Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gońcy leśni czyli poszukiwacze złota. Część 3 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gońcy leśni czyli poszukiwacze złota. Część 3 - ebook

Gońcy leśni, czyli poszukiwacze złota to powieść autorstwa Gabriela Ferry’ego, francuskiego pisarza specjalizującego się głównie w westernach i powieściach przygodowych. Okres twórczości przypada na ostatnich pięć lat jego życia. Zanim zaczął tworzyć obszerniejsze utwory, pisał krótkie teksty historyczne. Przez dekadę mieszkał w Meksyku, po czym wrócił do Francji, skąd następnie udał się do Hiszpanii. Akcję swoich książek osadzał głównie w Ameryce z XIX wieku. Właśnie takie realia zastają czytelnika Gońców leśnych…¸ opowieści znanej także pod tytułem Wędrowiec leśny.

Historia ta przedstawia wizję dzikiego i malowniczego Meksyku, który kryje w sobie pewne pożądane i tajemnicze miejsce, dostępne tylko dla wybranych. Wizję Meksyku, który zamieszkany jest przez myśliwych polujących na tygrysy, Indian czyhających na białych, a także hazardzistów i bandytów. Wszyscy oni ścierają się w krwawych bitwach, ścigają się wzajemnie, ukrywają przed sobą. Można by zapytać: dlaczego? Odpowiedzią jest Złota Dolina, gdzie każdy z nich chce dotrzeć, każdy chce posiąść niesamowite bogactwo, jakie skrywa. Miejsce w okolicy pochówku wodza Apaczów staje się legendarną krainą, ku której dążą bohaterowie powieści, motywowani różnymi celami i wartościami: chęcią zemsty, chciwością, hojnością…

Bitwom i pościgom towarzyszy także wątek miłosny, co sprawia, że Ferry tworzy dzieło kompletne, będące mieszanką barbarzyńskiego eposu i pewnego rodzaju ody do dzikiej natury. Łącząc swoje wspomnienia podróżnicze z doskonałym opanowaniem najdoskonalszych chwytów literatury popularnej, dostarcza czytelnikowi geograficzną powieść przygodową, która wciąga i angażuje już od pierwszej strony.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia  powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku i zawiera już 40 tomów. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66980-11-2
Rozmiar pliku: 13 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gabriel Ferry

Gabriel Ferry to przydomek literacki dwóch pisarzy francuskich, ojca, Eugène Louisa Gabriela Ferry de Bellemare (1809-1852) i syna, Gabriela de Bellemare, urodzonego w roku 1846, o nieznanej dacie śmierci.

Przodkowie Gabriela Ferry’ego byli bogatymi plantatorami na Haiti, wygnanymi stamtąd wydarzeniami rewolucji francuskiej. Jego ojciec Gabriel Denis przeniósł się do Anglii i Francji, zamieszkał w Grenoble gdzie zajmował się handlem z Ameryką Łacińską, zwłaszcza Meksykiem.

Gabriel Ferry uczył się w Collège Royal w Wersalu, w roku 1830 z polecenia ojca wyjechał do Meksyku, aby zajmować się jego interesami, do Francji wrócił w 1840. Mieszkał w stolicy, ale odbył wiele podróży po tym kraju, głównie do Sonory, gdzie zamierzał tworzyć osadnictwo francuskie. Podczas pobytu w Meksyku był świadkiem wielu burzliwych wydarzeń, wojny domowej, dyktatury Santa Anny, wspieranych przez Stany Zjednoczone powstań Komanczów i Apaczów na północy, buntów w Zapacetas, w Teksasie, który ogłosił niepodległość w roku 1835, rebelii Republiki Rio Grande, w Tabasco, na Jukatanie, wojny francusko-meksykańskiej w latach 1838-1839.

Wszystko to stanowiło doskonały bodziec do twórczości literackiej i Gabriel Ferry zaczął po powrocie do Francji pisać opowiadania osadzone w realiach meksykańskich, oparte na jego wspomnieniach, które cieszyły się sporą popularnością. Przyczynił się mocno do powstania we Francji mitu Dzikiego Zachodu, gdyż akcję swoich utworów umieszczał często na pograniczu meksykańsko-amerykańskim, który to mit pogłębiał później Gustave Aimard, wzorujący się mocno na Gabrielu Ferry’m.

Ferry pozostał w swej twórczości romantykiem, czerpiącym wiele z dzieł Fenimore’a Coopera, którego bohaterów przenosił z terenów Kanady do Meksyku, pozostawiając ich charakter. Pierwsze opowiadania zamieszczał w czasopismach, w tym w renomowanym „La revue des deux mondes” (lata 1847-1850), później wydawał je w zbiorach. Następnie pisał powieści, jak pełne egzotycznego kolorytu, gwałtownych zwrotów akcji, zbrodni, dramatów, walk i powstań, w które obfitowała historia Meksyku.

W sumie Gabriel Ferry jest autorem opowiadań, wspomnień z pobytu w Meksyku, prac popularyzujących wydarzenia historyczne tego kraju, kilku powieści. Podejrzewa się, że część z tych dzieł mogło wyjść spod pióra jego syna, używającego tego samego pseudonimu literackiego. W XIX wieku cieszyły się sporą popularnością, potem popadły w zapomnienie. Jego dzieła to Costal l’Indien, ou Le dragon de la reine, scènes de la guerre de l’indépedence de Mexico, Les Coureurs des bois ou Les chercheurs d’or, Les Squaters, La Clairière du bois de Hugues, La Chasse aux Cosaques, La Famille de Jeanne d’Arc. Les adventures de Jehan d’Arc (1464-1465), Tancrède de Chateaubrun, Les prouesses de Martin Robert, histoire d’un humble, Les exploits du César: romain parisien, Les adventures du Français au pays du Caciques. Były one tłumaczone na język angielski, hiszpański i niemiecki, także na polski przez Władysława Umińskiego, lecz były to przekłady bardzo luźne, np.: Wędrowiec leśny, Skarb Sonory.

Gabriel Ferry został mianowany przedstawicielem rządu francuskiego w Kalifornii podczas gorączki złota; zginął tragicznie podczas rejsu tam statkiem „Amazone”, który zatonął na Zatoce Biskajskiej w wyniku wywołanego uderzeniem pioruna pożaru.Rozdział LII

Wycieczka

Pośród pustkowi Far Westu na odległych preriach zachodniej Ameryki trzy rzeczy są absolutnie potrzebne: przede wszystkim serce nieznające trwogi, następnie silny i zwrotny wierzchowiec, na koniec niezawodna strzelba.

Nieposkromione męstwo, takie jak tych trzech myśliwych, często zastępuje konia, ale bez strzelby człowiek o silnym sercu nie jest niczym innym jak łamliwą zabawką, wystawioną na głód i drapieżne zwierzęta, którą może skruszyć kaprys krążącego w pobliżu Indianina.

Na widok opiekuńczej broni od lasów Kanady aż do Gór Mglistych, wiernej towarzyszki tylu niebezpieczeństw, wytrąconej dzisiaj z rąk, którymi tyle razy karciła, leżącej na piasku, serce starego gońca leśnego wzruszyło się jak na widok martwego ciała drogiego przyjaciela. Dla Kanadyjczyka jego broń była nie tylko jego siłą i życiem, ale życiem i siłą jego dziecka, które chciano mu odebrać.

Surowy wojownik prerii poczuł, że wilgotnieją mu oczy, jak Arabowi opłakującemu swojego wierzchowca. Z tych oczu na jego policzki stoczyła się łza.

– Jest was tylko dwóch na tej skale, bo stary Bois Rosé już się nie liczy – powiedział, czyniąc wysiłek, by ukryć swoją słabość. – Jestem teraz dzieckiem na łasce moich nieprzyjaciół. Fabianie, mój synu, nie masz już ojca, który by cię bronił…

Następnie popadł w smętne i ponure milczenie niczym pokonany Indianin.

Jego dwaj towarzysze naśladowali go. Jeden i drugi czuli ogrom nieszczęścia, które ich wszystkich trzech dotknęło. Próbowanie odzyskania broni, którą ugodzenie kulami mogło zniekształcić, byłoby niepotrzebną lekkomyślnością. Oznaczało by narazić się na otoczenie przez nieprzyjaciół w mgnieniu oka, których liczby myśliwi nie znali. Byłoby to oddać się żywcem Indianom, gdy tymczasem przynajmniej na szczycie piramidy ocalenie, czyli śmierć lepsza od niewoli, pozostawało im w głębi otchłani.

– Rozumiem cię, Bois Rosé – zawołał Pepe, dostrzegłszy wzrok Kanadyjczyka utkwiony w tafli wody, która na chwilę zabłysła, by zniknąć w przepaści. – Ale do kroćset! Jeszcze się tam nie znajdujemy. Jesteś lepszym strzelcem ode mnie i moja strzelba będzie się lepiej sprawowała w twoich rękach niż w moich.

Powiedziawszy te słowa, Pepe przesunął swoją broń po ziemi w stronę Kanadyjczyka.

– Dopóki nam trzem pozostanie tylko jedna strzelba, to będzie ona w twoim ręku, Bois Rosé – dodał Fabian. – Myślę podobnie jak Pepe, bo komu wierniejszemu i szlachetniejszemu możemy powierzyć nasz ostatni środek obrony?

– Nie, dziękuję ci, moje dziecko, dziękuję ci, mój stary towarzyszu, nie przyjmuję waszej propozycji, bowiem ściga mnie nieszczęście.

Bois Rosé odepchnął strzelbę, którą Pepe wkładał mu do ręki.

– Ale dzięki Bogu – mówił dalej goniec leśny, którego bolesne przygnębienie ustępowało stopniowo gniewowi jednego z tych lwów, jakiego olbrzym czasami doznawał – mam jeszcze nóż, którym będę mógł rozpłatać tylu, ilu się ukaże, i ramiona jeszcze dość silne, aby ich dusić albo roztrzaskiwać ich głowy o skały.

Pepe nie wziął z powrotem swego karabinu.

– No cóż, wy, metyskie psy, wyrzutki rasy białych, włóczący się Indianie, czy ośmielicie się wyjść z waszych nor i przybyć tutaj? – zawołał Kanadyjczyk, uległszy wybuchowi wściekłości. Zwyzywał zarazem Czerwoną Rękę, Mieszańca i ich sprzymierzeńców. – Zostało nas tutaj tylko dwóch, którzy na was czekają. Cóż znaczy wojownik bez strzelby?

Pod zachmurzonym sklepieniem nieba rozległo się majestatyczne toczenie się grzmotu i przytłumiło głos Bois Roségo, ale jego wyzwanie, jak się wydawało, zostało dosłyszane. Inny Indianin, podążając mniej więcej tą samą drogą co poprzedni, stanął za zielonym ogrodzeniem Złotej Doliny, ale ukrywał się tak starannie, że widać było jedynie jego oczy i czubek głowy z czerwonymi wstążkami ozdabiającymi jego włosy.

– Ach, to on, to ten metyski pies! – zawołał Pepe, nie tracąc z oczu oznak wyróżniających syna Czerwonej Ręki, i szukając około siebie strzelby.

Bois Rosé go jednak uprzedził. Zaślepiony gniewem, który ryczał w jego piersi jak grzmot na niebie, widząc że nadeszła chwila, kiedy będzie mógł dokonać zemsty na Mieszańcu, czyjego życie, jak sądził, trzymał w ręku, Kanadyjczyk chwycił strzelbę Pepego i oddał strzał.

Będąc w tym samem miejscu, gdzie poprzedni Indianin, nieprzyjaciel, by mógł być dosięgnięty, zmusił myśliwego do odsłonięcia, tak jak za pierwszym razem, swej broni. Indianin, powalony na śmierć, upadł za ogrodzeniem, ale dwa huki nastąpiły po wystrzale Bois Roségo.

– Przekleństwo! Przekleństwo! – wykrzyknął myśliwy grzmiącym głosem, stając przy tym prawie prosto i ciskając ze wściekłością ku trupowi nieprzyjaciela, którego zabił, kolbę, jaka pozostała mu w ręku. Taka była siła uścisku olbrzyma trzymającego broń, że lufa oderwała się od drewnianej kolby, bo ta nie dała się wyrwać ze ściskających ją palców.

– Niech piekło pochłonie twoją duszę, Metysie, przeklętą za życia! – wskazawszy pięścią na nieruchomego trupa, mówił dalej Kanadyjczyk.

Wybuch śmiechu, który wydawał się pochodzić od demona mającego spełniać przekleństwo Kanadyjczyka, odbił się echem od skał wznoszących się naprzeciw łowców, a Metys, szybki jak błyskawica, pełen życia, ukazał na chwilę nad szańcem z bawolich skór swoją głowę z rozpuszczonymi włosami i twarzą, na której malowała się szatańska ironia, po czym mara zniknęła tak szybko jak się ukazała.

Indianin, odegrawszy swoją ostatnią perfidną rolę, zręcznie naśladował strój głowy Metysa, by niewątpliwie jeszcze bardziej pobudzić nienawiść do nieprzyjaciół, i to mu się aż nazbyt dobrze udało.

– Orzeł Gór Śnieżnych jest tylko sową w biały dzień. Jego oczy nie są w stanie w słońcu rozróżnić twarzy wodza od twarzy wojownika – odezwał się głos Mieszańca po fanfaronadzie, jaką przed chwilą uczynił, pokazawszy się.

– Ach, Pepe! Ten człowiek jest dla nas jakimś fatum, ale odtąd pomiędzy nim a nami będzie walka na śmierć i życie, a prerie, chociaż są tak rozległe, nie pomieszczą nas razem! – zawołał Bois Rosé.

Kanadyjczyk wrócił machinalnie na swoje stanowisko, po czym szepnął półgłosem:

– Biada temu, powiedział Bóg, który w moim ręku będzie biczem mojego gniewu i berłem mojej sprawiedliwości. Pepe, Bóg, posłużywszy się nami do wykonania swej zemsty, zniszczył przedmiot, którego chciał użyć. Skruszył moc w moim ręku.

– Zaczynam w to wierzyć – odpowiedział Pepe – ale przysięgam na duszę mojej matki, że jeżeli Bóg zachowa mi życie, to jeszcze raz będę służyć jego gniewowi wbijając aż po rękojeść mój sztylet w serce tego diabła na pół czerwonego i na pół białego.

Jakby niebo przyjęło ten akt sprawiedliwości, nagła ciemność okryła okolicę, błyskawice podobne do ognistych smug przerzynały horyzont z jednej do drugiej strony, a grzmoty wybuchły, jakby bateria złożona ze stu dział nagle dała ognia.

Góry i równina w żałobnych echach powtarzały wielki odgłos burzy, który rozbrzmiewał nad preriami jak pośród ogromnego oceanu.

Sinawy blask błyskawic wytryskających poprzez wysuszone żebra szkieletu konia stojącego na platformie nadał grupie myśliwych osobliwy i złowieszczy wygląd. Kanadyjczyk oraz Pepe wpatrywali się w otaczające ich przedmioty i wydawało się, że zupełnie ich nie widzą.

Straszliwe niepowodzenie, jakiego doznali, nie zmiażdżyło ich męstwa, ale chwilowo zamieniło je w mroczną i bierną rezygnację. Zwłaszcza Bois Rosé, myśląc o Fabianie, ze smutkiem opuścił głowę i wydawał się przytłoczony ciężarem bólu. Jego porywczy gniew ustąpił miejsca upokorzeniu starego żołnierza, który widzi, że został rozbrojony przez rekrutów. Jeśli chodzi o Fabiana, to zachował spokój człowieka, dla którego życie, nie będąc zbyt wielkim ciężarem, jest niewygodnym brzemieniem, na którego pozbycie się czeka, nie okazując słabości.

– Fabianie, mój synu – powiedział ze smutkiem Kanadyjczyk – do tej pory zbytnio ufałem swojej sile i doświadczeniu. Na co mi posłużyła ta siła i to doświadczenie, z których byłem tak dumny? Moja nieroztropność was zgubiła. Fabianie, Pepe, czy mi przebaczycie?

– Później o tym porozmawiamy – odparł były mikelet, który poczuł, że jego odwaga oraz zaczepny i drwiący duch stopniowo się odradzają. – Twoja broń i moja zostały rozbite w twoim ręku tak samo, jakby to się stało w moim, ot i wszystko. Czy myślisz jednak, że nie mamy nic lepszego do roboty, niż tylko lamentować jak baby lub czekać na śmierć jak dwa zranione bizony?!

– Cóż chcesz, by ci powiedział myśliwy, do którego obecnie bez niebezpieczeństwa mógłby podejść jeleń i polizać mu ręce? – odpowiedział pognębiony Kanadyjczyk.

– Oczywiste jest, że możemy stąd uciec przed nocą. Zrobimy wycieczkę przeciw oblegającym. Fabian będzie nas bronił z tego wyniosłego stanowiska swoją strzelbą. Jak wiesz, takie śmiałe posunięcia zawsze się udają. Otóż tam na dole, pod kamieniami, jest czterech łotrów, których trzeba zarżnąć w ich norach. Teraz jest tak ciemno jak w nocy, a nas będzie dwóch przeciw czterem, co wystarczy.

Następnie porozmawiali z Fabianem, który zgodził się na ten śmiały plan Pepego.

– Ty – rzekł Hiszpan – nie tracąc z oka łotrów na skałach, jednak przede wszystkim nie odsłaniając się, będziesz śledził tych łajdaków na równinie. Jeżeli ci ostatni nas dostrzegą i jeżeli któryś z nich się ruszy, strzelaj do niego. Jeśli nie, reszta należy do nas. No, dalej, Bois Rosé, zapewne także podzielasz moje zdanie. Zatem w drogę! Don Fabianie, gdy skończymy, wrócę po ciebie i umkniemy.

Ci dwaj mężczyźni, przez chwilę uginający się jak dwa dęby, którymi wiatr wstrząsa aż do korzeni, niebawem podniosą się jak te drzewa i ponownie stawią czoła burzy.

Kanadyjczyk posłuchał rady, która mu się podobała samą swoją zuchwałością i której ciemność nie czyniła niewykonalną. Przy tym Bois Rosé, oprócz ocalenia swego syna, miał do pomszczenia gorzkie upokorzenie.

Spojrzenie rzucone na równinę w stronę przeciwległą skałom przekonało ich, że nic się wokół nie zmieniło. Potem dwaj myśliwi z nożami w zębach zsunęli się tak szybko ze szczytu piramidy, że Fabian mniemał iż przed chwilą odeszli, podczas gdy ci już podążali pochyleni wzdłuż trzcin jeziora.

Fabian, bardziej zajęty śledzeniem ich ruchów i ochranianiem ich życia bardziej niż swego, zachwycał się widokiem pełnym strasznego poświęcenia, jaki mu oferowali dwaj nieustraszeni towarzysze broni.

Wielkie osłony okrywające Indian pozostawały w takiej nieruchomości, jakby rzeczywiście były kamieniami nagrobkowymi pieczętującymi nieboszczyków w ich grobowcach. Uspokojony ponurą ciszą panującą w tamtej stronie, Fabian z mniejszym niepokojem obserwował manewry Kanadyjczyka i Hiszpana.

Obaj zatrzymali się i zdawali się naradzać przez chwilę. Następnie zobaczył, jak wchodzą łagodnie w trzciny rosnące nad brzegami jeziora, a potem znikają. Burzowa wichura tak gwałtownie wstrząsała tą gęstwiną, że falowanie wywołane posuwaniem się dwóch myśliwych nie mogło obudzić uwagi Indian.

Uwolniony od obowiązku obserwowania swoich przyjaciół, którzy stali się niewidoczni i których ciemność oraz gęstwina sitów i trzcin dostatecznie chroniły, uspokojony teraz co do wyniku ich śmiałej próby, Fabian pospiesznie powrócił na swoje stanowisko, na przeciwległy brzeg platformy.

Był ku temu najwyższy czas.

Nie chcąc jednak mieszać w opowiadaniu dwóch różnych jednoczesnych działań, zajmiemy się na chwilę tylko gońcem leśnym i hiszpańskim myśliwym.

Po tym, jak Fabian zobaczył ich znikających w gęstwinie trzcin, znów się zatrzymali. Ich wzrok nie mógł przebić zasłony roślin wodnych, które ich ukrywały, ale wiedzieli, że ze szczytu wyniosłości Fabian mógł ogarnąć większy obszar.

Pośród ciemności nieba, pomiędzy wysokimi trzcinami, których zielone pióropusze uginał wiatr, brzegi jeziora wydawały się całkowicie opustoszałe.

– Jeżeli za minutę – odezwał się Kanadyjczyk – nie usłyszymy wystrzału ze strzelby Fabiana, będzie to znak, że Indianie nie dostrzegli nas schodzących ze wzgórza. Wówczas ze względu na to, że są ukryci w równej prawie odległości jedni od drugich i w jednej linii, każdy z nas uda się w przeciwną stronę. Zakłuj ostatniego sztyletem, ja zgniotę pierwszego pod jego kamieniem, a co do dwóch pozostałych… Z nimi, wziętymi pomiędzy nas dwóch, przerażonymi śmiercią ich towarzyszy, łatwo sobie poradzimy, wierz mi.

– Spodziewam się tego, caramba! – rzekł Pepe.

Ten plan był straszliwy w swej prostocie i przez minutę, gdy huczał grzmot, a błyskawice przebiegały po równinie jak ogniste węże, przerzynając długimi promieniami gęstwinę trzciny, dwaj myśliwi w każdej chwili spodziewali się usłyszeć wystrzał z karabinu Fabiana.

Zżerała ich niecierpliwość, a do tej gorączkowej niecierpliwości wywołanej podniecaniem się niebezpieczeństwem, u Bois Roségo dołączył niepokój i jakby wyrzuty sumienia, że pozostawił skarb swego życia, ukochanego Fabiana, wystawionego samego na okropne niebezpieczeństwo, nawet gdy chodziło o jego ocalenie.

W tym krótkim czasie, od kiedy jego syn był mu zwrócony, ten okazywał dowody odwagi w niczym nie ustępującej jego męstwu, Bois Rosé pośród swego życia pełnego niebezpieczeństw nadaremnie upatrywał ciągle w energicznym i krzepkim młodzieńcu dziecko z długimi i kręconymi włosami, które przez dwa lata ochraniał.

Niespokojny Kanadyjczyk z drżeniem czekał na dobiegający do niego z wysokości wzgórza okrzyk trwogi Fabiana wzywającego pomocy. Rzeczywiście, na równinie rozbrzmiewały jakieś dziwne pomruki.

Wiatr gwizdał na prerii z żałobnym szmerem jak szelest ubolewającej samotności.

– Już czas – odezwał się Bois Rosé – gdyż dziecko jest samo… Dalej, Pepe… Wiesz… Pierwszy i ostatni.

Trzciny pochyliły się na rozległej przestrzeni jakby pod gwałtownymi podmuchami południowego wiatru i podobni do dwóch tygrysów bengalskich, które pośrodku dżungli rzucają się na swoją ofiarę, bez ryku, ale równie milczący jak zwinni, dwaj strzelcy poskoczyli na równinę.

Z cudowną precyzją dzikiego instynktu, każdy z groźnych walczących pobiegł wprost ku swemu wrogowi – Bois Rosé do pierwszego, Pepe do ostatniego.

W tej chwili z oddali rozbrzmiał dobrze znany huk strzelby Fabiana. Bois Rosé zadrżał, ale nie mógł się już zatrzymać. Zresztą wystrzał ze strzelby Fabiana odezwał się tylko raz, a teraz należało wykończyć nieprzyjaciół.

Wierzący w siłę swoich ramion, w chwili, gdy Indianin za późno ostrzeżony przez stąpanie po ziemi, usiłował wypełzać przez wąski otwór, który sobie pozostawił pomiędzy jedną ze szczelin, Kanadyjczyk stopą ciężką jak blok granitowy przydusił ciało Apacza. Podnieść z ziemi kamienną płytę i spuścić ją na dzikiego było dla Bois Roségo dziełem jednej chwili, po czym podskoczył ku drugiemu.

Pepe zaatakował swego przeciwnika w odmienny sposób – rzucił się na niego całym ciałem i jego ręka uzbrojona w sztylet przez sekundę szukała pod kamieniem, po czym powstawszy jednym podskokiem, Hiszpan połączył się z Bois Rosém.

Dwa trupy, jeden zmiażdżony kamieniem, drugi zakłuty nożem – taki był skutek tego nagłego ataku, ale dwóch innych Indian pełnych życia powstało na nogi, zdziwieni i przerażeni, wahający się, czy mają uciekać, czy też walczyć.

– Zgnieć gada, zanim zasyczy – zawołał Bois Rosé w chwili, gdy jeden z Indian, wydając z siebie alarmowy ryk, cofał się, by użyć łuku, który trzymał w ręku, podczas gdy drugi, wyjąc, rzucił się także na Pepego. Dwaj nieprzyjaciele starli się silnie, ale nie z równym powodzeniem.

Indianin, przewrócony uderzeniem, ostro upadł na ziemię, a Pepe rzucił się na niego. Apacz zaledwie zdobył się na chwilę szamotaniny, potem znieruchomiał.

W tym czasie Bois Rosé nachylił się, by uniknąć strzały, która świsnęła nad nim zaledwie o kilka linii, a gdy się podniósł, Indianin już był daleko, ale jak się tego obawiał, wąż zagwizdał. Jego ryki rozbrzmiały na równinie.

– Prędko, prędko, Pepe, na piramidę! – zawołał Bois Rosé i obaj pobiegli w tym kierunku.

Fabian pozostał sam zaledwie przez dziesięć minut, tak szybko bowiem dwaj myśliwi ukończyli swoją wyprawę.

W chwili, gdy rękoma czepiając się krzaków, wdrapywali się prawie bez tchu na strome zbocza pagórka, przeraziło ich ponure milczenie panujące na szczycie.

– Fabianie! Fabianie! – wołał z rozpaczą Kanadyjczyk, podczas gdy wydawało się, że jego umięśnione nogi uginały się pod nim z powodu tak przejmującej udręki. – Fabianie, mój synu!

Tylko wicher, który huczał z większą wściekłością pośród gałęzi jodeł na płaskowyżu, odpowiedział na to bolesne wołanie.

Rozdział LIII

Głos z Ramy1

W chwili, gdy Fabian bacznym okiem śledził najmniejszy ruch swoich towarzyszy, ostatni Indianin wybrany przez los, by wystawić się na ogień oblężonych, ostrożnie podkradał się wzdłuż obwodu Złotej Doliny.

Był to Westchnienie Wiatru. Instrukcje, jakie dostał od Metysa, były wyraźne. Ponieważ nieufność trzech musiała być obudzona, Indianin, aby nie spalić fortelu, który dotąd tak dobrze się udawał, otrzymał rozkaz udawania większej ostrożności przy dostawaniu się do podnóża piramidy. W drodze, osłonięty pasem wierzb i krzewów bawełny, Westchnienie Wiatru nie powinien jednak przekraczać pewnej granicy. Miał się zatrzymać w miejscu, w którym któryś z myśliwych mógł go dosięgnąć, jedynie wyciągając ręce lub głowę poza blanki.

Mieszaniec zaczął liczyć poległych. Pomijając Baraję i trzech Indian, których Pepe i Kanadyjczyk uczynili nieszkodliwymi, spośród jedenastu wojowników, których ze sobą przyprowadził, zginęło sześciu. Westchnienie Wiatru miał być siódmym i dziki Metys pragnął, by przynajmniej był ostatnim i żeby jego śmierć przyniosła mu korzyść. Otóż Mieszaniec, daleki od podejrzewania, by tylko jeden z oblężonych pozostał na szczycie wzgórza, uważał, że żaden z myśliwych nie dopuści się nieroztropności wystawiania swoich członków na ogień nieprzyjaciela.

Rzeczywiście, w tych pogranicznych walkach, gdzie potrzeba skradać się jak tygrys, pełzać jak wąż, nie odsłaniać swojego ciała, jakkolwiek kusząca byłaby próba oddania strzału, i posyłać śmierć tak, by nie była widziana strzelba, która ją zadaje, roztropność jest najprostszą częścią strategii na pustkowiach.

Westchnienie Wiatru, zdziwiony, że już od kilku chwil bezpiecznie przebywał na miejscu, gdzie dwóch wojowników, którzy go poprzedzali, znalazło śmierć, zatrzymał się zgodnie z otrzymanym rozkazem.

Chociaż dzień był ciemny z powodu gęstych chmur pokrywających niebo, zawsze czujny wzrok Indianina potrafił doskonale rozróżnić nawet najmniejsze pęknięcia skał i łatwo dostrzegł, że jak podobnie dwa razy wcześniej lufa strzelby nie podążała za jego najlżejszym ruchem. Przyczyna tego była prosta i sprowadzała się do tego, że Fabian zajęty gdzieindziej, nie podejrzewał obecności Westchnienia Wiatru, gdy tymczasem ten ostatni przypisywał to milczenie i tę bezczynność w obliczu wroga jakiemuś podstępowi, którego nie rozumiał. Niemniej spodziewał się, że w każdej chwili będzie ugodzony niewidzialną bronią.

Była to więc długa i straszliwa chwila dla czerwonoskórego wojownika. Miał dość czasu, by skupić swoje myśli o miłości i żalu na dwóch istotach, które miał pozostawić bez opieki w swojej chacie: na żonie i dziecku liczącym sobie zaledwie trzy słońca2.

Podczas gdy na szczycie piramidy panowała cisza, Indianin, pogodzony ze śmiercią, walczył zarówno z nakazującym obowiązkiem, który przywiódł go do zgubnej granicy, jakiej nie wolno mu było przekroczyć, jak i z nie mniej władczym instynktem samozachowawczym, który krzyczał do niego, by szedł naprzód, ponieważ stawił czoła niebezpieczeństwu, a niebezpieczeństwo nie wydawało się chcieć go dosięgać.

Z pewnością wojownik z pustkowi wystarczająco dużo zrobił dla swego sumienia i jego walka nie miała się przeciągać. Zwyciężył instynkt samozachowawczy – przekroczył granicę ustaloną rozkazami Mieszańca.

Nad jego głową ciągle panowała ta sama cisza i Apacz bez przeszkód dotarł do podnóża piramidy. Zachęcony tym niespodziewanym powodzeniem, Indianin ośmielił się powziąć nadzieję, że własnymi rękoma wyrwie wrogom ostatnią broń, jaka im pozostała, nie płacąc za ten wyczyn swoim życiem. Poza tym ofiara została już z góry złożona i jego los nie mógł być gorszy od tego, któremu się poddał.

Wiedział, że oczy dwóch wodzów śledzą wszystkie jego ruchy, więc zatrzymawszy się jeszcze na chwilę, dał znak ręką dwom piratom zaczajonym za skórami bawolimi, podobnie jak on zaskoczonych niewytłumaczalnym bezruchem oblężonych, i zaczął powoli wdrapywać się po zboczu ściętego wzgórza.

Westchnienie Wiatru piął się z taką ostrożnością i lekkością, że żaden kamyk, żaden kawałek ziemi oderwanej spod nóg nie zdradził go, spadając w obecności nieprzyjaciela.

W chwili, gdy jego głowa miała wychylić się ponad poziom platformy, Indianin znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać. Żaden oddech, żadne słowa nie dotarły do jego uszu. Wtedy Indianin ośmielił się rzucić spojrzeniem powyżej jednego z tych kamieni chroniących oblężonych. Była to chwila, w której Fabian, leżący na szczycie piramidy i śledzący uważnym wzrokiem manewry swoich towarzyszy, ujrzał ich znikających, ukrytych przez trzciny na brzegu jeziora.

Zanim młody człowiek, całkowicie pochłonięty i ogromnie zainteresowany powodzeniem odważnego planu Hiszpana i Kanadyjczyka, odwrócił się, by z kolei przyjrzeć się wrogom od przeciwnej strony, Indianin miał dość czasu na to, by mu rozpłatać głowę tomahawkiem. Tymczasem Fabian był jednym z tych, którzy mieli być ofiarowani żywi zemście wielkiego wodza, więc jego życie było święte dla Apacza.

Pragnął tylko dorwać karabin białego myśliwego i zamiast wyciągnąć rękę i uderzyć, Indianin, czołgając się, przysuwał się bliżej, by złapać broń, przedmiot jego pożądliwości. W tejże samej chwili odwrócił się Fabian.

Na widok tej okrytej malowidłami twarzy, pośród której oczy lśniły jak u dzikiego kota, niepewny, czy jest to jedyny nieprzyjaciel na płaskowyżu, Fabian poczuł dreszcz trwogi, który jednak trwał zaledwie sekundę. Stłumił w sobie okrzyk wzywający swoich towarzyszy, mogący ich zdradzić i przeciąć im odwrót, pozbawiony możliwości użycia swej strzelby, którą Indianin chwycił za lufę, nieustraszony młodzieniec w milczeniu oplótł ramiona swego czerwonoskórego przeciwnika.

Wywiązała się zacięta walka.

Przy rozdzielaniu swoich darów pomiędzy różne ludzkie rasy natura obdarzyła Indian tak giętkimi i muskularnymi nogami, że niewielu jest białych mogących z nimi współzawodniczyć w zwinności, ale nie nadała ramionom Indianina siły dorównującej sile białego.

Westchnienie Wiatru poznał to na własnej skórze.

Przeciwnicy, ściśle obejmując się wzajemnie ramionami, dwukrotnie potoczyli się po platformie z wątpliwą przewagą i w ogniu walki karabin, gwałtownie szarpany, wypalił, lecz kula nie trafiła żadnego z walczących.

Był to wystrzał dosłyszany przez dwóch myśliwych, także toczących równie straszliwą walkę.

W końcu Fabian, silniejszy od Indianina, zyskał przewagę i utrzymał wroga pod sobą. Następnie ręką, której uderzenia Westchnienie Wiatru nie mógł szybko odeprzeć, bowiem nie chciał puścić karabinu, młody Hiszpan wbił swój nóż w pierś Apacza. Na nieszczęście na skutek szamotaniny biały i Indianin dotoczyli się do jednego z krańców platformy.

Pod nimi głucho ryczała otchłań. Wilgotny pył wyrzucany z dna wodospadu mieszał się z ich oddechami i ostatnim wysiłkiem konający Indianin próbował pociągnąć za sobą Fabiana. Ten nadaremnie starał się uwolnić z rozpaczliwego uścisku czerwonoskórego wojownika.

Przez chwilę młodzieniec poczuł, jak odrętwiałe muskuły napinają się i odmawiają mu posługi, ale obawa przed okropną śmiercią przywróciła mu słabnący wigor i zdołał uniknąć przepaści, ale nie udało mu się przeszkodzić Indianinowi w pociągnięciu go za sobą na dno parowu, niedaleko ziejącej otchłani.

Przetaczając się w nieładzie, ciągle spleceni, ci dwaj wrogowie doznali straszliwego wstrząsu. Fabian poczuł, że ramiona Indianina rozluźniają się, sparaliżowane śmiercią, po czym sam, nieprzytomny, znieruchomiał jak Apacz, bowiem głową uderzył w kant jednego z płaskich kamieni, które pociągnęli za sobą dwaj zapaśnicy.

Kilkanaście minut upłynęło od czasu wystrzału z karabinu Fabiana aż do chwili, kiedy Kanadyjczyk, nie uzyskawszy na swoje rozpaczliwe wezwania innej odpowiedzi jak świst wiatru w jodłach, zrównał się głową z płaskowyżem.

Rozdzierający serce wyraz udręki zburzył rysy twarzy starego myśliwego. Gdy swoim wzrokiem mógł zobaczyć na jeszcze świeżym grobie don Antonia wyraźne ślady zaciętej walki, kiedy ujrzał ochronny wał z kamieni zniszczony i rozrzucony po ziemi, wydał okropny okrzyk. Fabiana nie było już na piramidzie.

W tej chwili burza wybuchła z całą swoją gwałtownością. Błyskawice podobne do ostrzy ognia ze wszystkich stron przecinały równinę. Pioruny waliły z hukiem i powodowały powstawanie ech. Wzburzona natura wydawała się drżeć pod uderzeniami burzy. Wkrótce z gęstych mas czarnych chmur wytrysnęły strumienie deszczu, jakby naraz w niebie otworzyły się wszystkie katarakty.

Bois Rosé wzywał swoje dziecko głosem czasami grzmiącym, czasami złamanym, śledząc błędnym wzrokiem przez grubą zasłonę deszczu wszystkie zakątki płaskowyżu. Nikogo na nim nie było.

– Schyl się, Bois Rosé, schyl się! – krzyczał Pepe, który teraz wdrapał się na piramidę.

Kanadyjczyk nie słyszał go, a tymczasem Metys, stojąc na skale naprzeciw nich, nagle powstał jak jeden z tych duchów zła, które na skutek konwulsji żywiołów wydostały się z trzewi Ziemi.

– Ależ schyl się, na Boga! – powtórzył Pepe. – Czyżby sprzykrzyło ci się życie?

Nie domyślając się obecności Mieszańca, którego karabin był skierowany przeciw niemu, Bois Rosé pochylał się, szukając wzrokiem swojego dziecka u podnóża piramidy. Nie było tam nawet trupa Indianina.

Podniósłszy głowę, Kanadyjczyk po raz pierwszy spostrzegł Metysa. Na widok człowieka, którego słusznie uważał za sprawcę wszystkich nieszczęść, jakie go dotykały, goniec leśny poczuł falę nienawiści podnoszącą się aż do jego serca, ale poczuł także, że los Fabiana był w jego rękach i nakazał milczenie wściekłości ryczącej w jego piersi.

– El Mestizo! – zawołał Kanadyjczyk błagalnym głosem, którego cierpienia stłumiły dumę. – Zniżam się przed tobą do prośby, jeżeli w twoim sercu pozostała jakaś litość, oddaj mi syna, którego mi zabrałeś.

Wypowiedziawszy te słowa, Bois Rosé stał wystawiony na strzał bandyty, podczas gdy Pepe, ukryty za pniami jodeł, na próżno wołał do niego, by miał się na baczności.

Wybuch pogardliwego śmiechu był jedyną odpowiedzią pirata z prerii.

– Synu wściekłej suki! – wykrzyknął z kolei Pepe, zbliżając się ku Metysowi z odsłoniętym czołem i pełen wściekłości spowodowanej poniżeniem i rozpaczą swego starego towarzysza. – Czy odpowiesz, gdy biały zaszczyca cię tym, że przemawia do ciebie?

– Błagam cię, Pepe, zamilcz – przerwał mu Bois Rosé – nie rozjątrzaj człowieka, który w swoim rękach trzyma życie mego Fabiana… Nie słuchaj go, Mieszańcu, żałość wzburza mojego towarzysza.

– Na kolana! – zawołał bandyta. – Być może wtedy zgodzę się cię wysłuchać…

Na ten bezczelny rozkaz, który przyprawił Bois Roségo o drżenie, jego odkryte szlachetne czoło zabarwiło się na purpurowo.

– Lew nie schyli się przed szakalem – powiedział żywo Pepe do ucha Kanadyjczyka – gdyż szakal naigrawałby się z czołgającego się lwa.

– Cóż to znaczy! – z bolesną prostotą odpowiedział Bois Rosé.

Duma wojownika, który nawet nie zgodziłby się zniżyć spojrzenia, by ratować swoje życie, została pokonana przez ojcowskie przywiązanie, więc twardy goniec leśny ukląkł.

– Ach, tego już za wiele, bękarcie rozbójnika i indiańskiej nierządnicy – ryknął Pepe z płonącą twarzą, gdy oczy zaszły mu łzami na widok Kanadyjczyka ze schyloną głową klęczącego przed piratem pustkowi. – To zbyt wiele, by poniżać się przed bandytą bez wiary i serca. Chodź, Bois Rosé, poradzimy sobie z nim, choćby sto tysięcy diabłów…

Po tych słowach porywczy myśliwy, uniesiony przywiązaniem, które powziął ku Fabianowi, a zwłaszcza swoją żarliwą przyjaźnią do Kanadyjczyka, rzucił się jak kozica na zbocze pagórka.

– Ach, więc to tak! – zawołał Metys i wycelował do Bois Roségo, który błagał o współczucie dla syna.

Padał jednak tak ulewny deszcz, że kurek nadaremnie uderzał w panewkę, nie zapalając spłonki. Dwa razy iskry bez rezultatu wystrzeliły z krzemienia.

Oburzony tym morderczym i nikczemnym podejściem wobec błagającego i bezbronnego wroga, nie spodziewając się już z jego strony żadnej litości, Bois Rosé poszedł w ślady Pepego, nie zważając również jak on na liczbę nieprzyjaciół mogących ukrywać się za skałami. Bois Rosé schodził jeszcze ze wzgórza, gdy Pepe ze sztyletem w dłoni okrążał już Złotą Dolinę.

– Pospiesz się, Bois Rosé! – zawołał Hiszpan, który zniknął za łańcuchem skał. – Dranie opuścili to miejsce i uciekli.

Było to prawda, ale w tejże chwili Metys, który pozostał sam, zaczął wycofywać się w kierunku szczytów Gór Mglistych.

– Zatrzymaj się, jeżeli nie jesteś tak tchórzliwy, co zaciekły – odezwał się Kanadyjczyk patrzący z drżeniem, jak porywacz Fabiana ucieka przed jego zemstą.

– Mieszaniec nie jest tchórzem – odpowiedział Metys, wracając do swych indiańskich zwyczajów. – Orzeł Gór Śnieżnych i Ptak Przedrzeźniacz spotkają go po raz trzeci, a wtedy czeka ich los młodego wojownika z Południa, wokół którego Indianie będą tańczyć i którego ciało rzucą psom wałęsającym się po prerii.

Kanadyjczyk kontynuował swój desperacki bieg i wkrótce dołączył do Hiszpana. Dwaj myśliwi w swoim bezowocnym pościgu zdawali się nie zważać ani na trudny teren, ani na śliskie skały, na które musieli się wspinać. Przez zasłonę deszczu ciągle widzieli Mieszańca, jednak wkrótce ujrzeli go przekraczającego grzebień gór i nie minęło dużo czasu, kiedy zniknął pod wieczystą mgłą, która je okrywa.

– Ach, nie mieć ani jednej strzelby! – zajadle tupiąc nogą w ziemię, zawołał Pepe.

– Zgasła nadzieja mojego życia! – zawołał stary goniec leśny łamiącym się głosem, łapiąc na chwilę oddech, gdy tymczasem deszcz zalewał jego czoło, gdzie malowała się posępna i przejmująca boleść.

Obaj na nowo zaczęli wdrapywać się na skały, szukając wszędzie śladów swoich nieprzyjaciół, ale potoki deszczu spadające z nową siłą zmywały zaledwie uformowane odciski ich stóp. Wzmagała się ciemność, gdyż noc szybko się zbliżała, a na skałach nie było widać żadnych ludzkich śladów.

Nie minęło dużo czasu, a Hiszpan i Kanadyjczyk również zniknęli pod baldachimem górskich oparów.

Pod nimi na równinie ryczał huragan, ziemia zdawała się być napadnięta przez duchy ciemności nagle spuszczone z łańcucha.

Czasami z przerażającym łoskotem huczały gromy, czasami pioruny migotały jak iskry zapalonego drzewa, uderzając w szczyty skał, które rozpadały się w pył, a długie światła błyskawic otaczały swoimi smugami Złotą Dolinę i teraz opuszczoną piramidę grobowca. Niebieskawe błyski otaczały szkielet konia na platformie, sprawiając, że wyglądał jak demon uciekający z piekła i ciągnący za sobą pożerające go płomienie.

Przy blasku nagłych błyskawic można było zobaczyć dwóch myśliwych, z których jeden usiłował nadaremnie pocieszać drugiego, smutnie siedzącego na krawędzi skały. Obaj rzucali posępne i smutne spojrzenia na głębokie wąwozy, w które ze świstem wpadał wiatr, albo na wysmukłe szczyty skał wieńczących górę, wydających się przypominać piszczałki ogromnych organów, huczące pod tchnieniem nawałnicy.

Gdyby w nocy jakiś podróżny zabłąkał się w Górach Mglistych, usłyszałby mieszające się z łoskotem burzy, czasami jakby ryki lwicy, której porwano lwiątko, to znów żałosne okrzyki podobne do tych, jakie wydawała Rachela3, płacząc na pustkowiach Ramy, nie chcąc być pocieszaną, ponieważ jej synowie już nie żyli.

Kiedy w końcu burza przestała szaleć, Pepe i Bois Rosé nadal maszerowali przez góry i liczyli na los szczęścia, bez ich młodego i dziarskiego towarzysza, bez broni, bez żywności, rozpoczynając jedną z tych okropnych faz życia na pustkowiach, gdzie myśliwy, pozbawiony wszelkich środków walczenia z głodem, jest ponadto bezsilny wobec ataku Indian czy dzikich bestii.

Tymczasem ci dwaj nieustraszeni mężczyźni postanowili kontynuować pościg, gdyż słońce znów miało oświetlać te zgubne pustkowia i już na rozjaśnionym sklepieniu nieb, jak gasnące kaganki po nocnym święcie gwiazdy gasły jedna po drugiej w porannej mgle.

1 Rama – miejscowość w północnym Izraelu, w której znajdował się przejściowy obóz dla mieszkańców Jerozolimy zdobytej przez Nebuzaradana, którzy mieli zostać uprowadzeni do Babilonu; Księga Jeremiasza, 40,1.

2 Słońce – tu: jeden rok.

3 Rachela – postać biblijna, żona patriarchy Jakuba, matka Józefa i Beniamina.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: