- W empik go
Gorath. Uderz pierwszy - ebook
Gorath. Uderz pierwszy - ebook
W świecie przypominającym średniowieczną Europę, podbitym i rządzonym przez orków smoczej krwi ludzie, elfy i wszystkie inne rasy starają się żyć, nie wchodząc możnym w drogę, jednak nie zawsze się to udaje. Gorath - ukrywający się przed prawem zabijaka i awanturnik, półork półczłowiek – wpada w ręce władz i dostaje propozycję nie do odrzucenia. Ma przeniknąć do organizacji płatnych zabójców – Nocnych Cieni, poznać ich strukturę, metody działania i przywódców, by w odpowiednim momencie wystawić ich siepaczom Władców. W zamian uzyska darowanie win i wolność.
By zdobyć zaufanie Cieni, Gorath musi stać się jednym z nich, a żeby poznać tajemniczych przywódców, musi zabijać sprawniej niż pozostali. Szybko przekonuje się, że nie jest to czysta robota, podczas likwidacji celów giną też postronni i niewinni. Zaczyna rozumieć, że nie można być zawodowym mordercą i nie staczać się coraz bardziej w mrok.
Gorath stara się podchodzić do misji na zimno, jednak wbrew sobie z niektórymi spośród Nocnych Cieni zaczyna go łączyć więcej niż znajomość i zdrada nie przyjdzie mu łatwo, zwłaszcza gdy odkryje, jakimi motywami kieruje się ich przywódca. Odtąd nie będzie już pewien, kto stoi po właściwej stronie oraz czy on którąkolwiek ze stron powinien wybrać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66767-19-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Savona oglądana z morza sprawiała sympatyczne wrażenie, zwłaszcza że pogoda dopisywała, gdy szkuner, którym zabrał się Gorath, wszedł do zatoki i można było podziwiać miasteczko niemal w całej okazałości. Leniwie wygrzewający się w słońcu port zajmował prawie całe nabrzeże, z kilkunastoma cumującymi szkunerami, barkasami, a nawet jednym czy dwoma brygami. Co najmniej drugie tyle mniejszych łodzi i łódeczek stało w towarzystwie nieco większych jednostek.
Wybrzeże portowe okupowały składy i targ rybny, o tej porze dnia niemal opustoszały, ale nie mniej śmierdzący. Po prawej stronie portu, patrząc od strony morza, cumowały wojskowe galery i brygantyny, a na wysuniętym cyplu nieduży zameczek, zapewne garnizon miejscowego kontyngentu orków, strzegł wejścia do portu. Savona była pod zarządem miejscowego diuka, jednak jak w każdym większym miasteczku Imperium utrzymywało tu niewielkie, ale znaczące oddziały, by pomóc lokalnej arystokracji w zachowaniu porządku na wodach i terenach wokół miasta. A także by wymuszać posłuszeństwo w razie potrzeby.
Za portem zaczynała się luźna zabudowa, budynki, przeważnie z jasnego kamienia, nie przekraczały wysokości dwóch pięter. Starając się jak najszybciej opuścić smrodliwe nabrzeże, Gorath ruszył jedną z głównych ulic, równą, ale niebrukowaną szeroką aleją, która – jak się okazało – prowadziła na przestronny rynek. Tu budynki stawiano wyższe i lepszej jakości, zapewne należały w większości do lokalnych kupców i arystokracji, choć sam pałac diuka znajdował się na wzgórzu na obrzeżach Savony. W miasteczku było dość sucho, w podwórkach i zacienionych zaułkach dało się dostrzec resztki twardej, żółtej trawy. Gdzieniegdzie rosły karłowate drzewka cytrusowe, z których dzieciaki zrywały soczyste owoce.
Nie mijał wielu przechodniów, ale był pewien, że podobnie jak inne południowe miasteczka, Savona zaczyna tętnić życiem dopiero przed wieczorem, a w każdym razie w porze, gdy słońce nie grzeje już tak mocno, zwłaszcza teraz, na początku lata. W bocznych uliczkach odchodzących od rynku wystawiano ławy i stoliki pod rozciągniętymi płachtami materiału, chroniącymi przed promieniami, a przesiadujący tam klienci leniwie popijali wino, palili fajki i cygaretki oraz prowadzili głośne, ale w większości raczej przyjacielskie rozmowy.
Gorath przystanął na chwilę przy tarasie jednego z lokali, wyjątkowo głośnego, gdzie kilkoro półelfów grało na fujarkach i fletach, podczas gdy pozostali goście oklaskiwali tańczące do muzyki wesołe dziewczyny. Towarzystwo było mocno mieszane, poza jednym dużym stolikiem, zajętym przez uzbrojonych orkowych żołdaków.
Orkowie oczywiście najbardziej odstawali od towarzystwa. Nigdy nie lubili osiedlać się w miastach, zdecydowanie lepiej czuli się, prowadząc koczowniczy tryb życia oraz tworząc struktury wojskowe. Siedząca przy bocznym stoliku grupka tylko potwierdzała starą prawdę, że orka w mieście najłatwiej rozpoznać po pełnym uzbrojeniu.
Ludzie i półorkowie siedzieli ramię w ramię, bardziej różnił ich sposób ubierania niż rysy twarzy. Po latach mieszania się ras półorkiem był przecież praktycznie każdy, w kogo żyłach płynęła domieszka orkowej krwi, a śniada cera i ciemne włosy tu, na południu, były powszechne także i wśród czystej krwi ludzi.
Pośród tańczących zwracały uwagę oczywiście półorkowe dziewczyny, poruszające się wcale nie gorzej niż smukłe półelfki, tak jak one ubrane w wyzywające, śmiałe stroje. Wielu półorków, a zwłaszcza kobiety, prowadziło zupełnie inny tryb życia niż ich orkowi pobratymcy. Podkreślając swoją odmienność i niezależność od ściśle patriarchalnej, haremowej kultury orków, już młode półorkowe dziewczyny wyrywały się z domów rodzinnych, by podejmować się zajęć, o jakich kobiety orków nie mogłyby nawet pomyśleć. Zajmowały się kowalstwem, stolarstwem, wojaczką – siłą fizyczną niewiele ustępując mężczyznom. Były wśród nich poławiaczki pereł i marynarze, prostytutki i złodziejki. Ich orkowa krew skłaniała je do podejmowania ekscytujących i często niebezpiecznych zajęć, nudziły się w domach, nierzadko zostawiając wychowywanie potomstwa swoim męskim partnerom lub dzieląc się obowiązkami.
Podobne zwyczaje panowały wśród półelfów, choć ci częściej wybierali zawody artystyczne. W duszach grało im tak, że wszelkiej maści uliczni muzycy, cyrkowcy, iluzjoniści, a także garncarze, tkacze czy wyrabiacze zdobnego rękodzieła to w większości przypadków osobnicy z lekko spiczastymi uszami. Z racji drobniejszej budowy ciała odziedziczonej po elfich przodkach, rzadziej wybierali zawody wymagające czystej siły, choć bywali także doskonałymi wojownikami.
Spośród ludzi natomiast wywodziła się większość arystokracji w tej części Imperium, wielu bogatych kupców i posiadaczy ziemskich. Lubili podkreślać to ubiorem, starając odziewać się wytwornie i na bogato.
A biedota miejska, bez względu na rasę, jak zwykle próbowała po prostu przetrwać, nie przywiązując większego znaczenia do ubioru, chwytając każdą pracę, jaka się trafiła i kultywując własne zwyczaje, w których naczelną zasadą było dbanie o swoich i trzymanie się z dala od kłopotów.
Gorath mimowolnie pomyślał, że byłoby to dobre miejsce do zamieszkania. Kiedyś, w innym życiu, kiedy mógłby wreszcie przestać oglądać się przez ramię, obawiać zdemaskowania i wyroku śmierci, zacząć wszystko od nowa. Bez rozkazów i zginania karku. Może tu mógłby stać się tym, kim zapragnie, odetchnąć wreszcie głęboko czystym powietrzem wolności.
Ale na razie wypadło mu grać kolejną rolę: najemnego zbira szukającego zajęcia. Wydawało się, że mieszkańcy nie zwrócili na niego szczególnej uwagi, choć jeśli informacje Drakhusa były prawdziwe, odpowiednie oczy z pewnością zanotowały już pojawienie się obcego zbrojnego w miasteczku.
Dzień był upalny, większość straganów pozamykana, mimo że sjesta dobiegała końca, mieszkańcy wciąż jeszcze odpoczywali w domach i karczmach. Minąwszy budzący się leniwie do życia rynek, Gorath dotarł do uboższej części miasteczka, rozglądając się za odpowiednio podłą gospodą. Tu uliczki były dużo węższe, kobiety zajmowały się praniem i plotkami, mężczyźni stali w grupkach i tracili czas, a dzieciaki ganiały z psami wśród śmieci, wzbudzając irytację dorosłych.
Spelunka „Frykas” wydawała się wystarczająco obskurna. W środku przywitały go nieprzyjazne spojrzenia stałych bywalców, nawet rozmowy umilkły na krótką chwilę. Spokojnym, powolnym wręcz krokiem podszedł do stolika w kącie, rzucił torbę na stołek i usiadł.
– Co przynieść? – Pulchna dziewczyna o tępym wyrazie twarzy przetarła szmatą blat. – Jest rybna polewka albo kasza z sosem.
– Kaszę i piwo, byle szybko, nie lubię czekać – warknął Gorath, odpinając pas z szablą i maczetą i kładąc je ostentacyjnie na stole. – I nie pożałujcie skwarek – dodał, zostawiając na blacie garść miedziaków.
Po chwili dostał parującą miskę i dzban piwa. Gdy leniwie kończył posiłek, do karczmy weszło trzech podejrzanych typów. Zwalisty, paskudny półork w skórzanej kamizeli, o twarzy przypominającej pysk buldoga lub świni, zależy z której strony spojrzeć, i dwóch kolejnych, jeszcze nawet brzydszych, choć mniejszych. Wszyscy uzbrojeni w pały i noże. Ten duży powiódł wzrokiem po sali i zaraz klienci speluny poczęli nerwowo spoglądać w swoje talerze.
„Frykas” okazał się jednak dobrym miejscem, by zwrócić na siebie uwagę lokalnego półświatka. Trzech bandziorów – akurat tylu, by zrobić wrażenie, a zarazem samemu zbytnio nie ryzykować. W takiej grupce byli bardziej pewni siebie, mniej ostrożni, choć Gorath wiedział, że musi to załatwić szybko. Ten, kto uderza pierwszy, zwykle uderza też ostatni – to lekcja, którą odebrał przed laty, jedyna zasada, której był wierny. Zaatakować szybko i bez litości, zaskoczyć przeciwnika, zwłaszcza liczniejszego. Uderz pierwszy, a zakończysz walkę na swoich zasadach.
Dźwięk odsuwanego stołka zaburzył ciszę, jaka zapanowała po wejściu bandziorów. Gorath rozparł się wygodniej za stołem po skończonym posiłku.
– Ej, mała, podaj no mi jeszcze drugi dzban piwa, tylko bystro.
Zbiry podeszły do niego, świński ryj kopnął stół.
– A ty coś za jeden? Siedzisz na moim miejscu!
– To znajdź inne, wieprzku, bo na tym mi wygodnie – odparował Gorath, nawet nie podnosząc wzroku na opryszka.
Bandziory popatrzyły po sobie.
– Te, Lowig – odezwał się najpaskudniejszy z nich, ogorzały drab z ohydną szramą na policzku i wyraźnym talentem do stwierdzania oczywistości – ten koleś chyba szuka zaczepki.
– Jak mnie nazwałeś?! – Oprych, nazwany Lowigiem, oparł potężne pięści na stole, nachylił się nad nim i ryknął: – Powtórz!
W tym momencie ospałe ruchy Goratha stały się bardzo szybkie. Błyskawicznie chwycił Lowiga za włosy i potężnie rąbnął jego twarzą o blat, aż pusta miska podskoczyła i spadła na podłogę. Nie czekając na reakcję osłupiałych bandziorów, poderwał się i wyskoczył zza stołu. Jeden z oprychów, ten ze szramą, zamachnął się pięścią, jednak Gorath złapał jego kułak w swoją dłoń, drugą zaś – całym ciałem nabierając impetu – zdzielił tamtego prosto w twarz. Cios rękawicą nabijaną ćwiekami trafił gdzieś na granicy nosa i zębów, bandyta fiknął do tyłu, a tor jego lotu znaczyła groteskowo rozchlapująca się krew. Trzeci z napastników spróbował uderzyć Goratha w głowę, ale ten zwinnie obrócił się prowadzony jeszcze siłą poprzedniego uderzenia i z rozpędu huknął zbira łokciem w brzuch. Powietrze z głośnym świstem uszło z płuc opryszka – aż zamarł w dziwnej pozie, by za chwilę po szybkim kopniaku w głowę zwalić się ciężko pomiędzy ławy.
Lowig poderwał się ze stołu, zostawiając na nim kilka zębów, i z przekleństwem na ustach rzucił się na Goratha. Ten przystopował go jednak błyskawicznym prawym prostym i poprawił potężnym lewym sierpowym prosto w szczękę. Bandzior zwalił się jak ścięte drzewo. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nikt nawet nie zdążył się rozwrzeszczeć. Obecni w oberży patrzyli osłupiali, jak ten obcy dosłownie w kilka chwil zmasakrował trzech znanych w okolicy zbirów. Ciszę, jaka zapanowała, mącił tylko przerywany jęk oprycha z blizną, jedynego z trójki, który nie stracił przytomności.
Gorath z dezaprobatą spojrzał na rozwalony stół, zebrał swoje rzeczy, przypiął pas z bronią.
– No, co z tym piwem, mała? – zapytał, podchodząc do baru.
Dziewka drżącym ruchem podała mu kufel. Wychylił do dna i skierował się do drzwi. Na odchodnym dodał jeszcze:
– Za bałagan weźcie sobie sakiewki tych obwiesi.