Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hanka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Hanka - ebook

Porywająca opowieść o córce kolejarza, która została polską Gretą Garbo. I o tym, że szczęście nie uśmiecha się tylko raz.

Wyszła na scenę wystraszona, blada. Muzyka gruchnęła, ale ona nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wybiegła za kulisy z płaczem, wśród drwin i gwizdów. Koleżanki patrzyły z nieskrywaną satysfakcją. Co jej pozostało? Wrócić do obskurnej kamienicy na Woli i zostać krawcową jak matka? A może udowodnić światu, że klęska poprzedza wielki sukces?

Gdy dziesięć lat później jechała przez Warszawę własnym luksusowym chevroletem, ścigały ją zachwycone spojrzenia i szepty: „To Ordonka!”. Mężczyźni za nią szaleli, a kobiety czesały się i ubierały tak jak ona. To dla niej hrabia Michał Tyszkiewicz popełnił mezalians, którego rodzina nigdy mu nie wybaczyła. A Hanka kochała mocno, odważnie, całym sercem – ale tylko na chwilę.

Katarzyna Droga zabiera czytelnika we wspaniałą podróż w szalone lata dwudzieste, w świat szarmanckich mężczyzn i kobiet równie pięknych, co bezwzględnych.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7063-3
Rozmiar pliku: 904 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Szczęście raz się uśmiecha

Dymek z papierosa snuł się w powietrzu, przybierał fantastyczne kształty i znikał gdzieś pod sufitem. Wszystkie stoliki w Ziemiańskiej były zajęte, a jeden szczególnie przyciągał wzrok kawiarnianych gości. Był to solidny stół „na górce”, czyli na półpiętrze, zarezerwowany dla wyjątkowych bywalców. Kelner pilnował, by w żadnym wypadku nie zajął go zwykły śmiertelnik. Tego wieczoru siedziało przy nim dwoje ulubieńców Warszawy, chyba najbardziej znanych ludzi z artystycznego świata. W Ziemiańskiej bywało wiele znanych twarzy, ale tych dwojga dawno nie widziano w stolicy. Zresztą przy gwiazdach wielkiego formatu nigdy dość spojrzeń i szeptów: jaki ona ma kapelusz, z dużym rondem i na bakier, jaki on elegancki: pod krawatem, ale smutny wyjątkowo, a to komik przecież… Z bliska nie jest taka piękna jak na ekranie i już nie taka młoda. A on jakby mniejszy niż w filmie, inny niż w teatrze – tam swobodny, król rozbawionej widowni, teraz nerwowy, co chwilę targa włosy i smutno patrzy na swoją towarzyszkę. Jak to może być: szelma Dodek bez uśmiechu? Albo Ordonka w Warszawie? Powiadano, że na całe lato wyjechała z mężem do Francji dla podratowania zdrowia. Nie wygląda na chorą, śliczna w kremowym kostiumie z ciemnymi lamówkami, może nieco blada, lecz znów chora? To plotki, na pewno plotki…

Plotki zwykle mają w sobie ziarno prawdy. Rzeczywiście Tyszkiewiczowie wyjechali na całe lato trzydziestego dziewiątego roku i jeszcze w lipcu byli na Lazurowym Wybrzeżu, a potem w Paryżu, lecz wrócili do Polski w pośpiechu. Michał dostał rozkaz pilnego stawienia się w sztabie. Na dworcu w Warszawie czekał rządowy samochód. On natychmiast pojechał do ministerstwa, a ona, nie zwlekając, stawiła się na Mokotowskiej, w kabarecie Tip-Top. Ferajna przywitała ją radośnie, zwłaszcza Jarossy, bo od razu miał dla niej propozycję. Tworzył Figaro, nowy teatr, nową rewię, premiera drugiego września! Czy Hanka zechce wystąpić z solówką? Dwie, trzy piosenki, na pewno przywiozła coś z Paryża. Też pytanie, jeszcze jak! Wróciła stęskniona za warszawską sceną, za ludźmi z zespołu i za widownią, za tą jedyną w swoim rodzaju atmosferą stolicy. Za plotkami i prawdami, za gwarem ożywionych rozmów. Otoczyli ją, gadając jeden przez drugiego: Czy widziała już _Kłamstwo Krystyny_ z Barszczewską? Przebój sezonu! Czy wie, że rusza w Warszawie telewizja? Próbna transmisja jeszcze w sierpniu, zaśpiewa Mietek Fogg! A te pogłoski o wojnie? Warszawa nie wierzy w żadną wojnę! A co powiadają w Europie?

Nie było już mowy o próbie. Poszli na Krakowskie Przedmieście do Simona i Steckiego na zrazy w gorącym bochnie razowca. Za nimi też się stęskniła i za dobrą kawą w Ziemiańskiej, ale tutaj umknęła tylko z Adkiem Dymszą, chętniej zwanym przez całą Polskę Dodkiem. Dawno się nie widzieli, a przyjaźnili się od czasu aktorskich początków w Mirażu, wówczas jeszcze mało znanym warszawskim kabareciku. Dzisiaj, pod koniec trzeciej dekady stulecia, nikt go już nie pamiętał.

– Co będzie? Powiedz mi, Ad – zapytała cicho – czy rzeczywiście wojna wisi na włosku? Czy to możliwe, żeby cały nasz świat rozprysł się tak jak kryształowa karafka? Michał mówi, że to pewne.

– Hrabino – odrzekł z godnością Dymsza, wyprostował się, poprawił krawat. Tym razem zapalił się w jego oczach kpiarski błysk. – Czyż my, artyści, musimy się tym martwić? _Ars longa, vita brevis!_ My, kochana Hanko, my jesteśmy nieśmiertelni. – Mrugnął do niej, ale w głębi jego spojrzenia tliła się powaga.

– Nie kpij – rzuciła cicho. Wyjęła z torebki papierosa, uniosła do ust srebrną lufkę.

Dodek wstał, podał jej ogień, a sobie wyciągnął cygaro. Zabawnie zmarszczył czoło. Teraz już powaga całkiem znikła z jego oblicza.

– Gdzieżbym śmiał, piękna pani! – Rozejrzał się jak szpieg i dodał szeptem: – Ja wieszczę! Nie tylko Julek Tuwim może wieszczyć. Powiadam ci, Hanka, jesteśmy nieśmiertelni jako gwiazdy na niebie! Gwiazdy kabaretu, oczywista, z czym, pojmujesz, rymuje się czysta… Panie starszy, setkę tutaj proszę!

Ujął ją za rękę – wąską, kształtną dłoń z pięknym pierścionkiem. Owalne oczko rubinu błysnęło czerwienią jak wspomnienie czasu i miejsca, w którym go dostała.

– Zresztą – dodał Dymsza z humorem – pamiętasz, jak beztrosko śpiewałaś: „Wszystko przemija, więc co? Przeminie także i to!”.

– „Zostaną papierosy, ich szary dym wspomni mi znów…” – zanuciła cicho, a i tak kilka osób zwróciło się ku nim z uśmiechem. Smużka dymu unosiła się nad stolikiem. Hanka popatrzyła na jej dziwny taniec. – Zobacz, Ad, ten kształt, który znika gdzieś pod sufitem, co ci przypomina?

– Pewną, widzisz, znaną, rzekłbym nawet: słynną, sylwetkę. – Zaśmiał się. – Taką przegiętą lekko w tył, z dłonią na biodrze, smukłą hrabinę w wielkim kapeluszu, boa z piór… Czyż nie?

– Aha – podjęła grę wyobraźni – i zobacz, jak hrabina rozpływa się w powietrzu… – dmuchnęła w górę – przyjmuje inne kształty i wreszcie zupełnie znika. Dymek z papierosa! Słaby budulec na pomnik nam znalazłeś, Ad. Pamiętasz ty jeszcze dyrektorską machorkę Fai na próbach?

– No ba, kto ma pamiętać, jak nie ja? Ja, proszę szanownych, mam pamięć doskonałą! I ciebie, Hanko, jako Hiszpankę na scenie kochanej starej budy pamiętam… Ola, Manola! Jakby to było dziś. Nasze straszne debiuty, klapa za klapą po prostu, kompromitacja!

– Pst! – skarciła go. – Tego nie pamiętaj.

– Długą drogę przeszliśmy, Pietruszka, co?

Zapatrzyli się w dym, lecz ten się rozpierzchł. Zmienił się w inny obraz.Rozdział 1

Dziewczyny z kabaretu

Sala prób w Sfinksie przy Marszałkowskiej rozbrzmiewała dźwiękami fokstrota, a obcasy tancerek mocno, głośno i rytmicznie stukały w deski podłogi. Zaraz scena rozleci się z hukiem, dekoracje runą, a kurtyna spadnie. Nastąpi dramatyczny koniec próby, a to by było gorsze niż koniec świata. Taka apokaliptyczna wizja pojawiła się w głowie dziewczyny czekającej za kulisami na występ. Marysia Pietruszyńska ubrana w strój girlaski kaczuszki – przepaska na czole, bardzo kusa i bardzo żółta sukienka, białe falbanki spiętrzone na pupie i zdobne w pióra – szykowała się do wyjścia na scenę z sześcioma podobnie wystrojonymi koleżankami. Piplaje, tak mówi się w kabarecie o początkujących artystkach. Ze swoim tańcem, shimmy, który ćwiczyły dwa tygodnie, wchodziły zaraz po tangu pierwszego aktora. Wszystkie niedawno ukończyły szkołę baletową, w Sfinksie zaczynały karierę, i nawet jeśli miała to być kariera kaczątka, a nie łabędzia, były przejęte. Inspicjent ze scenariuszem w ręku zajrzał za kulisy i sprawdził, czy girlsy są gotowe. Piplaje, panny bez nazwisk: Maryśka, Nina, Iza, wszystkie podobne, nie do spamiętania. Dziewczyny naturalnie zdenerwowane, trema o niebo mniejsza, niż będzie na spektaklu, ale jest, bo na widowni siedzi dyrektor Julicz, a od niego zależy jeśli nie życie, to stały angaż, a angaż to gaża, gaża to zaliczka, czyli kolacja.

– Raz-dwa, raz-dwa, panienki, po duecie tańczy pan Hanusz, a potem wchodzicie! – mruknął inspicjent Gienio. Od niechcenia uszczypnął Ninę w kształtny pośladek.

Oburzyła się na niby i posłała mu całusa. W przypadku debiutantki liczy się każda znajomość wśród ludzi teatru. Woźny, kasjerka, inspicjent to całkiem ważne figury.

Na scenie tańczyły właśnie dwie solistki, zaangażowane w Sfinksie od kilku miesięcy. Walory artystyczne występu były co najmniej wątpliwe, bo na widowni dyrektor Julicz łapał się za głowę i sapał niezadowolony. Duet był słaby i mimo dobrej muzyki numer zupełnie nie nadawał się na otwarcie, a dyrektor właśnie od niego chciał zacząć program. Zula i Lula tańczyły nierówno, tam tra dam, ta dam, no, jeszcze raz… Gubiły rytm, były po prostu kiepskie. To jednak nie przyszłoby do głowy Marysi, najchudszej z girlasek, obdarzonej najdłuższymi rękami. Oparła spiczaste łokcie na kolanach, a podbródek na dłoniach i wpatrywała się w taniec z zachwytem w rozmarzonych oczach. Duet! Prawie solówka. Gdybyż jej udało się złapać duet! Na przykład z tym oto gościem… Właśnie wszedł na scenę Karol Hanusz i po mistrzowsku tańczył solowe tango, z wdziękiem żonglując srebrną laską. Na koniec uchylił kapelusza w stronę dyrektora. Do Marysi przysiadła się Zosia Bukówna, podciągnęła wysoko spódnicę, błyskając kształtnymi łydkami, i zapaliła papierosa. Dymek zatańczył przed oczami dziewcząt.

– Jaki on przystojny! – westchnęła Marysia.

– Kto, Hanusz? – Bukówna się zaśmiała. – Jeśli do niego robisz maślane oczy, to zmień adres, złotko. Zapomnij o nim i zapal sobie. Umiesz palić?

– Nie, dziękuję – odpowiedziała Marysia – mama ma chore płuca, ja już raz bardzo chorowałam, nie chcę.

– Zapal – powtórzyła Zosia z pobłażaniem – w tym fachu każdy pali. Każdy pali i pije, bo każdy umrze, każda dziewczyna ma kochanka, a każdy amant swoją muzę…

– A to dlaczego on nie? – Wskazała palcem Karola.

Właśnie wykonywał dziwaczne pas, uchylał kapelusza do nieistniejącej widowni. Podobał się jej. Gładko ogolony brunet, miał w sobie jakiś szyk.

Zosia parsknęła śmiechem.

– Aleś ty zielona – rzuciła z lekceważeniem – to nie wiesz, że najpiękniejsza dziewczyna może spać w tym samym pokoju co Hanusz i będzie bezpieczna? – Zosia nachyliła się nad uchem Marysi i dodała konspiracyjnym szeptem: – Pan Karol Hanusz kobiet nie lubi. No, głupiaś ty, Maryśka? Co się tak gapisz? Gustuje w mężczyznach!

Marysia Pietruszyńska patrzyła na nią oczyma ogromnymi jak spodki. Zosia uciekła, śmiejąc się głośno, bo inspicjent wołał panny debiutantki na scenę: szybko, szybko, panienki, ruchy, ruchy! Wbiegły w szeregu. Obrót, ukłon, zwrot, wdzięcznie zakręciły białymi kuprami, potem znów bokiem do widowni i względnie równo zamachały nogami w rytm muzyki podawanej przez pianistę. Wśród kacząt trzecia tańczyła Marysia, rzucając głową jak źrebak i gubiąc źle przyczepione pióra.

– Tarara tara tarara – namolnie grała muzyczka, łydki fruwały, a dyrektor zasłonił oczy.

– Katastrofa, katastrofa – wyszeptał do siebie. – Nie, nie, nie! – to już krzyknął głośno.

Maestro urwał muzykę, dziewczyny rozsypały się bezładnie po scenie, po czym karnie ustawiły się w szeregu.

– Niczego nie dokonam z tymi pannami. Ja, Wacław Julicz, przyjechałem tu z Paryża. Po co? Po co? – ubolewał dyrektor. – Skąd to się wzięło? Karol, czy ty to widziałeś? Panny ze szkoły baletowej, debiutantki, kto je przyprowadził, na Boga? Widziałeś?

– Nie widziałem. – Hanusz padł zziajany obok, krzesełko jęknęło. Wysunął przed siebie długie nogi ubrane w białe getry i ciemne lakierki. – Co się dzieje, ha?

– Nie ma ani jednej, która mogłaby zacząć solówką – narzekał Julicz, nerwowo ocierając pot z czoła – a kabarety wyrastają w mieście jak grzyby po deszczu i każdy ciągnie publikę do siebie… Musimy dać coś miłego, zachęcającego, ale też, sam rozumiesz, nie gwóźdź programu przecież na początek…

– Ta trzecia z lewej, blondynka, ma miłą twarz – powiedział Hanusz. – Może ona?

– Ta z lewej? Czekaj. Panna, tak, ty, podejdź tu bliżej. Jak się nazywasz?

– Marysia Pietruszyńska – odpowiedziała cicho przestraszona dziewczyna. Może źle tańczyła?

– Jezu, ratuj! – Julicz chrząknął, Hanusz parsknął. – A to dopiero mamy primadonnę. Gdzie wdzięk? Gdzie seks? Gdzie tajemnica? Ręce długie jak u złodzieja i… dalibóg: Pietruszyńska!

– Nie to, co na przykład Strońska. – westchnął Hanusz, – Widziałem ją nie dalej jak wczoraj w Dramatycznym, talent pierwszej wody, mówię ci, Wacławie. A jak recytowała _Redutę Ordona_… Czekaj, czekaj, mała, a jakbyś ty była tak Ordon… Marysia powiadasz, Maria Ordon?

– Do niczego – sapnął Julicz.

– Mam na drugie Anna – zająknęła się Marysia. Uniosła brodę – Maria Anna…

– No i bardzo ładnie! Nieźle brzmi: Anna Ordon. Ordonówna na plakacie? To już całkiem wygląda, co Wacławie, stary koźle, no co, może nie?

Julicz zerknął z większym zainteresowaniem na jasnowłosą girlaskę, ta jednak patrzyła rozanielonym wzrokiem na Hanusza, pełna wdzięczności wlepiała w niego zachwycone, cielęce spojrzenie. Hanusz wzruszył ramionami. Rzeczywiście, jeśli chodzi o miłość, wolał mężczyzn, ale w przyjaźni co innego. W dodatku miał czułe serce, a ta mała blondynka, żółtodziób, wyglądała na sympatyczną osobę. Kto nie lubi podziwu! Uśmiechnął się do niej łaskawie, a dyrektor machnął ręką.

– No niech ci będzie, spróbujemy od tej małej… Panna zatańczysz na wejście. Jak powiadasz, Ordonówna? Ciekaw jestem, czy ktoś to kiedykolwiek zapamięta…

– I pseudo, i dziewczę skazane na klapę – odezwał się z trzeciego rzędu zdegustowany młody aktor z ambicjami reżyserskimi. – Ani biustu, ani talentu…

– Nie bądź zazdrośnikiem, Kondziu – skrzywił się Hanusz. – Konrad Tom to też nie jest najbardziej znane nazwisko Warszawy… Każdy kiedyś debiutował, bracie, no nie?

– Nic z tego nie będzie – jęknął po raz setny Julicz, bo Marysia akurat zbiegała ze sceny i potknęła się o własną stopę.

Warkocze rozsypały się z upięcia na plecy, jasne i długie, dziewczyna złapała je szybko i znikła za kulisami. Na scenę wchodził niejaki Kazio Krukowski z nowym monologiem komicznym. Ten chłopak dobrze rokował. Dyrektor słuchał występu i trochę się uspokoił. „Ja jestem Lopek – czarował młody aktor. – Nie znacie Lopka? Lopek i kropka!” Jasne, że publika będzie się śmiać.

*

Po próbie Karol Hanusz włożył elegancki płaszcz, pochwycił swój wysoki kapelusz i laskę ze srebrną gałką. Z zadowoleniem obejrzał w lustrze sylwetkę szykownego artysty, poprawił krawat i uśmiechnął się do siebie. Zamierzał miło spędzić wieczór w jednej z modnych kawiarni, gdzie miał nadzieję spotkać pewnego znajomego. Skrzywił się nagle, bo w lustrze, za swoimi plecami ujrzał jeszcze jedną postać, dość niepozorną, a jednak uparcie widoczną. Marysia Pietruszyńska w cienkim paltocie i lichym berecie stała oparta o ścianę. Najwyraźniej czekała na niego. Pojął, że nie zdoła umknąć dziewczynie. Domyślił się, że chce dziękować i że musi być głodna jak wilk. Hanusz lubił uszczęśliwiać ludzi, więc w nagłym przypływie serdeczności zaprosił ją do Wróbla, w którym to przybytku zajadano się daniami polskimi. Nie dała się prosić. Po drodze przeszli na ty, w knajpie zasiedli pod oknem i zdumiony Lol patrzył, jak młoda kobieta pochłania bez ceregieli specjalność zakładu: garnuszkowe flaki z pulpetami, zapiekane z parmezanem, tartą bułką i majerankiem. Poezja, ale dziewczynie to najwyraźniej umknęło. Była tak głodna, że na chwilę zapomniała o jego obecności. Za to kiedy danie znikło z talerza, otarła usta i uśmiechnęła się uwodzicielsko.

– Karolku – zaczęła przymilnie – Karolku, każdy wie, kto w Sfinksie najważniejszy… Kto ma posłuchanie u dyrektora…

– Maryśka – zaśmiał się ostrzegawczo – mów od razu, bez tych wtrętów…

– No wiesz przecież – teraz uśmiechała się szczerze, oczy jej błyszczały – gdyby Julicz pozwolił mi zaśpiewać! Ty, tylko ty możesz go uprosić! Myślisz, że ja nie mogę być jak Niuta Bolska albo i ta twoja Strońska?

– Nie tak łatwo przekonać Julicza. – Wzruszył ramionami. – Zobaczmy najpierw, jak wypadnie ci taniec solo na otwarcie programu. Zresztą co ja mogę, dziewczyno!

– Ty możesz, ty możesz! Kto, jak nie ty? – mówiła z entuzjazmem, dotknęła jego dłoni, popatrzyła w oczy z obietnicą. Ach, gdyby chciał się nią zaopiekować. Każda dziewczyna w teatrze mówiła jej to samo: bez opiekuna niczego nie osiągniesz. Nie chciała jakiegoś starego pryka jak Julicz, tego niech sobie bierze Zośka… Marysia marzyła o prawdziwej miłości, takiej do utraty tchu, targającej sercem. Wpływy ukochanego mogłyby być miłym dodatkiem. – No kto, jak nie ty, najlepszy tancerz, Karolku? – W jej głowie błysnęła nowa myśl. – Albo może zatańcz ze mną w duecie, co?

– Maryśka! – krzyknął karcąco, pokazując, że za wiele sobie pozwala. Rękę też zabrał, żeby zrozumiała, że z romansu nic nie będzie.

– Anna, nie Maryśka – przypomniała mu. – Będę sławna jak Messalka albo jak Bolska, zobaczysz.

Śmiał się z jej wizji. A jednak ma dziewczyna odwagę marzyć! Lucyna Messal właśnie podbijała serca warszawiaków operetką _Manewry miłosne_. Druga gwiazda, Niuta Bolska, odstawiała numer „w paryskiej knajpie”, romantyczne tango niewiernej kochanki. Zdradzony amant wpadał na scenę i wbijał jej nóż w serce. Sala zamierała w ciszy, a potem szalała. Za każdym razem owacje na stojąco, powódź kwiatów.

– Tak będzie kiedyś ze mną, zobaczysz – mówiła Marysia – tylko muszę od czegoś zacząć, Lol!

Karol się złościł, gdy prosiła, żeby odstąpił jej swój popisowy numer, raz nawet nazwał ją kompletną kretynką. Marysia się nie gniewała, słuchała uważnie jego rad, a gdy się nagadał, zjadł swoje ulubione gorące bułeczki bogato nadziane mięsem i polane sosem z borowików, szepnął: „Poezja, nie maczanki”. Oczywiście zapłacił, podał jej lichy płaszczyk z wyskubanym lisem i zaoferował deser w cukierni. Była dopiero dziesiąta. Właśnie o tej porze zaczynał się w Warszawie wieczorny ruch „kolacyjny” w knajpkach i restauracjach. Z Wróbla poszli prosto do Ziemiańskiej, gdzie pachniało kawą i wanilią, perfumami i dymem. Ciasteczka – arcydzieła sztuki cukierniczej, smakowite, ale maleńkie i okropnie drogie. Siedemdziesiąt groszy za herbatę z cytryną! Marysia jęknęła w duchu, ale rozglądała się ciekawie. Było na co popatrzeć. Ziemiańska kipiała od gości, panie i panowie, kieliszki z szampanem, kelnerzy w białych fartuchach. Kobiety paliły papierosy w długich lufkach, w sali unosił się charakterystyczny gwar. Kawiarnia przy Mazowieckiej była obecnie bardzo modna, tutaj co wieczór przy ciasno ustawionych stolikach zasiadało doborowe towarzystwo. Właściciel, pan Albert, niektórych gości witał osobiście, ale to były persony wyjątkowe. Na przykład niezwykle przystojny oficer, zaufany samego Naczelnika, Wieniawa-Długoszowski, który śmiał się głośno, pił dużo, układał wiersze i łamał serca dam.

O tej porze zdobycie stolika graniczyło z cudem, ale na półpiętrze, czyli „na górce”, stał jeden stół zawsze zarezerwowany dla artystów. Był to rewir szczególnie elitarny, lecz Hanusz bez wahania skierował się właśnie tam.

– Parnas, maleńka, ha! – rzekł po swojemu i zaśmiał się z lekką kpiną. – Nie wiesz, co to Parnas? Nieutalentowanych nie wpuszczają. Kobiety pod warunkiem, że ładne. Ot, siedzą tam wierszokleci – dodał – a mam wśród nich kilku przyjaciół. Będziesz zaszczycona, młoda damo.

Właśnie jakiś bardzo wysoki, chudy poeta wygłaszał swój wiersz na stojąco, żywo gestykulował, a pani w małym kapeluszu z woalką klaskała i wołała: „Brawo, Antoni, brawo!”. Marysia, wczepiona w ramię Hanusza, omal nie krzyknęła. Rozpoznała Marię Morską, wpatrzoną w młodzieńca zakochanymi oczyma. Poeta Antoni ukłonił się wyraźnie do niej, a kiedy Hanusz podszedł i przedstawił jej Annę Ordon, obrzuciła ją taksującym spojrzeniem. Kolor oczu miała zielonkawy, morski jak nazwisko, ciemne włosy, popielaty żakiet. Piękna. Marysia przez chwilę nie wiedziała, o kim mówi Karol, pogubiła się w tym, czy jest Marią czy Anką, ale podjęła w duchu szybką decyzję: odtąd nie ma żadnej Marysi. Anna Ordon.

– Anna Ordon – rzekła głośno i wyciągnęła rękę do słynnej aktorki. Zawstydziła się natychmiast, bo Maria Morska uniosła dłoń w długiej, modnej, fioletowej rękawiczce.

Anna Ordon miała rękę gołą, bladą i w dodatku zaniedbaną. Przypomniała sobie, że obcasy w jej trzewikach wykrzywiły się ostatnio. Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Ktoś wzniósł toast za poetę Antoniego, „za Tonia kochanego”, ktoś krzyknął, żeby teraz Julek Tuwim przeczytał swój nowy wiersz, ktoś inny wybuchnął śmiechem.

– „Wiosna”, proszę państwa – zaczął Tuwim z wyższością w głosie.

– I chuć! – dorzucił gromko chudy człowieczek w okrągłych okularach, też poeta. – Ot, na wiosnę roku osiemnastego będzie skandal!

– Ten to Lechoń, udaje łamacza serc – szepnął jej Hanusz do ucha – ale nie wierz temu, maleńka, on kobiet nie lubi, ja to rozpoznaję na kilometr. A Julek Tuwim pisze dobre teksty do teatrów… dla gwiazd, ma się rozumieć. Mają tu poetycką grupę, nazwali się skamandrytami, uwierz mi, wariaci, ale humor w nich jest! Stali bywalcy cukierni imć Alberta.

W Ziemiańskiej spotykali się artyści i skandaliści, schodziły się zakochane pary, niekoniecznie małżeńskie, a także filozofowie, jak choćby gruby Fiszer, który miał apetyt Gargantui. Snuli swoje teorie, teraz głównie w sprawie wyzwolenia, które wszyscy rychło przeczuwali.

– A to sam pan pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski. – Hanusz przedstawił swojej towarzyszce eleganckiego oficera.

Wieniawa wyprostował się jak struna, trzasnął obcasami i pocałował ją w rękę. Myślała, że zemdleje, i cicho wymamrotała:

– Anna Ordon…

Jej głos utonął we wrzawie i śmiechu, bo jeden z poetów, ten niewysoki, wstał i zakrzyknął: „Chcę skakać jak kozy, chcę ryczeć jak osły!”. A Tuwim, jakby przebudzony z zamyślenia, odezwał się nagle ni stąd, ni zowąd i nie na temat: „I to jest to! Pod Pikadorem będziemy za twój ryk, Jasiu, pobierali okrągłą markę. Pięć marek za odczytanie twojego wiersza, Toniu! Zapamiętajcie: „Pod Pikadorem”, tak przejdziemy do historii.

– Tonio? Antek Słonimski – odpowiedział Hanusz na ciche pytanie Marysi – też poeta. Maria Morska, ich „ jedynaczka”, pięknie recytuje poezję, a kocha się w niej właśnie Antoś.

– A w kim się kocha ten poeta Tuwim?

– Och, on od siedmiu lat kocha się tylko w swojej narzeczonej, Stefci Marchew. Pewnie teraz, gdy został wziętym tekściarzem, papa Marchew da zgodę na ślub, bo i panna straciła świeżość. Widzisz, dziecino, a ty się martwiłaś, żeś Pietruszyńska… Marchew i Pietruszka, i oto sałatka. – Roześmiał się i mrugnął do Marysi.

Uwaga o nazwiskach sprawiła przykrość dziewczynie, ale nie przyznała się do tego. No cóż, była Pietruszyńska jak jej ojciec. Władysław Pietruszyński, kolejarz z Żelaznej, człek uczciwy i sztywny niczym pręt w ogrodzeniu. Pewnie nigdy nie był w takim przybytku jak ta kawiarnia. Znów będzie zrzędził, że córka szlaja się po nocach. Kusiło ją, żeby zmienić się w Pietrusińską albo Pietruszak, ale to wszystko nadal było zdecydowanie za blisko pietruszki.

– To już wolę być Pietruszyńską – powiedziała. – Marchew, też coś!

– Toteż i wielbiciel poeta zmienił ją na Marche, mów z francuska: marsze, a ja ciebie zmieniłem na Ordon, bardzo z polska.

– I mówisz, że zakochany? – Lubiła romantyczne historie. Miała osiemnaście lat i tęskniła za miłością.

– O tak, napisał dla niej wiersz _Siódma jesień_, bo siedem lat minie, jak się do niej zaleca. Ona zaś nie byle kto, córka łódzkiego przemysłowca! Stary wcale poety nie chciał, aż gołodupiec osiągnął odpowiednie zarobki. W kabaretach, rzecz jasna, bo świetne teksty pisze. Tuwim teraz bierze wszystkie zamówienia, pisze do kotleta i dla Morskiej, co się da, żeby przekonać starego. Nie znasz ty, widzę, najgorętszych plotek stolicy, Marysiu.

– Anno – poprawiła szybko. – A ładna chociaż?

– Kto?

– Ta Marchwianka? Bo on przystojny, mimo tej myszy na policzku.

– Oho, co za wzrok i jakby lekka złośliwość? Wyrobisz się, mała, zobaczysz, będą z ciebie ludzie. On tak, całkiem do rzeczy, chociaż mnie osobiście bardziej się podoba ten Iwaszkiewicz, czego zrozumieć nie możesz. A Stefa? Ha! Mówią, że piękna, blondyna z oczami lalki, lecz mnie o to nie pytaj. – Hanusz uśmiechnął się i odpowiedział z aprobatą na uśmiech młodzieńca, który kłaniał mu się spod drzwi.

Marysia też go zauważyła. Galant z wąsem. Zastanowiła się, czy może Karol umówił się z nim tutaj wcześniej. Jego spojrzenie i wyraz twarzy nagle się odmieniły, wyprostował się jakby i ukradkiem poprawił włosy. Miała więc rację Zosia Buczkówna i z romansu z Karolem nici. Nieważne. Istotne jest to, by kiedyś siedzieć tutaj jak dama, mieć boa z prawdziwego futra i zbierać oklaski i podziw. Istotne, by to dla niej pisał teksty taki ktoś jak Tuwim. Czy to w ogóle możliwe? Ciotka Ela mawiała, że trzeba mieć plany i ambicje, a matka: siedź w kącie, znajdą cię… Obie zresztą siedziały w kącie, w bidnej kamienicy na Żelaznej, i szyły. Jak dotąd nikt ważny ich nie znalazł. Ona, od dzisiaj więcej Anna niż Maria, bardziej wierzyła ciotce i miała swoje postanowienia. Na razie ma zatańczyć kowbojkę na początek programu. Dobre i to. Julicza nie skokietuje. Julicz i Włast, obaj dyrektorzy Sfinksa, zainteresowani są Niutą Bolską. I Zosia powiada, że żyją z nią na zmianę, jeden we wtorki, drugi w czwartki. Popatrzyła na Hanusza. Zaprzątało go już co innego, zerkał zachłannie w kierunku drzwi. Zrozumiała, że powinna zniknąć. Ciekawe, jak wiele obieca, żeby tylko sobie poszła.

– No to ja muszę do domu – poinformowała go, ale nie ruszyła się z krzesła.

– Oczywiście – skwapliwie podał jej palto – oczywiście, do domu.

– Zaraz pójdę, ale – pochyliła się i szepnęła – obiecaj, że poprosisz dyrektora o piosenkę dla mnie. Dla Anny Ordon. – Oczy błyszczały jej mocno i Hanusz, chociaż tej potrawy nie jadał, był przecież estetą i przyznał w duchu, że Maria czy też Anna ma ładne spojrzenie.

– Załatwione – przyrzekł pochopnie.

– Fantastycznie! – Cmoknęła go w policzek i znikła momentalnie.

W drzwiach widziała tylko, jak młodzieniec zbliża się do stolika Hanusza, a tamten wstaje go witać. Uśmiechnęła się. To był dobry dzień. Z Marysi stała się Anną, była najedzona, miała tańczyć kowbojkę na początek programu, a Hanusz obiecał jej protekcję u dyrektora. Niemal biegła do domu, w bramie szybko i dokładnie wytarła szminkę z ust i róż z policzków. Okręciła się kilka razy, żeby wywietrzały z płaszczyka teatralne perfumy. Ojciec nie znosił tego zapachu i mógł nawet zdzielić ją paskiem przez plecy, a rękę miał silną. Zresztą śpi już pewnie, tylko matka siedzi z ciotką Elą i szyją coś, co znów się nie sprzeda, nawet za pół marki.

– O nie, nie – obiecała sobie, wchodząc po wąskich, ciemnych schodach kamienicy przy Żelaznej – o nie, nie będę żyć jak krawcowa, a jeszcze i matkę, i ciotkę wyciągnę z tych ponurych kamienic. – Na półpiętrze stanęła i przeżegnała się. – Przysięgam ci, Panie Boże i Najświętsza Panienko, moja patronko, tobie też przysięgam, że będzie fantastycznie i że je stąd wyciągnę, chcą czy nie.Rozdział 2

Fantastycznie

Wiosną roku osiemnastego istotnie wszystko zaczynało się układać całkiem fantastycznie. Świeżo upieczona Anna Ordon raźnym krokiem przemierzała ulicę Senatorską, z czułością patrzyła na Krakowskie Przedmieście. Wprawdzie dotąd nie widziała żadnego innego miasta, ale kochała Warszawę. Czuła się z nią związana jak z siostrą bliźniaczką, tu się urodziła, tu do kościoła na Woli rodzice przynieśli ją do chrztu. Na ulicach Warszawy mówiło się, że wojna wkrótce się skończy i że Polska już będzie wolna. Jeśli tak, będą piękniały obie, pełne entuzjazmu i nadziei. Warszawa będzie stolicą, Marysia Pietruszyńska osiągnie pełnoletniość. Wciąż miała dziecinny wygląd, co pozwalało jej śmiało odjąć dwa lata i podawać się za szesnastolatkę. O tym jednak wiedziały oprócz niej tylko dwie kobiety: matka i jej siostra, ciotka Ela. Zapisując córkę do szkoły baletowej, matka odmłodziła ją nieco i podała rok urodzenia 1902. Sześcioletnia dziewczynka, ostatni dzwonek dla tancerki. W szkole przy Teatrze Wielkim dzieci dostawały darmowy posiłek, więc warto było na wszelki wypadek trochę oszukać. Przecież nie miłość do sztuki, tylko ten obiad zachęcił rodziców do takiej akurat, artystycznej edukacji. Dobrze się stało, talerz gorącej zupy bardzo się przydał, a Marysia pokochała muzykę i taniec. Tak naprawdę była rówieśnicą dwudziestego stulecia, osiemnastolatką gotową na jak najlepsze zdarzenia w życiu, na oklaski publiczności, na podziw choćby i wróbli na parkanach, i oczywiście na miłość.

Tego dnia szła Nowolipiem, Karmelicką, wstąpiła na poranną mszę do kościoła Narodzenia Najświętszej Marii Panny i gorąco modliła się o pomoc w swoich teatralnych planach. Teraz, pewna poparcia najwyższych sił, podążała do Sfinksa tanecznym krokiem, upojona zapachem białych bzów, którymi kwitła stolica, z przeczuciem, że dzisiaj spotka ją coś naprawdę pięknego. Być może będzie to obfity posiłek ufundowany przez dyrektora? Równie mocno uszczęśliwiłoby ją wypłacenie gaży albo chociaż zaliczki na gażę. Kupiłaby sobie sama jakieś flaczki u Wróbla, oj, byłoby… fantastycznie! Lubiła to słowo, chciała wymawiać je często, jak najczęściej! Miała nadzieję, że już zawsze będzie fantastycznie. Gdyby ktoś powiedział jej, że lepiej na to nie liczyć, bo w życiu działa raczej reguła amplitudy, nie uwierzyłaby. Majowy dzień należał do niej, miał być upojny, co potwierdziło kolejne fantastyczne zdarzenie. W pustym foyer Sfinksa dyrektor Julicz prowadził ożywioną rozmowę z jakimś mężczyzną o przyjemnej powierzchowności, wysokim, jasnowłosym, obdarzonym przez naturę pewnym nieokreślonym urokiem. Poczuciem humoru chyba też, bo Julicz co chwila wybuchał śmiechem. Ukłoniła się i podeszła blisko, ale dyrektor nie uznał za stosowne przedstawić jej gościowi. Zabrał go do gabinetu, klepał po ramieniu i gadał coś bez przerwy, jednak w przelocie złapała spojrzenie wesołych oczu mężczyzny, który odwrócił się za nią z wyraźnym zainteresowaniem. Odpowiedziała mrugnięciem oka i uśmiechem.

Zośka, która zawsze zjawiała się, gdzie nie trzeba, trąciła ją łokciem.

– Piękny, co? Adonis przybył do naszej budy…

– A i owszem, piękny, a kto to?

– Nasza nowa gwiazda, kochana Marysiu, aktor, Janusz Sarnecki. Stary Julicz właśnie zaangażował go do Sfinksa prościutko z Czarnego Kota, gdzie grał z nim nasz nieoceniony Kondzio Tom. Sarnecki, znany warszawski aktor. I uważaj, mała, osławiony łamacz serc!

– A to czemu ty się nie boisz, Zosia?

Zosia jednak roześmiała się koleżance w nos i pobiegła na scenę. Tańczyła solówkę, numer budujący nastrój przed uczuciowym tangiem Hanusza, a napisany przez pana Artura Tura, tekściarza, specjalnie dla niej. Łatwo było skojarzyć te szczęśliwe fakty z życia Zosi: nie interesował jej nowy aktor Sarnecki, wiedziała o angażu, dostała solówkę, no i zadzierała nosa. Rozwiązanie zagadki było proste – udało się jej wreszcie zwrócić uwagę samego Julicza, znużonego rywalizacją z Włastem o dwulicową Niutę Bolską. Zosia poznała już moc dobrej informacji, kręciła się blisko, na wypadek gdyby dyrektor zapragnął odmiany, i przeczucie jej nie zawiodło. O angażu Sarneckiego dowiedziała się zatem nie gdzie indziej, tylko w gabinecie Julicza, siedząc na jego kolanach, głaszcząc jasne wąsy i przerzedzone włosy, rozpytując o sprawy teatru. Ręce dyrektora błądziły wysoko i coraz wyżej pod falbaniastą spódniczką kostiumu Zosi, usta dziewczyny znajdowały się coraz bliżej wąsów, zgrabne palce zeszły z włosów na niższe partie karku Wacława Julicza. Westchnął tylko i zgodził się na solówkę, którą całkiem wdzięcznie wykonywała – Zofia Buczek przemianowana przez niego na Sonię Bucz. Plotkowano już o tym za kulisami, Bolska sznurowała usta i dostawała duszności, girlaski chichotały, bo może nie miały talentu Niuty, ale miały młodość, która już nie była walorem pani Bolskiej.

Młodziutka Anna Ordon o jasnych, popielatych włosach nie zauważyła detronizacji królowej. Zajmowały ją zupełnie inne sprawy. Po pierwsze, urabiała inspicjenta Gienia, tłumacząc mu, że nie ma już na świecie Marysi Pietruszyńskiej, bo pan Hanusz wykreował jej piękne pseudo Anna Ordon i tak ma być wołana na scenę. Przypomniała mu o tym trzy razy. Potem ćwiczyła miny i gesty primadonny przed lustrem w garderobie, przymierzała kostium kowbojki, trenowała rzut lassem i martwiła się, że wciąż wygląda dziecinnie. Pocieszyło ją jednak wspomnienie przelotnego spojrzenia nowego aktora. Janusz. Serce drgnęło jej już na sam widok tego mężczyzny. Pierwszy znak miłości. Kiedyś o tym zaśpiewa. Pomalowała usta czerwoną pomadką i stwierdziła, że mają ładny, pełny kształt, tylko szczerba między jedynkami szpeci uśmiech. Niektórzy mówią, że to znak losu dla szczęściarzy i że dodaje uroku, ale ona zamiast tego daru wolałaby gładką białą klawiaturę. Gdybyż miała pieniądze na dobrego dentystę! Pogrążyła się w słodkich marzeniach i nie zauważyła nawet, że do garderoby wsunęła się Zosia – rozogniona, zarumieniona i z wyrazem triumfu w oczach. Triumfu i wyższości wobec naiwnej Marysi, do której imię Anna też zresztą niezbyt pasowało.

– Anna Ordon na scenę! – wrzasnął inspicjent.

Kowbojka z szaloną energią wyskoczyła zza kulis, buty z ostrogami zatupotały po deskach, zakręciła lassem i odstawiła kilka piruetów, po czym wykonała skok imitujący dosiadanie konia. Na widowni oprócz Hanusza i Julicza siedział ów nowy aktor Janusz, co trochę ją stremowało. Zbiegła ze sceny, jakby galopowała, po czym zdyszana powróciła po oceny. Janusz Sarnecki bił brawo i znów błyskał tym swoim uwodzicielskim uśmiechem. Młodo wyglądał, miał sporo chłopięcego uroku, chociaż musiał mieć trzydziestkę na karku. Julicz podniósł brwi zdziwiony i rzekł sucho:

– Panowie, przypominam, że od tego zaczynamy rewię…

– I wcale nieźle – szczerze powiedział Hanusz – na początku ludzie się jeszcze kręcą, wchodzą spóźnialscy, zanim kto się opamięta, ona zeskoczy ze sceny, a publika skupi się na następnym numerze. Tylko ta muzyka… zmieniłbym.

– Dajcie Schuberta – doradził Janusz Sarnecki – sprawdziliśmy to w Czarnym Kocie, Schubert zawsze się podoba.

– Tak, muzyka i dekoracje – zgodził się Julicz. – Wołajcie scenarzystę, na Boga, niech wykroi jakiś kaktus, pióropusz, nastrój prerii, tak? Dobrze, mała, możesz iść, zaczniesz ten program…

– Nie przedstawisz nas? – upomniał się Sarnecki.

– Ja to zrobię – wtrącił się Hanusz, wiedząc, że dyrektor od początku lekceważy jego protegowaną, a odkąd Zośka wdrapała mu się na kolana, pewnie będzie ją lekceważył jeszcze bardziej. – To panna Anna Ordon, a to pan Janusz Sarnecki, nasz nowy kolega, wybitny talent prosto z konkurencji.

– Panno Hanko, moje gratulacje! – rzekł Sarnecki, pochylając głowę nad dłonią dziewczyny. „Hanko” powiedział niskim głosem, z aktorskim naciskiem na dźwięczne „H”.

Serce załomotało w piersi dziewczyny. Była pewna, że wszyscy je usłyszeli. Mężczyzna pochylony nad jej dłonią uniósł twarz i popatrzył w niebieskie oczy z życzliwym uśmiechem.

– Oho – mrugnął do niej Hanusz. Okręcił się na pięcie, uniósł palec w górę i dodał: – Hanka brzmi dobrze. Jeszcze lepiej niż Anna. Ja Han i ty Han! Hanusz i Hanka, może i duecik by wyszedł?

Trzej mężczyźni roześmiali się głośno i na tym skończyła się pierwsza rozmowa z Januszem Sarneckim. Podobał się jej jego miękki, ale dobitny głos, maniery eleganta. Spodobało się jej, że nazwał ją „Hanką”, to było nowocześniejsze, bardziej zgodne z duchem czasu niż staromodna Anna. Teraz w Polsce wiele Anuś nazywano Hankami. Dyrektor też tak uważał, bo na afiszu kazał napisać: Hanka Ordonówna. Po premierze spektaklu, który brawurowo zaczynała kowbojskim tańcem, a kończyła jako ogon, trybik w finale na zatłoczonej scenie, w garderobie czekały na nią kwiaty i zaproszenie na kolację. Od Janusza Sarneckiego, adresowane do panny Hanki Ordonówny. Pierwsze kwiaty od wielbiciela! Tak właśnie wygląda fantastyczny czas.

*

Maj roku osiemnastego ustąpił miejsca czerwcowi, a Hanka po raz pierwszy czuła się prawdziwie zakochana. Chodziła po świecie lekko nieprzytomna i upojona uczuciem. Nie miała teraz głowy do problemów kaszlącej matki, do cierpkich uwag ojca, gdy spoglądał podejrzliwie na roztańczoną córkę, która w wąskim korytarzyku ćwiczyła zwroty, pas oraz ukłony i posyłała ścianom całusy… Słyszała, jak gadał w kuchni, że wstyd, że kto wie, gdzie ona się szlaja nocami, a z kolei ciotka Ela tłumaczyła mu, że ma dobrą córkę, że to porządna dziewczyna… „Oczywiście, że porządna!”, oburzała się w duchu. Co innego Zośka, wszyscy obgadali ją już jako protegowaną. Niby skąd te solówki na scenie i przedłużające się wizyty w dyrektorskim gabinecie? Wychodziła od Julicza zarumieniona, poprawiała guziki i patrzyła z wyższością na koleżanki. W garderobie huczało, zresztą nie tylko na temat Zosi, podobno Mela miała duży kłopot i szukała zastępstwa na kilka dni. W balecie każda tancerka wie, co to znaczy: Mela musi pozbyć się owocu jakiegoś romansu z „opiekunem”. Hanki jednak oplotkować się nie dało, bo przyjaźniła się z Hanuszem, o którym wiedziano powszechnie, że ma nowego kochanka, i z Sarneckim, który do tej pory pozwolił sobie na jeden pocałunek. Jeden tylko, w garderobie, gdzie zastał ją samą, już przebraną w zwykłą sukienkę w groszki, z zaplecionym warkoczem.

– Masz ładny kolor włosów, Hanko – powiedział wtedy – taki więcej popielaty niż złoty.

Dotknął warkocza, ujął jej głowę w dłonie i przysunął się. Pocałował ją delikatnie, a że wyraźnie czekała na więcej, roześmiał się i powtórzył pocałunek już bardziej namiętnie. Hankę pierwszy raz tak ktoś całował. Oprócz szczęścia i oszołomienia, które wypełniło ją od stóp do głów, ogarnęła ją też radość, że i do niej przyszła wymarzona miłość, taka, o której czytała, którą widywała w kinie. Nareszcie przybyła, i to od razu szczęśliwa, z wzajemnością! Kiedyś wyobrażała sobie, że jej ukochanym będzie jakiś książę albo egzotyczny brunet, a teraz wiedziała już, że miał to być utalentowany blondyn, człowiek szczery i wesoły. Janusz rzeczywiście taki był i rzeczywiście zafascynowała go młodziutka tancerka o oczach jak połyskliwe akwamaryny. Wielkiego talentu w niej nie dostrzegał – choć jak dotąd wykonywała jedynie kowbojski taniec i tango z Brodelkiewiczem – ale miała w sobie świeżość, urok i ślicznie się śmiała. Postanowił postępować z nią delikatnie, nie śpieszył się. Okazywał jej zainteresowanie, siadał obok na próbach, podawał płaszcz, protegował u dyrektora i chwalił talent. Powinna mieć już występ z własną piosenką, przekonywał ją, więc męczyła Julicza o solówkę, a ten krzywił się, bo nie cenił zbytnio Hanki, a w tej niechęci utwierdzali go Zosia i Konrad Tom. Zosia z zapobiegliwej zazdrości wolała dmuchać na zimne, a Tom bez przyczyny, po prostu jej nie polubił.

Janusz od czasu do czasu zapraszał dziewczynę na kolację do Wróbla, gdzie ze smakiem zajadali znakomite firmowe flaki, może i nieromantyczne, ale przynajmniej pożywne i tanie, co było ważne, bo Julicz ciągle zalegał z wypłatami gaż. Po kolacji wracali zagrać spektakl albo dwa, żegnali się pod teatrem. Mówił: „Do jutra, Hanko”, i znikał w ciemnościach nocy. Całował ją teraz często, zawsze przy pożegnaniu, ale za każdym razem pozostawiał jakiś niedosyt. Obejmował ją, tulił, a każdy pieszczotliwy gest obiecywał coś więcej. Hanka jednocześnie pragnęła i obawiała się tego czegoś. Nie żeby nie wiedziała, o co chodzi w miłości między mężczyzną i kobietą. Wystarczająco długo plątała się po teatrze. Dziewczyny z kabaretu rzadko cieszyły się sławą cnotek, przeciwnie, prawie na każdą czekał wieczorem jakiś dżentelmen – opiekun na jedną noc lub na dłużej. Zosia chrząkała znacząco jak kobieta dojrzała i doświadczona, od czasu do czasu rzucała pikantny żart albo wzdychała, niby zaaferowana tym, jak nie popaść w kłopoty podobne do tych, które przydarzyły się Meli. Hanka z ciekawością wychwytywała aluzje koleżanki. Czasem nawet się niepokoiła, dlaczego Janusz nie zaprasza jej do swojego mieszkania przy Nowym Świecie, ale jednocześnie była z tego zadowolona. W uszach dźwięczały jej przestrogi matki, żeby uważała, bo teatr to miejsce rozpusty i tam mężczyźni chcą od dziewczyn „tylko jednego”. Ciotka Ela, czterdziestoletnia panna, rumieniła się przy tym zdaniu, a matka wzdychała. Janusz na razie niczego więcej nie chciał, co potęgowało ciekawość, jak to będzie znaleźć się w ramionach mężczyzny, tego jedynego, jakby być jego żoną. Koledzy z teatru widzieli oczywiście flirt Janusza z Hanką, ale Sarnecki potrafił obrócić wszystko w żart. Raz oficjalnie oświadczał, że jest tu kobieta jego życia, innym razem niby żartem gotów był stawać do pojedynku przeciw pomówieniom, w obronie jej czci. Był dobrym aktorem, szaleńcem, wariatem, artystą i rad był z jej uwielbienia. Przekonywał ją, by nie wstydziła się swojego ciała, bo chociaż ma długie ręce, to niebywale kształtne ramiona. Rzadko zostawała sama w garderobie, z której korzystały wszystkie tancerki, ale gdy się to zdarzało, zjawiał się nagle jak duch, śmiał się, a potem niespodziewanie poważniał, obejmował, całował kark i szyję, a Hanka roziskrzonym wzrokiem patrzyła w lustro. Przedstawiali ładny widok. Kuso ubrana tancerka wtulała się w aktora pochylonego nad jej ramionami. Czy to na pewno ona? Tak, ona, gotowa odwrócić się i zatracić w nim całkowicie, nie zważając na nic… Była zakochana. Budowała zamki na lodzie, widziała się u jego boku, pisała ukradkiem, równym pismem, na serwetkach: Hanna Sarnecka. Albo Anna Maria Sarnecka – co lepiej wygląda? Powiedział jej pewnego razu, że za jeden dzień z nią oddałby tysiąc lat… Hanka fruwała w obłokach. Nie zauważyła, że nigdy niczego jej nie obiecywał.

*

Widownię wypełniała niezbyt wybredna publiczność. Ktoś mlaskał, wcinając kiełbasę, inny wznosił toast kuflem piwa. Na takim audytorium trudno było wymusić ciszę, a jednak zapadła, gdy na scenę wszedł on, nieduży człowieczek w czerni.

– Proszę państwa, jestem Znicz!

Chichot przebiegł przez publiczność, która doskonale wiedziała, co powie komik Michał Znicz, bo skecz znała już cała Warszawa. Aktor, o którym sam dyrektor mówił, że twarz ma jak pyszczek nietoperza, zawiesił głos, błysnął szpiczastymi zębami, po czym oznajmił z doskonałą dykcją i naciskiem na zet:

– Proszę państwa, jestem Znicz! Na początku zet, na końcu zet, w środku nic!

Brawa zagłuszyły dalszy ciąg występu Znicza, który przestał już się dziwić, że to zdanie wywołuje aż taki aplauz. Dyrektor Julicz zerkał zza kulis, nie na scenę, bo wystąpienia swoich aktorów znał na pamięć. Sprawdzał, kto siedzi przy stolikach widowni i jakie to może mieć znaczenie. Sam był aktorem, ale też operatywnym człowiekiem, miłośnikiem teatru, zawsze marzył o własnym. Wiedział, co robi, kiedy najął lokal po Iluzjonie, w samym sercu Warszawy, ściągnął znajomych artystów, otworzył kabaret. Sfinks stał się treścią jego życia. Z uwagą śledził reakcje publiki, bo wiedział, że od nich zależy powodzenie programu. Miał konkurencję: po sąsiedzku, na Marszałkowskiej z powodzeniem działał Czarny Kot, na Nowym Świecie Miraż pod dyrekcją Jurka Boczkowskiego. Julicz posyłał tam swoich szpiegów. Wiedział, że konkurencja ma całkiem dobre numery, znakomitych wykonawców, czyhał na nich, przechwytywał do swoich zespołów. Tak udało mu się przeciągnąć do Sfinksa Karola Hanusza, który właśnie odstawiał na scenie tango apasza. Hanusz miał wdzięk, miał chłop talent! Publiczność biła brawo zachwycona.

– Ciekawe – myślał sobie Julicz – że tak bardzo lubią słuchać o miłości opryszków i kobiet lekkich obyczajów…

Co prawda jego Sfinks nie należał do najbardziej wyszukanych przybytków, goście przybywali z różnych kręgów towarzyskich, potrafili przerywać przedstawienie okrzykami, gwizdami, tupaniem, podczas spektaklu zajadali się mięsem z kartoflami i bywało, że ktoś czknął albo beknął. Widownia, właściwie po prostu sala restauracji, nie była najwygodniejsza, ciasna, drewniane stoliki i krzesła stały jeden przy drugim, scena wrzynała się między nie jak klif. Do tego marna akustyka czyniła jego kabaret jednym ze słabszych. Wiedział o tym, nadrabiał więc w innych dziedzinach. Kiedy na scenę wychodziły tancerki, musiały być bardzo skąpo ubrane. Odkryte biusty i gołe biodra zawsze kupowały męską publiczność, dyrektor o tym wiedział. Wiedział też o tajemnicach serc swoich aktorów, a więc że Hanusz spotyka się z młodym żigolakiem, że obrażona Niuta teraz sypia z Włastem i we wtorki, i w czwartki, że jego obecna kochanka Zosia jest kompletnym beztalenciem, że mała Ordonówna, do niedawna jeszcze Marysia, wodzi zakochanym wzrokiem za przystojnym aktorem Sarneckim. Ordon. Hanka. Niech będzie, ale nie był pewien, czy słusznie uległ jej prośbom i zgodził się na solowy występ dziewczyny. Miała śpiewać po apaszu Lola. Tur napisał jej piosenkę, bo mu biegała po papierosy i triumfalnie wręczając paczkę egipskich, patrzyła takim wzrokiem, że nie mógł odmówić, chociaż nie wróżył jej sukcesu. Piosenka była słaba, nazywał takie „serce w rozterce”, a dziewczyna miała ledwie poprawny głos, niekształcony, bez mocy. Rytm czuła, lepiej tańczyła, niż śpiewała, lecz jak one wszystkie chciała solówkę, śpiewać, zbierać oklaski! W każdym razie biust żaden, więc może lepiej niech śpiewa.

Hanusz zakończył swoją _Czarną Mańkę_.

– Panna Ordon na scenę – poinformował głos inspicjenta.

– No, Hanka, śmiało, śmiało – rzucił Sarnecki.

Jego „Hanka” przylgnęło do dziewczyny i wszyscy już tak mówili. Janusz miał słabość do swoich wielbicielek, więc dobrze jej życzył, ale teraz się zawahał. Była blada jak papier, wyglądało

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: