Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Golfsztrom - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Golfsztrom - ebook

W gęstej przedwieczornej mgle na mokradłach dochodzi do wypadku. Rozbija się samolot należący do znanego potentata bankowego. Maszyną sterował Harry Burlington. Pilot znalazł się w szpitalu w Harrisburgu. Jego stan jest poważny. Chorego odwiedza para gości. Stefan Podhorski, student uniwersytetu w Cincinnati i jego towarzyszka, Jany Twyford. Podczas wizyty pilot wyjawia im pewien sekret. Stefan składa Harremu obietnicę, która napędzi dalszy ciąg emocjonujących zdarzeń…

Wacław Niezabitowski (1886 - 1928), polski pisarz i dziennikarz. Pisał m. in. dla „Dziennika Lwowskiego", „Polonii" i „Rzeczpospolitej". Wydawał także własny tygodnik społeczno-polityczny „Kresy Zachodnie". Jego prozatorskim debiutem była książka „Przez śniegi i pożogę”. Znany jest głównie ze swoich powieści fantastycznonaukowych: „Ostatni na ziemi”, „Huragan od Wschodu”, „Skarb Aarona” i „Golfsztrom”.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-11-67712-4
Rozmiar pliku: 348 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I.

Naczelny lekarz miejskiego szpitala w Harrisburgu zmęczonym wzrokiem powitał ostatnią parę interesantów przekraczających właśnie próg jego gabinetu.

Zapewne o widzenie? Na chorego ani jedno ani drugie nie wygląda — pomyślał, powstając w lekkim ukłonie.

Nie mylił się.

Młody człowiek, Stefan Podhorski, student uniwersytetu w Cincinnati i jego towarzyszka, koleżanka z uniwersyteckiej ławy, miss Jany Twyford przybyli do Harrisburga w celu dowiedzenia się o stanie zdrowia Harry’ego Burlingtona, lotnika, który pięć dni temu, pilotując aparat znanego powszechnie w New Yorku potentata bankowego, Abrahama Lewisa, podczas gęstej, przedwieczornej mgły rozbił samolot na mokradłach, rozciągających się tuż za Harrisburgiem w kierunku północnym.

Lewis zginął na miejscu, zaś pilot nieznanego nazwiska, jak donosiły dzienniki, po całonocnem przeleżeniu w gnijącej wodzie bagna, w które powoli zanurzał się roztrzaskany samolot, spostrzeżony został rankiem przez wałęsających się tam chłopców i przewieziony do szpitala w beznadziejnym stanie, z połamanemi rękami i nogami oraz zgniecioną piersią.

Rzecz prosta, że Podhorski przybył do Harrisburga nietylko celem poinformowania się o zdrowie serdecznego przyjaciela. Równie dobrze mógł uskutecznić to w drodze telegraficznej, a nawet i przez telefon. Ale w głowie jego świtała nadzieja, że pozwolą mu, chociażby przez krótki moment, spojrzeć w drogą twarz Harry’ego.

Wypowiedziawszy przeto stosowną prośbę, patrzał z niepokojem na szare, apatyczne nieco oblicze lekarza.

Ten przestał gonić roztargnionem spojrzeniem za lekkiemi chmurkami, pełznącemi leniwie po ozłoconem przez zachodzące słońce niebie i, zwracając wzrok ku Podhorskiemu, rzucił:

— Przyjaciel chorego? Hm... a może i pilot również?

Podhorski skinął skwapliwie głową na znak potwierdzenia.

— Pilot....! — powtórzył lekarz. — A towarzyszka pana? Może krewna rannego?

Pomiędzy zadanem pytaniem, a odpowiedzią młodego człowieka nastąpiła krótka, lecz zupełnie wyraźnie dostrzegalna zwłoka.

Przerwał ją dźwięczny głos kobiecy.

— Czemu nie odpowiadasz, Stef? Czyżbyś się wstydził swej narzeczonej?

Pociągłe, smagłe oblicze młodzieńca rozjaśniło się szczerym uśmiechem.

— Tak... miss Twyford jest moją narzeczoną. Harry, jako mój przyjaciel, zna ją dobrze i widok jej sprawi mu prawdziwą radość — rzekł pewnym głosem.

Krzaczaste brwi lekarza podniosły się ze zdziwienia w górę.

— Miss Twyford? Czy córka prezesa trustu węglowego i członka Kongresu? — pytał zaciekawionym tonem.

Policzki miss Twyford zakwitły lekkiemi rumieńcami zmieszania. Rychło jednak zapanowała nad sobą.

— Niestety... nie! — zaśmiała się wesoło. — Ojciec mój jest lekarzem w Prescott-Pa...

— Uhm! To, zdaje się, na Dzikim Zachodzie? — mruknął lekarz.

— Tak... w stanie Arizona.

Lekarz zamyślił się, utkwiwszy zpowrotem wzrok w błądzących po niebie chmurkach.

Wreszcie ocknął się z zadumy.

— Hm... cóż... odwiedzić go możecie — mówił, bębniąc palcami w sukno biurka. — Ale muszę was uprzedzić, że... niema już dla niego ratunku... żadnego.....

— Wielki Boże! — zakrzyknął Podhorski.

Lekarz wzruszył ramionami:

— Niema — ciągnął dalej. — Co pan chcesz. Prawa noga kompletnie zgruchotana... lewa w dwóch miejscach złamana... Znaczne obrażenia wewnętrzne... to są poważne, bardzo poważne rzeczy! A do tego komplikacje. Biedak leżał całą noc zanurzony do połowy ciała w bagnie..... w rezultacie czego przyplątała się złośliwa tyfoidalna gorączka! Ona właśnie powoduje ropienie ran, które zupełnie nie chcą się goić. W rezultacie przyjdzie zakażenie... koniec. Powinno te nastąpić mniej więcej za cztery... pięć dni. Ale tymczasem jest zupełnie przytomny i może mówić.

Podhorski zwiesił smutnie głowę

Lekarz nacisnął jeden z kilkudziesięciu guzików dzwonków elektrycznych.

W drzwiach stanął młody sanitarjusz.

— Jak numer sto szesnasty? — rzucił lekarz.

— Prawie bez zmiany.... zupełnie przytomny, chociaż gorączka wzmaga się stale — odparł sanitarjusz.

— Ci państwo mogą go odwiedzać, ile razy tylko zechcą! — rozkazywał lekarz, powstając z fotelu. — I teraz zaprowadzisz ich do chorego... Mogą pozostać u niego aż do przepisowej wieczornej godziny! — dorzucił, wyciągając dłoń ku Podhorskiemu.

Ten, poruszony do głębi informacjami o stanie zdrowia przyjaciela, zaledwie zdołał wyjąkać parę słów podziękowania.

Miss Twyford również była przejęta niemniej od towarzysza. Zresztą pragnęła jak najprędzej pożegnać lekarza, gdyż obawiała się, aby ten nie począł rozpytywać o jej ojca, „owego lekarza z Prescott-Pa“.

To też odetchnęła swobodnie, znalazłszy się wreszcie na korytarzu szpitala.

Opowiadanie o ojcu, lekarzu, było najzwyklejszą bajeczką, ukutą na poczekaniu celem zachowania incognita. W rzeczywistości ojcem miss Jane był znany szeroko w kołach finansowych i politycznych James Twyford, prezes trustu węglowego i członek Kongresu. Majątek Twyforda obliczano na miljardy. Na arenie politycznej odgrywał również bardzo poważną rolę. Powszechnie twierdzono, że odrzucał już kilkakrotnie zaofiarowane sobie stanowiska sekretarza stanu do spraw zagranicznych i finansów.

Jane była jedynaczką. Matka jej zginęła w katastrofie kolejowej w Anglji, gdy cna miała zaledwie trzy lata.

Twyford ubóstwiał corkę, będącą żywym portretem tragicznie zmarłej żony.

Jane po wyjściu z opiekuńczych objęć niezliczonych bon i guwernantek wstąpiła na uniwersytet w Cincinnati. Tam poznała Podhorskiego, syna emigranta politycznego z byłego zaboru rosyjskiego.

Stary Podhorski tak się zaaklimatyzował na ziemi amerykańskiej, że nie opuścił jej nawet na wieść o niepodległości porzuconej ojczyzny. Cieszył się jak dziecko, czytając w dziennikach o zjednoczeniu rozdartych ongiś ziem polskich, drżał w 1920 r. na wieść o zbliżaniu się hord bolszewickich ku Warszawie, szalał z radości, kiedy echo „cudu nad Wisłą“ rozbrzmiało na cały świat, budząc wszędzie podziw.

Ale do kraju nie wrócił.

Zmarł w roku, w którym Polska obchodziła dziesięciolecie swej niepodległości.

Stefan miał wówczas lat osiemnaście. Pozostawszy sam, gdyż matka zmarła przed dwunastu laty, nie wiedział zrazu, co począć. Pierwszą jego myślą było jechać do Polski, lecz po rozwadze zdecydował się wstąpić na uniwersytet w Ameryce, aby przybyć do ojczystego kraju, jako człowiek dojrzały.

Kapitalik, jaki pozostał po ojcu, w zupełności wystarczał na pobyt w Ameryce.

W Cincinnati, wśród tysiąca kolegów i koleżanek czas upływał wesoło i szybko.

W gronie towarzyszy znalazł i przyjaźń, i miłość.

Przyjaźnią darzył go Burlington, z którym razem, niezależnie od nauk uniwersyteckich, ukończył szkołę cywilnych pilotów — miłością zaś — jasnowłosa Jane Twyford.

Pomimo starannego ukrywania tajemnicy wieść o ich miłości dotarła do uszu Twyforda, wzbudzając w nim szalony gniew.

Ojciec Jane nie miał arystokratycznych, jak też burżuazyjnych przesądów. Mało go obchodził fakt olbrzymiej różnicy majątkowej pomiędzy jego Jane, a biednym studentem. Twyford należał do tego rodzaju ludzi, którzy wierzą jedynie w potęgę własnego mózgu i siłę swych rąk. Olbrzymi majątek, zaszczyty, sława jakie obecnie szły krok w krok za nim, nie zagłuszyły zdrowego rozsądku prawdziwego Amerykanina, który wie, że powodzenie człowieka w życiu zależy od niego samego.

Oddałby swą jasnowłosą Jane najbiedniejszemu nawet, aby tylko człowiek ten był uczciwy.

Z wyjątkiem cudzoziemca!

Twyford, wywodzący swój ród z grona owych pierwszych rodzin, przybyłych z Europy na ląd Ameryki Południowej, w głębi duszy gardził cudzoziemcami, opuszczającymi swe ojczyste kraje, aby powiększyć i tak już kolosalnie wielką ludność Nowego Świata.

On był inicjatorem i niestrudzonym propagatorem idei bezwględnego amerykanizowania dzieci emigrantów w ochronkach i szkołach.

W kongresie stał na czele licznej grupy przeciwników udziału Ameryki w gospodarczej odbudowie Europy. Jego sprzeciwy udaremniły kilkakrotnie dojście do skutku tranzakcyj mających na celu zasilenie w złoto wycieńczonych przez okres Wielkiej Wojny krajów europejskich.

On pierwszy rzucił myśl, porozumienia pomiędzy Ameryką a Japonją, kosztem Anglji i Francji. Azjatyckie koleje tych państw miały stać się owym smakowitym kąskiem, który powinien zaspokoić głód wojowniczych wyspiarzy 1 raz na zawsze usunąć niebezpieczny antagonizm amerykańsko - japoński.

Odskocznią wszystkich jego kombinacyj politycznych i ekonomicznych była teza: „osłabić Europę“.

Powtarzał wciąż, że ludy Europy, doszedłszy do szczytu kultury, od pewnego czasu zatrzymały się w swym rozwoju, stając się prawdziwą kulą u nogi ludów młodych, nie skażonych jeszcze wyrafinowaniem i przesytem fałszywej cywilizacji.

O przodujących w Europie nacjach wspominał zawsze z pogardą i nienawiścią.

Nic dziwnego też, że otrzymawszy anonim, donoszący o uczuciu Jane do cudzoziemca, natychmiast przedsięwziął środki zaradcze. Jednym z nich, bezwątpienia najbardziej skutecznym, było przewiezienie córki z Cincinnati do uniwersytetu w Waszyngtonie. Jane, jakkolwiek, jak każda zresztą Amerykanka, mająca dość sporą dozę stanowczości i uporu, musiała zadość uczynić woli ojca. Groźna, nigdy dotąd niewidziana, zmarszczka na czole rodzica wyjawiła jej aż nadto wyraźnie rzeczywisty powód nakazu pożegnania się z Cincinnati.

To też obecnie, idąc obok ukochanego przez długie korytarze szpitalne, wspomniawszy na ową groźną zmarszczkę, z niepokojem rozmyślała nad tem, że dzisiaj w południe miała już być w Waszyngtonie.

Pomimo dość czupurnego usposobienia, odczuwała jednak pewien lęk przed rozmową z ojcem.

Właśnie chciała podzielić się swemi obawami z Podhorskim i wynaleźć z nim wspólnie jakieś możliwe wytłumaczenie opóźnionego przybycia do Waszyngtonu, gdy sanitarjusz zatrzymał się przed jednemi ze szklanych drzwi, ciągnących się rzędami po obu stronach korytarza.

— Tutaj! — rzekł i, skłoniwszy się, odszedł.

Podhorski pchnął lekko drzwi; otworzyły się bez szmeru.

W głębi sporego, jasnego pokoju na białem szpitalnem łóżku leżał Harry. Lecz jakżeż zmieniony! Rumiana, zazwyczaj uśmiechnięta jego twarz pokryta była teraz nienaturalnemi, ceglastego niemal koloru, wypiekami. Oczy wpadnięte wgłąb i otoczone ciemnemi kręgami sińców świeciły fosforycznie.

Rozwarte szeroko usta o spękanych i poczerniałych wargach szybko, raz po raz chwytały powietrze w utrudzone, zbolałe piersi.

Od jednego wszakże rzutu oka poznał w przybyłym przyjaciela.

Bolesny wyraz twarzy ustąpił miejsca radosnemu uśmiechowi.

Podhorski pochylił się nad leżącym.

— Harry! Biedaku mój drogi! — szepnął, ujmując delikatnie jego dłoń.

Źrenice Burlingtona zamigotały blaskami radości i wzruszenia.

— Nie zapomniałeś o mnie... spodziewałem się ciebie — przemówił ożywionym głosem. Przeobraził się tak, iż wierzyć się nie chciało, iż tego człowieka czeka nieodwołalny koniec.

Podhorski obruszył się lekko.

— Ja... zapomnieć! Nigdy! I nietylko ja! Jane jest tutaj również!

Burlington dopiero teraz dostrzegł postać dziewczyny, trzymającej się nieco na uboczu.

Podbiegła ku niemu szybko.

Usiadła na krawędzi łóżka i poczęła pieszczotliwie głaskać jego wychudłą rękę swemi maleńkiemi dłońmi.

— Dobra jesteś, Jane! Nic dziwnego, że cię kochają — szepnął ranny.

— Jane od miesiąca jest moją narzeczoną — pośpieszył poinformować przyjaciela Podhorski.

Na usta lotnika wybiegł uśmiech zadowolenia. Ujął obie rączki dziewczyny w swą potężną, lecz osłabłą dłoń i potrząsnął niemi lekko kilkakrotnie.

— Wiedziałem, że tem się zakończy wasz flirt. Daj wam Boże, jak najlepiej! On wart ciebie, a ty jego. Niestety... nie będę wam drużbował.

Przymknął oczy, jakgdyby zmęczony rozmową.

Nastała chwila przejmującej ciszy, którą przerwał nieco drżący, ale pełen przekonania głos Podhorskiego.

— Przesada! Wykaraskasz się z tego i będziesz zdrów. Lekarz mówił nam, że niebezpieczeństwa rzeczywistego niema i że w niedługim czasie.....

— Stef.... przestań blagować — zaśmiał się gorzko Burlington, zwracając ku niemu z trudem głowę. — Lekarz nie mógł ci tego mówić, chyba, że jest skończonym idjotą i nic a nic się nie zna na swym fachu zaprzysiężonego ekspedjenta ludzi na tamten świat Ale w to wątpię, gdyż wygląda dość solidnie.

I rzuciwszy jeszcze parę dowcipów na ten temat, kategorycznie zapowiedział tak Stefanowi jak i Jane, aby nie próbowali wzbudzać w nim nadziei, która jak on sam wie doskonale, może być tylko fałszywa.

Poczem, jakkolwiek nie pozwalali mu dużo mówić, opisał ze szczegółami przebieg lotu z New Yorku do Harrisburga. Według jego słów dzienniki, podające opisy katastrofy, mijały się z prawdą.

Jeszcze w New Yorku horyzont zasnuła lekka mgła. Burlington nadaremnie starał się wytłumaczyć Lewisowi niebezpieczeństwo lotu w takich warunkach, zwłaszcza, że ni on, ni też Lewis nie znali kompletnie lotniska w Harrisburgu.

Lecz bankier nie dał się odwieźć od swego zamiaru. Spieszył na doroczne posiedzenie jakiegoś towarzystwa handlowego, którego był współwłaścicielem.

— Wystartowałem wściekły! — ciągnął dalej Burlington. — Naturalnie, jak przewidywałem, mgła gęstniała coraz bardziej i niebawem poczęliśmy błądzić, nadaremnie upatrując jakiegoś światła, któreby mogło nas choć cokolwiek zorjentować. Wreszcie zdecydowałem się krążyć w górze do rana. W pewnej chwili uczułem silny wstrząs. Prawe skrzydło zawadziło o drut jakiejś radjostacji... dostrzegłem we mgle w oddali zarysy żelaznej konstrukcji, aparat skręcił raptownie w prawo... nie mogłem go już wyprostować... lecieliśmy tak ukośnie jeszcze paręset metrów i uderzyliśmy o ziemię! Całe szczęście, że w ostatniej sekundzie, widząc ziemię o kilkanaście metrów przed sobą, wyłączyłem motor... inaczej spłonęlibyśmy jak zapałka! Przy upadku poczułem potworny wprost ból w piersiach... zabrakło mi tchu... straciłem przytomność! Zbudziłem się tutaj: to wszystko.

Podhorski westchnął ciężko.

— Że też ty, Harry, taki doświadczony lotnik, zgodziłeś się na lot podczas mgły — rzekł po chwili milczenia. W głosie jego brzmiała nuta żalu i zdziwienia zarazem.

— Właśnie — podchwycił chory z ożywieniem. — Prawda? Rzeczywiście strzeliłem bąka! Ale cóż! To miał być ostatni mój lot z tym przebrzydłym Lewisem. Nazajutrz rankiem zamierzałem udać się do was i zabawić z wami dwa tygodnie. Miał to być wypoczynek. Ba... wyobrażam sobie, jakbyśmy szaleli... co? A następnie... następnie.... miałem objąć posadę prywatnego pilota... Wiecie, u kogo?

Zatrzymał się i roześmianem spojrzeniem obwiódł zaciekawione twarze przyjaciół.

Nastała chwila milczenia.

— Nie... nie domyślicie się nigdy — rzucił Burlington.

Wyczekał jeszcze moment, najwyraźniej bawiąc się ich zakłopotaniem.

— U twego ojca, Jane! — oznajmił wreszcie triumfującym tonem.

Dwa zgodne okrzyki zdziwienia wydarły się z ust Stefana i jego narzeczonej.

Wiadomość ta była tak niezwykła, że na prośbę Jane musiał zaznajomić ich dokładnie ze sprawą swej nowej posady.

Okazało się, że jeden z jego kolegów wycofujący się z lotnictwa ze względu na sprzeciw żony, proszony był przez znajomego kierownika biura ogłoszeniowego w New Yorku o zaprotegowanie wytrawnego pilota. Kolega ów wymienił nazwisko Harry’ego i skomunikował się z nim.

Było to w południe, tego samego dnia, w którym samolot Lewisa uległ katastrofie.

— Oczekiwałem lada chwila przybycia Lewisa na lotnisko, więc nie mogłem udać się osobiście do owego biura — odpowiedział po chwili odpoczynku Harry. — Załatwiłem jednak wszystko telefonicznie, dowiedziawszy się zarazem, że moja nowa posada da mi zapewne częstą sposobność do zamienienia paru słów z Jane. Zobowiązałem się przed owem biurem słowem gentlemana. Ha... cóż... śmierć rozwiązuje wszelkie zobowiązania.

— Nie mów tak, Harry! Należy wierzyć w miłosierdzie boskie — prosiła dziewczyna.

Harry przymknął oczy. Na jego obliczu odmalował się nagle wyraz najwyższego cierpienia.

— Nade mną nie może być miłosierdzia — wyszeptał. — Mam na sumieniu ciężki, bardzo ciężki grzech.

Tyle beznadziejnej rozpaczy i bólu kryło się w tych słowach, że tak Jane, jak i Podhorski wzdrygnęli się ze zgrozą.

Lecz natychmiast obojgu przyszło równocześnie na myśl, że przez usta chorego przemawia gorączka.

Podhorski położył mu dłoń na czole.

Harry żachnął się.

— Tak... tak, mam gorączkę i zapewne dość wysoką, lecz nie wpływa to na sens mych słów! Nie mówię w malignie! — ciągnął, denerwując się coraz bardziej. — Popełniłem wielki grzech i to, co mnie spotkało, jest bezwątpienia karą Nieba!

Poprawił się na poduszkach i począł opowiadać.

Nieprawda.... nie był sam. Gdzieś... na olbrzymich połaciach Stanów Zjednoczonych, a może nawet poza ich granicami tuła się jego brat młodszy, Bill.

Rodzice ich byli biedni. Ojciec pracował jako górnik w jednej z kopalń węgla w okolicy miasta Helena, w Stanie Montana.

Zginął w katastrofie kopalnianej. Matka na wiadomość o tem zmarła w ataku anewryzmu. Zarząd kopalni nie przejmował się zbytnio losem sierot. Wezwano Harry’ego jako starszego do biura, wypłacono mu pięćdziesiąt dolarów zapomogi i polecono wynieść się z mieszkania w ciągu jednego dnia. Zostali z bratem na bruku.

Znajomy maszynista kolejki kopalnianej, odstawiającej węgiel do Helena, przewiózł ich do tego miasta.

Przenocowali w hoteliku i rankiem Harry wraz z bratem wyszedł na miasto w poszukiwaniu pracy. Dobrze już pod wieczór znalazła się praca dla Billa.

Otyły Parkins, właściciel największej piekarni w Helena, przyjął chłopca do rozwożenia pieczywa po mieście. Bill dostał pięć dolarów na miesiąc, utrzymanie i mieszkanie w baraku robotników piekarni.

Niestety Harry’emu los nie uśmiechnął się tak jak bratu. Nie znalazł pracy w Helena. Tutaj potrzebowano tylko dorosłych, obdarzonych siłą mężczyzn. Na szesnastoletniego chłopca nikt nie chciał spojrzeć.

Z przerażeniem wreszcie skonstatował, że z pięćdziesięciu dolarów pozostała zaledwie połowa.

Poradzono mu, aby udał się na Wschód, do wielkich miast przemysłowych, gdzie łatwiej o pracę.

Obiecał Billowi, że w ciągu dwóch, trzech tygodni napisze do niego i pojechał.

Trafił do Detroit.

Olbrzymie miasto i ruch oszołomiły go tak, że dopiero po paru dniach pobytu w niem, gdy znalazł się na bruku z kilkudziesięciu zaledwie centami w kieszeni, począł gorączkowo biegać po niezliczonych fabrykach, warsztatach i przedsiębiorstwach przemysłowych.

Po dwóch wreszcie dniach znalazł zajęcie przynoszące mu dolara dziennie, śniadanie, obiad i kolację.

Zmywał naczynia w garkuchni w dzielnicy robotniczej. Zajęty był nieprzerwanie od szóstej zrana do jedenastej wieczorem.

Wracał do domu noclegowego tak znużony, że walił się na tapczan bez ducha, zasypiając niemal przed przyłożeniem jeszcze głowy do poduszki.

— O Billu nie zapomniałem, lecz napisanie doń listu odkładałem z dnia na dzień — ciągnął dalej Harry, odpocząwszy nieco. — Byłem spokojny o niego. Jakkolwiek był młodszy ode mnie o trzy lata, cechowała go rozwaga i spryt. Upłynęło tak pięć miesięcy. Wreszcie zdobyłem się na napisanie listu do Billa. Posłałem mu trochę pieniędzy i poleciłem przybyć do Detroit.

Po dwóch tygodniach list wrócił nienaruszony z dopiskiem poczty, że adresat przed trzema miesiącami opuścił Helena. Przerażony tą wieścią tegoż samego dnia udałem się do Helena. Miałem prawie sto dolarów oszczędności. W Helena dowiedziałem się strasznej prawdy. Parkins, ów chlebodawca Billa, bił chłopca za lada przewinienie. Bicie to nierzadko przybierało formę katowania. Pracownicy Parkinsa opowiadali mi, że częstokroć Bill tracił przytomność pod razami swego oprawcy. Wreszcie, nie mogąc przetrzymać ciągłych tortur, uciekł. O katowaniu chłopca zameldowałem szeryfowi, a sam udałem się w okolicę na poszukiwania.

Umilkł, oddychając ciężko. Widoczne było, że dłuższe mówienie nuży go dotkliwie. Zauważywszy to Podhorski pochylił się nad nim.

— Przestań, Harry! — rzekł proszącym tonem. — Jutro dokończysz nam swego opowiadania.

Chory poruszył gwałtownie głową.

— Nie... nie! Jutro mogę być już nieprzytomny, albo i nie żyć! Dzisiaj, teraz... muszę wypowiedzieć wam wszystko! Bo widzicie... — mówił patrząc na nich błagalnie — chcę was prosić, abyście gdy umrę, szukali nadal Billa! Od czasu mego powrotu z Helena wciąż go szukałem bezskutecznie! Zamieszczałem wezwania w dziennikach... zwracałem się do biur policji we wszystkich nieomal większych miastach... przez radjo... przez prywatne instytucje wywiadowcze... nic i nic! Jak kamień w wodę!

— Oboje przyrzekamy ci, Harry, nie szczędzić trudu przy poszukiwaniach twego brata —uspakajała go wzruszona Jane.

— Dziękuję wam! Umrę spokojny! — wyszeptał przymykając oczy.

Jane rzuciła wzrokiem na zegarek. Do siódmej brakowało kilkunastu minut.

Poruszyła się niespokojnie... co powie ojciec? Czem tłumaczyć spóźnienie? Nawet, gdyby teraz wyjechała z Harrisburga, to i tak będzie w domu dopiero bardzo późno. Co robić?

Poczęła szeptem naradzać się z Podhorskim. Ten poddał projekt powrotu do Cincinnati i wyjazdu jutro do Waszyngtonu.

Plan był dobry, lecz miał jedno „ale“, które podniósł sam projektodawca.

Oto Twyford, zaniepokojony nieprzybyciem jedynaczki, może w drodze telegraficznej, lub telefonicznej zażądać wyjaśnień w pensjonacie uniwersyteckim. Stamtąd otrzyma odpowiedź, że Jane opuściła Cincinnati jeszcze rankiem.

Jane zairasowała się nie na żarty.

— Ostatni pociąg, którym mogłabym dzisiaj przybyć z Cincinnati, przychodzi do Waszyngtonu o dziesiątej. Należy się spodziewać, że ojciec wyczekiwać będzie tego właśnie pociągu — rzekła po chwili.

Harry poruszył się i zwrócił głowę ku rozmawiającym.

— Słyszałem waszą rozmowę... trzeba koniecznie, aby Jane była w domu przed dziesiątą!

— Chyba aeroplanem — rzucił Podhorski.

— Właśnie — potwierdził Harry. — Aeroplanem! Pędźcie natychmiast na lotnisko... Tam napewno znajdziecie jakiś aparat! Stąd do Waszyngtonu jest nie więcej, jak dwieście kilometrów... wszystkiego godzina z minutami drogi!

— Ba! A jeżeli żaden pilot nie zechce lecieć ze względu na późną godzinę? — reflektował go Podhorski.

— To wynajmiesz samolot i poprowadzisz go sam! Pieniądze przecież chyba macie?

Podhorski uczynił lekceważący ruch ręką na znak, że to jest kwestja mniejszej wagi. Pomimo to jednak na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie.

— No... więc cóż jeszcze? — dopytywał się Harry nie spuszczając zeń oczu.

— Właśnie z wynajęciem sprawa przedstawia się gorzej! — trąc czuprynę mówił Podhorski. — Dokumenty lotnicze pozostawiłem w Cincinnati... bez nich niema mowy o wynajęciu.

— Bierz moje! — zakrzyknął Harry. — Przecież to wszystko jedno. — Chciał sięgnąć ręką pod poduszkę, ale Jane nie pozwoliła mu się ruszyć i wyjęła sama portfel, który zasunął się głęboko za wezgłowie.

Za chwilę Burlington trzymał w ręku dyplom lotniczy.

— Gotowe! Jane, zbieraj się! — mówił wesołym tonem. — Ot, ciekawy wypadek! Burlington umiera w szpitalu i tenże Burlington prowadzi równocześnie aparat! Co... prawda?

Urwał nagle i zagryzłszy wargi zamyślił się głęboko.

Patrzyli na niego zadziwieni i niespokojni.

Zamyślenie Harry’ego trwało dość długo. Wreszcie skinieniem głowy przywołał ich oboje do siebie.

Twarz jego miała wyraz niezwykłe poważny. Mówił sciszonym głosem, jakgdyby obawiał się, że ktoś niepowołany mógłby usłyszeć jego słowa.

— Czy twój ojciec, Jane, zna Stefa? — zapytał, ujmując dłoń dziewczyny.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Nie... skądże?

— Bo wspomnieliście, że Twyford wie o waszej miłości? — niecierpliwiąc się, pytał dalej chory.

— Jane domyśla się tego, jak się zdaje, trafnie. Inaczej trudno sobie wytłumaczyć przyczynę tak nagłego zabrania jej do Waszyngtonu. Lecz, żeby ojciec Jane miał mnie widzieć, to niema nawet o tem mowy! — wyjaśnił Podhorski.

— Wspaniale! — zachwycił się Harry. — Więc projekt mój ma wszelkie szanse udania się.

Odetchnął kilkakrotnie głęboko, krzywiąc się przytem z bólu.

— Chwila rozstania będzie zapewne przykrą dla was? Co... nieprawdaż? — zapytał, uśmiechając się do nich.

Jane skinęła głową. Na jej rzęsach zaperliły się nagle duże łzy żalu.

— Tak — potwierdził jego domysł Podhorski. — Jane proponowała, abym i ja przeniósł się do Waszyngtonu, lecz osobiście uważam ten projekt za niefortunny. Zapewne Jane będzie śledzona i moja tam obecność wydałaby się natychmiast.

— Naturalnie... to więcej niż pewne! Ja mam inny projekt, który pozwoli wam na widywanie się, może nie częste, nie codzienne, ale...

— Mów, Harry! — przerwała mu drżąca z niecierpliwości i zaciekawienia Jane.

Podhorski ściągnął ciemne brwi.

— Zaczynam, zdaje się domyślać się... ale... — mówił powoli, nie spuszczając zeń swych przenikliwych oczu.

Harry syknął niecierpliwie:

— Ty, Stef, zawsze musisz we wszystkiem znaleźć jakieś „ale“. A to jest sprawa całkiem prosta. Kładziesz w kieszeń mój dyplom, chowając swój na dno walizki i za dwa tygodnie obejmujesz pod nazwiskiem Burlingtona posadę pilota u mister Twyforda! No... cóż!

Jane zerwała się z krawędzi łóżka, klaszcząc w dłonie z wielkiego zadowolenia.

— Cudownie, wspaniale! — entuzjazmowała się. — O... Harry, jaki ty jesteś mądry!

— Ale... — rozpoczął po namyśle Podhorski.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: