Gra o Biały Dom - ebook
Gra o Biały Dom - ebook
Gra o Biały Dom to książka wypełniona ociekającymi wyborczym błotem opowiastkami. Autor analizuje wszystkie dotychczasowe amerykańskie kampanie prezydenckie, przypominając, że historia lubi się powtarzać. Zauważa, że z przeszłych wydarzeń można wyciągnąć cenne wnioski (choć dzieje się to zbyt rzadko), a nawet najzacniejsi z amerykańskich przywódców mają sporo na sumieniu w tej najbrudniejszej z wszystkich gier – kampanii wyborczej.Każda kampania wyborcza, która miała miejsce w historii Stanów Zjednoczonych, została dodatkowo przedstawiona na liczniku poziomu BAGNA, który przedstawia poszczególne starcia kontrkandydatów.
„Gra o Biały Dom” to ponad 225 lat dziejów amerykańskich wyborów prezydenckich; lat naznaczonych niecnymi czynami oraz wzajemnym obrzucaniem się kampanijnym błotem. To igrzyska insynuacji, obelg, manipulacji i czarnego PR!
Spis treści
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7773-708-8 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa do polskiego wydania
Wstęp
1789 GEORGE WASHINGTON vs. GEORGE WASHINGTON
1792 GEORGE WASHINGTON vs. GEORGE WASHINGTON (raz jeszcze)
1796 JOHN ADAMS vs. THOMAS JEFFERSON
1800 THOMAS JEFFERSON vs. JOHN ADAMS
1804 THOMAS JEFFERSON vs. CHARLES PINCKNEY
1808 JAMES MADISON vs. CHARLES PINCKNEY
1812 JAMES MADISON vs. DeWITT CLINTON
1816 JAMES MONROE vs. RUFUS KING
1820 JAMES MONROE (sam)
1824 JOHN QUINCY ADAMS vs. ANDREW JACKSON
1828 ANDREW JACKSON vs. JOHN QUINCY ADAMS
1832 ANDREW JACKSON vs. HENRY CLAY
1836 MARTIN VAN BUREN vs. WILLIAM HENRY HARRISON
1840 WILLIAM HENRY HARRISON vs. MARTIN VAN BUREN
1844 JAMES K. POLK vs. HENRY CLAY
1848 ZACHARY TAYLOR vs. LEWIS CASS
1852 FRANKLIN PIERCE vs. WINFIELD SCOTT
1856 JAMES BUCHANAN vs. JOHN C. FRÉMONT
1860 ABRAHAM LINCOLN vs. STEPHEN A. DOUGLAS
1864 ABRAHAM LINCOLN vs. GEORGE B. McCLELLAN
1868 ULYSSES S. GRANT vs. HORATIO SEYMOUR
1872 ULYSSES S. GRANT vs. HORACE GREELEY
1876 RUTHERFORD B. HAYES vs. SAMUEL J. TILDEN
1880 JAMES A. GARFIELD vs. WINFIELD SCOTT HANCOCK
1884 GROVER CLEVELAND vs. JAMES G. BLAINE
1888 BENJAMIN HARRISON vs. GROVER CLEVELAND
1892 GROVER CLEVELAND vs. BENJAMIN HARRISON
1896 WILLIAM McKINLEY vs. WILLIAM JENNINGS BRYAN
1900 WILLIAM McKINLEY vs. WILLIAM JENNINGS BRYAN
1904 THEODORE ROOSEVELT vs. ALTON PARKER
1908 WILLIAM HOWARD TAFT vs. WILLIAM JENNINGS BRYAN
1912 WOODROW WILSON vs. THEODORE ROOSEVELT vs. WILLIAM HOWARD TAFT
1916 WOODROW WILSON vs. CHARLES HUGHES
1920 WARREN G. HARDING vs. JAMES M. COX
1924 CALVIN COOLIDGE vs. JOHN DAVIS
1928 HERBERT HOOVER vs. AL SMITH
1932 FRANKLIN DELANO ROOSEVELT vs. HERBERT HOOVER
1936 FRANKLIN DELANO ROOSEVELT vs. ALFRED „ALF” LANDON
1940 FRANKLIN DELANO ROOSEVELT vs. WENDELL WILLKIE
1944 FRANKLIN DELANO ROOSEVELT vs. THOMAS E. DEWEY
1948 HARRY TRUMAN vs. THOMAS E. DEWEY 236
1952 DWIGHT EISENHOWER vs. ADLAI STEVENSON
1956 DWIGHT EISENHOWER vs. ADLAI STEVENSON
1960 JOHN F. KENNEDY vs. RICHARD M. NIXON
1964 LYNDON BAINES JOHNSON vs. BARRY M. GOLDWATER
1968 RICHARD M. NIXON vs. HUBERT HUMPHREY
1972 RICHARD M. NIXON vs. GEORGE McGOVERN
1976 JIMMY CARTER vs. GERALD FORD
1980 RONALD REAGAN vs. JIMMY CARTER
1984 RONALD REAGAN vs. WALTER MONDALE
1988 GEORGE H. W. BUSH vs. MICHAEL DUKAKIS
1992 WILLIAM JEFFERSON CLINTON vs. GEORGE H. W. BUSH
1996 WILLIAM JEFFERSON CLINTON vs. BOB DOLE
2000 GEORGE W. BUSH vs. AL GORE
2004 GEORGE W. BUSH vs. JOHN KERRY
2008 BARACK OBAMA vs. JOHN McCAIN
2012 BARACK OBAMA vs. MITT ROMNEY
Postscriptum
Podziękowania
PrzypisyPrzedmowa do polskiego wydania
Proces uprawiania polityki w Waszyngtonie był paskudny za republikanów i jest paskudny za demokratów.
Barack Obama
Na początku był… hejt. Tak, kłamstwo, oszczerstwo, pomówienia, obrzucanie błotem kontrkandydata i jego rodziny do czwartego pokolenia wstecz, podsłuchy czy zwykły stek obelg i wyzwisk jako metody dyskredytowania przeciwników politycznych nie są wymysłem naszych czasów. Można zaryzykować twierdzenie, że tak było (jest/będzie?) zawsze. Już samo to, że politykę zalicza się do jednego z trzech najstarszych zawodów świata, sytuuje ją w miejscu szczególnym, nie tylko przez wzgląd na towarzystwo pozostałych dwóch profesji, ale także ze względu na osoby polityką się zajmujące i – co być może najistotniejsze – wielkie możliwości, pozwalające zmieniać i kształtować otaczającą nas rzeczywistość. Wtedy przestaniemy się dziwić, dlaczego wzbudza takie emocje i dlaczego pobudza wszystkie najgorsze instynkty, namiętności, pasje, pożądanie i ciemną stronę ludzkiej natury.
Książka Gra o Biały Dom jest fantastycznym zapisem zmagań kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych, zaczynając od pierwszego ojca narodu George’a Washingtona, a na Baracku Obamie kończąc. Jest to publikacja napisana językiem lekkim, dowcipnym i – co ważne – zrozumiałym nie tylko dla fachowców od marketingu politycznego czy politologów, ale dla wszystkich tych, którzy pragną poznać kulisy kampanii wyborczych, zajrzeć pod kołdrę specjalistów ds. kreowania wizerunku, wreszcie zrozumieć, na czym polega fenomen wyboru tego czy innego kandydata. Joseph Cummins przeprowadza czytelnika przez zawiłości kampanii wyborczych, politycznych rozgrywek, tajnych układów zawieranych za kulisami wyborów, ujawniając często sekrety życia prywatnego kandydatów, ich żon, kochanek, dzieci ślubnych i nieślubnych oraz ich nałogów, słabości i poważnych wad. Ciekawym zabiegiem jest zamieszczenie licznika poziomu BAGNA, który cechował poszczególne kampanie. Na końcu książki autor dodaje natomiast swoisty TOP 10 chwytów, które od zawsze towarzyszą wyborczym zmaganiom – począwszy od wypominania wieku („jesteś za stary/jesteś za młody”), a kończąc na stwierdzeniu: „jesteś ciągle na bani”. Naprawdę warto sięgnąć po tę książkę i zanurzyć się w wiele nieznanych historii, których sami kandydaci pewnie nie chcieliby ujawnić.
Od ponad 200 lat Amerykanie wybierają swoich prezydentów – obecnie drugą kadencję kończy Barack Obama, 44 prezydent Stanów Zjednoczonych, a za chwilę poznamy jego następcę lub następczynię – i wiele się w tym czasie zmieniło: sposób głosowania, technika, dostęp do środków masowego przekazu i komunikacja z wyborcą. Nie zmieniło się jedno, w finale kampanii – jak na Dzikim Zachodzie – zawsze jest pojedynek jeden na jednego i zawsze mamy do czynienia z grą nieczystą i całą gamą zagrań dużo poniżej pasa. Jedynym kandydatem wolnym od tego typu zmagań był George Washington, ponieważ… startował bez rywala! Pozostałe kampanie okazywały się mniej lub bardziej brudne. Autor podkreśla, że najbardziej ohydne elekcje w historii to walka, a w zasadzie „krwawa jatka”, pomiędzy Jeffersonem i Adamsem w 1800 roku. Niewiele lepiej wyglądała kampania z 1928 roku i pojedynek Hoover – Smith, gdzie „ilość łajna” przekraczała wszystkie znane dotąd normy. Oczywiście nie można też pominąć szaleństwa sztabów George’a W. Busha i Ala Gore’a na przełomie XX i XXI wieku, które próbowały wcielić w życie cytat z bardzo amerykańskiego filmy Pulp Fiction (tak, ten o jesieni średniowiecza).
John Adams, wiceprezydent, a następnie prezydent Stanów Zjednoczonych (drugi po George’u Washingtonie), napisał kiedyś do Jonathana Jacksona: „Nie ma niczego, czego obawiałbym się tak bardzo, jak podzielenia republiki na dwie wielkie partie, każda skupiona wokół swojego lidera i grająca przeciwko drugiej. To, w mojej skromnej opinii, jest największym politycznym zagrożeniem pod naszą konstytucją”.
Mirosław Oczkoś
Mirosław Oczkoś jest wykładowcą akademickim. Specjalistą Public Relations w zakresie pracy z głosem, autoprezentacji i mowy ciała. Jest częstym gościem w stacjach telewizyjnych i radiowych, w których komentuje zachowania medialne i wizerunkowe polityków, ludzi biznesu i show biznesu. Specjalizuje się w marketingu politycznym ze szczególnym uwzględnieniem debat prezydenckich, na przykład Obama kontra Romney.
Jeśli chcesz zostać głową państwa, gwiazdą telewizji czy też po prostu dobrze i przekonująco mówić, przemawiać, rozmawiać, dyskutować, prezentować, słowem wywierać wpływ zawodowo i prywatnie, warto zapoznać się z jego książkami Sztuka mówienia bez bełkotania i faflunienia oraz Paszczodźwięki. Mały poradnik dla wielkich mówców, przygotowanymi przez Wydawnictwo RM.Wstęp
Cóż takiego narody zyskać mogą dzięki rządom pochodzącym z wyborów, jeśli głupcy i kanalie mają takie same szanse na najwyższe urzędy co uczciwi ludzie?
NOAH WEBSTER do THOMASA JEFFERSONA, 1801 rok
Pomysł na tę książkę zrodził się w mojej głowie tuż po wyborach prezydenckich w 2004 roku. W ramach tej bardzo zaciekłej rywalizacji organizacja Swift Boat Veterans for Truth oskarżyła kandydata demokratów i bohatera wojennego Johna Kerry’ego o tchórzostwo, podczas gdy o urzędującym prezydencie George’u W. Bushu rozgłaszano złośliwe plotki, jakoby ciasnota jego umysłu wymagała podpowiedzi przez słuchawkę podczas debat publicznych.
W dyskusjach podsumowujących wybory uczestnicy wielokrotnie narzekali na głębokość bagna, w jakim obaj kandydaci się nurzali, oraz porażająco niski poziom chwytów, do jakich się zniżyli. Wskazywano także na wyjątkowo spolaryzowany polityczny dyskurs. Słysząc to wszystko, miałem nieodparte wrażenie, że komentarze grane są na tę samą nutę, która wcześniej wybrzmiewała po każdej kampanii, jakiej byłem świadkiem. Zadałem sobie w związku z powyższym pytanie: „Czy tym razem faktycznie było gorzej? Czy prezydenckie kampanie rzeczywiście stają się coraz brudniejsze?”.
Po półtora roku poświęconym badaniu źródeł i pisaniu niniejszej książki z radością donoszę, że na powyższe pytania mogę udzielić zdecydowanie negatywnej odpowiedzi.
Prezydenckie kampanie wcale nie osunęły się w nowe rejony bagna, są tak samo brudne jak w każdym wcześniejszym momencie historii. Demokracja to nie jest ustrój dla ludzi o słabym sercu. Każda, nawet najkrwawsza kampania ma swoje odpowiedniki w wyborach z lat poprzednich. Która partia wyrwała demokratom zwycięstwo dzięki zdobyciu Florydy? Republikanie, w 1876 roku, podczas potyczki między Hayesem i Tildenem. Który z kandydatów afiszował się z towarzystwem „gorącej laluni” i rzekomo spłodził nieślubne dziecko? Warren Harding w 1920 roku. Który z uczestników wyścigu do Gabinetu Owalnego podłożył podsłuchy w kwaterze głównej rywala? No tak, oczywiście, to Richard Nixon, ale nie tylko, albowiem po tę samą broń sięgnął Lyndon Johnson, a jego kampania przeciwko Barry’emu Goldwaterowi należy do najbrudniejszych w historii.
Najpewniej jedyna przyzwoita i czysta droga do wyborów to ta pierwsza, która miała miejsce w 1789 roku, kiedy George Washington startował bez rywala. Tymczasem już podczas następnej elekcji, trzy lata później, zaczęły się formować pierwsze partie polityczne. Kolejne cztery lata później mamy już do czynienia z pojedynkiem jeden na jednego z pełną gamą sztuczek i ciosów poniżej pasa… Od tego czasu w amerykańskiej polityce nie zmieniło się nic.
Amerykanie głosują na swoich prezydentów od ponad dwustu lat, a przez ten czas wiele się zmieniło. U zarania prezydenckich dziejów twórcy amerykańskiej konstytucji przyjęli założenie, że wybory nie będą powszechne, a w roli decydentów wystąpią elektorzy nominowani przez stanowe legislatury. Każdy z nich miał do dyspozycji pulę dwóch głosów i w efekcie kraj oddawano w ręce zdobywcy największej liczby głosów elektorskich, a kandydat plasujący się tuż za nim otrzymywał stanowisko wiceprezydenta. Tym samym otworzono furtkę do sytuacji, w której wice należał do innej partii niż urzędujący prezydent, i coś takiego wydarzyło się w 1796 roku, kiedy Thomas Jefferson został współlokatorem Białego Domu u Johna Adamsa. Aby pojąć kuriozum tej sytuacji, proszę sobie wyobrazić, że George W. Bush ma przy swoim boku Johna Kerry’ego w roli wiceprezydenta – łatwiej wtedy zrozumieć kłopoty, jakie z takiej możliwości wyniknęły.
Tymczasem w 1824 roku Amerykanie po raz pierwszy wybrali swojego prezydenta w wyborach powszechnych i przez następne sto lat kampania stała się ich ulubionym spektaklem. Podczas jej trwania kandydaci zachowywali pełne godności milczenie zgodnie z dziewiętnastowiecznym zwyczajem, co akurat w niczym nie przeszkadzało członkom ich partii prowadzić zajadłej walki o wyborcze mięso niczym stado wygłodniałych wilków. Ameryka stała się areną wielkich demonstracji poparcia dla kandydatów, a gazety, zazwyczaj związane z wybraną opcją polityczną (ten proceder odszedł w zapomnienie dopiero w połowie poprzedniego stulecia), obrzucały przeciwników wyrafinowanymi obelgami. Nawiasem mówiąc, nie zna życia ten, kogo nie rozjechał walec dziewiętnastowiecznego brukowca. Frekwencja zwykle była bardzo wysoka, regularnie podchodząc pod 80 procent. Zauważmy, że obecnie kształtuje się ona na poziomie 49–55 procent, zależnie od tego, której statystyce dajemy wiarę.
Gdy pisałem tę książkę, wielu ludzi (o nieszczerym spojrzeniu) próbowało się dowiedzieć, która z partii uciekała się do najstraszniejszych brudnych sztuczek. Moja odpowiedź brzmiała: „To zazwyczaj zależało od sytuacji”. Szczerze mówiąc, obie główne partie mają sporo na sumieniu, jeśli spojrzeć z szerokiej perspektywy ponad dwóch wieków wyborów prezydenckich.
Można natomiast wyprowadzić pewne twierdzenie, przynajmniej tak to wygląda na podstawie danych, które zebrałem, że nieważne, czy to demokraci, czy republikanie, najbardziej bezwzględni są ci, których napędza najsilniejsza ideologia. Jeśli szczerze wierzysz, że wysuwasz lepszego kandydata i że nic nie przebije twojej filozofii życiowej, o wiele chętniej wyjmiesz wszelkie bezpieczniki, które mogłyby stanąć na drodze do zwycięstwa twojej partii.
Trzeba to podkreślić – brzydkie zagrania naprawdę pomagają wygrywać wybory. W najbardziej ohydnych kampaniach w historii, poczynając od krwawej jatki pomiędzy Jeffersonem i Adamsem w 1800 roku, poprzez wzajemne obrzucanie się łajnem w pojedynku Hoover – Smith w 1928 roku, a kończąc na millennialnym szaleństwie, w jakie wpadły sztaby George’a W. Busha i Ala Gore’a – wszędzie tam zwyciężali zwykle ci, którzy byli gotowi najgłębiej sięgnąć do szamba.
Brzmi to wszystko dość ponuro? Rozchmurz się, drogi Czytelniku. Bez tego błocka, insynuacji i bandyckich zagrywek kładących się cieniem na naszym systemie wyborczym, trudno byłoby nam znaleźć coś prawdziwie łączącego nas z coraz bardziej zapomnianą przeszłością. Weźmy dowolnego wiga czy federalistę, wrzućmy go do współczesnej kampanii i gdy tylko otrząśnie się z pierwszego szoku związanego z mediami społecznościowymi i kanałami kablowymi nadającymi dwadzieścia cztery godziny na dobę, odnajdzie się w tym piekiełku nie gorzej niż najlepsi z nas. Wszak jesteśmy Amerykanami – przecudny brud kampanii wyssaliśmy z mlekiem matki.U zarania historii elekcyjnej – na długo przed nastaniem ery prawyborów, blogosfery, Twittera, Super PAC-ów i spin doktorów – wybory prezydenckie jawiły się jako wydarzenia czyste, pełne godności i trzeźwego stosunku do sprawy.
Przed pierwszymi wyborami w 1789 roku Alexander Hamilton wyobrażał sobie przyszłych kandydatów jako ludzi „posiadających wiadomości i zdolność rozumowania na poziomie na tyle wysokim, by stawić czoła tak skomplikowanej materii”. Idąc tym samym tropem, ci, którzy mieli decydować o wyborze, także musieli charakteryzować się powagą i wnikliwością. Mieli to być ludzie z kategorii tych, którym powierzylibyśmy także wybór pastora lub rektora uniwersytetu. I pierwsze wybory prezydenckie faktycznie tak wyglądały.
Kampania (w swej oryginalnej formie)
W 1789 roku Stany Zjednoczone były niczym niemowlak, którego narodzinom towarzyszył ból krwawej wojny domowej, zatem istniało spore zapotrzebowanie na ojca narodu, który uspokoi nastroje wewnątrz kraju. Jedynym, który w stu procentach spełniał kryteria, był Wódz Naczelny George Washington, którego już w tamtych czasach tytułowano zaszczytnym mianem ojca narodu.
Washington zdawał się nieprzesadnie zachwycony takim namaszczeniem. Będąc w wieku 56 lat, uważał, że jego najlepsze czasy już minęły i do stawienia czoła wielkiemu wyzwaniu, jakim było ponowne przewodzenie narodowi, podchodził ze sporą rezerwą. Swojemu przyszłemu sekretarzowi ds. wojny, Henry’emu Knoksowi, powiedział: „Mojej drodze po urząd towarzyszyć będą uczucia, które porównać można do odczuć skazańca w drodze na miejsce egzekucji”.
Washington przewodził obradom konwencji konstytucyjnej, która obradowała w Filadelfii w 1787 roku celem stworzenia spójnego systemu rządów demokratycznych. Jego przyjaciele, Alexander Hamilton i James Madison, zdołali go przekonać, że Ameryka potrzebuje jego obecności, choćby po to tylko, by nie zaprzepaścić osiągnięć wojny o niepodległość wskutek bratobójczych potyczek między zwolennikami większych praw stanowych i tymi, którzy wspierali system oparty na silnie scentralizowanej władzy.
Spuśćmy zasłonę milczenia na fakt, że generał miał skłonności do działań niekoniecznie kojarzonych z demokracją, by wspomnieć choćby to, że niczym osiemnastowieczny Juliusz Cezar odnosił się do siebie w trzeciej osobie, unikał uściśnięć dłoni (preferował ukłon), a do tego był właścicielem niewolników. Washington był wybrańcem, i tyle.
Biorąc pod uwagę wszystkie kampanie prezydenckie, pierwsza była najkrótsza. Przypomnijmy, że wybory nie były powszechne (te miały się pojawić dopiero w 1824 roku) i świeżo ratyfikowana w styczniu 1789 roku konstytucja nakazywała wszystkim stanom wyznaczyć elektorów. Z tej zasady wyłamał się Nowy Jork, który nie zdążył mianować ośmiu elektorów na czas i tym samym wykluczył się z pierwszych wyborów. Tak powstałe Kolegium Elektorów pozwalało swoim członkom oddać dwa głosy na dwóch ludzi – we wczesnych latach amerykańskiej historii zapis ten miał wywołać spore kontrowersje. Kandydat, który uzyska największe poparcie, zostaje prezydentem, a zdobywca drugiego miejsca – wiceprezydentem.
Jedyna brzydka zagrywka podczas tej kampanii to odzew przebiegłego Alexandra Hamiltona, który zaapelował, by elektorzy „zmarnowali” swój drugi głos na kandydatów spoza listy tak, aby rywal Washingtona – John Adams – gorący patriota i jeden z twórców Deklaracji Niepodległości – nie miał szans na objęcie urzędu prezydenckiego.
Zwycięzca: George Washington
Gambit Hamiltona nie był tak naprawdę potrzebny, ponieważ od początku wiedziano, że Washington ma wszystkie karty w swojej talii. Ostatecznie zgarnął sześćdziesiąt dziewięć głosów elektorskich, czyli komplet. Jedyne, co Hamilton osiągnął, to lekkie zszarganie nerwów Johna Adamsa, który później skarżył się na „podły sposób”, w jaki został wiceprezydentem.
Te pierwsze głosy świętego oburzenia zwiastowały przyszłe wydarzenia, ale chwilowo wszystko wyglądało cudownie. Trzydziestego kwietnia 1789 roku Washington tryumfalnie wkroczył do Nowego Jorku, tymczasowej stolicy Stanów Zjednoczonych. W drodze z Mount Vernon asystowały mu tłumy ludzi skandujących jego imię i rzucających kwiaty. Pierwszy prezydent przebył rzekę Hudson na ogromnej barce, której załogę stanowiło trzynastu marynarzy ubranych w białe smokingi. Towarzyszyła im wspaniała flotylla po brzegi wypełniona świętującymi ludźmi, którzy w wiosennym słońcu radośnie wyśpiewywali imię uwielbianego Washingtona.
Biorąc pod uwagę wiele elementów, te pierwsze wybory były dla kandydata najprostsze z możliwych, ale już nigdy więcej nikt nie przejdzie drogą tak usłaną różami.
* * *
Nie zmienia to jednak faktu, że nie wszystko pachniało wtedy fiołkami. Kontrkandydat John Adams zgorzkniale stwierdził na przykład, że Washingtona wybiera się do wszelkich funkcji tylko dlatego, że zawsze jest najwyższy w towarzystwie.