Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdyby mnie zabrakło - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Gdyby mnie zabrakło - ebook

Znana aktorka Emily Ackerman całe życie kieruje się radami z listów, które matka pisała do niej przed śmiercią. Gdy zawodowa porażka sprowadza na nią falę krytyki, kobieta usuwa się do rodzinnego Nantucket, by zająć się remontem i sprzedażą odziedziczonego domu. Tam staje przed nieoczekiwanym wyzwaniem na rzecz miejscowej społeczności.

Hollis McGuire powraca na wyspę po wypadku kończącym karierę bejsbolisty. Czuje, że jego życie jest w rozsypce. Nadzieją jest pojawienie się w miejscowości dawnej przyjaciółki… dlatego jest gotowy zrobić, co może, by ją zatrzymać.

Kiedy wszyscy wokół wydają się kłamać, Emily będzie musiała wybrać pomiędzy chronieniem swojego serca a poczuciem, że ktoś jej potrzebuje.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66977-33-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Kochana Emily,

kiedy pi­szę te słowa, je­steś na tym świe­cie od sze­ściu dni, trzech go­dzin i trzy­dzie­stu dwóch mi­nut. Wró­ci­ły­śmy ze szpi­tala cztery dni temu, a ja przez cały ten czas nie mogę ode­rwać od Cie­bie oczu. Śpisz w dzie­cię­cym łó­żeczku obok mnie, ja zaś czu­wam i na­słu­chuję Two­jego od­de­chu.

Szcze­rze mó­wiąc, poza wsłu­chi­wa­niem się w Twój od­dech nie ro­bię nic. Czuję, że po­no­szę wy­łączną od­po­wie­dzial­ność za to, by trwał. Prawdę po­wie­dziaw­szy, tro­chę mnie to prze­raża. A ja za­wsze mó­wię prawdę. Wi­dzisz, Twoje ist­nie­nie jest dla mnie pewną nie­spo­dzianką i za­pewne dla­tego tak się de­ner­wo­wa­łam w dniach po­prze­dza­ją­cych Twoje na­ro­dziny. Po­nie­waż nie chcę ni­czego za­wa­lić.

Nie chcę wy­rzą­dzić Ci żad­nej krzywdy.

Lu­dzie za­wsze opo­wia­dają, jak cu­dow­nie jest mieć dziecko, ale nikt ni­gdy na­wet się nie za­jąk­nie, ja­kie to za­ra­zem prze­ra­ża­jące. Wi­dzisz, je­stem odro­binę prze­ra­żona i nie bar­dzo wiem, komu in­nemu o tym po­wie­dzieć. Je­stem nie­mal pewna, że moja matka wy­ko­rzy­sta­łaby mój lęk prze­ciwko mnie, więc po­dzielę się nim tylko z Tobą, moja mała có­reczko.

Po­dzielę się nim, po­nie­waż chcę, abyś wie­działa, że cza­sem mu­simy ro­bić rze­czy, któ­rych się bo­imy, by wy­nik­nęło z nich do­bro. Cza­sami naj­trud­niej­sze, z czym przy­cho­dzi się nam mie­rzyć, przy­nosi naj­lep­sze re­zul­taty. Dziwne, że tak to działa, ale taka jest prawda.

Pew­nie za­sta­na­wiasz się, dla­czego pi­szę do Cie­bie list, skoro mo­gła­bym po pro­stu wziąć Cię na ręce i po­wie­dzieć Ci to wszystko oso­bi­ście.

Cóż, za­wsze za­sta­na­wia­łam się nad moim wła­snym dzieciń­stwem. Pa­mię­tam, jak sie­dzia­łam kie­dyś na pod­ło­dze w pokoju mo­jej przy­ja­ciółki Sa­man­thy, oglą­da­jąc jej dzie­cięcy al­bum. Jej mama od sa­mego po­czątku za­pi­sy­wała roz­maite za­bawne hi­sto­ryjki o Sa­man­cie i wkle­jała je obok zdjęć przed­sta­wia­ją­cych każdy etap jej ży­cia. Moja mama nie na­leży do osób sen­ty­men­tal­nych, dla­tego ja ni­gdy nie mia­łam ta­kiego al­bumu. Nie wiem, co my­ślała, i bar­dzo tego ża­łuję. Może gdy­bym wie­działa, nie czu­ła­bym się taka sa­motna.

Brak mi sprytu, uzna­łam więc, że li­sty będą naj­bar­dziej od­po­wied­nie. Li­sty o tym, czego się w ży­ciu na­uczy­łam i co chcia­ła­bym To­bie prze­ka­zać. Li­sty mi­ło­sne do mo­jej ma­łej có­reczki. Zbiorę je ra­zem w ksią­żeczkę i dla Cie­bie prze­cho­wam. I gdy­bym z ja­kie­goś po­wodu nie mo­gła prze­ka­zać Ci tych waż­nych lek­cji oso­bi­ście, po­zo­staną spi­sane przeze mnie słowa, tak więc ni­gdy nie bę­dziesz mu­siała za­cho­dzić w głowę, co bym w ja­kiejś sy­tu­acji po­wie­działa.

Nie za­mie­rzam mar­no­wać czasu na głu­pie i błahe sprawy, będę pi­sała tylko o tym, co dla mnie naj­waż­niej­sze, je­śli więc ta ksią­żeczka wpad­nie w Twoje ręce, mam na­dzieję, że po­świę­cisz jej uwagę, na jaką za­słu­guje.

Nie je­stem mą­drą ko­bietą. Więk­szość lu­dzi na­wet nie na­zwa­łaby mnie ko­bietą, przy­naj­mniej jesz­cze nie te­raz… Jed­nak tak wiele uczę się o sa­mej so­bie, a spro­wa­dze­nie na świat dru­giej istoty spra­wia, że szybko do­ra­stam. Emily, chcę być dla Cie­bie naj­lep­szą mamą. Ty i ja kon­tra cały świat.

I wiesz co? Boję się. Mimo to mam za­miar spi­sać się naj­le­piej, jak po­tra­fię. Wiem, że będę po­peł­niać błędy, mam jed­nak na­dzieję, że mi wy­ba­czysz. Nie zda­wa­łam so­bie sprawy, jak wiele mogę dać mi­ło­ści, póki nie wzię­łam Cię w ra­miona.

P.S. Zro­bię, co w mo­jej mocy, żeby Alan i Eliza zo­sta­wili Cię w spo­koju… Przy­pusz­czam, że przede wszyst­kim będą chcieli cze­piać się mnie!

Tak bar­dzo Cię ko­cham!

Mama (ale dziw­nie to brzmi!)Roz­dział 1

Emily Ac­ker­man nu­ciła, kiedy była zde­ner­wo­wana. Nie ja­kąś kon­kretną pio­senkę, po pro­stu pierw­szą lep­szą me­lo­dię, jaka wpa­dła jej do głowy. Tym ra­zem była to It Had to Be You w in­ter­pre­ta­cji Harry’ego Con­nicka Ju­niora ze sta­rego filmu Kiedy Harry po­znał Sally. Ulu­bio­nego filmu mamy.

Skoczna me­lo­dia tań­czyła w jej my­ślach, gdy Emily za­mknęła oczy i uda­wała, że jest gdzie­kol­wiek, byle nie na pro­mie z Hy­an­nis do Nan­tuc­ket. Uda­wała przez całe ży­cie, a od dzie­się­ciu lat po­dró­żo­wała po świe­cie – dla­czego to ta­kie trudne?

Od­chy­liła w tył głowę, my­śląc tylko o tej pio­sence – o ak­sa­mit­nym, zmy­sło­wym gło­sie Harry’ego – lecz za­miast się wy­ci­szyć, jej umysł sku­pił się wo­kół pew­nego wspo­mnie­nia. Matka tań­cząca na „ich” plaży, śpie­wa­jąca na całe gar­dło It Had to Be You, pod­czas gdy Emily za­nu­rzała stopy w chłod­nym pia­sku i śmiała się z tych wy­głu­pów.

Emily otwo­rzyła oczy i uj­rzała przed sobą wpa­trzo­nego w nią ciem­no­wło­sego chłopca o wiel­kich brą­zo­wych oczach.

– Ha­ła­su­jesz – oznaj­mił.

– An­drew, to nie­grzeczne. – Matka oto­czyła chłopca ra­mie­niem i przy­cią­gnęła go do sie­bie. – Naj­moc­niej prze­pra­szam. Pra­cu­jemy nad ma­nie­rami.

Emily uśmiech­nęła się do dziecka.

– Prze­pra­szam. Cza­sem po­grą­żam się we wła­snym świe­cie.

– Ja też – za­wtó­ro­wał An­drew. – Mam zmy­ślo­nego przy­ja­ciela, na imię ma Ken­ton.

Emily wy­trzesz­czyła oczy.

– Ja też mia­łam w dzie­ciń­stwie zmy­śloną przy­ja­ciółkę! – Sta­rała się spra­wiać wra­że­nie bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­nej, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Jest ak­torką. To nie ta­kie trudne.

A jed­nak z ja­kie­goś po­wodu po­czuła we­wnętrzną pustkę.

– Mama mówi, że lu­dzie po­my­ślą, że brak mi pią­tej klepki, je­śli nie prze­stanę do sie­bie ga­dać.

Matka chłopca ści­snęła go za ra­mię.

– An­drew, zo­stawmy tę miłą pa­nią w spo­koju.

Pa­nią? Emily wie­działa, że po prze­kro­cze­niu trzy­dziestki za­czyna się rów­nia po­chyła, ale gdy lu­dzie za­czy­nają zwra­cać się do cie­bie per pani, mo­żesz rów­nie do­brze za­pi­sać się do klubu eme­ryta.

– Je­stem An­drew – cią­gnął chło­piec. Spoj­rzał na matkę i mru­gnął. – Wi­dzisz? Znam ma­niery. – Po czym zwró­cił się po­now­nie do Emily. – A te­raz ty po­wiedz, jak się na­zy­wasz.

– Emily.

– Mama mówi, że nie po­wi­nie­nem zwra­cać się do do­ro­słych po imie­niu.

– Aha. – Emily zer­k­nęła na matkę chłopca, któ­rej mina wy­ra­żała mie­sza­ninę roz­ba­wie­nia i skru­chy. – W ta­kim ra­zie mo­żesz mó­wić mi pani Ac­ker­man.

– Pani Ac­ker­man – rzekł An­drew. – Miło mi pa­nią po­znać.

Emily uznała, że lubi tego chłopca. Miała na­dzieję, że wraz z wie­kiem nie straci on swo­jego wdzięku, a jesz­cze bar­dziej li­czyła na to, że za­chowa na­tu­ral­ność i szcze­rość. Tylu zna­nych jej męż­czyzn było za­prze­cze­niem tych cech. Nie spo­tkała ani jed­nego, przy któ­rym warto by­łoby zo­stać na dłu­żej.

Zwłasz­cza nie przy Ma­xie, który – i była o tym głę­boko prze­ko­nana – przez cały czas trwa­nia ich związku nie po­wie­dział ani jed­nej szcze­rej rze­czy. Nie żeby miało to ja­kieś zna­cze­nie. Prze­strze­gane przez Emily za­sady zo­stały usta­no­wione po to, żeby chro­nić ją przed nad­mier­nym za­an­ga­żo­wa­niem. Ni­gdy nie tkwiła w związku na tyle długo, by do­wie­dzieć się, czy mo­tywy męż­czy­zny były nie­czy­ste – po trzech mie­sią­cach brała nogi za pas. Max prze­żył ich roz­sta­nie bar­dziej, niż się spo­dzie­wała. Na­wet pła­kał.

Eh… Na samo wspo­mnie­nie czuła się jak ka­wał dra­nia.

Wes­tchnęła. A już szło jej tak do­brze. Dla­czego mu­siała za­cząć my­śleć o Ma­xie?

Żal po­wró­cił, czuła, jak na wspo­mnie­nie o nim ru­mie­nią się jej po­liczki. Może na­prawdę ją ko­chał? Może po­winna była dać mu szansę?

Nie. Wzięła so­bie do serca radę mamy, jak to ro­biła we wszyst­kich spra­wach, ale zwłasz­cza w ser­co­wych. W końcu mama wie­działa co nieco o mi­ło­snych za­wo­dach.

An­ga­żuj się z pa­sją na róż­nych po­lach, ale w spra­wach serca pa­mię­taj o roz­wa­dze. Twoje serce to nie przed­miot, któ­rym sza­fuje się swo­bod­nie i bez na­my­słu. Na­leży chro­nić je za wszelką cenę, by mieć pew­ność, że nie za­wali Ci się na­gle cały świat. Po­słu­chaj mnie, Emily. Wiem, co mó­wię.

Emily bez­wied­nie wsu­nęła rękę do swo­jej to­rebki i do­tknęła mięk­kiej, sfa­ty­go­wa­nej okładki ksią­żeczki z li­stami. Była je­dyną rze­czą, z którą ni­gdy nie roz­sta­wała się pod­czas po­dróży.

Choć nie znała szcze­gó­łów, wie­działa, że Isa­belle Ac­ker­man za­znała w ży­ciu wiel­kiego mi­ło­snego za­wodu. Ża­ło­wała, że mama nie zdo­łała po­go­dzić się z tym przed śmier­cią.

W wielu kwe­stiach li­sty ogra­ni­czały się do ogól­ni­ków, ale nie w tej. Tu nie mu­siała za­cho­dzić w głowę, co po­wie­dzia­łaby matka – Isa­belle zna­la­zła spo­sób na prze­ka­za­nie swo­jej je­dy­nej córce tego prze­sła­nia, zaś Emily skwa­pli­wie z niego sko­rzy­stała.

Jej serce było bez­pieczne. Gdy ktoś za bar­dzo się zbli­żał – a cza­sem tak by­wało – wie­działa, że pora wiać. Na­le­żało ucie­kać także wtedy, gdy czuła, że za­czyna za bar­dzo ko­goś lu­bić, a tak wła­śnie stało się z Ma­xem. Był cza­ru­jący, przy­stojny, za­możny i Emily zda­wała so­bie sprawę, że gdyby nie za­cho­wała ostroż­no­ści, prze­ko­na­łaby samą sie­bie, że warto zła­mać dla niego za­sady.

Na szczę­ście zmą­drzała, nim jej serce do­znało trwa­łego uszczerbku.

W jej ży­ciu było dość znisz­czeń, z któ­rymi mu­siała się zma­gać, i nie­stety za żadne z nich nie po­no­sił winy ani Max, ani kto­kol­wiek inny. Zna­la­zła się w ta­kiej, a nie in­nej sy­tu­acji przez wła­sne głu­pie błędy – bez gro­sza przy du­szy i w roz­sypce. Nie­na­wi­dziła tego uczu­cia.

Kom­pletna po­rażka. Oto, czym jest jej ży­cie.

Kiedy skoń­czyła pi­sać sztukę, wie­rzyła w jej po­wo­dze­nie. Do­strze­gała w niej ogromny po­ten­cjał i nic nie mo­gło od­wieść jej od tego za­miaru – na­wet od­rzu­ce­nie sce­na­riu­sza przez kilku zna­nych re­ży­se­rów, któ­rzy nie chcieli mieć z tym pro­jek­tem nic wspól­nego. Nie po­zo­sta­wili jej in­nego wy­boru, jak tylko wy­pro­du­ko­wać i wy­re­ży­se­ro­wać spek­takl wła­snymi si­łami.

Po­winna była po­słu­chać. Nie po­winna była się po­ry­wać na tak duże przed­się­wzię­cie. Ale nie po­słu­chała. Uto­piła w tym spek­ta­klu wszystko, co miała.

Wło­żyła weń krew, pot i łzy – a także, i ow­szem, więk­szość pie­nię­dzy, które po­zo­stały jej z fun­du­szu po­wier­ni­czego. Kiedy więc po pre­mie­rze do­stała kosz­marne re­cen­zje („Cha­otyczna ka­ta­strofa, w któ­rej nie wia­domo, o co cho­dzi”) i sztuka ze­szła z afi­sza po dwóch ty­go­dniach, nie zo­stało jej nic prócz nie­za­pła­co­nych ho­no­ra­riów oraz upo­ka­rza­ją­cej za­wo­do­wej po­rażki.

Po­sta­wiła, można by rzec, na nie­wła­ści­wego ko­nia. Spek­takl za­po­wia­dał się zna­ko­mi­cie – była ab­so­lut­nie pewna, że okaże się wiel­kim suk­ce­sem. Jakże się my­liła.

Co gor­sza, cały te­atralny świat wie­dział o jej klę­sce. W ma­ga­zy­nie Back­stage uka­zał się długi ar­ty­kuł. Coś w ro­dzaju opo­wie­ści ku prze­stro­dze.

Re­ży­ser­ski de­biut daw­nej dzie­cię­cej gwiazdy naj­gor­szym de­biu­tem roku.

Mo­gła je­dy­nie po­cie­szać się fak­tem, że jej dziad­ko­wie nie czy­tali Back­stage.

Po­my­ślała so­bie, że śmierć dziadka pod jed­nym wzglę­dem oka­zała się bło­go­sła­wień­stwem: ni­gdy się nie do­wie­dział, że stra­ciła wszystko przez kiep­skie de­cy­zje za­wo­dowe czy też twór­cze przed­się­wzię­cia o krót­kim ży­wo­cie. Ni­gdy się nie do­wie­dział, jak nie­kom­pe­tentna jest jego wnuczka, choć prze­cież przez dłu­gie lata ob­ser­wo­wała, jak dzięki smy­kałce do in­te­re­sów za­ra­bia się mi­liony.

Ale to już prze­szłość.

Sie­dząc na pro­mie obok An­drew, swo­jego no­wego przy­ja­ciela, za­ci­snęła po­wieki i pró­bo­wała nie my­śleć o Ma­xie, po­raż­kach, dziad­kach oraz pu­stym kon­cie ban­ko­wym.

Nie wie­działa, o któ­rej z tych rze­czy naj­trud­niej bę­dzie jej za­po­mnieć. Wszyst­kie nie­ustan­nie ab­sor­bo­wały jej uwagę o każ­dej po­rze dnia. Przy­pusz­czała, że tak się dzieje, kiedy czło­wiek się­gnie dna. Zmar­no­wała mnó­stwo czasu na po­nowne prze­ży­wa­nie wła­snych błę­dów, na próby usta­le­nia, czy można było ja­koś je od­krę­cić, by wró­cić na wła­ściwy kurs.

Jak do­tąd nie tra­fiła na żadne wska­zówki, ja­koby ta­kie roz­wią­za­nie ist­niało. Wie­działa je­dy­nie, że kiedy znaj­dziesz się na dnie, by­łoby miło, gdyby ktoś po­dał ci rękę i wy­cią­gnął cię na po­wierzch­nię.

Nikt nie za­ofe­ro­wał jej po­moc­nej dłoni i może wła­śnie to było naj­gor­sze.

– Znów pani nuci – ode­zwał się An­drew. Szczery An­drew o wiel­kich brą­zo­wych oczach.

– An­drew, tylko nie wy­ro­śnij na pa­lanta, do­brze? – rzu­ciła w roz­tar­gnie­niu Emily.

Matka chłopca zmarsz­czyła czoło.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa Emily. – Cza­sem mó­wię nie­sto­sowne rze­czy.

– Ken­ton też tak robi. Kie­dyś przez cały dzień opo­wia­dał o ku­pie. – Chło­piec miał śmier­tel­nie po­ważną minę, tak że Emily nie mo­gła się nie ro­ze­śmiać. – Jak ma na imię pani wy­my­ślona przy­ja­ciółka? – za­py­tał z uśmie­chem.

– Pra­wie jej już nie wi­duję. Ale miała na imię Kel­len.

– Kel­len – po­wtó­rzył An­drew. – Kel­len i Ken­ton. Za­łożę się, że się przy­jaź­nią.

– Za­py­taj go o to przy naj­bliż­szej oka­zji, do­brze? – po­pro­siła, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech.

Tak cu­dow­nie ga­wę­dziło się jej z An­drew, że na­wet nie za­uwa­żyła, jak prom zwal­nia i przy­bija do portu.

Gdyby wy­star­cza­jąco mocno za­mknęła oczy, mo­głaby so­bie nie­mal wy­obra­zić, że przy­je­chała na Nan­tuc­ket jako tu­rystka. Gdyby po­wstrzy­mała błą­dzące my­śli, mo­głaby nie­mal uwie­rzyć, że to jej pierw­sza wi­zyta w tym miej­scu, że po raz pierw­szy wi­dzi na wła­sne oczy to, co do­tych­czas wi­dy­wała tylko na zdję­ciach: bru­ko­wane uliczki, szare domy w stylu sha­ker, przed któ­rymi ro­sną bujne krzewy fio­le­to­wo­nie­bie­skich hor­ten­sji, rzędy ko­lo­ro­wych vesp do wy­na­ję­cia, la­tar­nie mor­skie wa­biące znu­żo­nych po­dróż­nych, by od­po­częli na wy­spie.

Wy­spa obie­cy­wała wiele, lecz nie do­trzy­my­wała obiet­nic.

Ileż Emily by dała, żeby była to jej pierw­sza wi­zyta.

Ale tak nie jest, prawda?

Zaj­rzała do du­żej torby, w któ­rej upy­chała wszyst­kie po­trzebne rze­czy, łącz­nie z ksią­żeczką li­stów ze­bra­nych na chy­bił tra­fił, sfa­ty­go­waną po la­tach wer­to­wa­nia. Cza­sem wy­star­czyło jej do­tknąć, by po­czuć bli­skość matki.

Jed­nak gdy po­ło­żyła dłoń na pod­nisz­czo­nej, ręcz­nie zdo­bio­nej okładce, na­wet mama wy­da­wała się da­leko. Jak gdyby wy­rwano ją z ksią­żeczki w chwili, gdy na ho­ry­zon­cie uka­zała się wy­spa. Jak gdyby na­wet matka chciała za­po­mnieć.

Wszę­dzie wo­kół pa­sa­że­ro­wie promu zbie­rali swoje ba­gaże, nie mo­gąc się do­cze­kać roz­po­czę­cia se­zonu na wy­spie. Emily nie ru­szyła się z miej­sca, oszo­ło­miona i jakby lekko chora po mor­skiej po­dróży. A może nud­no­ści nie miały nic wspól­nego z ko­ły­sa­niem statku.

Gdyby była sprytna, po­trak­to­wa­łaby przy­jazd na wy­spę Nan­tuc­ket jak ode­rwa­nie pla­stra z rany. Jedno bły­ska­wiczne szarp­nię­cie i po pła­czu.

Gdyby…

– Wy­siada pani, co nie? – An­drew wy­rósł tuż przed nią, z czer­wono-żół­tym dzie­cię­cym ple­cacz­kiem na ra­mio­nach i w czer­wo­nej czapce z dasz­kiem, która miała ujarz­mić nie­sforne włosy w ko­lo­rze cze­ko­lady.

– Wła­śnie się za­sta­na­wiam – od­parła Emily z uśmie­chem.

– Lubi pani to miej­sce, co nie?

Oj. Pod­chwy­tliwe py­ta­nie. Cóż ma od­po­wie­dzieć dzie­cia­kowi? Że wy­spa okra­dła ją ze wszyst­kiego i że wró­ciła tu wy­łącz­nie z braku in­nego wy­boru? Matka chłopca praw­do­po­dob­nie we­zwa­łaby po­li­cję.

– Tak, jest cu­downe – przy­znała wresz­cie. Nie skła­mała, ani tro­chę. Nan­tuc­ket na­prawdę było cu­downe. Przy­naj­mniej dla in­nych.

– Uwiel­biam tu przy­jeż­dżać – oznaj­mił An­drew. – Pro­szę. – Wy­cią­gnął piąstkę i nią po­trzą­snął.

Pod­sta­wiła dłoń, na którą wy­padł gładki biały ka­myk.

– Zna­la­złem go la­tem na plaży. – An­drew wy­szcze­rzył zęby. Za­uwa­żyła wtedy, że lada chwila wy­pad­nie mu je­den przedni. – Niech go pani weź­mie.

Nim zdą­żyła za­pro­te­sto­wać, mama po­cią­gnęła chłopca za rękę. Obej­rzał się i po­ma­chał jej na po­że­gna­nie. Przez uła­mek se­kundy Emily po­czuła ból w sercu. Mama An­drew była praw­do­po­dob­nie młod­sza od niej. Miała ślicz­nego synka i za­pewne od­da­nego męża, który gdzieś tam na nią czeka. Ta­kie ży­cie ni­gdy nie po­cią­gało Emily, w tej jed­nak chwili – prze­lot­nej – ści­snął się jej żo­łą­dek.

Ale nie ma czasu na smutki, trzeba wy­sia­dać z promu. Chwy­ciła wa­lizkę, to­rebkę oraz dużą torbę wy­pchaną ko­sme­ty­kami, zdro­wymi ba­to­nami (żeby nie jeść byle czego), ja­go­dami ob­la­nymi gorzką cze­ko­ladą (po­nie­waż od czasu do czasu można zjeść coś nie­zdro­wego), dwiema książ­kami i całą resztą, która nie zmie­ściła się do wa­lizki.

Ru­szyła do wyj­ścia i głę­boko za­czerp­nęła po­wie­trza.

Dam radę.

Po­wta­rzała so­bie tę man­trę przez tyle mie­sięcy, że słowa utra­ciły już zna­cze­nie. W za­sa­dzie utra­ciły je już dawno, po­nie­waż kiedy zwrot się przyj­muje i zdo­bywa po­pu­lar­ność, traci na war­to­ści. Pew­nie każdy tre­ner fit­nessu w Ame­ryce wy­krzy­ki­wał te słowa przy czter­na­stym po­wtó­rze­niu szcze­gól­nie wy­ma­ga­ją­cego ćwi­cze­nia.

Ale ona na­prawdę da­wała radę. Od je­de­na­stego roku ży­cia.

Emily stała na na­brzeżu i po­now­nie wcią­gnęła w noz­drza sło­nawe po­wie­trze, a lekki za­pach ryb przy­po­mniał jej, że nie wszystko nad oce­anem jest cu­downe. Z pew­no­ścią nie.

Uszczyp­nęła się w nos i zmu­siła do ru­sze­nia na­przód. Nie po to prze­je­chała taki szmat drogi, by te­raz stchó­rzyć, a poza tym jaki miała wy­bór?

Cza­sem ża­ło­wała, że Nan­tuc­ket było dla niej stra­cone. Ko­lejna skarga, którą mo­głaby do­ło­żyć do sterty in­nych. Gdyby się nie pil­no­wała, uzbie­ra­łaby ich tak wiele, że za­mie­ni­łaby się w jedną z tych zrzę­dli­wych, wiecz­nie skrzy­wio­nych sta­rych ko­biet, jak kre­sków­kowa Ma­xine z kar­tek Hal­l­marku.

Albo jak jej wła­sna bab­cia.

Nie, ona się taka nie sta­nie. Nie Emily Ac­ker­man. Nie dziew­czyna, która szu­kała wszę­dzie roz­rywki (i zwy­kle ją znaj­do­wała). Nie ona, ten wolny duch, wę­dro­wiec, który wy­stę­po­wał w te­atrach ca­łego świata, który ma wię­cej zna­jo­mych, niż jest w sta­nie zli­czyć, i do­sko­nale wie, jak ob­ró­cić każdą po­dróż w przy­godę.

Bo to prze­cież tylko ko­lejna po­dróż, zga­dza się? Mniej­sza o to, że tym ra­zem ce­lem nie jest roz­rywka. Ta po­dróż to dla niej druga szansa – i nie może jej za­prze­pa­ścić. Po­sta­wie­nie sprawy w ten spo­sób z pew­no­ścią psuje wszel­kie plany za­bawy.

Cią­gnęła za sobą wa­lizkę, świa­doma, ja­kie to ża­ło­sne, że w wieku trzy­dzie­stu je­den lat może zmie­ścić nie­mal wszystko, co dla niej ważne, do jed­nej wa­lizki – i to wcale nie tej naj­więk­szej z kom­pletu, który przy­słała jej bab­cia dzie­więć lat temu, kiedy Emily koń­czyła col­lege.

Wes­tchnęła i po­pły­nęła da­lej ze stru­mie­niem pie­szych tu­ry­stów wy­le­wa­ją­cych się z promu na ulicę. Kiedy była mała, cze­kała na tę chwilę przez cały rok – na ten mo­ment, gdy jej klapki do­tkną bruku, na mo­ment, gdy wy­siądą z mamą w Nan­tuc­ket.

Tak wiele się zmie­niło.

Ob­ser­wu­jąc, jak czer­wono-żółty ple­cak An­drew znika w tłu­mie, szybko po­mo­dliła się w du­chu, by dni na wy­spie upły­wały mu na sa­mych przy­jem­no­ściach – pa­ła­szo­wa­niu ho­ma­rów i sma­żo­nych ryb oraz gi­gan­tycz­nych lo­dów w roż­kach z Ju­ice Baru, na pła­wie­niu się w słońcu na plaży Jet­ties.

Ży­czyła mu tych wszyst­kich przy­jem­no­ści, któ­rych od­da­wa­łaby się sama, gdyby wiele lat temu Nan­tuc­ket nie zo­stało dla niej stra­cone.

I na­gle nie była już taka pewna, czy rze­czy­wi­ście da radę.

W każ­dym ra­zie miała za­miar się prze­ko­nać.Roz­dział 2

Dla­czego tak się de­ner­wuje?

Nie mo­gąc uspo­koić pulsu, Hol­lis McGu­ire pa­trzył, jak tłum let­ni­ków wy­siada z promu i wy­lewa się na ulicę.

Nie mi­nęło aż tak wiele czasu, od kiedy wi­dział ostat­nio Jo­lie, ale co bę­dzie, je­śli jej nie roz­po­zna? Obar­czy ją kom­plek­sem, skaże na wie­lo­let­nią te­ra­pię. Ale czy to taka rzad­kość wśród ro­dzi­ców?

Wczo­raj wie­czo­rem wy­tłu­ma­czył Ja­nie przez te­le­fon, gdzie do­kład­nie bę­dzie cze­kał. A je­żeli nie prze­ka­zała tej wia­do­mo­ści ich dwu­na­sto­let­niej córce? A je­śli Jo­lie zgu­biła się w tłu­mie? Lu­stro­wał opusz­cza­ją­cych prom lu­dzi i przez chwilę po­czuł się tak, jakby znów miał trzy­na­ście lat, jak dzie­ciak, który nie pa­suje do tego to­wa­rzy­stwa, który na­daje się je­dy­nie do czysz­cze­nia ich ba­se­nów, pie­le­nia ich chwa­stów czy no­sze­nia ich ki­jów gol­fo­wych.

Przy­glą­dał się, jak star­sza para, Rich i He­len De­lan­cey­owie, scho­dzą gę­siego z promu. Od de­kad spę­dzali w Nan­tuc­ket każde lato. To przed­sta­wi­ciele sta­rych for­tun, a Rich jest przy­zwo­itym czło­wie­kiem – to on uczył ojca Hol­lisa re­guł gry na gieł­dzie. Bez tego tato pew­nie do dziś pra­co­wałby jako in­struk­tor że­glar­stwa w miej­sco­wym klu­bie jach­to­wym, co zresztą wiele lat temu skło­niło go do przy­jazdu na wy­spę.

Jef­frey McGu­ire był kimś w ro­dzaju że­glar­skiej le­gendy, ale nie po­cho­dził z za­moż­nej ro­dziny i choć ra­dzili so­bie nie naj­go­rzej, we­dle stan­dar­dów Nan­tuc­ket byli biedni, co za­wsze drą­żyło głę­boką prze­paść mię­dzy Hol­li­sem a resztą tu­tej­szych dzie­cia­ków.

Wy­da­wało się, że to miej­sce ide­al­nie na­daje się na kil­ku­ty­go­dniowe wa­ka­cje dla Jo­lie – bądź co bądź spę­dzili ra­zem co naj­wy­żej kilka wie­czo­rów od… no cóż, wła­ści­wie od za­wsze. Nie było to dla Hol­lisa po­wo­dem do dumy, nie­mniej tak miały się sprawy.

Ale te­raz? Cóż in­nego miał do ro­boty? Jego ka­len­darz nie był za­peł­niony.

Ob­ser­wo­wał, jak tłum ma­leje, a tu na­dal ani śladu Jo­lie. Za­czy­nał się de­ner­wo­wać. Wy­jął z kie­szeni te­le­fon, by spraw­dzić, czy nie dzwo­niła albo nie wy­słała SMS-a z in­for­ma­cją, że do­tarła na miej­sce, ale ekran był pu­sty z wy­jąt­kiem ta­pety – fo­to­gra­fii córki.

Zmie­nił ją rano, prze­ra­żony, że naj­śwież­sze zdję­cie, któ­rym dys­po­no­wał, po­cho­dziło sprzed dwóch lat. Obe­szłoby się bez tego przy­po­mnie­nia – i tak było mu wstyd.

Jego spoj­rze­nie pa­dło na ko­bietę, która po­ja­wiła się na ram­pie. Nie roz­po­znał jej, ale wy­da­wała się mgli­ście zna­joma. Pa­trzył, jak za­kłada oku­lary prze­ciw­sło­neczne i od­rzuca dłu­gie, fa­lu­jące blond włosy. Miała na so­bie cienki biały T-shirt z de­kol­tem w szpic, który ścią­gnął jego wzrok tam, gdzie się­gać nie po­wi­nien. Była dość wy­soka, wyż­sza niż prze­cięt­nie, o wą­skich bio­drach i dłu­gich, smu­kłych no­gach. Na­wet gdyby nie do­strzegł w niej nic zna­jo­mego i tak by ją za­uwa­żył. Miała w so­bie na­tu­ralne piękno, które nie po­trze­bo­wało cięż­kiego ma­ki­jażu ani sztucz­nych pa­znokci.

Po kilku se­kun­dach ko­bieta ze­szła z promu, lecz szybko się za­trzy­mała. Uszczyp­nęła się w grzbiet nosa, za­ci­ska­jąc na nim palce.

W mgnie­niu oka prze­niósł się do dzie­ciń­stwa: stał na plaży obok Emily Ac­ker­man – dziew­czyny, która skra­dła jego pra­wie już na­sto­let­nie serce – trzy­ma­jąc bu­kiet świeżo ze­rwa­nych po­lnych kwia­tów i po­dzi­wia­jąc jej urodę.

– Emily? – Hol­lis się wy­pro­sto­wał i zmru­żył oczy, by le­piej przyj­rzeć się ko­bie­cie.

– Tato, je­stem.

Hol­lis drgnął na dźwięk dziew­czę­cego głosu. Od­wró­cił się i uj­rzał przed sobą córkę.

– JoJo, do­tar­łaś!

– No. – Mina dziew­czyny wska­zy­wała, że ra­czej nie jest tym fak­tem za­chwy­cona.

Jo­lie miała dwa­na­ście lat, a wy­glą­dała na dwa­dzie­ścia pięć, praw­do­po­dob­nie wsku­tek swo­bod­nych me­tod wy­cho­waw­czych Jany. Była do­brą mamą, ale czę­sto trak­to­wała Jo­lie jak jedną ze swo­ich ko­le­ża­nek. Nie żeby Hol­lis miał ja­kie­kol­wiek prawo do wy­da­wa­nia opi­nii w tej kwe­stii. W końcu nie uczest­ni­czył w spra­wo­wa­niu nad nią ro­dzi­ciel­skiej pie­czy.

Żal po­now­nie ści­snął go w dołku.

Pod­niósł wzrok, lecz po­dob­nej do Emily ko­biety już nie było. Od ich ostat­niego spo­tka­nia upły­nęły dłu­gie lata, był głupi, je­śli się łu­dził, że by ją roz­po­znał, na­wet gdyby sta­nęła mu tuż przed no­sem.

Ale ten gest szczy­pa­nia się w nos… Emily za­wsze tak ro­biła, zwy­kle wtedy, gdy była głę­boko za­to­piona w my­ślach albo czymś się mar­twiła.

Emily Ac­ker­man. Ile to już lat? I dla­czego na myśl o niej szyb­ciej za­biło mu serce? Kiedy wi­dział ją po raz ostatni, był jesz­cze dzie­cia­kiem, zbyt mło­dym, by na­zy­wać tamto za­uro­cze­nie „pierw­szą mi­ło­ścią”.

Mimo wszystko Emily za­pa­dła mu w pa­mięć. Ileż to razy się za­sta­na­wiał, co się z nią stało po tam­tej tra­gicz­nej nocy?

A kiedy prze­stał się za­sta­na­wiać…?

– Zie­mia do taty. – Jo­lie upu­ściła ple­cak na zie­mię.

Hol­lis pod­niósł ba­gaż córki. Nie może się tak roz­pra­szać. Tego lata ma się zre­ha­bi­li­to­wać. Stra­cił tak wiele czasu – wie­dział, że ma go co­raz mniej. Prze­cież jego je­dyna córka nie sta­nie się na po­wrót ma­łym dziec­kiem.

– Prze­pra­szam. Czy mama i Rick wy­je­chali po ślu­bie bez prze­szkód?

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Chyba tak.

– Mama mó­wiła, że masz zdję­cia z tego wiel­kiego dnia.

– Se­rio chcesz je zo­ba­czyć?

– Oczy­wi­ście.

Po chwili wy­cią­gnęła te­le­fon z tyl­nej kie­szeni.

Hol­lis bły­snął uśmie­chem.

– Po­każ mi tylko te, na któ­rych je­steś ty.

Prze­wi­jała zdję­cia, aż wresz­cie od­wró­ciła ekran w jego stronę. Uj­rzał córkę w żół­tej su­kience druhny, z bu­kie­ci­kiem ło­so­sio­wych róż w dłoni.

Wy­jął jej z ręki ko­mórkę.

– Nie­moż­liwe, że to je­steś ty.

Miała za­cze­sane do góry włosy, a kilka lo­ków zwi­sało luźno wo­kół twa­rzy. Wy­glą­dała jak li­ce­alistka wy­bie­ra­jąca się na szkolny bal. Jak ten czas leci!

Jak mógł do­pu­ścić do tego, by tak wiele go omi­nęło?

Pró­bo­wała ukryć uśmiech, lecz naj­wy­raź­niej za­re­ago­wał tak, jak ocze­ki­wała. Wie­działa, że na fo­to­gra­fii wy­gląda olśnie­wa­jąco – mu­siała czuć się jak księż­niczka. Ża­ło­wał, że nie wi­dział jej tam na żywo. Nie do­stał za­pro­sze­nia. Zresztą i tak by nie po­je­chał.

– Żółty to nie mój ko­lor. – Prze­rzu­ciła przez ra­mię ru­do­złoty pu­kiel.

– Wcale nie­prawda – za­pro­te­sto­wał Hol­lis. Prze­su­nął pal­cem po ekra­nie w na­dziei obej­rze­nia in­nych zdjęć Jo­lie, ale wy­sko­czyła fo­to­gra­fia Jany z jej mę­żem Ric­kiem. Obej­mo­wali jego córkę i wy­glą­dali jak ro­dzina z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Hol­lis i Jana ni­gdy tak nie wy­glą­dali.

Mu­siał zmie­nić mu się wy­raz twa­rzy, bo córka szybko wy­rwała mu z ręki te­le­fon i go wy­łą­czyła. Ob­raz szczę­śli­wej trójki znik­nął.

– To mu­siał być wspa­niały dzień.

– Było w po­rządku – od­parła Jo­lie. – Oni wy­je­chali na Ha­waje, a ja wy­lą­do­wa­łam tu­taj. – Unio­sła brwi i ci­cho wes­tchnęła.

– Cie­szę się, że tu je­steś – po­wie­dział. I tak my­ślał.

– A ja się cie­szę, że ty tu je­steś. Mam co­raz cięż­sze ba­gaże.

Uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem, on zaś zro­zu­miał, że choć nie jest jej ulu­bień­cem, nie do końca wy­padł z jej łask – na ra­zie. Po­mimo jego roz­licz­nych prób ze­psu­cia wszyst­kiego Jo­lie wy­ro­sła na na­prawdę ka­pi­talną dziew­czynę. Przy­naj­mniej on tak to wi­dział. W naj­bliż­szych ty­go­dniach prze­kona się o tym na wła­snej skó­rze.

– Mama wy­gląda na szczę­śliwą. – Wziął ba­gaże córki i po­pro­wa­dził ją do sa­mo­chodu.

– Bo tak jest. Do­brze tra­fiła. Rick po­mógł jej się po­zbie­rać. Przy nim czuje się ładna. No wiesz, daje jej wszystko, czego jej po­trzeba.

Przy­glą­dał się Jo­lie i nie mógł się na­dzi­wić, że jest taka mą­dra, spę­dziw­szy na tym świe­cie dwa­na­ście dłu­gich lat.

– De­ner­wuje cię to? – za­py­tała.

Po­my­ślał przez chwilę, że może ona ma na­dzieję, że tak jest – osta­tecz­nie jako ich córka pew­nie wy­obra­żała so­bie, że pew­nego dnia staną się wresz­cie ro­dziną, bez względu na to, jak wiele razy po­wta­rzali jej z Janą, że jest im przy­kro, ale to nie na­stąpi.

– Nie, cie­szę się, że mama jest szczę­śliwa.

Hol­lis pra­gnął szczę­ścia Jany. Chciał, by za­ko­chała się w kimś, kto bę­dzie do­brze ją trak­to­wał i kto się o nią za­trosz­czy (oraz sprawi, że po­czuje się ładna), nie chciał na­to­miast, by ten ktoś za­jął jego miej­sce jako tata Jo­lie.

Acz­kol­wiek w ciągu mi­nio­nych dwu­na­stu lat zro­bił nie­wiele, by so­bie to miej­sce za­pew­nić.

– Je­steś głodna? – za­py­tał, wrzu­ca­jąc ba­gaże Jo­lie na tylne sie­dze­nie je­epa.

– Umie­ram z głodu, ale nie mogę jeść ni­czego, co za­wiera glu­ten.

Hol­lis sta­rał się nie prze­wró­cić oczami. Chciał wspie­rać córkę, no ale… se­rio?

– Ani na­biału.

– O nie, tu­taj sta­wiam gra­nice. Je­dziemy do Ju­ice Baru – tak jak co­dzien­nie la­tem.

Wbiła w niego wzrok.

– Tato, ża­den inny ga­tu­nek nie spo­żywa mleka w do­ro­sło­ści. Wiesz, jak trudno je stra­wić?

– Nie, za to wiem, jak do­brze sma­kuje.

Wsie­dli do sa­mo­chodu i za­pu­ścili się w wą­skie, za­tło­czone uliczki. Jazda po Nan­tuc­ket zwy­kle nie była warta za­chodu, ale wy­jeż­dża­jąc rano z domu, Hol­lis nie miał po­ję­cia, jak duży może być ba­gaż na­sto­latki.

Jo­lie sie­działa w mil­cze­niu, wy­glą­da­jąc przez okno wran­glera. Grupka chłop­ców mniej wię­cej w jej wieku wy­pa­dła ze śmie­chem z Black Doga. Hol­lis uwa­żał, że coś kom­bi­nują. Jego córka zda­wała się mieć od­mienne zda­nie. Wy­krę­cała szyję, pa­trząc, jak idą ulicą. Je­den z chłop­ców pod­niósł rękę i do niej po­ma­chał. Za­chi­cho­tała i się od­wró­ciła.

– Chłopcy z Nan­tuc­ket są za­ka­zani.

– No pro­szę cię, tato… Sam by­łeś chłop­cem z Nan­tuc­ket.

Nie, nie był. Nie za bar­dzo. Jego ro­dzina spę­dzała tu let­nie mie­siące, po­nie­waż dawny kum­pel z col­lege’u za­ła­twił ta­cie pracę w klu­bie jach­to­wym. Pie­nią­dze oka­zały się na tyle do­bre, że warto było wra­cać tu rok w rok, za­bie­rać mamę Hol­lisa, a póź­niej także ro­dzinę. Umowa obej­mo­wała wy­na­ję­cie domu, więc jak Jef­frey mógłby od­mó­wić? Spa­dło im to jak manna z nieba, ta se­zo­nowa praca, która za­pew­niała dzie­ciom wa­ka­cje. Ina­czej ni­gdy by ich nie mieli.

Spę­dza­nie lata w Nan­tuc­ket stało się ro­dzinną tra­dy­cją, a dzięki kilku mą­drym in­we­sty­cjom Jef­frey McGu­ire zo­stał wła­ści­cie­lem wy­naj­mo­wa­nego wcze­śniej domku.

Więc ow­szem, Hol­lis spę­dzał tu lato, ale nie, nie był „chło­pa­kiem z Nan­tuc­ket”. Do­ra­sta­jąc, nie wie­dział, co to zna­czy mieć do­chód roz­po­rzą­dzalny. Nikt po nim nie sprzą­tał, nikt nie prze­cie­rał mu szla­ków, by mo­gły speł­niać się wszyst­kie jego ma­rze­nia. McGu­ire’owie za­ra­biali na swoje utrzy­ma­nie. On sam też wy­szedł na lu­dzi.

Pie­nią­dze były obec­nie jego naj­mniej­szym zmar­twie­niem. Te­raz pa­so­wał do tego świata. A z dru­giej strony na­dal nie pa­so­wał. Za­wsze le­piej czuł się w spor­to­wych spoden­kach niż w gar­ni­tu­rze i kra­wa­cie. W głębi du­szy wie­dział, że wciąż jest tym sa­mym dzie­cia­kiem, sie­dzą­cym z boku i pa­trzą­cym na mo­del ży­cia, na któ­rym tak na­prawdę wcale mu nie za­le­żało.

Może dla­tego czuł się out­si­de­rem.

Może dla­tego mi­nął już rok, od kiedy po­grze­bał swoje ma­rze­nia, a na­dal nie wie­dział, co da­lej.

– Znowu to ro­bisz – ode­zwała się Jo­lie, ma­cha­jąc ręką przed jego twa­rzą. – Aż tak się zło­ścisz, że mama wy­szła za mąż?

– Nie, ani tro­chę.

De­li­kat­nie przy­spie­szył, do­strze­gł­szy tamtą ko­bietę, którą ob­ser­wo­wał, jak wy­sia­dała z promu. Cią­gnęła wa­lizkę po za­tło­czo­nym chod­niku i choć z jed­nej strony wy­glą­dała jak tu­rystka, z dru­giej zda­wała się do­brze znać drogę.

– Kto to? – za­py­tała Jo­lie, po­dą­ża­jąc za jego wzro­kiem.

– Pew­nie nikt. Naj­praw­do­po­dob­niej.

– A może ktoś? – Jo­lie unio­sła brwi.

Tak. Może ktoś.

Hol­lis rzu­cił na ko­bietę ostat­nie spoj­rze­nie, do­dał gazu i od­je­chał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: