mnie kłuło i pytałem sam siebie: Dlaczego nie wracasz? A ja włóczyłem się po Afryce, w której spędziłem w sumie dwa lataz, po Iranie czy byłej Jugosławii. Ale Gruzja wciąż istniała w tle, zachłannie wgapiałem się w transmisje z rewolucji róż, dodatkowo potężnie wkurzony, że na miejscu jest mój młodszy brat, Andrzej, również dziennikarz.

I to jemu zawdzięczam powrót. Była wiosna 2006 roku. Wiodłem przyjemny, acz nieco jałowy żywot singla, redaktora naczelnego „Playboya” i współprowadzącego „Dzień Dobry TVN”, kiedy pojawił się Andriusza i rzekł:

– Spadamy z Radkiem na dłużej do Gruzji robić materiały. Idzie Wielkanoc, ty raczej masz to w dupie, to może byś wpadł do Tbilisi, skoro tak ci się ckni do dżygitów?

Radek, czyli Radek Polak, był i jest świetnym fotografem i cudownym świrem. Ten wyjazd do Gruzji, jak się okazało, miał zmienić i jego życie. Choć wtedy nie miał o niej – sorry, Radzia – przesadnego pojęcia. Ujmijmy to wprost: żadnego pojęcia. Tu musi wejść dygresja.

Ze wzgórza Mtatsminda widok na Tbilisi jest najlepszy, w dole rzeka Mtkwari i Stare Miasto.

Ruiny twierdzy Narikala górują nad tbiliską Starówką.

Radek, młodszy ode mnie siedem lat przystojniak, którego poznałem, kiedy jeszcze był w warszawskim znamienitym liceum Batorego, wtedy w Gruzji z fryzem na wczesnego Elvisa, jest gościem z takim bajerem na kobiety, że jak na plaży zapyta, gdzie jest morze, to szczęśliwa niewiasta nie tylko nie dopatrzy się żenady, ale udzieli mu odpowiedzi z numerem telefonu w charakterze bonusa. Kiedy chłopcy wjechali do Batumi od strony Turcji, przesiadając się z marszrutki do marszrutki, Radzio jakimś psim swędem zdobył numer telefonu od urodziwej współpasażerki imieniem bodajże Sofo. Potem pojechał z Andrzejem do Tbilisi. I kiedy w Tbilisi się spotkaliśmy i zdecydowaliśmy, że jedziemy się zabawić do Batumi, Radek postanowił zadzwonić do Sofo. Był tylko jeden problem. Wszystko wskazywało na to, że Sofo poza gruzińskim i rosyjskim nie zna więcej języków. A Radek, jeśli chodzi o rosyjski, przyswoił „zdrawstwujtie”, „job twoju mat’” i chyba niekoniecznie coś więcej. No może jeszcze „spasibo”.

I oto jesteśmy w taksówce i Radzio dzwoni do Sofo.

– Andrzejku, jak będzie po rosyjsku: „Chciałbym się z tobą spotkać?”.

Andrzej, dusząc się ze śmiechu:

– Izwinitie, kak ja mogu najti bolnicu? (przepraszam, jak mogę znaleźć szpital?).

Wielka płyta wszędzie straszy tak samo, tyle że w Gruzji w dodatku rzadko bywa remontowana.

Aleja Rustawelego to reprezentacyjna główna ulica miasta. Tu znajdują się teatry, opera, filharmonia, kina i drogie sklepy.

Radek, czując, że Endru go wkręca (a cały czas z Sofo na linii):

– Wiesz, Andrzejku, zachowujesz się bardzo niehonorowo. Ja, jeśli chodzi o babę, to zawsze bym ci pomógł. – I próbuje samodzielnie:

– Zdrawstwuj! My jediem do Batumi i ja chciałby się z tobą spotkać jutro (z „fachowym” akcentem na ostatnią sylabę).

Kierowca, kwicząc, ledwie trzyma kierownicę. Ale najlepsze jest to, że Sofo umawia się z Radkiem. Mówiłem: to mistrz.

Ale największym mistrzostwem Radka, które obrodziło błogosławionymi skutkami, była jego akcja na tarasie na dachu hotelu Kopala. Rozciąga się z niego jeden z najpiękniejszych widoków Tbilisi. I późnymi popołudniami, kiedy jeszcze jest jasno, ale dzień powoli zamiera, stoliki zapełniają się zamożnymi i eleganckimi mieszkańcami stolicy, ekspatami i hotelowymi gośćmi. Andrzej i Radek sami z siebie by tam nie przyszli, bo godziłoby to w ich globtroterski honor, ale przyjęli moje zaproszenie. Na szczęście. Bo w przeciwnym wypadku dalsze przygody każdego z nas z Gruzją wyglądałyby zupełnie inaczej. Znając nasze charaktery, na pewno równie ekscytująco i zabawnie, ale inaczej.

Był więc kwiecień 2006 roku, piękna pogoda w Tbilisi, słońce chylące się nad miastem ku zachodowi, my na tarasie Kopali, przed nami czachobili, szkmeruli, adżarskie chaczapuri, ostri³, jesiotr w sosie z granatów, wino tsinandali i woda nabeglawi. A trzy stoliki dalej siedziała piękna trzydziestoparoletnia Gruzinka.

Nie zauważyłbym jej, bo siedziała za mną, ale w którymś momencie dostrzegłem, że Radkowi wzrok ucieka, że odpuszcza naszą przeuroczą wymianę wiców, których ze względu na wrażliwszych czytelników przytaczać nie będę, że krótko mówiąc, odpłynął. Obejrzałem się i zrozumiałem powód Radkowego rozkojarzenia. Szlachetne, surowe rysy, pociągła twarz, prawdziwa gruzińska księżniczka. Siedziała z koleżanką.

– Radziu, wyluzuj, na miłość boską – odezwał się Endru – przecież nie będziesz jej tu wyrywał.

Błąd, a nawet wielbłąd, jak powiedziałby Jan Tomaszewski. Po chwili Radek wciągnął powietrze, kiwnął głową i ruszył w stronę księżniczki. Zamieniliśmy się z Andrzejem w stacje nasłuchowe.

– Cześć! Przepraszam, czy mogłabyś zrobić zdjęcie mnie i moim kolegom? – zagaił Radek po angielsku.

Drewniane balkony to jeden z najbardziej charakterystycznych elementów architektury starego Tbilisi.

Mc Donald’s nie przyjął się tak dobrze jak w Polsce – w ubiegłym roku w całym dwumilionowym mieście były tylko dwie restauracje serwujące hamburgery.

Byliśmy z bratem bliscy grzmotnięcia o posadzkę. I ta mina księżniczki: „Och dzieci, dzieci!”. Ale też miły uśmiech. I nie wysłała Radka do Moskwy ani na Sybir, lecz podeszła i zrobiła zdjęcie. Zaczęliśmy rozmawiać. Tea była malarką, jak się później okazało, całkiem znaną, mieszkała od paru lat w Niemczech i przyjechała w odwiedziny do rodzinnego kraju. Gadało nam się bardzo miło, o niej, o naszych planach, o Gruzji, kiedy Radek postanowił przejść do kluczowej fazy operacji i zapytał, czy nie wybrałaby się z nim na spacer, na kawę czy coś w tym guście. Brakowało chyba tylko propozycji obejrzenia kolekcji znaczków. Już mieliśmy zacząć z Andrzejem przewracanie oczami, kiedy Tea z jasnym uśmiechem odpowiedziała, że bardzo dziękuje, ale jest mężatką, całkiem jej z tym dobrze, ale ponieważ sprawiamy wrażenie miłych gości, to jeśli mamy ochotę, zaprasza nas wieczorem na prywatkę do swego znajomego dziennikarza. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że stawimy się z ochotą.

Rzeźby… Rozmieszczone w przestrzeni publicznej nadają miastu szczególny klimat. W tle nowy most dla pieszych zwany przez sceptyków podpaską.

Wieczorem okazało się, że gospodarz imprezy Sergi Gwardżaladze to jeden z bardziej znanych gruzińskich dziennikarzy, spec od muzyki, ale i telewizyjna twarz rewolucji róż z 2003 roku. Już dzisiaj nie pamiętam, kogo tego wieczora poznałem u niego w domu, a kogo w ciągu następnych paru dni, ale byli to ludzie, którzy stali się najpierw moją, a później i Ani gruzińską genialną paczką.

Nieraz potem, kiedy bawiliśmy się w Tbilisi czy Batumi, błądziliśmy po Swanetii, piliśmy w Kachetii, kiedy odwiedzali nas w Polsce, gdy siedzieliśmy po nocach, rozmawiając do upadłego na poważne tematy i śmiejąc się z tych samych historii i kretyńskich dowcipów, albo po prostu jedliśmy razem obiad w leniwą niedzielę, zastanawiałem się, jak to się dzieje, że jedziesz do dalekiej Gruzji i przypadkiem spotykasz ludzi takich jak ty, że tak do siebie pasujecie i odbieracie na tych samych, niezrozumiałych, a przynajmniej nieinteresujących dla większości ludzi falach. A może właśnie nie przypadkiem, może podobieństwa się przyciągają, może Radkowa chęć podrywu na tarasie hotelu Kopala była realizacją jakiegoś kosmicznego planu. Nie wiem, serio, rozmyślam nad tym, ale to, co wiem, to to, że poznałem ludzi, którzy zmienili moje życie.

Flaga gruzińska to symbol, który pojawia się wszędzie.

A więc przede wszystkim nierozdzielni trzydziestotrzyletni (wówczas, w 2006 roku) Acziko Guledani i trzydziestodziewięcioletni Wacho Babunaszwili, muzycy rockowi, udzielający się w wielu grupach, dziś głównie w zespole pod nazwą Green Room, producenci muzyczni i telewizyjni. Poznali się w 2000 roku w pociągu wiozącym różnych artystów na warsztaty w Batumi.

– Spotkaliśmy się na dworcu w Kutaisi, no i to była miłość od pierwszego wrażenia – śmiał się Acziko.

Pop nachyla się nad gwiazdą gruzińskiego rocka Acziko Guledanim, żeby lepiej złapać tonację wykonywanej wspólnie pieśni.

Rodzinne śpiewy przy stole dla Gruzinów są tak normalne jak dla nas kłótnie o politykę. Acziko, Marica i Murtaz Guledani w akcji.

Gia był ochroniarzem Szewardnadzego, ale i dziś wzbudza respekt. Choć jak widać, czasem walczy ze swoim wizerunkiem.

Do przystojnego Lewaniko wzdychają tabuny dziewcząt, on zaś cieszy się singlowaniem w wielkim mieście.

Grający na basie Wacho jest na pozór oschły i powściągliwy (może to przez babkę Estonkę, po której chyba też odziedziczył zupełnie niegruzińską urodę), ale pod skórą kipi czasem aż za mocno. Zadziwiający erudyta ze skłonnością do kwaśnego poczucia humoru. Znamy się pięć lat, ale za każdym razem, kiedy go proszę o papierosa, muszę wysłuchać następującego mniej więcej monologu: „O mój przyjacielu! Czy wiesz, jakie to są drogie papierosy i na jaki dyskomfort narażasz mnie, z trudem zarabiającego na chleb Gruzina, ty, przyjeżdżający z rozpieszczonej przez Unię Europejską Polski i proszący o taką przysługę? Nie wstyd ci?”. To taka gra Wacho z gruzińską gościnnością, która czasami doprowadza go do szału (babcia Estonka się kłania?).

Nie znam drugiego Gruzina, którego by tak irytowały gruzińskie toasty. Nie wszystkie, rzecz jasna, lecz te rytualne, utarte, powtarzalne, które słyszał tysiące razy w życiu. Ale ten sam Wacho miał łzy w oczach, kiedy zabrałem jego i Acziko do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Acziko, człowiek na wokalu, jest w Gruzji prawdziwą gwiazdą. Spacer z nim po ulicach Tbilisi, pójście na mecz koszykówki, a szczególnie wizyta latem w nocnym klubie w Batumi na plaży to prawdziwa zabawa. Ale najciekawiej jest pojechać z Acziko do górzystej i nieobliczalnej Swanetii, skąd pochodzi jego ojciec Murtaz i gdzie każdy góral uważa Acziko za swojego człowieka w Tbilisi. Nie mówiąc o tym, że jest parę wsi, których połowa mieszkańców to jego kuzyni, nie szkodzi, że dość dalecy. W Gruzji to świętość.

Pojawienie się Acziko w dolinach Swanetii powoduje więc, że każdy chce się z nim napić i zaśpiewać. Ale zaproszenia nie padają w oparach euforii. Nie, Swanowie, prawdziwi ludzie gór, patrzą spode łba albo w ziemię, albo w bok i proponują wspólne chwile, jakby zapraszali na pogrzeb. Kiedyś jechaliśmy terenówką Acziko polną drogą i zabraliśmy dwóch nastolatków idących kilometrami w pyle i słońcu. Nie odezwali się przez całą drogę, a kiedy ich wysadziliśmy w rodzinnej wsi, podziękowali i rzekli do Acziko: „Twoja muzyka jest w sumie do bani, ale ty jesteś w porządku”, co pasuje do pytania zadanego mi tego samego dnia przez innych Swanów:

– Jeżeli jesteś pisarzem, to dlaczego piszesz takim złym długopisem? – To był obgryziony najprostszy bic.

– Nie jestem pisarzem, jestem dziennikarzem.

– Nie szkodzi. I tak mógłbyś mieć lepszy długopis.

Nigdy nie przestała mnie frapować kotłująca się w Acziko mieszanka kaukaskiego macho i wrażliwego artysty. No i jest pierwszym napotkanym przeze mnie człowiekiem, który potrafi dłużej ode mnie spać.

Pod koniec 1991 roku zespół Acziko grał debiutancki koncert w sali przy alei Rustawelego. Rozstawili sprzęt, kupiony, pożyczony, poskładany (pierwsza gitara w życiu Acziko była, szczerze mówiąc, kradziona). Na koncert przyszło 800 osób, pełna ekstaza, wszyscy zachwyceni nowymi, alternatywnymi brzmieniami, nieznanymi dotąd w Gruzji.

– Po koncercie piliśmy, bawiliśmy się i już widzieliśmy, jak stajemy się gwiazdami.

Kilka godzin później rozpoczął się w Tbilisi pucz przeciwko prezydentowi Gamsachurdii. Drugiego dnia walk pociski z haubic i moździerzy obróciły salę w perzynę. Zostały zgliszcza, z których Acziko wyciągnął metalowe logo radzieckiego wzmacniacza Tajfun, kupionego za ciężko zarobione i pożyczone od przyjaciół pieniądze. A w szarych, chudych latach dziewięćdziesiątych, kiedy świętem było, jeśli na godzinę włączyli prąd, Wacho wyjechał do Niemiec grać w knajpach do kotleta.

Na naszym weselu w Tbilisi polscy goście pytali, kim jest „ten groźnie wyglądający mężczyzna”. A to był Giorgi Maglakelidze, szwagier Acziko, czyli mąż jego siostry Tamuny. Kiedy widzę Giorgiego, na myśl przychodzi mi raczej poczciwy wielki misio, ale faktem jest, że wyglądem i głosem może budzić respekt. W końcu był swego czasu ochroniarzem Szewardnadzego, a tam raczej poczciwin nie zatrudniali. Dzisiaj jest menedżerem u dużego importera samochodów, ale w przeszłości miał i fabryczkę ceramiki, i organizował turystom ekstremalne eskapady narciarskie. Kiedyś wspominałem swój pierwszy pobyt w Gruzji w 1992 roku, gdy na każdym kroku rządzili bandyci. Giorgi spojrzał na mnie i powiedział:

– Wtedy wszyscy byliśmy bandytami.

W tej chwili nie wyglądał na misia.

Zawsze nas bawiło, jak z Acziko i Giorgim radziła sobie siostra jednego, a żona drugiego Tamuna Guledani (kobiety w Gruzji, w tym świecie kultury macho, zachowują swoje nazwiska, a co równie ciekawe, dzieci zwracają się do rodziców po imieniu), szefowa marketingu w międzynarodowej korporacji, piękna, dowcipna i mądra. A jeszcze oprócz tych dwóch artystów był syn Tamuny z pierwszego małżeństwa, dziś dwudziestojednoletni przystojniak Lewaniko. Powodowało to ogólną konfuzję. Lewaniko wygląda nad wiek dojrzale, Tamuna na dużo mniej niż swoje 39 lat, są do siebie podobni, więc ludzie często ich biorą za rodzeństwo, ale kim w takim razie jest Giorgi? A przecież jest jeszcze dwójka dzieci Giorgiego i Tamuny: Lazari i Marta, i dwójka Acziko i jego żony Nini, dziennikarki: Mariam i Sandro. Żeby było ciekawiej, Lazari i Mariam mają po siedem lat, a Marta i Sandro po cztery. Pogubiliście się? Chwileczkę! Obydwie rodziny mieszkają w jednym domu razem z rodzicami Tamuny i Acziko – Maricą i Murtazem.

Od dawna już, kiedy przyjeżdżamy do Tbilisi, nie wolno nam z Anią zatrzymać się w hotelu, mieszkamy więc u Guledanich i chyba ani razu jeszcze się nie zdarzyło, żeby na noc zostali tylko wyżej wymienieni. Wpadają kuzyni, przyjaciele, jak zabraknie łóżek, śpią na kanapach. Wieczorem wszyscy zbierają się na kolację na podwórzu, ktoś od sąsiadów podrzuca dzieci, kiedy indziej ktoś zabiera nasze, nigdy nie byliśmy w stanie nadążyć za paradą nowych twarzy i imion. Choć, przepraszam, nie zapomnę wuja Ferdynanda, emerytowanego inżyniera i byłego dyrektora jednej z artystycznych fundacji, brata Maricy, i to nie tylko ze względu na jego zjawiskowe wąsy, tubalny i piękny głos i nieprawdopodobny – mimo pewnej tuszy – dryg do tańca. Kiedy się pojawił, Acziko szepnął mi do ucha:

– Uważaj, wuj Ferdynand jest killerem.

Co prawda nie z rogu, ale za to do dna – Acziko Guledani jest tamadą idealnym.

Fotograf Radek Polak zwany Rażdanem Polakiszwili, który wie o Tbilisi więcej niż jego starzy mieszkańcy.

Zanim wyjaśnił, o co dokładnie chodzi, wuj Ferdynand wziął mnie w obroty, dając mistrzowski popis gruzińskiej domowej szkoły picia, bez możliwości uników i zwolnień.

Marica jest pedagogiem i ma dzisiaj własne przedszkole, a Murtaz pracuje jako prawnik w korporacji. Niegdyś grał wyczynowo w piłkę wodną (a to sport dla wielkich twardzieli), był zawodnikiem Dynama Tbilisi, jednej z najlepszych drużyn w Związku Radzieckim, a później drugim trenerem reprezentacji ZSRR. Dziś działa w Gruzińskim Związku Piłki Wodnej, szczególnie poświęcając się szkoleniu młodzieży. Murtaz jest wspaniałym tamadą i człowiekiem głęboko wierzącym. Gdy Marica ciężko zachorowała, przysiągł, że jeśli wyzdrowieje, postawi cerkiew. Postawił.

Kiedy na życzenie chłopaków przywoziłem im polską kiełbasę, a wypadał akurat post, Murtaz nie jadł, ale też nie zwracał uwagi pałaszującym Acziko i Giorgiemu. Pewnej jesiennej nocy, kiedy pierwszy raz u nich nocowałem, zdrowo przesadziliśmy z Giorgim. Gdy otworzyłem oczy, stał nade mną Murtaz. W jednej ręce trzymał piwo, a w drugiej dwie butelki wody mineralnej.

– No, jak zobaczyłem te puste butelki, które zostawiliście z Gią, to pomyślałem, że będziesz się słabo czuł po przebudzeniu. Więc poszedłem po piwo, na pewno ci się przyda. Minerałka również, a że nie wiem, którą wolisz, to kupiłem ci i borżomi, i nabeglawi.

Są z Maricą jednym z najbardziej kochających się i szanujących małżeństw, jakie w życiu widziałem. Tym bardziej mnie rozbawił toast, jaki Murtaz wzniósł dzień po ich czterdziestej rocznicy ślubu.

– Chciałem wypić za przyjaciół. Człowiek żyje przyjaciółmi. Jeśli mnie żona wyrzuci z domu (tu śmiech Maricy), to mogę u każdego przyjaciela spędzić tydzień, i tak do końca życia. Żona pyta o wszystko, przyjaciel o nic, bo jest przyjacielem.

Tego sierpniowego wieczora 2010 roku siedzieliśmy na ich podwórzu, przyszli przyjaciele i jeden z nich, księgowy, wzniósł swój toast, podobny do setki innych, jakie słyszeliśmy w ciągu ostatniego roku, obojętne, czy goszcząc w tbiliskich domach inteligencji, czy w zagubionych w górach wioskach.

Najważniejsze to nigdzie się nie spieszyć, siądźmy, pogadajmy, napijmy się…

Nasza wielka gruzińska rodzina – ród Guledani i ród Maklagelidze.

– Chciałem wznieść toast za Lecha Kaczyńskiego. Wiem, że za życia nie był zbyt popularny w Polsce. Ale dla nas, Gruzinów, był i pozostanie bohaterem. I wiem, że być może jego przylot do Tbilisi w czasie wojny nie powstrzymał Rosjan i być może Rosjanie zupełnie się nim nie przejmowali. Ale dla nas wtedy liczyło się to, że przyleciał i poczuliśmy, że nie jesteśmy sami.

I tak płynęły te nasze wieczorne rozmowy. Najpierw Murtaz, niby obruszony, opowiada, jak w Batumi na plaży Tamuna wołała do niego: „Dziadku!”, żeby ludzie nie domyślili się jej wieku, a potem rozmowa schodzi na ich przyjaciela Zazę, od dzieciństwa zafascynowanego bronią, który zgłosił się na ochotnika w czasie wojny w Abchazji, poszedł walczyć, został snajperem, większość jego kolegów zginęła, a kiedy wrócił, Tamuna i Acziko po raz pierwszy w życiu widzieli, jak płacze. Ożenił się, urodziło mu się dziecko, znalazł pracę w serwisie samochodowym i kiedy wydawało się, że jakoś wszystko wróciło do względnej normalności, zastrzelił się, czyszcząc broń. Do dzisiaj, kiedy układają listy zapraszanych gości, odruchowo wymieniają Zazę.

Merab Paczulia – znany socjolog, właściciel ośrodka badania opinii publicznej, czyli Groucho Marx gruzińskich nauk społecznych.

Nini Bukia, żona Acziko Guledaniego, ma z mężem niezły ubaw.

Wuj Ferdynand zwany killerem – człowiek, który jest w stanie upić w sztok każdego.

Pod płotem powstaje zapewne nowa piosenka zespołu Green Room.

A potem wspominali lata dziewięćdziesiąte, kiedy prąd w Tbilisi pojawiał się raz na dwa dni, na godzinę. Mieszkali na dziewiątym piętrze, kilka lat bez windy. Murtaz wystawał w kolejkach po mleko dla kilkuletniego Lewaniko i kiedy już dochodził do lady, zajeżdżała bojówka i zabierała wszystko. Wstawili do mieszkania kozę, palili, czym się dało, później kupili generator i polowali na paliwo, wnoszone na to dziewiąte piętro. A Tamuna myślała, że oszaleje, bo ledwie uśpiła Lewaniko, Acziko z kolegami odpalali generator, żeby w telewizji zobaczyć Ligę Mistrzów. I jakoś się nie pozabijali.

Kiedy w sierpniu 2008 roku wybuchła wojna rosyjsko-gruzińska, osiemnastoletni wtedy Lewaniko był w Stanach. Próbował bezskutecznie dodzwonić się do domu. Linie były zablokowane, a z amerykańskich mediów trudno było się czegoś dowiedzieć. Lewaniko rozumiał, że Rosjanie idą na jego miasto, na Tbilisi. W końcu udało mu się dodzwonić do mieszkania na ulicy Dolidze. Po drugiej stronie słuchawki ktoś rzucił poważnym tonem po rosyjsku: „Słucham”. Lewaniko zamarł. Znaczy, wzięli znowu Tbilisi. A to był mój brat Andrzej, który akurat został sam w mieszkaniu, bo wszyscy rozbiegli się po mieście.

Ostatni weekend naszego gruzińskiego lata 2007 roku spędzaliśmy z Anią na daczy rodziny Guledanich pod Achalgori, położonym na skrawku Osetii Południowej, który od początku lat dziewięćdziesiątych trzymali Gruzini. „Już nigdy nie będzie takiego lata”, jak napisałby Marcin Świetlicki. Miejsce było rajskie, na stokach wąwozu, i dzień był rajski jakby z Czechowa, z tą wielopokoleniową kochaną rodziną, na drewnianym tarasie, w pełnym szczęściu. Rok później wjechały tam rosyjskie czołgi i mimo zobowiązań, jakie Rosjanie podjęli wobec Sarkozy’ego, do dzisiaj stamtąd nie wyjechały. Natomiast Moskwa stawia instalacje rakietowe, które w kilka minut porażą Tbilisi; to niespełna 100 kilometrów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: