Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdy do domu przyszła za mną Przyjaźń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gdy do domu przyszła za mną Przyjaźń - ebook

Książka wyróżniona nominacją do Kirkus Award 2016 oraz Dorothy Canfield Fisher Book Award 2018.

Ben, samotny i zamknięty w sobie dwunastolatek, większość życia spędził w domu dziecka. Od dawna jego jedynymi przyjaciółmi są książki, zwłaszcza powieści science fiction. Lecz gdy pewnego dnia chłopiec przygarnia bezpańskiego psa, który też wie, jak to jest być niczyim, świat Bena zmienia się nie do poznania. A to dlatego, że poza kudłatym kundelkiem pojawia się w nim Tęczowa Dziewczyna, czyli Halley. Córka bibliotekarki, która nosi imię na cześć komety, zawsze chodzi w kolorowych czapeczkach i pisze książkę o akrobatce z lękiem wysokości. Ben zaczyna wymyślać tę historię razem z przyjaciółką… lecz czy możliwe jest szczęśliwe zakończenie?

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13504-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

CHUCKY MUŁ

Trzeba mieć nie po kolei, żeby zaufać magikowi. Wiem to, bo dostałem nauczkę. A potem – wierzcie lub nie – zostałem asystentem czarodzieja. Po części była to wina Tęczowej Dziewczyny, ale przede wszystkim psa o imieniu Flip.

Kłopoty zaczęły się w drugi piątek siódmej klasy. Damon Rayburn wypchnął mnie z kolejki w stołówce.

– Dzięki, Trumna – powiedział.

– Za co? – spytałem.

– Za kupienie mi pizzy.

Jeśli sądzicie, że tak słaby tekst mógł mnie skłonić do oddania jakiemuś palantowi kasy, to... no cóż, nie jesteście w błędzie. Zarobiłem jeszcze szturchnięcie w głowę, po czym Damon wcisnął się do kolejki.

– Ty przecież jesteś od niego z piętnaście centymetrów wyższy, Truman – powiedział chłopak o piętnaście centymetrów niższy od Rayburna. Nazywał się Chucky Mull, ale wszyscy mówili na niego Muł. – Trzeba mu było przywalić. Teraz pomyśli, że może tobą pomiatać.

– A co mówi Yoda w Imperium kontratakuje? – spytałem. – „Jedi wykorzystuje Moc dla wiedzy i dla obrony, nigdy do ataku”.

– Powinieneś bronić swojego niezbywalnego prawa do pizzy z klopsikami – orzekł Muł. – Yoda mówi też, że nie wolno być cieniasem.

– Zaraz, zaraz. Yoda nigdy nie użył słowa „cienias”.

– Może nie, ale powiedział: „Strach to ścieżka ciemnej strony Mocy”. Chłopie, heloł, oglądałeś chyba Mroczne widmo?

Nie było sensu dyskutować z Mułem na ten temat. Koleś miał koszulki z Gwiezdnymi wojnami. I pościel. No więc po prostu popchnąłem go w kierunku naszej bazy, czyli ciemnego kąta obok kosza, do którego nikt nie wyrzucał żadnych śmieci.

Chucky sięgnął po swoją gigantyczną kanapkę zawiniętą w woskowany papier. Jego mama przykleiła do niej karteczkę z napisem: KOCHAM CIĘ! Muł cisnął liścik na podłogę i wepchnął do ust spory kawał kanapki.

– Ej, może byś tak się ze mną podzielił? – zapytałem. – W życiu sam tego nie zjesz.

– Załóż się – odpalił Chucky. – O rany, ona tu idzie.

Pani Pinto faktycznie zmierzała w naszą stronę. Była bardzo ładna jak na dyrektorkę szkoły. Albo w ogóle jak na człowieka.

– Cześć, chłopaki – rzuciła.

– Dzień dobry pani – przywitał ją Muł.

– W razie czego wiecie, gdzie mnie szukać. Gdybyście czegoś potrzebowali, zajrzyjcie do mojego gabinetu, dobrze?

– I nawzajem – rzucił Muł.

Pani Pinto poklepała mnie po ramieniu i poszła.

– Stary, ona cię totalnie dotknęła – powiedział Chucky. – Ciebie, kompletnego przegrywa, pani P. pogłaskała po tym żałosnym ramieniu. Ja puściłem do niej oko dobre cztery godziny temu. I nic. No, co się tak na mnie gapisz? Chłopie, mówię o emotce, co nie? Przyjechałeś tu z epoki kamienia łupanego czy jak?

– Wiem, że jest taka emotka. Po prostu nie wierzę, że puściłeś do niej oko.

– Niby czemu?

– Bo ona jest stara, Muł. Ma jakąś TRZYDZIESTKĘ.

– Nic nie rozumiesz. Na fejsie taka emotka to wyraz najwyższego szacunku. Puszczasz oko do kogoś, kto cię inspiruje, kumasz? Serio. To bardzo stary zwyczaj, pochodzący jeszcze od starożytnych Greków i Rzymianinów. Zupełnie jakbyś się jej kłaniał, bo jest odjazdowa.

– No to czemu nie poślesz po prostu ukłonu?

– Bo nie ma takiej emotki, ośla łąko. Pani P. ma totalnie zarąbistą pupę, ale podziwiam ją, bo jest, no wiesz, strasznie mądra i w ogóle.

– I dlatego puściłeś do niej oko, tak? Z powodu jej MĄDROŚCI?

– A co ty tam wiesz? Nie masz nawet konta na fejsie. Taki zwyczaj istnieje, słowo. W wielu kulturach wręcz niegrzecznie byłoby nie puścić oka. – Chucky odgonił muchę od swoich ust, na których masło orzechowe zastygło w postaci lepkiego gluta.

Musiałem mu uwierzyć. Po pierwsze dlatego, że widać, kiedy ktoś kłamie, a on wyglądał, jakby naprawdę wierzył w to, co mówi, a po drugie dlatego, że miał rację. Faktycznie nie było mnie na fejsie. Tam ludzie mają ZNAJOMYCH, podczas gdy ja, widzicie, niezupełnie. Nawet Muła nie do końca nazwałbym kumplem. Przeprowadziłem się w tę okolicę niecałe dwa lata wcześniej. Za rok, po przejściu mojej mamy na emeryturę, chcieliśmy wyjechać na Florydę. Mama mówiła, że można się tam nieźle urządzić nawet za grosze. Po co miałem szukać przyjaciół tylko na chwilę?

– Ej, Chucky, nie dasz mi nawet gryza? Powaga? – spytałem.

– Jeszcze czego – wybełkotał.

Trudno było go zrozumieć, bo kanapka obkleiła mu cały aparat ortodontyczny.2

DZIEDZIC IMPERIUM

Jeszcze zanim zadzwonił ostatni dzwonek i wypuścili nas do domu na weekend, ostro zaburczało mi w brzuchu. Poszedłem promenadą w kierunku biblioteki. Pani Lorentz zawsze trzymała tam talerz ciasteczek z kawałkami czekolady.

Czułem się fantastycznie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że obrobiono mnie właśnie z kasy na pizzę. W pogodny wrześniowy dzień na Coney Island nie można być smutnym. Ocean lśnił. W powietrzu unosił się słodkosłony zapach. Mój audiobook właśnie się kończył. Oczywiście nie mogłem dać się przyłapać Z PRAWDZIWĄ książką, bo natychmiast bym oberwał. Poprawiłem słuchawki i podkręciłem głośność Dziedzicowi Imperium Timothy’ego Zahna. Han Solo miał straszny niefart. Żołnierze Thrawna opanowali Sokoła Milenium. Dźwięk jednak nagle ucichł, kiedy ktoś zaszedł mnie od tyłu i zerwał mi słuchawki.

– Kto kupuje żółte słuchawki? – spytała niejaka Angelina Caramello. Była naprawdę ładna, chociaż kumplowała się z Damonem Rayburnem. – Wyglądasz, jakby z uszu wyrastały ci cytryny.

– Poza tym zgubiłeś jedną pętelkę – dodała najlepsza przyjaciółka Angeliny, Ronda Glutt, szarpiąc mnie za zapomnianą szlufkę przy pasku. – Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem przeskoczyłeś jedną klasę. Jak można być takim frajerem, a jednocześnie takim słodziakiem?

– Błe – powiedziała Angelina, po czym cisnęła we mnie słuchawkami. A następnie Ronda popchnęła mnie tak mocno, że wyplułem gumę do żucia.

Musiałem to sobie przemyśleć. Ronda Glutt, zajmująca jedenastą pozycję w rankingu najładniejszych dziewczyn z mojego rocznika, stwierdziła, że ja, Ben Truman, nie jestem odrażający. Co prawda, zaraz potem niemal mnie znokautowała, a poza tym miała dość paskudnie kojarzące się nazwisko. Wiem, wiem, nie powinienem krytykować, skoro moje własne nazwisko kojarzy się z zombiakami. Byliśmy dla siebie stworzeni. Jeśli zignorować fakt, że Ronda była naprawdę wredna.

Kątem oka zauważyłem zbliżającego się Damona Rayburna, a to oznaczało, że muszę spadać. I to już.

Do biblioteki dotarłem lekko zdyszany. Nie biegłem długo, ale odezwała się astma, a ja zapodziałem gdzieś inhalator. Na szczęście miała go pani Lorentz.

– Znowu zostawiłeś inhalator na parapecie – powiedziała i wcisnęła mi jakąś książkę. – Chcę, żebyś ją przeczytał. Moja córka bez przerwy o niej mówi. Potrzebuję drugiej opinii.

To były Pióra Jacqueline Woodson.

– Nie wygląda mi na SF – zauważyłem.

– Przeżyjesz – zapewniła mnie pani Lorentz. – Ben, wierz mi, będziesz zachwycony.

– Podobno jeszcze jej pani nie czytała?

– Zamiast stać tu i mleć ozorem, po prostu ją weź.

– Napisała to dziewczyna – mruknąłem.

– I co z tego?

– Przecież ja jestem facetem.

– Zjedz ciasteczko, facet. Możesz też uchylić drzwi na schody przeciwpożarowe.

Pani Lorentz proponowała mi to, kiedy dostawałem ataku astmy, a mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać. W tamtej chwili jeszcze niczego nie przeczuwałem, ale ciąg ostatnich wydarzeń – fakt, że Angelina i Ronda mnie napadły, że w efekcie musiałem uciekać przed Rayburnem, dostałem napadu astmy i uchyliłem te drzwi – już wkrótce miał przewrócić moje życie do góry nogami.

Zablokowałem drzwi jedną z tych zakurzonych starych encyklopedii, które pani Lorentz zawsze próbuje nam wcisnąć – tom 10, od GARGANTUICZNY do HALITOZA – i usadowiłem się przy swoim stoliku w głębi biblioteki. Na ścianach wisiały ogromne fotografie drukowane na płótnie; zdjęcia z dawnych czasów, kiedy Coney Island miała najsłynniejszą plażę w Stanach. Moja ulubiona fotografia nosiła tytuł Kraina Snów. Pochodziła z 1905 roku i przedstawiała lunapark nad oceanem. Wieża w wesołym miasteczku lśniła jaśniej niż słońce. Wyobraźcie sobie miód rozświetlony impulsem elektrycznym przepływającym przez mózg anioła, który życzy wam samych pięknych rzeczy.

Pociągnąłem lekarstwo z inhalatora i obejrzałem sobie Pióra. Na okładce widniało zdjęcie, na pewno nie zgadniecie, pióra. Żadnych statków kosmicznych, wybuchających Gwiazd Śmierci, nawet mieczy świetlnych. Historia zaczynała się następująco: do szkoły przychodzi nowy uczeń. Niektórzy mówią na niego Jezusek, inni uważają go za świra i prześladują. Potrafiłem wczuć się w jego sytuację. Nie chodziło mi nawet o dokuczanie, tylko o ciągłe wrażenie, że jest się kimś obcym, czasem nawet dla samego siebie. Po prostu nie miałem pojęcia, gdzie właściwie pasuję, co powinienem robić. Zupełnie jakbym był błędem w systemie.

Szybko dotarłem do ostatniej strony. To była jedna z tych opowieści, które kończą się zbyt wcześnie, a czytelnik martwi się o dalsze losy postaci, zupełnie jakby były jego znajomymi, tylko mniej denerwującymi. Frannie, narratorka, chce zostać pisarką. Nauczycielka mówi jej, że każdy dzień ma swoje wyjątkowe chwile, a Frannie powinna umieć je rozpoznawać i robić z tych chwil notatki, bo potem mogą jej się przydać. Uznałem, że coś w tym jest. Timothy Zahn pewnie postępował podobnie podczas pisania Dziedzica Imperium. Odłożyłem jednak książkę na bok, kiedy przeczytałem następną uwagę nauczycielki Frannie dotyczącą tych niezwykłych chwil.

„Niektóre z nich są po prostu cudowne, wypełnione światłem, nadzieją i śmiechem. To chwile, które zostają z nami na zawsze”.

Bzdura. Nie ma żadnego zawsze. To fakt naukowy. Coś się dzieje, a potem się kończy. Bezpowrotnie.

Einstein powiedział, że kiedyś będziemy mogli przenosić się w przyszłość, a astronauci udowodnili, że miał rację. Zsynchronizowali dwadzieścia zegarów i dziesięć z nich zabrali w kosmos. Spędzili tam pół roku, pędząc z prędkością ponad dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów na godzinę, czyli ośmiu kilometrów na sekundę. Kiedy wrócili, wszystkie zegary w centrum kontroli lotów wskazywały czas o 0,007 sekundy późniejszy niż te, które poleciały w kosmos. Rozumiecie, co tam się stało? Kosmonauci przenieśli się o ułamek sekundy w przyszłość. Poczytajcie o tym, jeśli mi nie wierzycie. Gdyby człowiek podróżował NAPRAWDĘ szybko, na przykład z prędkością światła, i wylądował na Ziemi, zegary byłyby przesunięte o wiele lat naprzód, a on sam uciekłby daleko w przyszłość. Jest jednak pewien problem: Einstein posłużył się tymi samymi wyliczeniami, by dowieść, że nigdy nie uda nam się wrócić do przeszłości.

Gapiłem się na lunapark z 1905 roku. Nigdy do niego nie wejdę. Nigdy nie zaznam poczucia bezpieczeństwa, jakie dają złote i srebrne światła kładące się na twarzy. Nigdy nie zobaczę świata ze szczytu wieży. Nigdy nie uwierzę, że magia jest prawdziwa.

Za drzwiami prowadzącymi na schody przeciwpożarowe nagle zasyczał kot. Pewnie ścigał coś w zaułku. A potem usłyszałem ten upiorny odgłos, który wydają koty, kiedy zaczynają świrować. Czyli demoniczne wycie.4

PRZEŚLADOWCA

Kilkanaście metrów dalej siedział piesek z zaułka. Siedział i mi się przyglądał.

– No chodź – powiedziałem, ale nie podszedł. Zrobiłem parę kroków w jego stronę, a wtedy on uciekł. Wzruszyłem ramionami, po czym ruszyłem swoją drogą. Obejrzałem się przez ramię. Znowu za mną szedł.

Wszedłem do supermarketu, gdzie ekspedientka w siatce na włosach zawsze wciskała klientom plasterki sera do degustacji.

– Mogę kilka? – spytałem.

– A po co ja tu stoję? – odparła.

Wsadziłem do kieszeni cztery pełne garści.

– Przynajmniej powiedz mamie, że ser ci smakował – dodała sprzedawczyni. – Wiesz, może następnym razem trochę go KUPI.

– A, tak. Powiem.

– Aha, jasne – mruknęła. Zrobiło mi się jej żal. Sprzedawanie drogiego sera w supermarkecie to ciężka praca.

Kiedy wyszedłem na zewnątrz, pies na mnie czekał. Usiadł trochę bliżej i strasznie dygotał. Położyłem kawałek sera na chodniku, po czym cofnąłem się o sześć–siedem metrów. Podpełzł powolutku i pożarł żarłocznie ser. Położyłem kolejny kawałek i cofnąłem się o jakieś trzy metry. Pies zrobił to, co wcześniej. Następnie cofnąłem się o półtora metra, a już po chwili jadł mi z ręki. Słowo daję, pochłonął kilkanaście deka czedara. Beknął głośniej niż ja kiedykolwiek, a jego oddech nie pachniał różami. Potem zwierzak wtulił się w moją nogę i zadygotał tak mocno, że i ja zadrżałem.

Wziąłem go na ręce i ruszyłem do domu spokojną boczną uliczką. Nie chciałem, żeby ktoś zobaczył, jak niosę takiego dziewczyńskiego pieska. To byłoby jeszcze gorsze niż dać się przyłapać z książką.5

MAMA

– No dobra, zgadzam się – oznajmiła mama. Nie zdążyłem jej nawet zapytać. Zobaczyła małego cwaniaka w moich objęciach i od razu była na tak. – Ale teraz wsadźmy go do wanny.

– Dzięki, mamo.

Od zawsze chciałem psa, ale mieliśmy z tym poczekać do przeprowadzki na Florydę. Na szczęście mama lubiła działać spontanicznie.

– Wybrał cię z jakiegoś powodu – stwierdziła.

– Jasne, jestem pierwszym frajerem, który go nakarmił.

Zmierzwiła mi włosy.

– Życie jest drogą, Podróżniku.

– Wiem. I niezłą jazdą.

– Najciekawsza część podróży prowadzi pod górę, pamiętaj – dodała.

– Jak mógłbym zapomnieć, skoro przypominasz mi o tym dwa razy dziennie?

Mama miała sześćdziesiąt siedem lat. Nie farbowała włosów. Ścinała je na krótko, żeby nie mieć z nimi problemów. Pewnie teraz dokonujecie obliczeń – jej wiek minus mój, siódmoklasisty. Musiałaby mnie urodzić dobrze po pięćdziesiątce, prawda? Wcale nie. Miałem dziesięć lat, kiedy mnie PRZYGARNĘŁA.

– Przynieś mi ręcznik – poprosiła.

Wytarliśmy psa i wiecie co? Ten kundelek okazał się całkiem ładny. Był szorstkowłosy, a jego oczy po zmyciu ropy okazały się złocistobrązowe. Próbowałem schować mu w pyszczku ten jego wypadający język, ale bezskutecznie.

– Utuczmy go trochę – zarządziła mama.

Jej błyskawiczna zgoda na psa nie dawała mi spokoju.

– W domu dziecka było mnóstwo dzieciaków. Mogłaś adoptować każdego z nich. Zawsze bałem się zapytać, ale czemu wybrałaś mnie?

– Czemu bałeś się zapytać? – odpowiedziała pytaniem mama i zabrała się do smażenia hamburgerów.

– No, pewnie dlatego, że jeśli będę o tym mówił, wszystko może zniknąć. Ten dom. Kolacje przed telewizorem. Ty i ja.

– Ty i ja nigdy nie znikniemy, Podróżniku – zapewniła mnie mama. – Będziemy zawsze. Wiesz o tym, prawda?

– No jasne.

– Nie umiesz kłamać, synu.

– A ty skąd wiesz, że kłamię?

– Bo robisz wtedy takie urocze coś z oczami. Otwierasz je ciut za szeroko i patrzysz w prawo. Już ci tłumaczę, Ben. Kiedy Laura zmarła tak nagle, nie wiedziałam, co dalej. Zawsze chciałyśmy stworzyć rodzinę zastępczą, więc pomyślałam: „No dobrze, jeśli znajdę dziecko, które naprawdę będzie mnie potrzebować, zrobię to”. – Oderwała się od gotowania i rzuciła mi uważne spojrzenie. – Po prostu wiedziałam, że to ty masz być moim synem.

– No ale skąd wiedziałaś?

– To była magia.

Teraz mama nie mówiła już do mnie. Spojrzała gdzieś za mnie, na zdjęcie wiszące na ścianie nad stołem kuchennym. Laura, dziewczyna mojej mamy, co wieczór obserwowała nas przy kolacji z fotografii. Miała szczery, promienny uśmiech, jakby wcale nie zmuszała się do niego z powodu zdjęcia. Zmarła na raka, takiego, który niszczy krew.

– Ona też by cię pokochała – dodała mama. Potem wzięła się w garść i wróciła do gotowania. – Mało tego jedzenia. Będziesz głodny. Lepiej skocz po chińszczyznę.

Teraz to ona kłamała. Hamburgerów starczyłoby spokojnie dla wszystkich, łącznie z psem, ale widać było, że chce zostać na chwilę sama. Nie lubiła, kiedy widziałem ją smutną.

– Mamo? W supermarkecie mają nowy gatunek czedara. Jest naprawdę super.

– Dobrze wiedzieć. Hej, a jak nazwiesz swojego nowego kumpla?

– Jeszcze nie wiem.

– Będziesz wiedział, jak usłyszysz właściwe imię.

Zrobiłem smycz z paska od szlafroka, ale nie była mi potrzebna. Piesek truchtał tuż przy mnie przez całą drogę do chińskiej knajpy i z powrotem. Ani na chwilę nie spuścił mnie z oczu. Wpatrywał się we mnie, nawet kiedy jadł. Po kolacji, podczas oglądania Star Trek II: Gniewu Khana, było tak samo: ciągle na mnie patrzył. Miał w sobie coś, co trudno było opisać. Coś jakby bardzo złoty spokój. A jego imię musiało to odzwierciedlać.

– Czemu się uśmiechasz? – spytała mama.

– Nie wiem – powiedziałem, choć wiedziałem. Było idealnie. Tak po prostu siedziałem sobie z mamą i psem. Czułem się bezpiecznie. – Może nazwiemy go Szaman?

– Hmm. Szaman Truman?

– No fakt, odpada.

– Nosimy trudne nazwisko – stwierdziła mama.

– Jest świetne! Pamiętasz, jak powiedziałaś, że mogę nazywać się Smith, jeśli uważam, że Truman za bardzo kojarzy się z trumną? – W domach dziecka roiło się od Smithów, Jonesów i Washingtonów. – Bardzo mi się podobało, że oboje nosimy to samo nazwisko.

– Tak, to był piękny dzień. Naprawdę piękny.

– Jakbym wreszcie zaczął stawać się tym kimś, kim mam być, chociaż nie wiedziałem jeszcze, co to za gość.

– Strasznie się cieszę, że mi to mówisz. Hej, nie chciałam cię zawstydzić! Zobacz, twój kumpel cię zaczepia.

Piesek ześlizgnął mi się z kolan i podreptał do drzwi. Tam podniósł jedną łapę i szczeknął, tylko raz. Wyprowadziłem go na dwór, a on obsikał krawężnik. Kiedy przyszła pora iść spać, wlazł mi pod koszulkę i schował się pod moją pachą. W nocy obudziłem się, pełen niepokoju, czy aby wszystko z nim w porządku, a on leżał z łepkiem na mojej piersi i obserwował mnie tymi złocistobrązowymi ślepiami. Wtedy sobie przypomniałem, że od wyjścia z biblioteki ani razu nie użyłem inhalatora, a oddychałem zupełnie normalnie. Pogładziłem sierść psa, z włosem i pod włos, i nic z niej nie wypadło. No tak. Moje płuca działały bez zarzutu przy psach, które nie gubiły sierści.

– Jesteś super – powiedziałem, na co pies polizał mnie po ustach. – Tylko oddech masz koszmarny. Yyyy.

Rano, kiedy otworzyłem oczy, oglądał sobie plakat z Chewbaccą przyklejony koło regału z książkami. Chewbacca był na nim naturalnej wielkości – ponaddwumetrowy Wookiee, który odwzajemniał spojrzenie patrzącego. Kundelek przekrzywił łepek, jakby chciał powiedzieć: „Stary, jesteś najdziwniejszym psem, jakiego w życiu widziałem”.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: